Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Idą do mnie. Wyciągają się zewsząd czyjeś ręce. Jakieś uschnięte, spalone kikuty.

Wyrastają ze ścian, sufitu, pootwieranych szafek...

Ręce, nie-ręce. Jakieś skostnienia odległej przeszłości, która prosi o litość.

 

Gdzie ty jesteś? Powiedz. Mów, mimo milczenia,

mimo zatkanej śmiertelnym obrzękiem krtani.

 

Nasłuchuję.

 

W szumiącej, piskliwej ciszy wyławiam nikłe, pojedyncze tchnienia.

Bardziej fantomowe iluzje dźwięku, jakieś glissanda...

 

W pokoju obok, w którym jest biblioteczny regał,

szron pokrywa półki z pleśniejącymi słojami

przeszłego czasu, brzegi

zakurzonych książek.

Niknące w półmroku nocy widma

ze zjawami gestów, twarze dawno umarłych…

 

Cicho. Cicho. Ojciec jest jeszcze tutaj. Siada w swoim fotelu, na którym siedział tyle razy za życia.

Raz nawet usnął na nim pijany z tlącym się jeszcze papierosem, wypalając w oparciu dziurę.

Teraz okrąża ją palcem. Przypomina sobie. Przypomina, roztaczając wkoło błękitnawą poświatę

drżącego hologramu, prześwitującego rentgenowskiego zdjęcia...

 

Jest tu jeszcze.

 

Nachyla się nad stołem, na którym leżą pożółkłe roczniki, fotografie, czasopisma…

Gładzi to wszystko dłońmi, przypominając sobie raz jeszcze.

To i owo. I tamto, co się już zdążyło

rozsypać, stoczyć w otchłań przeszłości.

 

Czyta bez przekładania stronic, gdyż wszystko jest dla niego

czytelne i jasne,

nawet niezapisana kartka.

 

Skąd to jego nagłe przybycie? Nic mi ostatnio nie mówił we śnie. Nie uprzedzał.

Przyszedł z zaskoczenia. Jakoś tak sam z siebie.

Tak jak się odwiedza porzucone dawno miejsca.

Przyszedł z wieczności, ze snu śniącego na jawie przeze mnie. W rozstrojonych dźwiękach pianina.

 

Dotyka klawiszy. Przebiega dłonią.

Dźwięk wydobywa się, jakby nie stąd. I nie z teraz...

 

Ciscollo! Ciscollo!

 

Mawiał

wtedy.

Krzyczał…

 

Kiedy żył. Kiedy jeszcze oddychał.

 

Jest tu jeszcze.

 

Otwarte na oścież drzwi.

Opuszczone pracownie,

rzeźby, popiersia… Dłuta walające się wokół.

 

Drzwi otwarte.

Zatrzaśnięte

na wieczność…

 

Na podłodze okładki

gramofonowych płyt.

 

Patrzy się na mnie zalotnie Violetta Villas, odchylając głowę.

I odsłaniając w jakimś zmysłowym pragnieniu swoją smukłą szyję.

 

Czego ode mnie chcesz?

Powiedz.

Erotyzm wybija się

z każdej litery, każdego piksela…

 

Wiesz o mnie

wszystko

-- mówi do mnie.

 

Czy, aby na pewno?

 

Uśmiecham się do ciebie, nie widzisz? Albowiem uśmiechem miłość się zaczyna… Szepcze…

 

Ale to nie ta miłość. To miłość zupełnie inna. Do kogoś zupełnie innego.

Widzę, że nie czeka z odpowiedzią.

Rozpływa się w jakichś jarzeniach, szelestach…

 

W niebieskawym dymku z papierosa spoziera Hanka Ordonówna.

Posyła uśmiechy ze Sfinksa, ze sceny Qui Pro Quo.

Zdaje się, że mówi do mnie, szepcze:

nie bój się, już odchodzę na zawsze, już zaraz, bo kogo nasza miłość obchodzi?

 

To jakieś małe nic. Odejdę, tak po prostu, na pierwszy znak.

Na lekki ruch ramienia,

na nieśmiałe przechylenie głowy…

 

Jewgienijo, to ty? To znowu ty?

 

Skąd tu nagle ta zbłąkana dusza? Ta błądząca postać?

Nie. To tylko cień na ścianie.

Od mojej ręki, którą odgarniam z czoła kosmyk włosów (twoich?)

Albo od maleńkiego żagla piórka, w powietrzu, które wypadło z opuszczonego gniazda.

 

To nic. To już

zniknęło.

To tylko tak, na chwilę...

 

Aleksander Żabczyński, tak, to ten, co rzuca spojrzeniem spod kapelusza.

To ten, co przysiągł miłość.

 

Tak, to ten, to ten, co przysiągł, że.

To ten, co stwierdził, że:

Nie kochać w taką noc, to grzech.

 

Że można zamknąć serce

przed miłością. I uczynić najsilniejszą z twierdz.

 

Ale w taką noc, ktoś jednak,

jakby więzy rozciął.

I miłość sama wkrada się do serc.

 

Ech, miłośnik z tego Aleksandra.

 

Tola Mankiewiczówna, wśród jesiennych róż,

uśmiecha się wśród odrobiny szczęścia w miłości…

 

Eugeniusz Bodo

pozujący dumnie

ze swoim arlekinem.

 

Taki drań. Taki z niego zimny drań...

 

Słońce. Ogromne słońce nad akropolem. Nad Atenami. Nad resztkami kamiennego masywu

na wyobraźnię.

 

Paulos Raptis:

Akropolis Adieu.

 

I co ja mam z wami zrobić? Nikt was nie chce. Nie słucha.

Wszyscy, co was wielbili umarli. Zaprzepaścili się w potoku dziejów.

 

Zaciskam

powieki.

Otwieram.

 

Barwne światło przenika do wnętrza przez wysokie witraże. Sprawia wrażenie uduchowienia.

A powtarzające się we wnętrzu wertykalne linie i znaczna odległość do  sklepienia

kierują wzrok ku górze.

Jakby sala władysławowska, bądź bryła katedry w Amiens. Czy udziwniony konstrukt

Sagrada Familia.

 

I ten pogłos. Echonośne struktury dźwięku wkraczające przezroczystym wymiarem, niemalże świętym, do nieba…

 

A w dole. Cóż. Swoiste to katabasis eis antron.

Popękane, porysowane koła, obręcze.

Jakieś sprężyny, tekturowe wycinanki...

 

Zwoje zleżałej taśmy od szpulowych magnetofonów, perforowane wstęgi od komputerów.

 

W potłuczonych resztkach kineskopów połamane stosy drewnianych obudów od telewizorów.

I dalej jeszcze, i wciąż, i w nieskończoność to ów, ów… ów...

 

Od czegoś

jeszcze.

Od czegoś...

 

Ciągnące się znikąd donikąd

rozgałęzienia. Korzenie…

Żeliwne rury pradawnego krwiobiegu.

 

W absolutnym milczeniu trwa powolny przepływ wirującego kurzu.

 

Zamykam oczy.

Na skroniach

osiada powiew

nikłego tchnienia.

 

*

 

Otwieram.

 

Obejmuje

mnie ramionami…

 

Nicość.

 

*

 

Ktoś mi umarł, wiesz? Umarł i już. Umarł tak jak się umiera, umierając raz jeszcze.

 

Umarł…

 

A zresztą ty o tym wiesz, prawda? Wiesz o umieraniu wszystko.

 

Ty i matka. Oboje…

 

Jeśli opowiadacie o przeszłości to tak,

jakbyście nigdy nie mieli umrzeć.

I istnieli od zawsze w tym poza-świecie.

 

*

 

Wiesz, śnił mi się żebrak, który trzymał się balustrady, poręczy kładki.

Czy czegoś tam jeszcze. Stał, trzymając się usilnie poręczy

ze zbielałymi kostkami dłoni. Tak jakby relingu oceanicznego statku, podczas sztormowej nawały.

 

Trzymał się tak, podczas gdy inni patrzyli na niego ze wstrętem,

wytykając mu podarte spodnie, łachmany…

Marynarkę miał poplamioną, to fakt.

Wirowała wokół jego głowy natrętna pszczoła upojenia.

 

Śledził ją, zezował nań.

Odganiał ręką.

Raz jedną, to drugą.

 

I śpiewał. Nucił jakąś chwytliwą pieśń znaną tylko sobie.

Ale cały czas trzymając się poręczy, aby nie upaść,

nie stoczyć się w nicość z całym tym łoskotem zwalającego się w przepaść wszechświata..

 

I ta pszczoła. Brzęcząca pszczoła. Nie.

 

Milcząca i niewidzialna dla innych.

Będąca jak nicość. Jak nic.

Kołująca wokół jego głowy.

 

I te ściany. Ceglane ściany, ceglane mury kamienic…

Kuta, żeliwna brama wydająca jękliwy zgrzyt w uderzeniach wiatru.

 

Histeryczny pisk zawiasów w podmuchach,

w tchnieniach zimnej nocy,

w której niesie się popromienny pył

przenikającej wszystko śmierci. Umarłych przed wiekami.

 

Ich sponiewierane resztki

osiadają na ścieżce usianej igliwiem.

 

Na asfalcie drogi.

Na żwirze

parkowej alei....

 

Na betonowych płytach chodnika tego miasta,

do którego idę, podążam, do którego nieustannie powracam na jawie, we śnie.

 

Do którego

jadę wciąż

i jadę do nikogo…

 

Na marmurowej posadzce

opuszczonego pałacu

czyjeś kroki, świetliste kręgi.

Słońce spadające z wysoka. Jaskrawe bryły...

 

*

 

Czy ty mnie kochasz? Powiedz szczerze. Mów!

Albowiem twoje milczenie. To twoje milczenie zza grobu...

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-10)

 

 

 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...