Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zwykle zamykali się w jego pokoju i robili to w całkowitej ciszy, nasłuchując czy nikt nie wchodzi po schodach. Starali się kochać, gdy byli sami w domu, ale gdy nagle ogarniało ich pożądanie, któremu nie mogli się oprzeć, nie zważając na ryzyko najścia przez kogoś, kto akurat był w domu, zamykali się w pokoju na piętrze i robili to szybko i cicho. Czasami też robili to u niej, chociaż warunki nie sprzyjały temu. Jej matka nie pracowała, całe dnie spędzała w domu, musieli więc bardzo uważać, aby niczego nie usłyszała, a kiedy już gdzieś wychodziła, w domu zostawała stara babka, osoba wścibska i ciekawska, mająca jeszcze niezły słuch, z którego umiała zrobić pożytek. Czasami nagle przerywali słysząc czyjeś zbliżające się kroki i ubierali się w pośpiechu i gdy któreś z rodziców lub z rodzeństwa wchodziło do jej, lub jego pokoju, ich twarzy nie okazywały najmniejszych oznak winy, wstydu czy nawet resztek odczuwanej przed chwilą rozkoszy, chociaż niespełniona żądza gotowała się w nich jak lawa. Nieraz tak gwałtownie przerwany akt musiał czekać kilka dni na dokończenie, co było katorgą, którą z trudem znosili. Myśleli o sobie w dzień i w nocy i kiedy mogli to znowu zrobić, sprawiało im to podwójną przyjemność. Gdy nadarzała się okazja, kochali się na łonie natury, ale nawet i tam nie potrafili okazywać głośno swojej rozkoszy, bojąc się, że ktoś brutalnie wkroczy w ich intymny świat, burząc ich szczęście. Zaledwie kilka razy zrobili to w idealnych warunkach, ale zakorzeniony w nich lęk przed nakryciem, nawet wtedy nakazywał kochać się w ciszy. Nawet gdy byli sami w domu i wiedzieli, że przez długi czas nikt na pewno nie przyjdzie, nie potrafili już tego robić inaczej. Obopólna cisza stała się nie odłączna ich miłości. Nie mogli jej przełamać. Nie potrafili.

Gdy niespodziewanie zaszła w ciąże wystraszyli się oboje. Czuli się jeszcze za młodzi na dziecko i stanowiło to dla nich poważny problem. Przez kilka tygodni więc, gdy był jeszcze czas na podjęcie decyzji, rozważali wszystkie za i przeciw i kiedy ostatecznie okazało się, że więcej jest tych pierwszych i że w gruncie rzeczy łączy ich znacznie więcej niż myśleli, przestali czuć się jak dzieciaki, które nabroiły i poczuli się jak przyszli rodzice.

Pobrali się niedługo potem i zamieszkali razem. Spędzając ze sobą dni i noce, tak naprawdę dopiero wtedy zaczęli się poznawać i tuż przed porodem stwierdzili, że nie jest im wcale ze sobą źle i że chyba podjęli właściwą decyzję. I dopiero wtedy tak do końca zaczęli wierzyć, że dziecko, które miało się niedługo urodzić, nie było wcale złym wyborem.. Wcześniej w każdym z nich, mimo wszystko, błyskały iskierki niepewności. Co rusz wzniecały je pytania o wspólną przyszłość i złe przykłady młodych, nieudanych małżeństw zawartych ze względu na dziecko, których pełno było dookoła. Czując do siebie miłość, wierzyli, że ich nie spotka taki sam los.
Urodziła się dziewczynka. Była najwspanialszą istotą na świecie i jeszcze bardziej wypełniało ich życie treścią i sensem.

Wbrew obawom oboje okazali się dobrymi, kochającymi rodzicami, sumiennie wypełniającymi wszystkie obowiązki. Choć bywały ciężkie dni, więcej jednak było tych lepszych, pełnych radości. Ich w miarę zgodne, niekonfliktowe charaktery, nie tworzyły nigdy przeszkód, których nie dałoby się obejść. Zwykle do skutku poszukiwali rozwiązań i możliwie najkorzystniejszych dla obojga kompromisów. I nigdy też nie czuli, że robią to tylko i wyłącznie dla dobra dziecka, a nie dla siebie, co uważali za wielki sukces swojego związku. Od samego początku wielu ludzi, ze względu na ich młody wiek, nie wróżyło im długiej, małżeńskiej kariery, jednak działo się inaczej. W końcu życie każdego człowieka jest oryginałem nie do podrobienia i nie musi przebiegać według schematów.

Ale po kilku w miarę szczęśliwych latach coś jednak zaczęło się psuć...

Pierwsza tego oznaka była słabiutkim powiewem wiatru, który musnął ją tylko po twarzy. Zignorowała ją jednak, wstydząc się swoich podejrzeń. Bo cóż mógł w końcu znaczyć nie należący do niej kosmyk jasnych włosów, który znalazła na swetrze męża? Owszem, w filmach mógł być stuprocentowym dowodem zdrady, prawdziwe życie jest jednak o wiele bardziej skomplikowane niż scenariusze, włosy wypadają w nim kobietom w wielu innych miejscach, niż tylko w ramionach cudzych mężów. Szybko więc o tym zapomniała, pozbywając się obaw. Kochali się, wciąż było im ze sobą dobrze, więc nic złego nie mogło się dziać. Drugi powiew wiatru był już jednak huraganem. Ponownie banalny, filmowy dowód męskiej zdrady wkroczył w jej życie. Ślad szminki na męskiej koszuli nie mógł się znaleźć na niej przypadkiem. Świadomość że jej mąż ją zdradza, najpierw wywołała u niej płacz, a potem, na kilka dni, stan milczenia. Początkowo nie zwracał na to uwagi, ale w końcu bezpodstawne, kilkudniowe, chłodne zachowanie żony, kazało mu zapytać o powody tej nagłej zmiany. Wprost powiedziała mu o swoich przypuszczeniach i o dowodach, które znalazła, co go najpierw zdenerwowało, a potem wywołało falę zaprzeczeń. Wiele godzin zapewniał ją o swej miłości i oddaniu, wypierając się kochanki. Ciepłymi, czułymi słowami, przytulaniem i pieszczotami, wymógł w końcu na niej fałszywe wyznanie, że mu wierzy, a potem upojna noc, jak mu się wydawało, ostatecznie przypieczętowała ich porozumienie. Odtąd już wiedział, że musi być ostrożniejszy i bardziej uważać na szczegóły, na które wcześniej nie zwracał uwagi. A ona zrozumiała, że niepewność została zasiana i że już nigdy nie będzie ufać mężowi.

Odtąd złe przeczucia już jej nie opuszczały. Kierowana nimi wciąż bezskutecznie próbowała odnaleźć nowe dowody zdrady męża. Pozornie jednak ich życie nie zmieniło się ani trochę. Nadal byli dla siebie partnerami w najlepszym tego słowa znaczeniu. A sypianie ze sobą wciąż sprawiało im przyjemność. Jednak cień tamtej kobiety nie schodził z jej życia, czyniąc je chłodniejszym. A przeczucie o jej ciągłym, dyskretnym istnieniu w życiu męża, często nie pozwalało jej sypiać i wywoływało bóle głowy. Walka z widmem tej kobiety stała się jej obsesją. Im więcej o niej myślała, tym bardziej starała się okazywać miłość mężowi, sądząc, że to oderwie go od tamtej. Nakazywała również dziecku często okazywać miłość ojcu, wierząc, że razem z córką, uda jej się wygrać walkę o jego uczucia, których utratą czuła się zagrożona. W tym samym czasie niespodziewanie również coś dostrzegła - to, że podoba się mężczyznom. Początkowo spojrzenia jej przystojnego kolegi z pracy nic nie dawały jej do myślenia, ale gdy się nasilały, stały się dłuższe i śmielsze, ku swojemu zdziwieniu zobaczyła w sobie nie tylko żonę i matkę, ale i atrakcyjną kobietę. Było to dla niej wstrząsem, na który nie była przygotowana. I kiedy w końcu ten kolega zdobył się na odwagę i zaczął z nią rozmawiać inaczej niż zwykle, najpierw wywołało to w niej chwilowy atak panicznego strachu, po którym przyszło jednak całkowite olśnienie. W jednej chwili zrozumiała prawdziwą naturę małżeństwa ( tak jak wcześniej zrozumiał to jej mąż ) dostrzegając wyraźnie jego biel i czerń, które potrafiły współistnieć w pełnej harmonii. Zrozumiała, że szczęście między dwojgiem ludzi nie istnieje, jeśli oboje nie chcą, żeby istniało i to że to właśnie dobra chęć jest środkiem szczęśliwego świata, a wszystko inne znajduje się na jego obrzeżach; że wystarczy tylko chcieć i nie pytać o wiele rzeczy i na wiele nie odpowiadać prawdą, że jej umiejętne omijanie to również forma okazywania wciąż istniejącej miłości. Zrozumiawszy to uśmiechnęła się do swojego adoratora i jeszcze nieśmiało pozwoliła mu zaprosić się po pracy na kawę, a potem już bez żadnych oporów do jego mieszkania.

Opublikowano

Nie zanudza. Wszystko dzieje się szybko i sprawnie. A co do końcówki – chyba masz racje. Taka jest właśnie recepta na pozornie udany związek, taką małą Atlantydę dla obserwatorów, która w każdej chwili może zatonąć.

Opublikowano

Po raz pierwszy, po przeczytaniu twojego tekstu jestem na "nie". Nie wiem, czy to jest nowy tekst, ale zupełnie nie w twoim stylu. Zgubiłeś gdzieś tak charakterystyczny dla ciebie wigor, zdania są rozwlekłe- mni czytało sie wyjątkowo ciężko.
Nie mam zastrzeżeń do treści (wszak to przecież "Zwykła historia"), jednak nad formą powinieneś się zastanowić.

  • 3 tygodnie później...
  • 3 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Waldemar_Talar_Talar Po Targach w Krakowie ustalimy poetycką''wymianę myśli''.Jestem z moim Wydawnictwem i niby powinno być łatwiej bo to drugie ''wyjście'' a trochę ''zatrzymuje ''w biegu codziennych spraw...Dziękuję raz jeszcze.
    • @Waldemar_Talar_Talar Waldemarze, dziękuję za pamięć, jest kontakt prywatny do każdego, serdeczności :)
    • Drzwi autobusu rozsunęły się. Był to już ostatni, zjazdowy kurs  i kierowca nie zamierzał nawet udawać,  że nie chcę spędzać na postojach  więcej czasu niż wymagała tego  absolutna konieczność,  polegająca na wejściu lub wyjściu poszczególnych pasażerów. Nielicznych już co prawda. Sennie oklapłych na twardych, plastikowych  siedzeniach a wąskiej, topornej budowie. Większość wracała z pracy lub jakiś przedłużonych do granic spotkań towarzyskich czy biznesowych. Marzyli jedynie o kąpieli, spóźnionej kolacji i kuszącej miękkości łóżkowego materaca. Tył pojazdu jak to zwykle w tych godzinach, okupowali pijani oraz bezdomni. Wyjęci spod prawa. Bez biletu, przemierzający pulsujące uliczne arterię tego miasta spotkań kultur i inspiracji.  Wyrzuceni w mrok parkowych ławek, opuszczonych squatów  czy zagrożonych zawaleniem kamienic. Czy tak jak w tym długim jak wąż pojeździe. Wysłani przez społeczne oskarżające oczy, na jego ogon. By tam w kręgu kamratów. Nużać się w niepochamowanej głębi  upadku swego człowieczeństwa.     Traf a może i przeznaczenie  wskazało tego wieczoru,  że pośród tych wyrzutków  można było dostrzec twarz człeka, który na pierwszy rzut okiem  nie pasował tam wcale  ani zachowaniem ani tym bardziej ubiorem. Twarz jego nie zdradzała nic.  Żadnej zmarszczki ani bruzdy, mogącej wskazywać na to,  że myśli nad czymś natrętnie  lub że rażą go rozmyte, astygmatycznie zniekształcone światła latarni. Nie wyglądał na zmęczonego ani sennego. Utkwił wzrok w jednym punkcie,  zaparowanej lekko szyby. Gdyby autobus był jakimś zabytkowym, przedwojennym modelem. Można by uznać za stosowne  i jak najbardziej uzasadnione stwierdzenie,  że pasażer wyglądał jak duch  nawiedzający kabinę pojazdu.     Wnioskować by tak można po tym,  że odziany był w długi, sięgający kostek  dwurzędowy płaszcz o barwie świeżego popiołu z kominka. Tweedowy o kroju oksfordzkim, zdradzającym solidne pochodzenie tkaniny  jak i bardzo wysoki poziom uszycia. Biała jego koszula zgrabnie kontrastowała z granatowym krawatem w złote prążki, zawiązanym z najwyższym pietyzmem  na podwójny węzeł windsorski. Spodnie również szare, o szerszych nogawkach od kolana w dół, z wyraźnie klasycznym fasonem  i dokładnie zaprasowanym kantem, zgrabnie zasłaniały sznurówki lekko podpalanych, brązowych brogsów wykonanych bezsprzecznie ręką mistrza szewskiego a nie maszynowo. Ubiór wieńczyła brązowa czapka w stylu birmingandzkiego kaszkietu  o uciętym ledwie widocznym daszku.     Autobus ruszył w stronę  kolejnego przystanku. Za jego wiatą był zlokalizowany jedynie stary wyłączony już dawno z użytku cmentarz. Ostatni pochówek odbył się na nim jakieś pięćdziesiąt lat wstecz. Pełny był jednak tych cudownych, artystycznych nagrobków, które mimo wielu uszczerbków, uszkodzeń i bezmyślnych dewastacji młodzieży, nadal cieszyły oko tak pasjonatów sztuki  jak i odwiedzających nekropolię żałobników.     Niski, ułożony z na ciemno wypalanych cegieł mur cmentarza Był granicą dla doczesności, która mimo upływu pokoleń  nie miała śmiałości  naruszania spokoju zmarłych. Stare dęby, olchy i świerki Jak strażnicy rozpościerały długie gałęzie  nad marmurowymi grobami. Kuny, lisy i szczury dorodne jak małe koty brodziły ścieżki w  niekoszonych od dawna trawach  i rozplenionych powojach czy koniczynach. Bacznie obserwowane z góry  przez czarne, smoliste ptactwo cmentarne.  Zagony kruków i gawronów, potrafiły swym hałasem  zbudzić duszę z grobu. I wysłuchać jej żali czy próśb. Na skrzydłach rwały w noc ich tabuny. Ku gwiazdom rozsianym  na letnim nieboskłonie. By zanieść te prośby przed oblicze Boga. Gdzieniegdzie w noc, zachukał puchacz, to krzyż żeliwny, przekrzywił się z jękiem. To znów znicz dopalił się, pogrążając czuwająca u ognia duszę w czerni niepamięci.   Kierowca miał zamiar nawet przestrzelić ten przystanek bo kto mógłby,  chcieć wysiadać na nim  o tak niegościnnej porze. Zresztą stróż cmentarza, zamknął jego furtę jakieś trzy godziny temu, sprawdzając wprzód  to czy aby zmarli jedynie ostali na jego włości. Nawiedzić więc zmarłych  w mroku nocy było nie sposób. Zresztą po cóż? Zbliżając się z dużą prędkością do wiaty, kierowca wyczuł wręcz podświadomie  jakiś ruch na końcu pojazdu. Rzucił pobieżnie wzrokiem  we wsteczne lusterko I o mało nie wypuścił kierownicy z rąk. Ze zdumieniem dojrzał u ostatnich drzwi  bogato ubranego jegomościa, który jedną ręką uczepiony rurki, drugą dawał mu wyraźny sygnał ku temu że zamierza wysiąść na odludnym przystanku.  Więc usłużnie zwolnił i wjechał na zatokę. Otwierając jedynie ostatnie drzwi.   Depresyjna niemoc była mi dziś łańcuchem, którego piekielne ogniwa skuły mnie jakimś diabelskim zaklęciem z tą zdezelowaną wiatą. Praktycznie nieużywaną  i posępnie zniszczoną przez grupy młodzieży. Wybite szyby i oderwana w połowie ławeczka, cieknący, dziurawy dach i wszechobecny brud Były mi i tak milszym widokiem niż  zimne ściany mojego mieszkania. Myśl o tym, że miałbym tam wrócić  a od jutrzejszego poranka,  po nieprzespanej nocy. Znów przybrać maskę uśmiechu i normalności Wprawiała mnie w szalenie, głęboką rozpacz.     Jaki to wstyd,  że muszę płakać gdzieś na odludziu. Bo nie mam nikogo. Bo mam maski,  które nie pozwalają mnie dostrzec. Mam uśmiech na twarzy, który kamufluje łzy. Poświęcam się celom, które są puste. Kocham tą której nie zdobędę nigdy. Piszę wiersze, które przepadną.  Nigdy nie wydane. Dlatego przyjeżdżam tutaj. Żeby patrzeć w jedną, pewną i niezawodną wizję przyszłości. Na cmentarz. Dlaczego miałbym oszukiwać swoje myśli. Umrę, Wkrótce. I trafię na podobny cmentarz. Tu nie będę już udawał. Będę wolny. Od choroby życia. A czyż to samo nie wystarcza by nazwać śmierć wybawieniem? W to wierzę, że po śmierci będę szczęśliwy.     Z zadumy wyrwał mnie autobus,  ostatni już dziś według rozkladu. Może nie zwróciłbym na niego uwagi  bo codziennie przecież przecinał jezdnię nawet nie zadając sobie trudu by zatrzymać się w zatoczce. Kierowca był chyba nawet nie świadom tego, że moja osoba siedzi pod wiatą, każdego wieczora. Śpieszno mu było do domu.  Pewnie miał dzieci i żonę. Kogokolwiek kto czekał na jego powrót. Dziś jednak było inaczej. Autobus wyraźnie zwolnił jakieś dwadzieścia metrów przez zatoką  i włączył kierunkowskaz do skrętu. Zajechał, parkując idealnie tak by zmieścić całe nadwozie w obrysie zatoki. Przez chwilę nawet przemknęło mi przez myśl że tym razem kierowca dostrzegł mnie  i wiedząc, że to zjazdowy kurs  ulitował się nademną. Drzwi jednak naprzeciw mnie  były zamknięte na głucho. Miast tego otwarły się te ostatnie  i wydawało mi się,  że wysiadła tylko jedna osoba. Autobus ruszył dalej,  wzbijając lekki dym z rury wydechowej. Gdy warkot silnika się oddalił. Posłyszałem kroki.     Z narożnika wiaty wychynęła  postać mężczyzny. Młodego i postawnego. Był ubrany przedziwnie. Schludnie lecz niesamowicie staromodnie. Widać obydwaj byliśmy mocno zdziwieni  natrafieniem na siebie  o tak niecodziennej porze w tak osobliwie, odludnym miejscu. Podszedł do mnie jednak  i poprosił o papierosa. Odparłem, że pale jedynie mentolowe. Wie Pan - zaczął niepewnie - nigdy takowych nie paliłem. Ale tytoń to tytoń. Wyjąłem więc paczkę z kieszeni bluzy i wziąłem dwa papierosy.  Podałem mu jednego, włożył go szybko do ust  I nadstawił się ku płomykowi zapalniczki. Odpaliłem też dla siebie i zaciągnęliśmy się  ochoczo pierwszym dymkiem. Uchylił kaszkiet i podziękował mi serdecznie.     Minął wiatę i skierował się  ku zamkniętej bramie cmentarza. Zawołałem za nim  Proszę Pana. Pan tutaj na cmentarz? Dziś już zamknięty dla odwiedzin. Musi Pan przyjść jutro. Zaśmiał się serdecznie i rzucił  Ja wracam tylko do domu Tak przez zamknięty cmentarz? Ciemną nocą? Tam nie ma nawet latarni. Nie boi się Pan? Teraz już nie przystoi mi się bać. Ale jak żyłem to się bałem.  Bałem się Drogi Panie  życia w samotności i kłamstwie. Teraz już jednak mam spokój. Wieczny odpoczynek od życia. Skończył to zdanie i rozmył się jak duch W progu cmentarnej bramy.  Dopaliłem papierosa. I wstając z zamiarem powrotu do domu. Rzuciłem jeszcze w czerń bramy. Doskonale Pana rozumiem. I już się nie boję.    
    • @tie-break

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       U nas jest ogłoszenie, żeby nie dokarmiać gołębi. W kominach zakładają gniazda i zapychają. Wiem, zeskrobać nie można, tego, co zostawiają. A sikorki - cwaniarki :)   @huzarc Dzięki, że poczułeś się gościem pod wierszem :)   @Marek.zak1Wszystko możliwe, podobno kota można zagłaskać, ale daleko jest, dzięki :)  
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Witaj Alicjo - prawdę napisałaś że musi coś zostawić  w czytelniku -                       dziękuje za przeczytanie - nie chcę się narzucać Alicjo                       chcę tylko zapytać czy nie chciałabyś  otrzymać w prezencie                        mój Nowy tomik - z przyjemnością wyśle -                                                                                                    Pzdr.serdecznie                                                                           
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...