Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Wędruj ku obiecanej krainie

Najważniejsze – stawiać kroki.
Miażdżyć butem zaspy śniegu.
Wzrok przed siebie skierowany
Czy to w marszu, czy to w biegu.
Trzymam się obrazu boru
Co majaczy tuż na skraju
Bielistej połaci śniegu
Leżącego w niemym kraju.
Bo czarne wierzchołki sosen
Tak horyzont okalają
Jakby były kłami bestii,
Które w niebo się wbijają.
Niebo czyste, niebo puste
Tak wyraźne w swym niebycie
Że, gdy kładę się na śniegu
To zatapiam się w błękicie.
Po czym zerwę się do marszu,
Kiedy śnieg znów zimnem sparzy.
Zranić się igłami sosen -
Taki ból bardziej się marzy.

 

Ślad pozostanie, a ciało zginie

Wielki ślad pozostawiłem
Depcząc ciągłe warstwy śniegu.
Dwa tysiące staj kroczyłem,
Lecz nie bliżej mi do brzegu.
Brzeg, gdzie czarne drzewa rosną
I falują rozluźnione.
Łokci sześć i stóp trzynaście -
Drzewa nadal oddalone.
Czy to kroczę w stronę wschodu
Albo sunę ku północy,
Zawsze zboczę do zachodu
Mimo starań z całej mocy.
Czasem spojrzę się do tyłu,
Aby pojąć, czy ta droga,
Którą idę jest właściwa.
Wtedy mnie przejmuje trwoga.
Bowiem gdzie mój wzrok nie spocznie
Rosną sosny, jak zębiska
Otaczając hen horyzont
Na kształt ogromnego pyska
Bestii, która leży w ziemi
I cierpliwie tu czatuje,
By pochłonąć niczym Fenrir
Martwy punkt, w którym wędruję.

 

Kroczysz do celu, kiedyś w końcu się uda

Masyw dni przelanych w noce,
Zorze błyszczą w płatkach śniegu.
Ostry chłód ociepla bóle
Ścięgien rozerwanych w biegu.
Każdy krok pędzi nadzieja.
Każdy krok tak bardzo boli.
Kiedy spocznę pośród pni drzew,
Każdy uraz się zagoi.
Język kłuje pod oddechem,
Który z wiatrem mgłą się wita.
W skórze dawno już sczerniałej
Płacze dusza nią spowita.
A jej łzy w postaci juchy,
Której brudem znaczę ślady
Służą mi niczym atrament,
Którym plamię pejzaż blady.
I gdy zerknę na te tropy,
Gdzie topiłem kiedyś nogę
Błagam, by jak nić Ariadny
Wskazały mi one drogę.
Lecz nie ślad co zostawiłem
Podyktuje mi kierunek,
Tylko ślepe parcie naprzód
Jest okazją na ratunek.

 

Znalazłeś to, czego chciałeś

Wędruję, przed siebie idę –
Do lasu mi nigdy bliżej.
Mrugnięciem cofam swe kroki,
A mięśnie ciągną mnie niżej
I niżej, aż się zatoczę -
Twarzą padnę w śnieg dławiący.
Zacznę mamrotać do gruntu
O tym jaki los jest kpiący:
„Kto mnie zesłał na te zaspy?
Wiem, że złem swym zawiniłem,
Lecz, by wysłać mnie w to miejsce –
Na ten los się nie godziłem.
Popełniłem siedem błędów,
Z których się odkupić mogę.
Kiedy skończę tę tortury?
Bo rozumiem już przestrogę.”
Dźwignąć chciałem się ze śniegu,
A gdy głowę odchyliłem
Ciepła krew wskazała miejsce,
W którym twarz swą zostawiłem.
Fizys pozbawiony oczu
Wlepiony w śnieżystą formę
Odwzajemniał smutny wyraz,
Który mi stanowił normę.

„Tak wyglądam?” – pomyślałem,
Kiedy siadłem pośród bieli.
„Nie, ja mam przed sobą wnętrze –
Jego inni nie widzieli.”
Chciałem wstać, lecz moje nogi
Odmawiały siły woli.
Stąd począłem z wolna pełzać,
By już nie tkwić w tej niedoli.
Długą chwilę tak pełzałem,
Aby myśli się skupiły
Na spinaniu tępych mięśni,
Które w końcu ustąpiły.
Bor się nadal nie przybliżył,
Kiedy w śniegu tak leżałem,
Lecz spostrzegłem obok człeka,
Do którego zawołałem:
„Nie pamiętam, jak trafiłem
Na to miejsce tak odludne.
Gdzie zacząłem ślad zostawiać –
Te wspomnienia są mi trudne
Do pojęcia, bowiem ślady
Ciągną się w dal rozciągnięte,
A gdy patrzę, to są krótkie,
Jakby ledwo rozpoczęte.”
Człowiek stał nade mną cicho.
W czarny płaszcz był przyodziany.

Wyraz jego obcych oczu -
Kapeluszem przysłaniany.
Wtem pochylił się z szacunkiem.
Z płaszcza jakiś kształt wydobył.
Kładąc go spokojnie przy mnie
Na słowa w końcu się zdobył:
„Świat, w którym tak wędrowałeś
Nie jest w naturze Twej duszy.
Dlatego, gdy tak kroczyłeś
Przebyłeś tyle katuszy.
Przykro mi, nie rozumiałeś,
Że ciągłe to forsowanie
Na koniec każdej wędrówki
Warte jest tyle co stanie.
Zostawiam Tobie pamiątkę -
Nałóż ją w chwili zwątpienia.
Oszuka ona Twą duszę,
Lecz nie skróci Ci cierpienia.”
Tak jak przybył, tak też zniknął
Człowiek w płaszczu czarnej nocy.
Ja dźwignąłem zaś pamiątkę,
W ręce z całej swojej mocy,
Aby unieść ją przed siebie
I zobaczyć jej detale –
Roześmiany, pusty fizys
Maski, jak na karnawale.

Położyłem ją na piersi.
Wzrok swój w niebo skierowałem.
Poczułem, że muszę wstawać,
Gdy na plecach tak leżałem.
„Lecz kroczenie jest mi staniem” –
W głowie tak mi rozbrzmiewało.
Coraz trudniej było myśleć,
Jak mnie Słońce oślepiało.
„Kiedy leżę, wtedy idę?” –
Blask był wręcz rozpraszający.
„Chciałbym jednak znów spróbować.”
Dotyk śniegu był palący.
Więc napiąłem sztywno mięśnie –
Twarz i barki, ręce, uda.
Moje serce nadal bije.

Śnieżnobiała Solituda

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...