Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

jak to jest być debilem??


Rekomendowane odpowiedzi

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Chętnie odpowiem na to pytanie, jeśli tylko wcześnie zdefiniujemy "głupotę". Czy jeśli założymy, że "głupota" to cecha nadawana osobie przez drugą osobę w celu poprawienia sobie humoru przez dowartościowanie własnego ego kosztem drugiej, bez wyraźnej przyczyny będącej przesłaniem do tego osądu? Jeśli tak to odpowiedź na pytanie brzmi "nie". Wyraz głupoty jako pozostanie w błędzie nie jest przejawem niższej wartości intelektualnej lecz tylko zniekształceniem prawdy.

Uparte trwanie przy błędzie nie jest obrazem "głupoty", tylko cechy charakteru, która w danym momencie izoluje daną osobę od prawdy. Należy ona do układu samozachowawczego będącego obroną przed kłamstwem (które w świecie niestety z reguły oznacza niebezpieczeństwo). To, że broni ona błąd, wcale nie oznacza, że funkcjonuje nieprawidłowo. Więc nie nazwałbym "głupim człowiekiem", który wbrew rzeczy jasnej wybiera inne rozwiązanie i uporczywie go broni.
Jeżeli ta osoba jednak zna prawdę, a mimo to broni kłamstwa, to jest oznaka mentalności - wynik wychowania.

Pozdrawiam serdecznie
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 49
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


już wcześniej odrzuciliśmy taką definicję.
W tym konkretnym przypadku przymujemy że "głupie" jest postępowanie nieracjonalne i nielogiczne, wynikające prawdopodobnie z błędnego rozumienia pewnych spraw, bądź kompletnego braku wiedzy na ich temat, jednocześnie trwanie w przekonaniu, że jest się kompetentnym do wydawania sądów, bądź pełnienia danej funkcji... Natomiast pytanie moje brzmi, czy w takiej sytuacji (która nie jest wynikiem "głupoty" danej jednostki, a jedynie efektem zbiegu okoliczności i postawienia jej w obliczu sytuacji na którą nie była/był gotowy) czy jeżeli mimo to, że wyraźnie sobie nie radzi, że dostaje zewsząd sygnały o tym, że jego stanowisko jest błędnę nieracjonalne i szkodliwe, czy jeżeli dalej trwa w błędzie, to jest to wina tylko i wyłącznie Ego, które nie chce przyznać się do błędu, czy może już nareszcie możemy powiedzieć, że jest to osoba po prostu głupia, skoro nie widzi tak oczywistych spraw, nie potrafi obserwować, analizować i wyciągać logicznych wniosków? a w dodatku jest przekonany, że ma rację i na wszelkie słowa już nie tylko krytyki ale chęci pomocy, reaguje agresją a wszelkie argumenty zwalcza w sposób siłowy (a więc jest świadomy braku swoich racji, a jednak nie chce się do tego przyznać)
Czy to jeszcze wina spraw losowych i cech charakteru, czy jenak możemy już powiedzieć, że dana osoba po prostu nie ma odpowiednich zdolności umysłowych (zarówno czysto biologicznych (vide wspominane fałdy na korze mózgowej) jak i odpowiedniej wiedzy w takich sprawach przydatnej) żeby pojąć swój błąd i z niego się wydobyć
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No tak, ale z planów coś wynika, z niektórych dyskusji coś wynika, a z tej nie bardzo.

Nie chodzi o to, że pytanie nie ma odpowiedzi. Dla mnie wręcz przeciwnie, odpowiedź jest tak banalnie prosta i oczywista, że rozważanie jej to takie monotonne przeżuwanie...

A dyskusja w ogóle się toczy tylko i wyłącznie dzięki temu, że pytanie zostało skonstruowane w kontrowersyjny sposób, bo insynuuje, że każdy z nas jest debilem, tylko o tym nie wie. Taki chwyt...

Ja nie wierzę w żadne prawdy obiektywne i uważam, że jeśli człowiek ma mocne podstawy ideologiczne dla przedsięwzięcia pewnych działań i podejmuje je z jakimś sukcesem, to nie jest głupi i nie jest debilem, cokolwiek sądzą o tym ludzie wokoło. "Dobro" tych przedsięwzięć to oczywiście osobna sprawa. pozdrowienia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


a jednak wzięła pani udział w tej dyskusji, skąd zatem potrzeba poinformowania mnie (i zapewne jeszcze kilku osób) że odpowiedź nie istnieje (albo jest banalna) a dyskusja jest miałka? cośtu jednak nie jest takie proste jak pani twierdzi (sama pani mówiła że robienie rzeczy bezużytecznych i bezsensownych nie leży w naturze człowieka... i bynajmniej nie łapię pani za słówka, a tylko sugeruję, że może nie wszystko jest takie proste jakbyśmy chcieli, czy nawet, jak uważamy że jest)


zwierzę również ma podstawy do podejmownia wszelkich działań, a jednak zgodnie z definicją inteligencji - nie posiada jej, a wiec jest głupie... samo posiadanie motywacji nie czyni ani dobrym, ani inteligentnym, tak samo czynów nie można odrywać od człowieka ich dokonującecgo...
Ale prawdy obiektywne istnieją i funkcjonują, (grała pani w kółko i krzyżyk?? obowiązuje tam "strategia" która sprawia że nie można przegrać - taka sama strategia istnieje też w szachach, ale jak dotąd nikt jej nie "policzył" ani nie zanosi się żeby kiedykolwiek się to udało - co nie zmienia faktu ze ona istnieje... to samo z innymi "prawdami obiektywnymi" - to że nie można ich ustalić, nie oznacza że nie istnieją, fakt próbowania osiągniecia czegoś niemożliwego wydaje się bezsensowny, ale niekoniecznie taki musi być (tak samo jak opracowywanie "pośrednich" strategii gry w szachy)

ps.(offtopic) jeżeli to nie ma sensu to co ma sens?? (pytanie na serio, skoro wygłosiła pani zdanie o tym co jest "bez sensu" to zakłądam ze wie pani co ten "sens" ma... ja nie wiem a chetnie bym się dowiedział

pozdrawiam
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ech... męczące to. za dużo pan nadinterpretuje, żeby chciało mi się teraz wszystko sprostować. moje wypowiedzi zawierają mniej treści niż pan by chciał, żeby zawierały. (i na przyszłość - można do mnie na "ty", nawet wskazane :))

a to nawet dosyć ciekawe, jak na podstawie kółka i krzyżyka, albo szachów pan chce zdefiniować ludzkie prawdy obietywne i określić mechanizmy ich wytyczania (co jest obiektywnie dobre, a co obiektywnie złe?)? jaka ja jestem wg prawd obiektywnych? (bo skoro tak pan ich broni, to zakładam, że je pan zna?) głupia jestem, czy mądra? (na podstawie tego, co piszę, bo można to wywnioskować).

z tym sensem... proszę pamiętać, że ja nie uznaję prawd obiektywnych, jeśli ja nie znajduję sensu w tej dyskusji, to nie musi oznaczać, że pan go nie znajdzie, albo ktoś inny. aczkolwiek, logicznie rzecz biorąc, co z niej wynika?

pozdrawiam.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

a teraz to już projekcja:
przypisujesz mi nadinterpretacje, podczas gdy sama sie jej dopuściłaś: ja od pocżatku tylko i wyłącznie pytam, owszem, zakładam istnienie prawdy obiektywnej (a moze nawet obiektywnej głupoty) ale nigdzie nie podawałem własnej definicji, co wiecej kilka razy zaznaczełem ze jej nie posiadam (i raczej nie posiądę)
Natomiast Twoje wypowiedzi wnoszą kolejny ciekawy wątek do dyskusji: uznałaś że w pierwszej wypowiedzi sugeruję że każdy jest debilem (a więc zę rónież i Ty) (jest to wniosek błędny, chociaż jak ktoś już zauważył - pożądany)... a uznając że wątek w jakiś sposób sugeruje że jesteś głupia automatycznie odnosisz siędo niego (i do mnie) niechętnie, co prowadzi do dalszych błedów w interpretacji i do kompletnego niezrozumienia...
a więc wniosek pierwszy: osobiste podchodzenie do jakiegoś zagadnienia, kierowanie się emocjami osłabia ogląd sytuacji obiektywizm i logiczne działanie - czyli powoduje że człowiek działa poniżej swoich intelektualnych możliwości

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

poloecam Idiote Dostojewskiego, ciekawie rozstrzygnięta kwestia idiotyzmu jakotakiego
oraz krótki cytat z jednej z książek Coehla "Bądźcie szaleni, ale zachowujcie się jak normalni ludzie. Podejmijcie ryzyko bycia odmiennymi, ale nauczcie się to robić tak,aby nie zwracać na siebie uwagi. A teraz skupcie się na tej róży i pozwólcie by objawiło się wasze prawdziwe ja. A co to jest prawdziwe ja......To, to kim jesteśmy. A nie to co z nas uczyniono"
pojęcie głupoty hmmm......Mój trener, wykładowcy, rodzice, teściowie uważają mnie za bardzo mądrego wyważonego człowieka, a koledzy za totalnego debila, więc wszystko zależy od punktu odniesienia od wizerunku jaki malujemy pędzlem zachowań w społecznościach zbiorowych. Na koniec prosta sentencja "Jak se pościelisz tak się wyśpisz"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

przytoczyłaś cytat z jednej z lepszych ksiązek traktujących o tym problemie...
zresztą temat nieaktualny - wspomniany debil, w międzyczasie udowodnił, że niezależnie od kontekstu, prób i wysiłków penych rzeczy pojąć w stanie nie jest - a więc istnieje debilizm uniwersalny (niezależny od biologicznej wydajności mózgu, a wystarczy tylko odpowiednie "wychowanie"
niestety

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Witam!
Jak dla mie debilizm czy głupota jak wolicie jest rzeczą,której nie damy rady określić. Tak naprawdę to również ludzie całkiem "normali" mogą być odebrani jako inni, często głupsi. Jest to kwestia środka krzywej gaussa (jeśli rozumiecie). Ci którzy choć trochę odstają są inni. Swoją drogą nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę,ale duża ilośc społeczeństwa ma IQ poniżej 80, co już kwalifikuje się do niepełnosprawności (stopień lekki)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...