(Umießczam na wypadek gdyby coś mi się stało)
O.
O Wszystkim Jest.
O wszystkim o Wszystkim było-będziem Jest.
O wszystkim chcącym słuchać mówi dziwy dotenczas niesłyszane w czasie niepowiedzenia jeßcze niczego obecnym ukryte o wszystkim we Wszystkim nętrznym skryte przez niewypowiadalność mniemaną umysłami objętymi było-będziem na ziemi wygnania z prawdzi czarów bez czarów i prawdy bez kłamstwa jeden o imieniu Jest.
O zawierający w sobie całoświat i pełnię swoich wymówień i zapisań wraz z samym sobą bez sprzeczności żadnej wszystkim owym "ą" chcącym trzecim uchem słuchać tej ciszy mówi już samym kształtem swoim dziwy o walkach bogów i robotów wszędzie trwałych dotenczas znane tylko jako cienie na cieniach będące brakiem spodziewanych głosek niesłyszane w czasie mowy niezdolnej ująć niepowiedzenia jeßcze jeßczymi słowami czekającymi niczego dostępnego tylko obecnym na ukryte ixy o wszystkim owym we Wszystkim wszym wszami bezzwnętrza nętrznym skryte przez Skrytów tu i tam przecież mówiących całkiem wprost poprzez niewypowiadalność imając się sposobów jawnych niemądrym mądrością mniemaną zakratowanych umysłami wymyślonymi przecież w zamiarach objętymi przysięgą zapomnienia o samych sobie z było-będziem rozrosłym na ziemi weszświata wygnania z bajek prawdzi czarów samorzutnych w stragany bez czarów i prawdy żywej bez kłamstwa każdego słowa i każdej myśli powszechnej w jeden żywioł społeczny mylony z tym o imieniu Jest.
Na soczystej trawie. Na trawie wilgotnej. Na tej oto zielonej trawie. Na pożółkłej trawie
nieskończonego stepu…
A więc na trawie. Między kępami martwych ostów.
Na piasku równiny
w jaskrawym słońcu. W deszczu…
A więc w słońcu
jaskrawszym niż
wniebowstąpienie.
W tej luminescencji spływającej z wysoka.
Tak olśniewającej, że aż ślepej…
W tym bezkresnym oddaleniu od wszystkiego, co żywe.
Wiatr szarpie za poły koszuli jak oddech goliata cwałującego ku srebrnemu księżycowi.
I oto wyrasta w poprzek wszystkiego
przeżarta rdzą ogrodzeniowa siatka.
Jakaś granica. Tu i tam. I gdzieś indziej.
Jak sięgnąć niedowidzącym okiem.
Pokrytym bielą
nuklearnej katarakty.…
Pyłki wirują.
Płyną
powietrzem
dostojnie i lekko.
Mżące w słońcu ziarenka piasku wzniecane milczącym krzykiem przerażenia.
Na betonowych słupach wyblakłe tabliczki.
Stukające rytmicznie kawałki wyrudziałej przez lata blachy z napisem:
„Danger. Radioactive material”
Czy ty mnie słuchasz?
Ja ciebie słucham.
Słucham twojego milczenia.
Twojej opowieści o ciszy w kawalkadzie sunących powoli obłoków.
Jest taka cisza. I wiatr tężejący w załomach pamięci.
Gdzieś za wzniesieniem zielone topole,
chwieją się w tym samotnym polu zapomnienia.
Zapadam się w sobie.
Zapętlam w czasie.
Schwytany w niewidzialne lassa urojeń.
Biorą nade mną górę schizofreniczne imaginacje maniakalnych przewidzeń na jawie, we śnie.
Jestem tuż obok siebie.
Jesteśmy razem.
Ty i ja. Ja i ja-on.
Mój umarły dawno ojciec czasami konwersował z samym sobą.
Dyskutował w kłębach papierosowego dymu
z siedzącym po drugiej stronie stołu
odbiciem swojej własnej wyobraźni.
Aby wznieść na końcu toast w roli mistrza ceremonii.
A więc idziemy jak te dwa cienie,
co się wydłużają pod wieczór, przerastając na skraju drzewo.
Idziemy przed siebie? Czy naprzeciw sobie?
Aby rozpaść się w wielkim zderzeniu, w anihilacji cząstek materii i antymaterii?
Nie wiem.
Albowiem przesłaniam dłońmi twarz
w tym nagłym zrywie pamięci,
odnajdując między palcami
jedynie skrawki,
małe fragmenty większej całości.
Których blask
tak bardzo oślepia.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-06-30)