Niebo odzyskało chłód.
Gwiazdy powróciły na swoje orbity,
jakby nigdy nie widziały ognia.
On chodzi między dniami,
jak cień, który zgubił swoje ciało.
W kieszeniach nosi milczenie -
cięższe niż wina, gęstsze niż sen.
Ona siedzi przy oknie,
liczy światła w oknach sąsiadów,
jakby w nich szukała dawnych iskier.
Na dłoniach ma kurz wspomnień,
którego nie sposób zetrzeć.
Między nimi - przestrzeń,
delikatna jak popiół unoszący się w świetle.
Słowa, które kiedyś były ogniem,
teraz kruszą się jak szkło w ustach.
Kiedyś płonęli jak obietnica świata,
teraz trwają jak cisza po dzwonie.
Ciała nie pamiętają dotyku,
tylko drżenie,
które zostało w kościach jak echo burzy.
Czas przecieka im przez palce,
jak piasek, który znał kształt dłoni Boga.
Każdy dzień to biel,
która nie chce przyjąć koloru.
Asfalt wystygł.
Ale w snach wciąż czują ciepło,
cień ruchu, oddech w powietrzu.
Nie siebie - tylko ich dawną formę,
jak odcisk w wosku,
zanim zapłonął knot.
Poranki są zbyt ciche.
Światło wchodzi w pokój bez pytania.
Miłość odjęła im język,
więc mówią spojrzeniami,
które niczego już nie żądają.
Czasem, w szumie lisci,
słyszą coś, co przypomina śmiech.
To nie echo.
To popiół, który mówi szeptem,
że nawet płomień
musi się kiedyś nauczyć gasnąć,
by mógł znów zapłonąć -
gdzie indziej.
-------------------------------
obiecałem violi arvensis przepracowany wiersz z wczoraj.
jest troche romantyzmu i metafor.
ale ten wiersz jest jakiś taki, jak marynarka po krawieckich przeróbkach.
ale oto on :
wchodzi - metaforycznie
Wchodzi chłód — srebrny, drżący, jak mgła nad gwiazd oceanem.
Powietrze błyszczy, śpiewa pyłem światła,
a w jego drżeniu — ona, z papierosem.
Dym krąży między nimi jak mgławica złotych włókien,
jak zaklęcie szeptane przez gwiazdy,
choć pachnie trochę ziemią, trochę jutrem,
które nie zawsze wierzy w czary.
On stoi obok — cień splata się z cieniem jej,
dwa orbitujące serca, dwa ognie w tańcu wszechświata,
i gdzieś w tym tańcu przeczucie końca,
jak nuta, co drży, zanim ucichnie.
Pod paznokciami noc, na dłoniach ślady godzin —
miękkie jak jedwabne nebule.
Schody skrzypią jak stare skrzypce,
co pamiętają dotyk światła, choć dźwięk już matowieje.
Metal drzwi zimny, lecz dłonie płoną —
ogniki w mrozie, ścieżki do siebie,
które nie pytają dokąd.
Cisza pachnie lawendą i gwiazdami.
Jej oddech — bliski, jak oddech planet w próżni.
Dźwięk dzwonu kościelnego rozchodzi się falą —
nie spóźnioną, lecz wieczną,
odbija się w sercach jak echo miłości,
która drży na granicy światła.
Na parapecie pióro — echo listów,
które kiedyś frunęły między ludźmi jak komety.
Teraz ich spojrzenia piszą światłem —
literami z oddechów i dotyku,
z prawdy i złudzenia,
bo każda miłość jest trochę jednym i drugim.
Ciała splatają się w rytmie wszechświata,
bez muzyki, a jednak cała przestrzeń gra:
cichy walc pulsujących atomów,
miłość, co świeci, bo wie, że zgaśnie.
Jej włosy — rzeka złota spływa po jego ustach.
Jego dłoń — ogień, spadająca gwiazda w jej wszechświecie.
Ból i rozkosz — dwa dźwięki tej samej melodii,
co rodzi się i gaśnie w świetle pulsaru.
Nie ma czarów.
A jednak są — w każdym drgnieniu,
w każdym oddechu,
w splocie ciał i myśli,
w chwilowym zwycięstwie nad czasem.
Potem cisza.
Ona odchodzi pierwsza.
Jego oczy — dwie gwiazdy gasnące powoli.
Świat istnieje dalej, obcy,
lecz w nim — w sercu kosmosu —
pozostaje wspomnienie,
co świeci wciąż,
jak ślad miłości,
która, nawet kończąc się,
nie przestaje być światłem.