Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Pokrzywy nie parzą moich łap.

To nie wzrok świdrujący na wskroś,

ludzkich marionetek.

Ich jad i moja nienawiść równoważą się

na szalach niekończącej się walki zła,

bytu doczesnego z bytem nie z tego

a innego wymiaru.

W najczarniejszym odludziu, modrzewiowego, skąpanego w delikatności świeżego mchu

i opadłego igliwia boru.

Stąpam bezszelestnie przez piach, kałuże i zdradliwe zaschłe od dawna, połacie chrustu.

Utykam na przednią, prawą łapę.

Wyrwana na siłę z uścisku

metalowych zębów ludzkiej pułapki, doskwiera tętniącym aż

w najgłębszych zmysłach bólu.

 

Ale nic to.

Z czasem ogarnięty opieką

starych kapłanek i szeptuch, wydobrzeję.

Blizny nigdy nie dadzą

o tym zapomnieć.

Twoją twarz zdradziecką i los Twój,

przekląłem u Bogów, daniną z krwi.

Nóż, karabin, brzytwa.

Słowo jedynie rani i wodzi na manowce.

Dlatego zwą mnie

kapłanem i orędownikiem ciszy.

Chcę widzieć ludzi, lecz tych co umarli.

Wśród ostępów bagiennych

i w świetle ślepi graniczników

ich ogniki dusz błądzą po rozstajach.

Ja ich do granic Nawii

bezpiecznie sprowadzam.

 

Czyn. To on zabija.

Miłość zabija w człowieku człowieka.

A bestię rani

mechanizmem uśpionej pułapki.

Nie wyciągnąłem z niej łapy na czas.

W starej dziupli, okazałego grabu.

Zasnąłem. A śniłem jedynie o krwi.

Leżałaś naga, ze skręconym karkiem.

Przed chatą.

A Bogi patrzyły

z drewnianego panteonu,

dziesiątkami twarzy.

Nagle grzmot

i błyskawica przecięła sen.

Jak linię mej świetlanej przyszłości.

 

Musiałem się upewnić

po raz tysięczny może.

Wyszedłem z dziupli.

Zaskowyczałem żałośnie

w ledwie rozjaśnioną poświatą,

ubywającego księżyca noc.

Jeszcze raz

spojrzałem na strzaskaną łapę.

Musisz nie żyć. Nie z zemsty.

A w imię wyższych zasad.

Perun zesłał burzę.

Nawet deszcz zamienił w krew.

Osiadła na cokole nieboskłonu.

Jak rydwan podniebny.

Jego żałobę zsyłająca chmura.

A ja ruszyłem duktem

pod znajomy aż za dobrze adres.

Deszcz zagonił duszę gościńców

ku kniei.

Dukt był pusty jak oko wykol.

Słyszałem jedynie

swój oddech chrapliwy.

Raz jeden skrzyżowałem swój trop

ze śladami swych pobratymców.

Wataha jest rodziną

której nie dane mi było nigdy mieć.

Samotność jest moją rodzicielką.

A ojcem demon przeszłości.

Jej błędów i namiętności.

 

O północy dotarłem nad granicę drzew.

Dalej był świeżo zasiany,

pasiasty krój pól

a za nim ku południu, zabudowania wsi.

Nie czułem już zapachu.

Twoich dłoni czy włosów.

Odrzwia były zabite na głucho.

Okiennica wyrwana z zawiasu

a front domu

solidnie ugodził

upływ cielesnego czasu.

Z komina nie sączył się dym.

Palenisko zalały dekady,

cyklicznych opadów.

Obejście zarosło zielskiem,

trawą i dzikimi drzewami.

Armią, płożącego się rdestu.

Skręconych w uścisku kłączy.

Namnożonych na potęgę truskawek

i dzikich malin.

Studnia zapadła się i zapewne wyschła lub woda w niej zatruła się

od gnilnych resztek.

Jak nasza miłość.

 

Czy Ty też gnijesz?

Pobiegłem ku pagórkowi na krańcu wsi.

Ci którzy przybyli tu onegdaj z krzyżami i ogniem, którym wypalili obyczaj dziadów i święte gaje,

nazywali to miejsce odludne i ciche cmentarzem dla dusz.

Odnalazłem okazały, kamień nagrobny zaraz po lewej od wejścia.

Na nim była Twoja podobizna

i trochę liter i cyfr.

Litery układały się w

Twe imię i nazwisko

a ciąg cyfr w datę narodzin

i w to po co tu przybyłem.

Chmury odeszły gnane wiatrem.

Znów wyjrzał nieśmiały księżyc.

W jego świetle porzuciłem choć na moment postać wilka i stanąłem

na dwóch nogach

przed zaniedbaną mogiłą.

Nie mogłem się powstrzymać

i wybuchłem śmiechem.

Szczerym do bólu

i zimnym jak stal moich oczu.

Śmiałem się odczytując

datę Twojej śmierci.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...