Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Po przebudzeniu. Otwieram leniwie,
szare jak popiół

ze spalonych marzeń oczy.
Komendy z wolna dochodzą 
do przeboćcowanych uszu, 
wyczulonych na krzyk

ale i głęboką ciszę.
Dzwonki i gwizdki oficerów, 
pobrzmiewają ostrym jazgotem. 
Czasami zagłuszają nawet jęki,

kalekich pobratymców,

którzy w kałużach krwi, potu i błota, wykopanych z mozołem okopów. 
Drwią ze śmierci. Nie chcą się poddać. 
Choć ich skrwawione kikuty 
oderwanych kończyn lub strzaskane odłamkami pocisków oblicza, szczernione pożogą wszędobylskiego ognia, dalej tchną, niegasnącym zarzewiem życia.


Nienawidzę tego życia.

Życie mnie zabija.
I tylko dlatego chcę wstać i walczyć.
Zawsze na przekór 
nawet swojemu rozsądkowi.
Muszę cały dzień 
błądzić w labiryncie okopów.
Mijać tych, którzy są mi obojętni.
Ja jestem im obojętny.
A może wszyscy jesteśmy ofiarami 
wojny z życiem
i jego przygnębiającą pustką egzystencjalną.


Śmierć wystawia swoją ogołoconą 
z włosów i skóry głowę z okopu wroga.
Śmieje się 
ze swojego najdzielniejszego żołnierza.
Wabi i kusi. 
Ponagla i błaga. 
Droczy się bym bez strachu opuścił bezpieczne schronienie 
i puścił się gnany znużeniem bytu 
ku liniom kolczastego drutu 
z upiętymi na zwojach 
co kilkanaście metrów przeciwpiechotnymi minami, wypełnionymi wspomnieniami

dawnych dni traumy

w postaci ołowianych kulek

i ze szkła tłuczonego

powstałych szrapneli.


Nie jestem już nieobytym młodzikiem.
Jestem na wojnie z samym sobą 
od kilkunastu lat.
Uśmiech śmierci to pułapka.
Życie wcelowało w moje schronienie, 
lunety karabinków.
Wszędzie wokół są snajperzy.
Depresja, lęki i nerwica. 
Najgorzej jest wreszcie ulec 
i wyczołgać się w stronę beznadziei. 
Tej ziemi nie mojej ani niczyjej.
Z uczuciem pustki. 
Nie czuć już kompletnie nic.
Nawet tych wchodzących

gładko w ciało pocisków.
Mam tyle ran,

że już nie zwracam uwagi.


Wreszcie czyjeś dłonie wciągają mnie za mundur do kolejnego leju po jakiejś uczuciowej, związkowej bombie.
Pełno w nim nigdy nie zastygłej krwi.
Ona patrzy na mnie martwo.
Oparta plecami o nasyp. 
Jej włosy w nieładzie.

A ręce rozrzucone.
Na czole nikły ślad.

Przestrzelony na wylot.
Chociaż śmierć jest sprawiedliwością.
Zdejmuje chwilowo zbędny hełm.
Obracam go nerwowo w dłoniach.
Żyj by umrzeć. Papieros i as pik.
I właśnie

dokładnie to robię każdego dnia.


A wieczór.

Wieczór jest wyczekiwaną ciszą.
Sielską i spokojną.
Front milknie a do głosu dochodzą 
ciche rozmowy 
żyjących jeszcze nieszczęśników.
Wielu trzyma w brudnych, poranionych dłoniach, białe koraliki różańców.
Inni całują srebrne krzyżyki.
Nie wiem czy modlą się o życie 
czy o szybką, bezbolesną śmierć.
Co dzień jest nas tu coraz więcej.
Nieważne ile istnień pochłonie

życia front.


Rakiety sygnalizacyjne ulatują w ciche, bezchmurne niebo. 
Zielone, fosforyzujące światło 
miesza się z czerwienią rac.
A ja kończę pisać przy prawie rozładowanej latarce, pożegnalny list, którego i tak nikt nigdy nie odczyta.
Lubię samotność wieczorów.
Strzelcy usadowieni

w swych kryjówkach
są wtedy widać ślepi.


A ja czuję radość i euforię, że jutro znów zbudzą mnie bym szturmował bez sensu i celu kolejne transze życiowych kolein.
Patrzę na pełny i srebrzysty księżyc.
Czasami widzę w nim istotę wyższą.
Po cóż to ciągle przechodzić?
Nikt mnie i tak nie zrozumie.
Nigdy nie będę

przez nikogo pokochany.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...