Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Pod słońce


Rekomendowane odpowiedzi

Powrót do domu. Szarość, smutek i samotność. Pusty dom wypełniony ciemnością i ciszą. Roman nie odczuwał potrzeby wracania do gniazda, w którym nie posiadał wymarzonego szczęścia. Mieszkanie traktował raczej jak miejsce ucieczki, w którym można się ukryć przed światem, w którym z konieczności człowiek przebywa, by gołe niebo nie zaskoczyło go deszczem, gradem lub jakimś innym, mokrym i nieprzyjemnym paskudztwem. Ociężałym krokiem toczył się mozolnie po schodach w kierunku windy. Potężne ciało kołysało się ruchem wahadłowym to w prawą – to w lewą stronę i na zmianę. Zatrzymał się na chwilę. Opuścił głowę. Czuł, jak czerwień rozgrzanych polików piecze jego napuchniętą twarz. Wdech... Wydech... Wdech... Wydech... Płuca świstały w rytm wypuszczanego powietrza, rozszerzając szparowate nozdrza malutkiego noska, który wydawał się być guzikiem, wciśniętym w ogrom dygocącej od zmęczenia gęby. Miał wrażenie, że zaraz eksploduje, a szczątki jego olbrzymiego, spoconego ciała rozbryzną się po klatce schodowej szpecąc sufit, ściany i stopnie wyczerpującej, codziennej wspinaczki. Chwila odpoczynku, a później... no, cóż – czas podążać dalej. Lekkim skłonem rozhuśtał posturę olbrzyma i ruszył do przodu, jakby w zwolnionym tempie. Nabrzmiałe od nadwagi uda ocierały się, koślawiąc krótkie nóżki w kształcie litery „Y” – z tym drobnym wyjątkiem, że znak jego kończyn zrastał się od pachwiny do kolan, rozchodząc się w lekkim i jakby niezdarnym rozkroku od kolan do stóp. Przyczłapał wreszcie na miejsce. Wcisnął guzik. Czekał. Czekał... i czekał... Czas wydawał się wydłużać i ciągnąć jak karmel z nadgryzionej krówki.
- Znowu zepsuta. – odezwał się stłumiony szept za jego ogromnymi plecami.
Roman nie odwrócił się w kierunku rzuconej konspiracyjnie zaczepki. Był zmęczony. Nie miał ochoty na rozmowę, na spotkania. Chciał zaszyć się w mieszkaniu. Zamknąć za sobą drzwi, by odciąć się od świata. Marzył o towarzystwie milczących ścian. Chciał oddać się bez reszty samotnej wegetacji w rozmyślaniach, w przygnębiających zadumach, przywołujących duchy niespełnionych pragnień.
- Psyt. Drogi sąsiedzie. – głos natręta pojawił się ponownie.
Roman odwrócił się od niechcenia w kierunku znajomego wołania, przetaczając się mozolnie z nogi na nogę i zataczając w niezdarny sposób krąg ciężkiego obrotu.
- Ach, to pan. – powitał uściskiem ręki szczupłego mężczyznę o potarganych włosach i szczurzym pyszczku, który w szpiegowski sposób wyglądał zza lekko uchylonych drzwi – Witam! Witam! – wyszczebiotał w tonie sztucznej, niemal mistrzowsko wyreżyserowanej radości – Co to chorujemy? – zapytał, wskazując palcem na szlafrok, okrywający mizerną posturkę sąsiada.
- A, gdzie tam. – szeptał, ostrożnie odwracając się za siebie – Żona od dwóch dni głowę mi suszy malowaniem. Pomalowałbyś, powiada, mieszkanie. – skrzeczał piskliwym głosem, chcąc jakby przybliżyć wiarygodność odtwarzanej rozmowy – Czas już odświeżyć tę obrzydliwą norę. – odwrócił się ponownie za siebie, badając uważnie sytuację rozgrywającą się za plecami – A mnie to w zupełności nie przeszkadza. Wiesz pan, jak to jest. A!, - machnął obojętnie ręką – co ja tam będę panu opowiadał. – po chwili zastanowienia podniósł kościsty palec w górę i rzekł zdecydowanie: Bierz pan nogi za pas i nie wdawaj się pan w żadne tam związki małżeńskie. A, tak w ogóle – wtrącił po chwili zastanowienia – to pan jest hetero czy może homo?... Wie pan, ja tam przeciwko nic nie mam, bo to ponoć teraz taka moda. Wolisz pan mężczyzn, czy baby? – zapytał z zaskoczenia, poczym bez oczekiwania na odpowiedź machnął obojętnie ręką i kontynuował: To dobre panie, ale dla ludzi o skłonnościach samobójczych.
- Co?... – potrząsnął głową Roman, jakby wyrwany ze snu – Troszkę się w tym wszystkim pogubiłem.
- Ja o związkach małżeńskich... – cmoknął szczurowaty delikwent, gestykulując posklejanymi, kościstymi palcami – Jak masz pan czyste sumienie i intencje, to spieprzaj pan, gdzie pieprz rośnie, byle nie w objęcia baby. Baba – zerknął przez ramię w głąb mieszkania – pana zgubi, jak nic!, ogłupi, wykorzysta, sprzeda, a później kupi, żeby znowu pana sprzedać za podwójną cenę, ale wiesz pan, co jest najgorsze w tej transakcji?... – Roman wzruszył ramionami – To, pnie, że z tego nie będziesz pan miał nic, a powinien chociaż skapnąć jakiś grosik z tej całej aukcji panie. – zerknął przez ramię do środka domu, by obadać sytuację w mieszkaniu – Człowiek, panie, - ściszył ochrypły od szeptu głos – przychodzi styrany z roboty, chce odpocząć, zrelaksować się, a tu przyczłapie taka stara rura i gdera człowiekowi nad uchem, jakby większych problemów na świecie nie było. Malowanie,... malowanie. – zerknął raz jeszcze za siebie – Oszaleć można. Zarzuciłem zatem szlafrok na grzbiet i udaję obłożnie chorego. A, co?! – dodał z zadowoleniem – W końcu haruję jak wół, więc należy mi się chyba od życia jakaś przyjemność, a poza tym... baba nie będzie mi w domu rządziła!, - rzucił ostrożnym wzrokiem w kierunku pustego mieszkania, jakby dla podtrzymania nastroju poczucia bezpieczeństwa – w końcu – kontynuował szeptem – to ja jestem głową rodziny. Tak czy nie?!, panie Romanie kochaniutki... No, tak czy nie?
- No, tak... tak... – przytakiwał zgodnie i jakby z konieczności.
- Tłumaczę babie, – szeptał ochrypłym głosem – że dom nie jest najgorszy. Panie!, - dodał triumfującym głosem – ludzie nie mają gdzie mieszkać, a ta ma i jeszcze narzeka, i jeszcze jej nie dobrze, i jeszcze nie wygodnie, i jeszcze by chciała więcej, żeby tylko zamęczyć złotą rybkę...
- Złotą rybkę?... – Roman skrzywił się w grymasie zdziwienia, unosząc w górę okrągłe jak poduchy ramiona.
- Bajka o rybaku, co złowił złotą rybkę. Coś pan bajek nie czytywał?... – szturchnął sąsiada łokciem, wypuszczając świszczący, przypominający dźwięk żartobliwego uśmiechu strumień powietrza przez szpiczasty nosek – Apartamentu się babie zachciało. – dyskretnie odwrócił się, spoglądając badawczo w głąb mieszkania – Co zrobić panie Romanie? Co zrobić? Związał się człowiek z taką kanalią i ma teraz betonowe buciki na nóżkach, – wskazał puchate bambosze – jakby mafii jakiej podpadł i Bóg raczy jedyny wiedzieć za co, panie. Poczęstowałby mnie pan papieroskiem?
- Naturalnie, naturalnie – energicznymi ruchami zaczął szperać po kieszeniach marynarki w poszukiwaniu paczki – Proszę. – dodał po chwili wyciągając przed cherlawym mężczyzną papierosy.
- Dziękuję serdecznie drogi sąsiedzie. – chwycił szczurowatą łapką całą paczkę i schował ją do kieszeni szlafroka – Raz jeszcze serdecznie dziękuję. I... – uniósł kościsty palec przestrogi – pamiętaj pan, co panu mówiłem. No!
Roman zdębiał. Zaistniała sytuacja całkowicie wytrąciła go z równowagi. Właśnie stracił zupełnie niedawno kupioną, prawie całą paczkę papierosów. Ot, tak po prostu,... bez pardonu, bez wahania, bez wstydu i hamulca. Kradzież?,... czy cwaniactwo?, a tak w ogóle, to czy jedno z drugim nie ma nic wspólnego?, czy to nie ten sam perfidny zabieg? Roman wykrzywił twarz w grymasie niezadowolenia. Drzwi zamknęły się z lekkim, beztroskim trzaskiem. Szczurowaty zniknął. Czas minął, odcinając dziwactwo szokującego wydarzenia. Roman poczuł się oszukany. Stał wpatrzony w drzwi szczurka, jakby z niedowierzaniem. Po chwili odwrócił się w stronę windy. Mlasnął, wydłubując palcem resztki jakiegoś jadła z zębów. Cmoknął. Potrząsnął ramionami, jakby poprawiał rękawy marynarki. Ponownie cmoknął. Potrząsnął nogą i stuknął obcasami. Czas oczekiwania na windę dłużył się niesprawiedliwie i męcząco. Zerknął na zegarek. Odwrócił się za siebie, obrzucając drzwi sąsiada zbulwersowanym wzrokiem, pełnym wyrzutów i oskarżeń. Nagle pojawiło się skrzypienie lin i łańcuchów. Roman spojrzał z nadzieją na drzwi windy. Przykleił olbrzymią twarz do wąskiego paska brudnej szybki, zaglądając w gardziel mrocznego szybu. Nic. Pustka. Kompletna, zaskakująca pucha. Czuł jak palce stóp kolejno podnoszą się i opadają, jakby wystukiwały jakiś nerwowy, opętany szaleństwem rytm, który nieustannie pulsował w skroniach niespokojnymi myślami.
- I pamiętaj pan!, – odezwał się po chwili znajomy głos za plecami– trzymaj się pan z dala od bab. Z dala!
Roman zerknął przez ramię w kierunku drzwi szczwanego sąsiada. Był pewien, że uchwycona przestroga padła właśnie spod adresu szczurowatego cwaniaczka. Zmarszczył brwi. Ściągnął w trąbkę spieczone, niemal strupkowate usta. Cmoknął oburzeniem i złością. „A, bym ci nawtykał – pomyślał, mlaszcząc językiem o podniebienie – zakało jedna, podła... Że też ten świat pełen jest takich mend społecznych. Wyrośnie to to jak wrzód na dupie i trudno z takim żyć, bo i nie usiądzie człowiek, bo tyłek boli, a i stać też nie wygodnie, bo nogi bolą... I weź człowieku bądź mądry i pisz wiersze dla idiotów... Że też ta cierpliwa ziemia nosi takie bezduszne, podłe istoty. Takich powinno się w kosmos, albo... albo...” – zapadła cisza. Wszelkie rozważania, analizy, myśli, bluźnierstwa i klątwy znikły. W głowie zapanowała wielka, intensywna cisza. Roman odwrócił się w kierunku windy. Po pewnym czasie ponownie jednak rzucił ostrym wzrokiem w kierunku znienawidzonego lokalu. Drzwi wydawały się być niewzruszone drżeniem trzasku lub skrzypienia zawiasów. Pustka. Kompletna pucha, jakby nikt w ogóle nie wyłonił się z mieszkania na zewnątrz, jakby nikt nie cisnął idiotyczną uwagą w kierunku Romana. Nie było nikogo. Czyżby złudzenie?... Zerknął raz jeszcze, wychylając ogromną głowę zza ramienia. Pustka. Wzruszył obojętnie ramionami. Wlepił wzrok w mroczne drzwi nie pojawiającej się windy. Zerknął na zegarek. Ponownie, błyskawicznie obmacał badawczym spojrzeniem drzwi sąsiada, jakby chciał z zaskoczenia, znienacka zupełnie złapać szczurowatego opryszka za wychudzoną, kościstą rękę, żeby nim potrząsnąć niczym szmacianą kukiełką, a później, by odejść w zadumie i skupieniu, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Pusto... Nikogo nie znalazł za plecami, nikogo nie namierzył i nikim nie potrząsnął. Przyszło mu pogodzić się z porażką i ze stratą prawie całej, niedawno kupionej paczki papierosów. Machnął obojętnie ręką i ociężałym, wahadłowym krokiem masywnego cielska wcisnął się na stopień wijących się bezlitośnie schodów. Spojrzał w górę. Taśma wspinaczki alpinistycznej jeszcze się nie kończyła, a już odczuwał ogromne zmęczenie, smród potu i smak soli w ustach. „Cholera, – pomyślał, przecierając galaretowatą gębę chusteczką – że też znowu musiała się zepsuć”. Nogi drżały mu pod ogromnym ciężarem. Jeden krok. Dygotanie kończyn. Drugi krok. Dygotanie kończyn. Koszmar. Koszmar! Czuł złość, wściekłość nawet. Olbrzymi, uciążliwy brzuch dyndał mu między nogami niczym wypełniony wodą balon. Imadła dygocących ze zmęczenia ud ściskały płynną masę wessanego pępka. Kolana ścierały się niemal ze zgrzytem wgniecionych w uścisk kości. „Gdybym tak mógł się wyładować, gdybym tak mógł przyłożyć kilka mocnych kopniaków tej pieprzonej windzie... Poczułbym się na pewno znacznie lepiej.” Skronie pulsowały, nabrzmiewały i puchły poorane sinymi żyłami. Zatrzymał się na chwilę. Purpura płonęła na policzkach i karku. Drżał. Wdech i wydech, po czym moment nieświadomości – zamknął oczy, rozmarzył się i jakby przysnął na stojąco, wyłączając się z otaczającej go rzeczywistości. Po chwili ocknął się. Ziewnął szeroko i głośno. Otarł oczka i ruszył dalej, ciężko wzdychając. Człapał ociężale w górę. Stopy wydawały się mlaskać, trawiąc gumowymi podeszwami na poszczególnych stopniach schodów trzeszczące w cierpieniach ziarna piachu. Nogi dygotały. Mrowie odrętwienia szczypało bezlitośnie nabrzmiałe od wysiłku łydki. Jeden zawijas makabrycznych schodów, drugi zawijas makabrycznych schodów, trzeci i czwarty i piąty i szósty... Dotarł wreszcie na miejsce. Stanął przed drzwiami mieszkania. Sapał jak hipopotam, skazany na męczarnie afrykańskich upałów pozbawionych kropel orzeźwienia. Oparł się o ścianę. Spuścił skroplony potem łeb i łapczywie wciągał w przykurczone płuca powietrze, by trochę ochłonąć, by zatrzymać dygotanie napompowanych mięsiwem dłoni, by spokojnie wcisnąć klucz w zamek i otworzyć drzwi. Serce waliło jak młotem. Miał wrażenie, że jeszcze trochę wyczynowej wspinaczki, a wyskoczy z jego piersi na podłogę, jak obrzydliwy kawał pulsującego krwią organu porośniętego żółtawo – białą masą łoju. Wdech... Wydech... Wdech... Wydech... Dobrze. Powrócił prawie do równowagi. Sięgnął drżącą dłonią do kieszeni. Wyciągnął klucz. Zastygł w sztywnym, sparaliżowanym bezruchy. Energicznie, niemal sprężynowo wyciągnął pofałdowaną zwojami otyłości szyję, jakby na rozkaz. Wyprostował napompowaną sylwetkę. Wciągnął zachłannie świszczący strumień powietrza w przykurczone zawstydzeniem płuca, starając się zmniejszyć objętość wiszącego bezwładnie brzucha, poczym pochylił się lekko w przód i natychmiast w nieudolnie żołnierski sposób zarzucił głową w tył.
- Dobry wieczór. – wycedziła lekkim sykiem przez ściśnięte w trąbeczkę usta starsza, elegancka kobietka, idąca drobniutkim kroczkiem w kierunku windy.
- Witam! – ukłonił się nisko, powtarzając błazenadę nieudolnego odrzutu głową w tył opasłego karku, poprzykrywanego pierścieniami kilku kołnierzyków pomarszczonej skóry – Witam uniżenie szanowną panią doktorową. Witam.
- Panie Romanie – dodała od niechcenia, zatrzymując się przed nim z delikatnie skrzyżowanymi nóżkami – lokatorzy zbierali się na kwiaty do ogrodu. – ściągnęła usteczka w pomarszczoną trąbkę – Mam nadzieję, - dodała po chwili milczenia – że i pan będzie miał choć skromny udział w zazielenianiu i ukwiecaniu okolic naszego bloku. – zakończyła, rzucając w stronę Romana niewyraźne spojrzenie zza przymrużonych dumnie powiek.
- Oczywiście. – zapewnił z kokieteryjnym zadowoleniem – Komu, jak komu, ale pani, pani doktorowo, nie mam śmiałości odmówić. – stuknął obcasami, poczym ponownie ukłonił się nisko, przyklejając do linii ciała wielkie, skrępowane pętlą grawitacji ręce – Nie odmówię, - kontynuował – bo bardzo sobie cenię pana doktora, - bełkotał coś z obowiązku sztucznego poczucia uprzejmości – a tym samym panią doktorową. – raz jeszcze strzelił uniżony, poddańczy ukłon, niemal całując czołem czubki wypolerowanych butów, przysłanianych przez fałdę galaretowatego, olbrzymiego brzucha – Proszę pozdrowić szanownego małżonka.
Kobieta wyciągnęła z rękawa żakietu chusteczkę. Przycisnęła ozdobiony haftem róg materiału do piszczących żałośnie ust i szlochała,... chyba szlochała, bo jakże inaczej nazwać dziwny, urywany chrząkaniem dławiącej się krtani jęk?... Roman zdębiał. Wyprostował się natychmiast. Uchylił obślinione spiekiem usta. Zamilkł, jakby świat nagle rozkruszył się w ujęciu właśnie tej jednej, przedziwnej chwili. Stał w bezruchu niczym słup soli i poczuł nagle trawiącą siłę żrącego płomienia na twarzy. Po raz pierwszy nie potrafił wyczuć sytuacji, by w mistrzowski, reżyserski sposób dopasować się do oczekiwań rozmówcy. Stał niemy i ogłupiały.
- Mąż przecież – zapiszczała z ogromnym trudem – nie żyjjjeeeeee... – zaskrzeczała lekkim, chropowatym kaszlem – panie Rommanie
Roman stuknął obcasami. Ukłonił się, sapiąc i parskając. Czuł niewyobrażalny, okropny wstyd. Wyprostował się. Spojrzał na rozżaloną doktorową, a następnie ponownie stuknął obcasami i ponownie ukłonił się nisko, obnażając niesmaczną nagość zsuniętymi do połowy drożdżowatych pośladków spodniami. Kobieta ukłoniła się delikatnym dygnięciem sztywno wyprostowanej sylwetki. Otarła chusteczką twarz. Drobnymi, wymierzonymi w skąpstwie kroczkami doszła do windy. Spojrzała na Romana. Pokiwała przecząco głową. Mlasnęła z oburzeniem pomarszczonymi, ściągniętymi w trąbkę ustami i zapiszczała ni to z płaczu, ni ze śmiechu. Po chwili wyłuskanej demonstracji odwróciła się w kierunku drzwi. Wcisnęła palcem przycisk. Uniosła dumnie głowę, wpatrując się w sufit i ignorując Romana, który nieustannie stukał obcasami i kłaniał się obrażonej nietaktem doktorowej. Moment oczekiwania nie trwał długo. Otworzyła nerwowym ruchem drzwi windy i wpadła w pusty szyb z ledwo słyszalnym piskiem.
- Wszystko w porządku pani doktorowo?! – zapytał, wyciągając w kierunku podejrzanego dźwięku ciekawością wyprężoną szyję – Halo!, – zdławiony szeptem krzyk wydawał się być rozdzierany pomiędzy obowiązkiem zachowania neutralnej odległości od nieszczęścia a obowiązkiem udzielenia pomocy – pani doktorowo... pani doktorowo... – powtórzył, nie opuszczając stanowiska przy drzwiach mieszkania. Czekał chwilę na odpowiedź. Cisza. Wbił wzrok w podłogę i nadsłuchiwał. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. – Pani doktorowo? – zapytał nieco ciszej, by nie prowokować losu, który być może zmusiłby go do działania, do konieczności udzielenia pomocy. „Najlepiej trzymać się z daleka – pomyślał – i nie rzucać się w oczy. Zawsze można powiedzieć, że się nic nie widziało, czy nie zauważyło” – Pani doktorowo?... – powtórzył zduszonym szeptem, po czym z dziwacznym, nieprzyzwoitym zadowoleniem odwrócił się do drzwi mieszkania.
Panowała cisza. Poczuł ulgę. Odetchnął, wypuszczając konspiracyjnie wydech powietrza przez zaciśnięte ostrożnością zęby. Jak to dobrze, że nie musiał się wynurzać z ukrycia, jakie dawała mu sztuczna wrażliwość i nieudolnie wyreżyserowana scena troskliwego zainteresowania losem sąsiadki, która być może potrzebowała pomocy. Jak to dobrze, że nie wydarzyło się coś, co uniemożliwiłoby mu manewrowanie zaistniałą sytuacją. Schował się w cieniu milczenia i czekał na bezpieczny moment wśliźnięcia się do mieszkania, by zamknąć za sobą drzwi, by odciąć się od strachu, że zaraz będzie trzeba czynnie zaangażować się w konieczność udzielenia pomocy. Zmrużył oczka. Przekręcił klucz w zamku, wstrzymując oddech i zaciskając niecierpliwością zęby. Zgrzyt. Trach! Pierwszy stan odblokowania przesunął się przez zaistnienie bezpiecznie i konspiracyjnie, nie zdradzając obecności Romana. Ulga. Po chwili skupienia ponownie przekręcił w zamku klucz, mrużąc lekko skośne oczka. Trych... Trach! Przeszło. Czuł się narażony na dekonspirację. Bał się ujawnienia. Stał nieruchomo przyklejony do ściany niczym totem, odstraszający złe duchy.
- Halo!! Halo!... – rozniósł się pustym echem wołania jękliwy dźwięk poszkodowanej, uwięzionej w szybie windy – Halo... Panie Romanie... jest pan tam jeszcze?...
Roman zastygł. Wstrzymał świszczący oddech powietrza. Przymknął szparkowate oczka i uparcie udawał, że nic nie słyszy, nic nie widział, nic nie wie, bo przecież tak w ogóle nie ma go w miejscu, w którym tak naprawdę stał. Otworzył szybciutko, choć konspiracyjnie drzwi z lekkim skrzypieniem zawiasów i wśliznął się do środka. Otaczała go cisza i ciemność. Zamknął drzwi, zaciskając zębami wargę i starając się zachować całkowity stan niebytu. Udało się. Klatka schodowa wreszcie przestała istnieć. Poszkodowana pani doktorowa również zatarła swe jestestwo. Wszystko ukryło się za zamkniętymi drzwiami. Wewnątrz panował stan bezpieczeństwa. Panowała również obrzydliwa pustka i samotność. Pstryknął światło. Jasność rozlała się bladym strumieniem po przedpokoju. Rzucił w kąt teczkę. Zrzucił buty. Obolałe stopy przykleiły się z mlaskiem do chłodnej podłogi. „O, tak... – pomyślał, mrużąc oczka – tak mi teraz dobrze”. Zdjął marynarkę. Powiesił ją na wiklinowym krześle i posuwistym szuraniem kapci przetoczył się do pokoju. Włączył odtwarzacz. Wcisnął numer ulubionego utworu i napawał się rozkosznym brzmieniem muzyki. Przyczłapał do lodówki. Wyciągnął dwie puchy piwa i olbrzymi baton z orzeszkami, karmelem i ogromną, grubą warstwą słodkiej czekolady. Tego właśnie potrzebował. Za tym właśnie tęsknił. Włączył muzykę, która otulała go troskliwością, czułą wrażliwością, dyskrecją i wszystkim tym, czego pragnął i szukał, i co w niej właśnie znalazł. Dźwięk skrzypiec, fortepianu i flecików rozproszył się po mrocznym pomieszczeniu. Psstrykss... – otworzył puszkę pieniącego się goryczką piwa. Stanął przy oknie. Rozwinął z szeleszczącego opakowania baton i przepijał złocistym trunkiem każdy, łakomy kęs. Usta kleiły mu się w lepkości słodyczy. Karmel wypływał na policzki kącikami spieczonych ust, tworząc miodowe strupki jakby zajady. Było mu naprawdę dobrze, prawdziwie komfortowo, jak w luksusowym apartamencie, na który zawsze sobie skąpił, choć było go stać jak każdego dobrze zarabiającego prawnika. Łakomie chrupał łapczywie urywane kęsy klejącego się do podniebienia batonu, przepychając w kierunku obślinionego przełyku miazgę posiłku łykiem piwa. Wszystko buzowało mu w napchanej po brzegi buzi. Wszystko musowało i chlupotało nadmiarem rozciągłej lepkością śliny. Podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz, rzucając spojrzeniem w szklistość sąsiedniego budynku. Lekko kołysał zamaszystą dupą w rytm delikatnych dźwięków rozkosznie falującej w przestrzeni muzyki. Uwielbiał obserwować sąsiedni blok, znajdujący się naprzeciwko jego mieszkania. Napawał się rozkoszą cieplutko rozświetlonych okien. Widok tych maleńkich latarenek kojarzyły mu się z prawdziwym szczęściem. Napawały go rozmarzeniem i melancholią,... przyjemną melancholią. Patrzył w ich błyszczące źrenice i wyobrażał sobie najcudowniejsze, najpiękniejsze rzeczy, jakie mogłyby go jeszcze spotkać w życiu, jakich szczerze pragnął i za którymi szczerze tęsknił. Po chwili rozmarzenia klapnął galaretowatym dupskiem na foteliku przed komputerem. Wydawało się, że jego olbrzymi tyłek wsysa łakomie siedzenie, jakby w akcie żądzy, pruderii, jakiegoś dzikiego nieopanowania. Opuchniętym paluchem wcisnął klawisz, dzięki czemu monitor rozświetlił się kolorową planszą. Powolnym, subtelnym stukotem klawiatury wklepał znany mu dobrze adres strony internetowej. Czekał i czekał, aż tu nagle ku jego dziecinnej radości ukazała się oczekiwana układanka pornograficznych ikon, zdjęć i ujęć. Chytrze zatarł dłonie. Tupnął parokrotnie nogą. Dłońmi zatarł kolana. Ponownie tupnął nogą. Mlasnął i uśmiechnął się w dzikim szale żądzy. Klasnął kilka razy, po czym ponownie zatarł dłonie, splatając w koszyczek paluchy. Prężył się i wyciągał. Wiercił się i przekręcał. Unosił ręce. Opuszczał je i znów podnosił, opuszczał, podnosił, opuszczał. Kilkakrotnym klikaniem otwierał poszczególne wizytówki rozgrzanych pań, pomrukując i szczebiocząc radośnie pod czerwonym, burakowatym nosem. Wyżłopał jedno piwo. Psstrykss... – otworzył następne. Zaczerpnął łakomy łyk. Wzburzona piana potoczyła się po piczkowatej brodzie, spływając ospale na dyndające pod nią podgardle. Nie zwrócił jednak na niezdarność uwagi. Napawał się widokiem nagich, wypiętych lubieżnie pośladków. Chichotał i szczebiotał, przebierając kolumnowatymi nogami jak świerszcz w trawie. Imadłem nabrzmiałych ud ściskał pypkowate klejnoty i fałdę zwisającego bezwładnie brzucha. Od czasu do czasu klaskał w napompowane dłonie i ciskał w delikatność muzyki rozhisteryzowany śmieszek. Udana randka. Uwielbiał tego rodzaju spotkania intymnych zbliżeń. Nie musiał się wysilać nad rozmową, oczarowaniem i stworzeniem miłego pozoru. Nie musiał też walczyć z wrodzoną wstydliwością i oślą nieśmiałością wobec kobiet. Na ekranie monitora miał je bowiem jak na tacy. Leżały bezwstydnie na blacie umieszczonych w Internecie fotek, niczym kaczki, nadziewane kury, indyczki i kuropatwy lub bażancice. Czekały tylko na zaspokojenie, jak skarbonki. Milczały. Były posłuszne i uległe. Mógł z nimi robić wszystko w bezwstydnej, rozpustnej wyobraźni. Mógł je poniżać, wywyższać i wykorzystywać ile się tylko dało. Mógł je ujeżdżać i oswajać, nagradzać lub karać. Był ich panem i władcą. One były jego drobiem, jego świtą, jego nałożnicami, jego niewolnicami i kochankami lub kuchtami – wszystko zależało od zachcianki, od kaprysu i nastawienia. Drżącym z podniecenia paluchem nacisnął klawisz zniewolonej myszki. Ekran wypełnił się lubieżnie wystawioną pupą o kształtnych, brzoskwiniowych pośladkach wlepionych w ramy fotograficznego ujęcia. Zachichotał z dzikiego, prymitywnego zadowolenia. Klasnął w dłonie i znowu począł przygniatać udami wyprysk męskiego przyrodzenia. Po chwili zamknął oczy i obślinionymi, rozgrzanymi ustami przykleił się do szklanego obrazka. W pewnym momencie poczuł podejrzane bulgotanie w brzuchu. Pustka i fermentacja. Skurcz i coś na wzór rozluźnienia. Trzask!, trask! Raz jeszcze poczuł bolesne bulgotanie w dyndającym bezwładnie kałdunie. Otworzył szeroko oczy, nie odrywając pocałunku od monitora. Rozejrzał się dookoła. Trzask! Bulgotanie ponowiło się. Później ból. Burczenie i chlupotanie jakby zawiesistej, rzadkiej masy przemieszczającej się po labiryntach poskręcanych w zwoje jelit. Ocho... Awaria! Zerwał się z krzesła jak poparzony. Ścisnął mocno ogromne, dygocące pośladki i szybkim, ale japońskim kroczkiem pobiegł do toalety. Wpadł do środka, trzaskając drzwiami. Poplątanymi, nerwowymi ruchami krótkich rączek próbował szybko zsunąć spodnie i majtki, by awaryjnie zasiąść na tronie. Dygotał ze zdenerwowania. Był cały czerwony. Przeplatał nerwowo paluchami. Przebierał nerwowo nogami. Ściskał pośladki i niemal tańczył w miejscu. Odpiął pasek. Klamra brzdęknęła o ścianę, wyłożoną błękitnymi kafelkami. Gwałtownie zsunął spodnie i wcisnął masywny tyłek w wąski lejek sedesu. Chlup... plup... Wolnym strumieniem opróżniał ociężałe wnętrze. Z każdym wytryskiem chlupotu czuł się coraz lepiej i coraz lżej. Ulga. Odetchnął. Udało się. Zdążył. Ulga. Odetchnął głęboko. Przymknął delikatnie oczy, jakby w lekkim rozmarzeniu. Nareszcie. Sytuacja opanowana. Po zakończonej operacji rozejrzał się dookoła. Nie było papieru. Kolejna katastrofa. Pech, albo złośliwość rzeczy martwych. Co robić?... Co robić?... Nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Rozejrzał się badawczo dokoła. Mlasnął, po czym rozebrał się całkowicie, obnażając wszelkie biologiczne niedociągnięcia olbrzymiego ciała. Spuścił wodę. Rzucił w kąt ciuchy, przypominające plandekę spadochronu. Rozejrzał się raz jeszcze. Machnął obojętnie ręką i zostawiając za sobą woń nieprzyjemnego zapachu, podreptał golusieńki do sąsiedniego pomieszczenia. Odsunął kabinę prysznica. Wszedł do środka. Odkręcił wodę i pod strumieniem letniego ciśnienia świeżości namaszczał olbrzymie ciało lawendowym, obficie pieniącym się żelem. Piersi podskakiwały mu pod naporem podrzucających je dłoni, po czym wracały grawitacyjnie na poprzednie miejsce, chowając się pod głębokie wyżłobienia zarośniętych pach. Chlupotał, chlupotał i mlaskał pieniącą się bryłą ciała. Sapał i parskał. Klapał i siorbał. Po chwili cisza. Zakręcona woda rozpryskiwała się tylko rzadkimi kroplami opadającymi w dół. Dźwięk ich rozsiewał się subtelnością ożeźwienia. Wyczłapał spod prysznica. Przetarł ciało ręcznikiem i okrył fałdy zwojów tłuszczu różowym szlafrokiem. Czuł się jak nowo narodzony. Odetchnął z ulgą. Zregenerował siły. Odpędził zmęczenie i ociężałość minionego dnia. Wyszedł z łazienki. Skierował się do kuchni. Wziął z lodówki kolejną puchę piwa i z nadmiernym apetytem łakomczucha dossał się do goryczkowego złota. Podszedł do komputera. Rozsiadł się wygodnie. Poruszył myszką, żeby odpędzić czarną plamę z ekranu monitora. Wyłączył wszystkie pornograficzne ikony. Mlasnął. Przechylił puszkę piwa i wyżłopał kolejny łakomy łyk. Oblizał się z zadowoleniem. Zdecydowanie wszedł na czaty, po czym szybkim stupaniem klawiatury wystukał tekst powitania pod pseudonimem Wędkarz. Czekał chwilę na odpowiedź. Czekał i czekał. Czas wydawał się nieubłaganie dłużyć i rozciągać. Wstał. Podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz, wklejając ciekawy, rozmarzony wzrok w sąsiedni blok. Po chwili zadumy powrócił do komputera. Usiadł wygodnie. Łyknął goryczki złocistego napoju. Mlasnął i z zadowoleniem odczytał zaadresowany do niego teks, jaki pojawił się właśnie na planszy monitora: Jak minął dzień Wędkarz? Ja jestem wyczerpana, zdołowana i wściekła. Ostatnio prześladuje mnie pech. Staram się jednak nie wpadać w desperkę. Najważniejsze to walczyć cierpliwie i wytrwale. Złapałeś już coś? Uśmiechnął się w podskowrończonym nastroju. Klasnął w dłonie. Rozprostował chrupoczące paluchy i stylem zawodowego pianisty począł wystukiwać treść pojawiających się w głowie myśli, wyznań, zagadnień. Stukot klawiatury ożywiał grobową ciszę, wypełniającą półmroczny pokój. Bardzo się cieszę Rybko, że się do mnie odezwałaś. Myślałem, że nasze ostatnie spotkanie internetowe zgaśnie w niepamięci. Dzień minął w sposób przeciętnie dobry. Teraz tylko potrzebuję miłego towarzystwa – właśnie takiego, jak Twoje Rybeńko. Chrząknął z zadowolenia. Przechylił puszkę piwa i potrząsnął nią kilka razy. Okazało się, że wyżłopał całą zawartość alkoholu. Z niedowierzaniem zajrzał do środka. Rzeczywiście puszka była już zupełnie pusta. Mimo to ponownie przyłożył ją do ust. Przechylił głowę do tyłu i potrząsał puszką z nadzieją, że uda się mu wycisnąć jeszcze kilka marnych kropel na zwilżenie spieczonych warg. Pustka. Całkowita susza, spiekota, nicość. Zdenerwowanym ruchem cisnął puszkę za siebie, budząc oburzony dźwięk jej upadku. Spojrzał na monitor. Uśmiechnął się na widok oczekiwanej odpowiedzi. Przetarł paluchami usta. Mlasnął i stłumionym szeptem wycedził: Gdzieżbym mogła zrezygnować z tak miłej znajomości. Nareszcie czuję, że poznałam wyjątkowego mężczyznę. Na pewno nie zrezygnuję z naszych wspólnych pogawędek, spotkań. Zbyt długo się znamy kochany Wędkarzu. Może czas, abyśmy się wreszcie oficjalnie spotkali. J. Co? Poczuł się trochę niezręcznie. Myśl o spotkaniu przerażała go niesamowicie. Bał się reakcji tajemniczej nieznajomej. Bał się, że jego wygląd odstraszy ją i przepędzi. Nie umiał sobie poradzić z niską samooceną. Zastanawiam się, czy jest w tej propozycji jakiś sens?... – odpowiedział po chwili zastanowienia – Czyż nie jest nam dobrze tak, jak teraz? Drżał na samą myśl o spotkaniu, o możliwości oficjalnego zapoznania się z Rybką. Marzył o tym, ale równocześnie bał się i chyba strach był silniejszy od pragnienia ułożenia sobie życia u boku jakiejś kobietki, za której obecnością tęsknił, której obecności pragnął i wyczekiwał z niecierpliwością oraz nadzieją na wymarzone szczęście. Był gruby, opasły, parujący jak wieloryb wyrzucony na brzeg przez wzburzone fale. Był również pewien, że przedstawienie się w pełnej okazałości narazi go na nieprzyjemności a Rybkę na rozczarowanie. Wierz mi, – odczytał – że nasze oficjalne spotkanie może pociągnąć za sobą przemiłe konsekwencje. Na pewno nie będzie inaczej. Czuję to, po prostu to czuję, a intuicję mam niesamowicie trafną, niczym prorok. Więc jak?... Dasz się namówić? No, kochanieńki... no, nie daj się więcej prosić, tak bardzo mi zależy. Co wymyślić? Jaką stworzyć historię, na którą mógłby się powołać w celu uniknięcia spotkania? Głowa była pusta jak na złość. Szarpał się z bezsensownymi myślami. Pustka. Taśma idiotycznych uzasadnień, tłumaczeń przesuwała się błyskawicznie w ociężałej i tępej głowie. Pustka. Miał nadzieję, ze wśród wielu różnorodnych pomysłów znajdzie coś stosownego do sytuacji, coś sensownego i w miarę wiarygodnego. Nic. „ A, może – pomyślał – po prostu się przyznać... może po prostu napisać jej, że jestem nieefektowny, brzydki, napompowany i takie tam różne?... – podrapał się w głowę – Szkoda byłoby jednak tak przemiłej znajomości. Co robić?... Co robić na litość Boską?...” Wstał. Podszedł do lodówki i wyciągnął jeszcze jeden trunek. Nerwowo spacerował po pokoju i szperał w stercie różnorodnych myśli jak w koszu z odpadkami. Zamykał oczy i dumał. Otwierał oczy i rozmyślał. Nic. Totalna, zgubna pustka. Okropnie przerażająca i beznadziejna pustka. „Rybka jest pewnie wystrzałową dziewczyną, – myślał – szukającą jedynie przygód i przyjaciela... Czymże ja mógłbym jej zaimponować?...” Czekam na odpowiedź Wędkarz – odczytał. Czyżby już nie było żadnego sensownego i korzystnego rozwiązania dla obu stron? Czyżby już wpadł jak śliwka w kompot? „Co robić? – dumał – Co robić?... Jeśli odmówię, to stracę kontakt, a jeśli się zgodzę to też stracę kontakt?... A może jednak zyskam bratnią duszę?... Boże mój, gdyby tak człowiek posiadał umiejętność przewidywania Twoich wyroków chociaż na dzień jutrzejszy...” Wtem pojawił się jakby zbawienny dzwonek i natrętne pukanie do drzwi. Roman odwrócił się w kierunku intensywnie powtarzającego się dźwięku. Spojrzał na monitor. Zerknął na klawiaturę i błyskawicznym splotem falujących paluchów wystukał zapewnienie, że się odezwie później. Wyłączył komputer konspiracyjnym sposobem. Dźwięk dzwonka narastał i narastał. Puchł w uszach jak nabrzmiałe od kiełków ziarno fasoli. Poprawił szlafrok. Paluchami zaczesał włosy do tyłu. Chrząknął i energicznym ruchem otworzył drzwi.
- Już myślałam, że pana nie ma w domu drogi sąsiedzie. – zaszczebiotała niska, rudowłosa imitacja ropuchy, wciskając się bez zaproszenia do środka – Panie Romanie siedzę taka samotna... – rozejrzała się szpiegowsko po kątach, jakby w poszukiwaniu czegoś lub kogoś – pomyślałam, że w pana towarzystwie znajdę jakąś otuchę, jakieś pocieszenie. Sąsiedzi, drogi panie Romanie, powinni sobie pomagać. Wie pan – stłumiła głos, jakby w ostrożności, by nikt niepowołany jej nie usłyszał – postanowiliśmy z Pikusiem – pokazała skudłaconego, potarganego pieska trzymanego pod pachą – zajrzeć do pana w celach towarzyskich. Taka mała, sąsiedzka pogawędka. – uśmiechnęła się życzliwie, pokazując szereg pożółkłych zębów, na których zaznaczała się smuga czerwonej szminki – A ku pokrzepieniu serc przyniosłam coś wytrawnego. – uniosła w górę butelkę luksusowego wina.
- Wie pani, ja...
- Proszę przygotować kieliszki. – wtargnęła do pokoju, rzucając skarłowaconego pieska na podłogę – Wszystkim pozostałym zajmę się sama. Pan oczywiście pozwoli. – zatrzepotała usztywnionymi tuszem rzadkimi rzęsami – Nie przyjmuję zadnej odmowy, żadnej. Wiem, że i panu przyda się mała rozrywka towarzyska, więc i oto jesteśmy.
Roman nie zaprzeczył ani też nie przytaknął. Rozłożył bezradnie ręce, jakby w tonie zgody lub obojętności, po czym obojętnym krokiem przesunął się w kierunku kuchni. Wyciągnął z szafki kieliszki i z ciężkim oddechem zniechęcenia powrócił do pokoju. Szok! Obraz nędzy i rozpaczy. Nędzy, bo właśnie ujrzał przed sobą skąpo odziane ciało o pomarszczonych fałdach przeterminowanego, starczego towaru. Rozpaczy, bo nie umiał się zachować w zastanej sytuacji. Stanął oniemiały w drzwiach. Uniósł kieliszki w górę i nabrał powietrza w świecące czerwienią policzki, wysadzając twarz jeszcze większym zaokrągleniem. Gest wydawał się śmieszny i niedojrzały. Drobniutkim, posuwistym kroczkiem podszedł do ławy. Postawił kieliszki i nieśmiało zerknął na prawie nagą, zdeformowaną przekwitnięciem kobietę. Chrząknął. Po chwili chrząknął raz jeszcze. Kobieta podniosła się. Niby to powabnym kroczkiem podeszła do Romana, zarzucając mu splot ciężkich rąk na szyję. Z niedowierzaniem zmierzył stojące przed nim monstrum. Nie potrafił ogarnąć spojrzeniem zaskoczenia rozciągającego się przed nim obrazu. Prawie półnaga sąsiadka stałą przed nim w bezwstydnym układzie niby uwodzicielskiej postawy, ściskając galaretowate, zwiotczałe uda, jakby walczyła z potrzebą fizjologiczną, z koniecznością opróżnienia pęcherza moczowego. Stała tak dumnie i pewnie, że Roman poczuł trudności w swobodnym oddychaniu. Stała tak śmiało i raczej nieapetycznie niż powabnie. Zatrzepotała równie niby uwodzicielsko rzęsami, po czym wydeła wąskie usta w grymasie pocałunku. „Co robić? Co robić?” – drążył nieustannie nurtujące go pytanie.
- To może jakąś muzykę... – zaproponował.
- Przecież gra. – machnęła ręką, przyciskając Romana do bezpowietrznego balonu, przypominającego pierś.
- To może świece, albo... – Roman wszelkimi możliwymi sposobami, jakie tylko pojawiały się w głowie, próbował wybrnąć z zaistniałej sytuacji przypominającej natrętną ośmiornicę.
Kobieta uśmiechnęła się lekkim skrzywieniem ust. Poprawiła obwisły biust, uwięziony w kagańcu stanika. Odwróciła się i wygodnie usiadła na kanapie, rozstawiając szeroko nogi, niczym bramę niezwykle gościnnego gospodarstwa. W rudą czuprynę loków wbiła krwiste paznokcie i zaczesała włosy do tyłu, odsłaniając pomarszczone czoło.
- Proszę niechże sąsiad siada. – zaprosiła serdecznie, poklepując dłonią wolne miejsce na kanapie – W końcu drogi panie Romanie jest pan u siebie, a ja jestem tylko gościem. Proszę, proszę. – ścisnęła rękoma obwisłe, cukiniowate piersi, przesuwając je do przodu jakby dla uwydatnienia kiedyś promiennej obfitości młodego ciała.
Roman nieśmiało usiadł obok rudowłosej ropuszki. Podniósł kieliszki, jakby chciał zademonstrować brak ich zawartości. Uśmiechnął się równie nieśmiało, chowając wielką gębę w okrągłych ramionach okrytych puchatym szlafrokiem. Stuknął kieliszkami. Znowu się uśmiechnął i postawił kieliszki na ławie. Wcisnął drżące dłonie między uda i patrzył na małego, szpetnego pieska kręcącego się po pokoju i obwąchującego wszystkie elementy wyposażenia. Milczał. Nie potrafił się stosownie zachować do zaistniałej sytuacji. Uznał, że najbezpieczniej będzie siedzieć z boku, cierpliwie czekając na rozwój zaplanowanych już przez gościa wydarzeń. Milczał. Obserwował wiercącego się czworonoga i czekał. Milczał i czekał. Czekał i milczał. Czas wydawał się ciągnąć w nieskończoność ospale i mozolnie. Westchnął, zdradzając stan zagubienia i skrępowania.
- Panie Romanie niech pan poleje.
- A, tak... tak... – posłusznie objął paluchami butelkę i z rozkosznym chlupotem napełnił winem kieliszki – Nie spodziewałem się...
- Tak miłego towarzystwa? – ostro wypiłowanymi pazurami przeciągnęła po strunach jego pofałdowanej szyi.
- No właśnie. – zachichotał nutą podniecenia.
Ciszę przerwał dźwięk kieliszków. Roman niezwłocznie zanurzył usta w musującej substancji wina. Rudowłosa prowokatorka wsunęła dłoń między jego mocno zaciśnięte uda. Westchnęła niby to powabnie, niby uwodzicielsko, ale nieudolnie i chropowato. Pomarszczoną dłonią objęła jego męskie klejnoty i delikatnie je ścisnęła. Roman zakrztusił się winem. Podskoczył jakby ukłuty szpilką i usiadł. Parsknął. Chrząknął. Wysunął różowy język i chrapał, parskał i jęczał jak oszalały. Ostry, przerażający świst wydobywał się z jego skurczonych bólem płuc. Nozdrza wypełniły się bańkami nieżytu. Parsknął jeszcze mocniej i jeszcze głośniej. Pies z piskiem i skowytem wcisnął się pod szafę. Roman odchylił się, zaczerpnął głęboko powietrza i nachylił się nad podłogą, oczyszczając gardło z zagęszczonej, dławiącej zawiesiny. Parskał i kaszlał. Jęczał i szczekał świszczącym wydechem, a po chwili męki wyprostował się, zaczerpując swobodnie i łakomo powietrza w skurczem obolałe płuca. Nos ozdabiała firanka kataru, która na brodzie zlewała się z plamą dyndającej niewładnie śliny.
- Moje biedaczysko... – szczebiotała, wycierając zapaskudzoną gębę Romana – Moja biedulka... Ty malusi mamusi ty.
- Przepraszam, ale...
Nie wiele zdołał powiedzieć. Kobieta pchnęła go na plecy. Wskoczyła okrakiem na rozlane po bokach galaretowate brzuszysko i poczęła podskakiwać na nim jak na olbrzymiej piłce, wypełnionej leciutkim helem. Szok! Całkowita konsternacja. Paraliż obezwładnionego ciała. Roman z przerażeniem patrzył na zawieszoną nad nim i falującą w ruchomym obrazie kobietę. W tle rozniósł się piskliwy protest czworonożnego pupilka. Roman zerknął w kierunku podskakującego nerwowo i bezradnie rozszczekanego pieska. Spojrzał na napastniczkę. Spojrzał na pieska i znowu na napastniczkę. Kobieta zerwała z ramion przezroczysty podkoszulek. Roman zapiszczał dziecinnym głosikiem. Wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. Dyndające, obwisłe piersi majdały mu tuż nad nosem, zawadzając sterczącymi, nieapetycznymi sutkami o skrzywioną zaskoczeniem twarz. Po chwili poczuł, że jest nagi. Szlafrok pofrunął gdzieś w bok lub w tył, gdzieś na podłogę lub na fotel, po prostu gdzieś... Baba ujeżdżała go jak prawdziwie dzikiego, nieokiełznanego ogiera. Sapała i dyszała. Dyszała i sapała. Pomarszczonymi palcami szczypała jego napompowane nadwagą ciało. Roman jęczał z zadawanego mu bólu. Jęczał i mimo to nie protestował. Rudowłosa bestia ugniatała dłońmi jego ogromny brzuch niczym drożdżowe ciasto. Odpychała fałdę kałduna i przyciągała ją w swoim kierunku. Odpychała i przyciągała... Przyciągała i odpychała, zagniatając palcami jego galaretowe fałdy. W tle szczekanie przerażonego psa. W przestrzeni sapanie rozjuszonej napastniczki. W bezwładnym zawieszeniu między sufitem a podłogą jęczenie zniewolonego Romana. Dźwięki poddaństwa i władzy. Wir wdechów i wydechów. Sapanie i szczekanie. Dzika rozkosz i dzika przyjemność zniewolenia. Roman nie miał ochoty przerywać rozgrywającego się procederu. Leżał posłusznie, dźwigając na sobie rudowłosą ropuchę. Mrużył oczy, starając się uniknąć wypadku z powodu dyndających nad nim piersi. Sutki wciskały się mu w lekko uchylone oczy. To znowu przesuwały mu się w okolice ust, to nosa i znowu oczu. Przefruwały w okolice uszu i znowu w okolice ust, wpychając się do środka zwiotczałymi, wysuszonymi sutkami. Poczuł się gwałcony, ale nie było to aż tak istotne, aż tak upokarzające i ważne. Odnajdywał w tym nawet małą przyjemność. Kolosalna różnica wieku nie robiła na nim żadnego wrażenia. Cieszył się nawet z zaistniałego zajścia. Nie protestował i czerpał rozkoszną przyjemność z własnej uległości i elastyczności erotycznej. Rudowłosa ropuszka napawała się jego ogromnym, napchanym mięchem ciałem. Sapała i jęczała, masując pomarszczonymi dłońmi łykowatą, krótką i wygiętą łukowato szyję. Skończone. Dzieło eksplodowało. Zapadła przerwa. Zaspokojenie. Chwila odpoczynku i odprężenia. Sąsiadka zsunęła się z zadowoleniem z dygocącego falowaniem brzucha na kanapę. Podkuliła pod pośladki chude, patykowate nogi. Oparła rękę o oparcie kanapy i smukłym palcem zakręcała wokół paznokcia smugi krwawych niemal włosów. Uśmiechała się pod nosem i wzdychała jakby z ulgą, odprężeniem. Milczała. Roman milczał również. Usiadł nagi i zawstydzony. Wbił wzrok w podłogę. Milczał. Zapadła cisza. Szczekanie psa również znikło. Przepadło gdzieś bezwiednie. Zapadła zaduma i nicość. Siedzieli obok siebie, ale jakby oboje nieobecni. Pies siedział naprzeciwko. Patrzył na nich z zaskoczeniem brązowych oczu, przechylając łepek to w prawo to w lewo, jakby z niedowierzaniem i jakby z oczekiwaniem na dalszy ciąg akcji.
- Na mnie już czas panie Romanie. – uśmiechnęła się, okrywając ciało różowym szlafrokiem – Pan pozwoli, że pożyczę. – zacisnęła sznurek wokół pasa.
Roman nieśmiało przytaknął ruchem głowy, nie odrywając wzroku z podłogi. Rudowłosa „Wenus” schyliła się, wciskając w horyzont widoczności krągłe pośladki. Podniosła z podłogi pieska. Wcisnęła czworonoga pod pachę. Ukłoniła się z delikatnym uśmiechem. Dygnęła w uskoku przykucnięcia i skierowała się w stronę wyjścia. Roman nie ruszył się z miejsca. Siedział na kanapie wpatrzony w podłogę. Splecione dłonie zaciskał między udami i milczał. Czuł się nieswojo. Nic nie powiedział, bo nie wiedział co powinien wtrącić w obliczu tak śmiałego i nieoczekiwanego zajścia. Był zadowolony, ale nie miał pojęcia, czy wypada się przyznać do stanu odczuwanego zaspokojenia i satysfakcji. Milczał więc cierpliwie i kamiennie. Cisza. W tle rozniósł się dźwięk zamykanych drzwi. Poszła. Został sam. Zerknął w kierunku drzwi. Ciemność i pustka. Był rzeczywiście sam. Nie pojmował ludzi i świata. Nie rozumiał życia. Jak wytłumaczyć minione zajście? Jak spojrzeć na siebie w świetle rozegranego wydarzenia?... Siedział i milczał. Czuł się jakoś dziwnie i cudownie odprężony. Uśmiechnął się. Przesunął się bliżej ławy. Napełnił kieliszek winem. Uśmiechnął się raz jeszcze. Przyłożył kieliszek do ust. Uśmiechnął się. Zaczerpnął łyk wina i wygodnie ułożył głowę na oparciu kanapy, patrząc w sufit. Opróżnił kieliszek. Nachylił się nad ławą. Wziął w dłoń butelkę. Spojrzał w środek przez kolorowe szkło. Odstawił kieliszek. Spojrzał raz jeszcze na wino. Przechylił butelkę i wolnymi, eleganckimi łykami wysysał z niej zawartość wytrawnego alkoholu. Wokół panowała cisza. Ciemność rozlewała się plamami po pokoju, a pustka... Nie czuł się już samotnie i źle. Czuł się raczej dobrze i nawet wyśmienicie. Pił wino, zaznając cudownej przyjemności, którą porównywał z niedawno zaznaną rozkoszą cielesnych igraszek. Czas płynął subtelnie do przodu. Zegar cykaniem kołysał ostudzone zaspokojeniem myśli. Czas płynął.
[c.d.n.]

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

strasznie długie, może warto w przyszłości dać przynajmniej w dwóch częściach, tak więcej osób przeczyta :)

było kilka błędów, denerwują też powtórzenia, ale było dość ciekawie. czytając, aż czuje się ''wygląd'' Romka, poświęcasz temu najwięcej miejsca, właściwie to nie wiem czy słusznie. mam nadzieję, że bedziesz dalej publikowała, jestem bardzo ciekaw Twoich kolejnych tekstów. plus na poczatek :))

pozdr.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

serdeczne dzięki
powtórzeniami zajmę się na pewno w najbliższej przyszłości
słowa krytyki są dla mnie bardzo ważne, więc wszelkie niedociągnięcia jakie pojawiają się w tekście mile widziane na palcu wskazującym :-)
c.d.n., bo i przygody mojego bohatera nie dobiegły do mety
tym razem będzie w krótszej formie
pozdrowionka pięknego dzionka - I.M.
P.S.
do błędów mam magnetyczną skłonność - jak nie ja błędy, to błędy mnie przyciągają

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...