Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Historia edycji

Należy zauważyć, że wersje starsze niż 60 dni są czyszczone i nie będą tu wyświetlane
infelia

infelia

W koszulce pirackiej i mycce z czaszką,
Pochylony nad balią z praniem,
Pianę wzbijałem ku niebu – chlup, chlup,
Wiosłem szarpałem ocean zbyt spokojny.

 

Wichry w koszulę łapałem na kiju,
Kurs obierałem – ahojj! – wołałem.
Ster trzymał mój język, nie ręce,
Żagiel inspiracją: tam, gdzie wiatr dmie!

 

Świat zmierzyłem bez lunety i bez map,
Z oceanem biłem się z tupotem i krzykiem.
Gwiazdom nie wierzyłem, bo mrugają okiem.
Ja wam dam, wy żartownisie, dranie!

 

Na Nilu mętnym, wezbranym i groźnym,
Szczerzyłem kły z krokodylem rozeźlonym.
Ocean zamarł, gdy dryfem szedłem – skarpetki prałem,
Rekin ludojad nad tonie morskie skoczył i zbladł.

 

Na prerii mustang czarny jak moje pięty,
Ogonem zamiótł mi pod nosem – szast!
Wierzgnął, kopytem zabębnił, z nozdrzy prychnął,
Oko puścił i w cwał – patataj, patataj!

 

Na safari gołymi przebierałem piętami – plac, plac!
Słoń zatrąbił, nie uciekłem, w miejscu trwałem.
W ucho dostał, ot tak – i odstąpił: papam, papam.
Został po nim tylko w piasku ślad i swąd.

 

Lew zaryczał – też nie pękłem, no nie ja!
W pierś bębniłem – bim, bam, bom – uciekł w dal.
Ciekawskiej żyrafie, mej postury chwata,
W oczy zaglądałem – z dumy aż pękałem.

 

A na kontynencie płaskim i gołym,
Jak cerata w domu na stole świątecznym,
I strusia na setkę przegoniłem – he, he!
Bo o medal z kartofla to był bieg.

 

Aż tu nagle: buch, trach, jęk – strachem zapachniało!
Coś zatrzęsło, coś tu pękło – to nie guma w gaciach...
Łup! okrętem zakręciło, bryzg mi wodą w oko,
Flagę z masztu zwiało i na tyłku cumowałem.

 

Po tsunami pranie w błocie legło,
Znikły skarby i trofea farbą plakatową malowane,
Z lampy Aladyna duch też nawiał – łotr i tchórz,
Kieł mamuta poszedł w proch, złoto Inków trafił szlag.

 

Matka w krzyk „Ola Boga!” – ścierą w plecy chlast!
Portki rózgą przetrzepała jak to dywan.
Aj, aj, aj, aj! chlip, chlip! to nie jaaaa...
Smark, smark, łeee – nawyki to z przedszkola.

 

Z domku, skrytym w kniejach dębu, ot kontrola lotów,
Słyszę łańcuch jak klekoce, rama trzeszczy.
Dzwonek – dzyń! błotnik – dryń! szprychy aż pękają.
Kłęby kurzu w dali widzę – nie, to nie Indianie.

 

To nie szeryf z gwiazdą pędzi na rumaku.
To nie szalik śwista (z klamrą...? e tam)
Ojciec w drodze z wywiadówki – coś mu śpieszno.
Aż mnie ucho swędzi, no to klapa, koniec pieśni...

 

infelia

infelia

W koszulce pirackiej i mycce z czaszką,
Pochylony nad balią z praniem,
Pianę wzbijałem ku niebu – chlup, chlup,
Wiosłem szarpałem ocean zbyt spokojny.

 

Wichry w koszulę łapałem na kiju,
Kurs obierałem – ahojj! – wołałem.
Ster trzymał mój język, nie ręce,
Żagiel inspiracją: tam, gdzie wiatr dmie!

 

Świat zmierzyłem bez lunety i bez map,
Z oceanem biłem się z tupotem i krzykiem.
Gwiazdom nie wierzyłem, bo mrugają okiem.
Ja wam dam, wy żartownisie, dranie!

 

Na Nilu mętnym, wezbranym i groźnym,
Szczerzyłem kły z krokodylem rozeźlonym.
Ocean zamarł, gdy dryfem szedłem – skarpetki prałem,
Rekin ludojad nad tonie morskie skoczył i zbladł.

 

Na prerii mustang czarny jak moje pięty,
Ogonem zamiótł mi pod nosem – szast!
Wierzgnął, kopytem zabębnił, z nozdrzy prychnął,
Oko puścił i w cwał – patataj, patataj!

 

Na safari gołymi przebierałem piętami – plac, plac!
Słoń zatrąbił, nie uciekłem, w miejscu trwałem.
W ucho dostał, ot tak – i odstąpił: papam, papam.
Został po nim tylko w piasku ślad i swąd.

 

Lew zaryczał – też nie pękłem, no nie ja!
W pierś bębniłem – bim, bam, bom – uciekł w dal.
Ciekawskiej żyrafie, mej postury chwata,
W oczy zaglądałem – z dumy aż pękałem.

 

A na kontynencie płaskim i gołym,
Jak cerata w domu na stole świątecznym,
I strusia na setkę przegoniłem – he, he!
Bo o medal z kartofla to był bieg.

 

Aż tu nagle: buch, trach, jęk – strachem zapachniało!
Coś zatrzęsło, coś tu pękło – to nie guma w gaciach...
Łup! okrętem zakręciło, bryzg mi wodą w oko,
Flagę z masztu zwiało i na tyłku cumowałem.

 

Po tsunami pranie w błocie legło,
Znikły skarby i trofea farbą plakatową malowane,
Z lampy Aladyna duch też nawiał – łotr i tchórz,
Kieł mamuta poszedł w proch, złoto Inków trafił szlag.

 

Matka w krzyk „Ola Boga!” – ścierą w plecy chlast!
Portki rózgą przetrzepała jak to dywan.
Aj, aj, aj, aj! chlip, chlip! to nie jaaaa...
Smark, smark, łeee – nawyki to z przedszkola.

 

Z domku, skrytym w kniejach dębu, ot kontrola lotów,
Słyszę łańcuch jak klekoce, rama trzeszczy.
Dzwonek – dzyń! błotnik – dryń! szprychy aż pękają.
Kłęby kurzu w dali widzę – nie, to nie Indianie.

 

To nie szeryf z gwiazdą pędzi na rumaku,
To nie szalik śwista (z klamrą...? e tam)
Ojciec w drodze z wywiadówki – coś mu śpieszno.
Aż mnie ucho swędzi, no to klapa, koniec pieśni...

 

infelia

infelia

W koszulce pirackiej i mycce z czaszką,
Pochylony nad balią z praniem,
Pianę wzbijałem ku niebu – chlup, chlup,
Wiosłem szarpałem ocean zbyt spokojny.

 

Wichry w koszulę łapałem na kiju,
Kurs obierałem – ahojj! – wołałem.
Ster trzymał mój język, nie ręce,
Żagiel inspiracją: tam, gdzie wiatr dmie!

 

Świat zmierzyłem bez lunety i bez map,
Z oceanem biłem się z tupotem i krzykiem.
Gwiazdom nie wierzyłem, bo mrugają okiem.
Ja wam dam, wy żartownisie, dranie!

 

Na Nilu mętnym, wezbranym i groźnym,
Szczerzyłem kły z krokodylem rozeźlonym.
Ocean zamarł, gdy dryfem szedłem – skarpetki prałem,
Rekin ludojad nad tonie morskie skoczył i zbladł.

 

Na prerii mustang czarny jak moje pięty,
Ogonem zamiótł mi pod nosem – szast!
Wierzgnął, kopytem zabębnił, z nozdrzy prychnął,
Oko puścił i w cwał – patataj, patataj!

 

Na safari gołymi przebierałem piętami – plac, plac!
Słoń zatrąbił, nie uciekłem, w miejscu trwałem.
W ucho dostał, ot tak – i odstąpił: papam, papam.
Został po nim tylko w piasku ślad i swąd.

 

Lew zaryczał – też nie pękłem, no nie ja!
W pierś bębniłem – bim, bam, bom – uciekł w dal.
Ciekawskiej żyrafie, mej postury chwata,
W oczy zaglądałem – z dumy aż pękałem.

 

A na kontynencie płaskim i gołym,
Jak cerata w domu na stole świątecznym,
I strusia na setkę przegoniłem – he, he!
Bo o medal z kartofla to był bieg.

 

Aż tu nagle: buch, trach, jęk – strachem zapachniało!
Coś zatrzęsło, coś tu pękło – to nie guma w gaciach...
Łup! okrętem zakręciło, bryzg mi wodą w oko,
Flagę z masztu zwiało i na tyłku cumowałem.

 

Po tsunami pranie w błocie legło,
Znikły skarby i trofea farbą plakatową malowane,
Z lampy Aladyna duch też nawiał – łotr i tchórz,
Kieł mamuta poszedł w proch, złoto Inków trafił szlag.

 

Matka w krzyk „Ola Boga!” – ścierą w plecy chlast!
Portki rózgą przetrzepała jak to dywan.
Aj, aj, aj, aj! chlip, chlip! to nie jaaaa...
Smark, smark, łeee – nawyki to z przedszkola.

 

Z domku, skrytym w kniejach dębu, ot kontrola lotów.
Słyszę łańcuch jak klekoce, rama trzeszczy.
Dzwonek – dzyń! błotnik – dryń! szprychy aż pękają.
Kłęby kurzu w dali widzę – nie, to nie Indianie.

 

To nie szeryf z gwiazdą pędzi na rumaku,
To nie szalik śwista (z klamrą...? e tam)
Ojciec w drodze z wywiadówki – coś mu śpieszno.
Aż mnie ucho swędzi, no to klapa, koniec pieśni...

 



×
×
  • Dodaj nową pozycję...