Gwiaździsta pożoga przegarnia łan podnieba,
pnącze ognia rozciąga się w mętną kolumnę
powietrza szczelnego jak czerń tuląca trumnę,
nad jaką wisi słońca wykluta maceba.
Jestem tu — w owalu światła, u brzegu kresu,
niemy, choć głośny; ślepy, choć nadal widoczny;
bladym palcem naznaczam szept na ustach mroczny,
jak zapis dni ludzkich na krawędzi limesu.