Po łąkach, które w księżycu się topiły,
chadzałem jak zwykle, opium upojony,
szukając inspiracji, co mnie kusiły —
upadałem co chwilę jak natchniony.
By znaleźć to jedno oblicze lubieżne,
o twą pierś wołały me usta grzeszne,
które z kartą bladą złączyć mógłbym,
nim w namyśle obszernym spłonąłbym.
Woń twa na wietrze się zagnieździła,
aż w mych nozdrzach do cna zagościła.
Teraz do twego ciała zmierzam chwiejnie,
po omacku moja noga do ziemi lgnie.
Wzroku nakarmić z daleka nie zdołałem,
i już z wolna twą głowę dostrzegałem;
pobladłe kosmyki na skale wirowały,
w głuszy, gdzie rytmy gwiazd nas związały.
Z zachwytu na twą bladość się rzuciłem —
me dłonie z twymi płucami się zjednały,
włókna surduta świeżą barwę zyskały,
a me lico zgnilizną twą przykryłem.
Do warg twych przywarłem nierozłącznie,
język mój w ściankach twej szyi skryłem;
nasze truchła złączyły się niezwłocznie —
w zgniliźnianym pałacu dziś żyłem…