Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Nie dla tych, którzy wzorem mentalnego niewolnika ciągle na kolanach...


Ana

Rekomendowane odpowiedzi

Ten świat - stworzony przez twojego "dobrego" Boga

jest pełen okrucieństw - aby przeżyć

- jedno życie musi odżywiać się energią innych żyć

zwierzęta się wzajemnie zabijają i zjadają 

- tak urządził to "dobry" Bóg

 

Stworzony "na obraz i podobieństwo" twojego Boga

jesteś słaby i ułomny - szukasz oparcia 

i znajdujesz je - w stwórcy tego świata

czyli piekła do którego trafiłeś - syndrom sztokholmski... 

 

Uwierzysz w każdą bajkę i magiczny rytuał

zbyt słaby i zastraszony - by odważyć się otworzyć oczy

i zacząć samodzielnie myśleć - wolny od dogmatów i schematów

które wgrali ci "duchowni" w purpurze i złocie

Zbyt tchórzliwy by odważyć się samodzielnie myśleć...

 

Bijesz pokłony swojemu panu nadzorcy

co by cię bardziej nie pokarał - mentalność niewolnika

(strach... )

 

Mojego świata i duszy nie zrozumiesz

musiałbyś wstać z kolan i otworzyć oczy

nie jesteś na to jeszcze gotowy... 

 

Miłego dnia, P. :)

 

Wiersz biały, napisany w nowatorskim stylu. Interpretacja dowolna. Kto ma zrozumieć - zrozumie. Kto nadal na kolanach i z zamkniętymi oczami - dla tego jeszcze nie czas.

Pozdrawiam wszystkich :) 

 

 

 

 

Edytowane przez Ana (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Ana@Ana Prawda wciąż jeszcze leży za kotarą... 

'Strzeż się zawierania przymierza z mieszkańcami kraju, do którego idziesz, aby się nie stali sidłem pośród was. Natomiast zburzcie ich ołtarze, skruszcie czczone przez nich stele i wyrąbcie aszery. Nie będziesz oddawał pokłonu bogu obcemu, bo Pan ma na imię Zazdrosny: jest Bogiem zazdrosnym. '

Pozdrawiam. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@MIROSŁAW C. Ach ci wszyscy zazdrośni o siebie, mściwi, żądni oddawania im czci, budowania ołtarzy i składania ofiar Bogowie - nasi panowie i nadzorcy, którzy lubią widzieć nas na kolanach... Te wszystkie dogmaty i schematy, w których za pomocą strachu  uwięziły nas religie, uniemożliwiając nam zrozumienie prawdziwej natury rzeczywistości... 

 

W chwili, w której niewolnik postanawia, że nie będzie dłużej niewolnikiem, jego kajdany opadają. Wolność i niewola to stany umysłu - Mahatma Gandhi. 

 

Dziękuję i miłego dnia Ci życzę :) 

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Ana Tam zło się zaczęło, spięte smakiem jabłka,
               ktoś spyta - czy aby, wszystko w naszej jaźni?
               Człowiek odpowiada, a czasami zadrwi,
               Biblia, Koran, Wedy... kto tu kogo nabrał?

 

Miłej niedzieli Ano, piękny wiersz.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To w dużej mierze kwestia charakteru, bo wolność, inicjatywę, brak obaw ma się właśnie w charakterze, czy w sercu. Niewolnicy to bardzo po bandzie, to raczej niechęć do podjęcia decyzji, zrobienia czegoś bez rozkazu, pozwolenia, bierność, niechęć do zmian i tak dalej. W państwach totalitarnych, centralistycznych inicjatywa była zagrożeniem dla władz i źle widziana.  Pan nie kazał, wiec nie trzeba, nie wolno niczego robić. Pozdrawiam. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Ana

Ciekawie, 

Człowiek chciałby być wolny, ale ma mentalność niewolnika. Chciałby, aby... Ktoś za niego naprawiał świat. 

Nie każdy jest taki, więc świat jest coraz lepszy, nie każdy to ceni. Spojrzymy np. w XVIII wiek 

 

Pozdrawiam serdecznie, 

Miłego dnia 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jestem cięta na misjonarzy, co wiedzą lepiej i (rzecz jasna ;) patrzą z góry, może dlatego podważę wartość tekstu i jego tzw. nowatorskość. Brak reguł / "tzw. dowolność" ma znamię niechlujności bardziej, niż sensownego celu. W ten sposób każdy rzucik znaków można nazwać wierszem białym. Nie kryję się z tym, że nie wierzę; raczej to wada niż zaleta. A peelka z wiersza ma postawę buntownika, czyli etap przejściowy między stanami. Samo podniesienie głowy nie stanowi o samodzielności. Oby nie przyszła lekcja pokory, bo boli. Poczekam na Pani inne teksty, ten we mnie strzelił ślepakiem. bb

Edytowane przez beta_b (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Ana  Pokory, moim zdaniem, nigdy za wiele i należałoby się jej uczyć od wczesnego

 

dzieciństwa. Nie dla ‘przyzwyczajania kolan i mózgu’ w sztafecie do pańskiego stołu,

 

ale dla jej charyzmatycznych właściwości, w powiązaniu z otaczającym nas światem,

 

więc na końcu (lub na początku) i dla samego siebie. Bo ta nie musi mieć żadnego

 

związku z wiarą. Jest bardziej rodzajem szacunku, nie tylko do własnego sumienia

 

i świadomości, ale dla innych również, jak nie przede wszystkim. Jej brak może

 

tworzyć różnego rodzaju nacechowania, łącznie z najbardziej skrajnymi.

 

Ma ona bowiem dość bliski związek z empatią i świadomością, niekoniecznie jednak

 

z objawianiem jej na zewnątrz. Podobnie jest z odwagą. Jednym pokonanie strachu

 

przychodzi z łatwością, inni wyzwolą ją dopiero na skutek silnego impulsu.

 

Niektórym potrzebna jest do tego jeszcze co najmniej grupa, więc w tłumie

 

czują się doskonale. Przynależność – dodaje sił i pewności siebie. Oby nie nazbyt

 

obsesyjnej, bo w przypływach gniewu (lub odwagi) można zostać sponiewieranym

 

słownie, ale i po łbie też parasolką oberwać. ;)

 

Najgorzej jest jednak z tymi, którzy przybierają postawę asekurancką i nie robiąc

 

nic, czekają na rozwój wypadków. Tak najwygodniej i najbezpieczniej. Przypomina

 

to trochę szlam przy brzegu rzeki, który mimo bezwładu porusza się jednak

 

w jakimś nieokreślonym dla siebie i dla nikogo rytmie i kierunku.

 

To, czy będzie przepaść, czy erzac w żadnym stopniu od nich nie zależy,

 

ponieważ czynne uczestniczenie jest wbrew ich naturze, więc to, że kiedyś

 

na zawsze utkwią w jakimś grajdole, niekoniecznie budzi jakiekolwiek emocje

 

lub sprzeciw.

 

Miłego dnia :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

@AnaOdbieram wiersz jako bunt przeciwko niedoskonałości. Świat nasz posiada w sobie dobro i zło, doskonałość i niedoskonałość, myślę, że żyjemy, istniejemy w doświadczalnej rzeczywistości. Pozdrawiam serdecznie i chwalę autorkę za odwagę podjęcia tak istotnego lecz zarazem niełatwego tematu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Wiesław J.K. Tak, to mój bunt przeciwko złu tego świata, cierpieniu, na które chyba jestem wrażliwsza niż inni. Taki trochę dziecinny krzyk, bo cóż on tak naprawdę zmieni... 

Sami musimy być zmianą, którą chcemy zobaczyć w otaczającym nas świecie, prawda?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

@AnaPrawda! Bywały dni, gdy byłem gniewny na swoje niezrozumienie wszechrzeczy, jednakże po jakimś czasie przychodziło uspokojenie wewnętrzne. Takie pogłaskanie po głowie przez Wszechświat z cichym szeptem: teraz nie musisz zrozumieć wszystkiego. Tak, zmianą musimy być dla siebie i tych wokół nas, widocznie tak musi być, a ten dziecinny krzyk unosi się w niebiosa, w eter, a tam Wszechobecność rejestruje wszystko i kto wie, może bramy Edenu znowu będą otwarte. Pozdrawiam serdecznie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Ana

I dziś cuda się zdarzają

 

dumał se cieśla Józef z Powsina

on z Marią niczym Święta Rodzina

dotknąć mu się nie dawała

będzie to już rok bez mała

a jakimś cudem powiła syna

 

Najbardziej denerwuje mnie fakt, że ateiści nie mają jak zamanifestować swojej niewiary w zmartwychwstanie, w Maryję wieczną dziewicę i w te inne dziwne rzeczy. A muszą jednocześnie z podkulonym ogonem wysłuchiwać choćby dzwonów kościelnych, pieśni dochodzących z tychże kościołów itp, itd.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Ana

Nie jest to prawda, drapieżnictwa nie było przed potopem – wyraźnie widać w Biblji, a wszechświat uległ skażeniu poprzez grzech, jak mówi dogmat :"całe stworzenie uległo zepsuciu i całe wymaga odkupienia", więc nie Bóg, tylko Ty i ja... Inna, że nawet katolicy w to nie wierzą. Ja jestem metakatolikiem i ogólnie metą.

Pozdrawiam.

@andreas

A mnie denerwuje niewiara – jest ona bezczelnością... 

A, jeszcze uważaj czy Twoje @Ana stopy nie są wciąż kolanami, albo: tym na kolanach głowy nie utnie :D

Edytowane przez Olgierd Jaksztas (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...