Sypiam mało. To dlatego nie śnię.
Żadnych obrazów, które widziałem w muzeach,
żadnych postaci.
Głuchy dźwięk przy pukaniu – wieczny ja,
moja beautiful skull, my beautiful scalp.
Klątwa dziewiątej symfonii – skoczne rondo
lub szybki finał, kakofoniczny wrzask
jak wyrok u neurologa –
z drugiej strony neuroplastyczność,
nowe połączenia dendryt – akson są jak koleje
do nieznanych miejsc – gdzie mnie nie było, gdzie byłem,
z kim,
wczoraj, dziś – piłem, nie pamiętam nic,
nie łykam nic na niepamięć
i to samo nic, w listopadowych barwach,
nudzi mnie.
Ach, jaki czuję się zmęczony!
To nic.
Żadnych ciemnych obrazów!
Żadnych kobiet bez oczu! Odejdź
Modigliani!
Dajcie mi dobry tekst,
nie nic! Jedynie tekst,
aktorów, dwie aktoreczki z pasją. Karta za kartką –
dobre szycie – zanim padną, kartka po kartce,
moje wierne psy, do nóg, kompulsywnie. Metodycznie –
jak by powiedział Stanisławski
(od ilu lat już gnije i w nosie ma method acting)
po raz trzeci, oglądam dokument o van Goghu –
jak można tak spieprzyć kościół w Auvers,
sam bym nie kupił takiego obrazu;
już bliższa mi postać doktora Gacheta –
doktorat z melancholii, paskudna choroba -
mówiąc między nami - sypiam zbyt mało,
żeby pisać o onirycznych postaciach,
krajobrazach,
Bogu.
Żadnej ołowianej bieli!
Jestem udręczony – odpalam papierosa za papierosem,
przesypuję resztki wspomnień o tobie
z dłoni do dłoni
między rozedrganymi palcami,
drążącym językiem
spijając z podłogi uciekającą przestrzeń, czas.