Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja i smok, rozdział 7


Rekomendowane odpowiedzi

Rozdział 7


— Coś taka ponura? — zapytała Gośka, kiedy szły razem na pierwszą piątkową lekcję — Co się stało?
— Ty nie słuchasz radia? — burknęła Anka. 
— Owszem, słucham. — odpowiedziała beztrosko Gośka — Radia Monachium.
— I w Radiu Monachium nie mówili nic o katastrofie?
Gośka zmarszczyła brwi.
— Mówili. — przyznała — Co z tego?
Anka westchnęła, zatrzymała się i zamknęła oczy, żeby ukryć napływające do nich łzy. Czuła się rozżalona, wyczerpana i zupełnie pozbawiona ochoty na droczenie się teraz z Gośką. Całą niemalże noc spędziła przewracając się z boku na bok, rozgoryczona i zatroskana o reakcję dziewczyn na wieść o odwołaniu prywatki dzień po jej ogłoszeniu. Będzie również musiała anulować lub przełożyć randkę z Krzyśkiem, co z jednej strony ją przygnębiło, ale równocześnie sprawiło jakąś niepokojąco dziwną ulgę, której nie była w stanie w żaden sposób wytłumaczyć. W tle bez przerwy kołatał się wzbudzony słowami Mamy niepokój wraz z przeczuciem, że na dalszym planie całej tej sprawy z nowym stanowiskiem Taty czaiło się coś jeszcze, coś groźnego i niewysłowionego, o czym Anka nie mogła mieć pojęcia.
Zacisnęła zęby. Najchętniej wybiegłaby teraz ze szkoły, wróciła do domu, schowała pod kołdrą i pozostała już tam do końca świata.
— Ania? — usłyszała zaniepokojony głos Gośki, poczuła jej dłoń na ramieniu — Wszystko w porządku?
— Nic nie jest w porządku. — jęknęła zrozpaczona — Przecież muszę teraz odwołać prywatkę! I kino! Wszystko na nic, bo jest żałoba narodowa! Co ja mam powiedzieć dziewczynom i Krzyśkowi?
— Ania — powiedziała miękko Gośka, delikatnie gładząc jej ramię — Czy ten samolot spadł przez ciebie?
Anka przełknęła ślinę. Znaczenie pytania Gośki powoli zaczynało przenikać przez dziury w murze jej żalu i rozczarowania.
— Coś się stało? — usłyszała jakiś zaaferowany głos, którego nie potrafiła dopasować do nikogo znajomego.
— Nic się nie stało. — odpowiedziała ze zniecierpliwieniem w głosie Gośka — Sio.
Anka odetchnęła głęboko, pociągnęła nosem i otworzyła powieki. Brązowe oczy Gośki patrzyły na nią miękko, łagodnie, bez wyrzutu.
— Nie przeze mnie. — przyznała Anka, ocierając łzy.
— No właśnie. — kiwnęła głową Gośka — Przecież nikt się na ciebie nie pogniewa. Stało się, trudno. Nie ta niedziela, to następna. Nie u ciebie, to u mnie. A kin, z tego, co wiem, nikt likwidować nie zamierza.
— Potem będą święta. — burknęła ponuro Anka — I Sylwester.
— A potem co, koniec świata? — uśmiechnęła się Gośka.
— Nie. — zgodziła się z ociąganiem Anka — Chyba nie.
— Jak chcesz, to ja powiem dziewczynom, że prywatka odwołana. — zaproponowała Gośka.
— Ja im powiem. — powiedziała Anka — W końcu ja organizuję, to i ja powinnam odwołać.
Gośka uśmiechnęła się do niej, poklepując ją lekko po ramieniu. 
— Zuch dziewczyna. Wiesz co? Tak mi właśnie przyszło do głowy...
Zastanowiła się przez chwilę.
— Co ci przyszło do głowy? — popędziła ją ze zmarszczonymi brwiami Anka.
— Że może poszłybyśmy jutro po szkole na świąteczne zakupy? Sklepy w końcu są ciągle otwarte, nie?
Anka patrzyła długo w te ciepłe, mądre, brązowe oczy, czując, jak jakiś ogromny ciężar zsuwa się powoli z jej ramion. Gośka przyglądała się jej z lekkim, łagodnym uśmiechem, wciąż trzymając dłoń na jej ramieniu.
— Do Braci Jabłkowskich? — zapytała cicho Anka, pociągając nosem.
— A może na plac Żelaznej Bramy, do Nowego Dworu Gościnnego? — zaproponowała Gośka.
— To Gościnny Dwór już otwarty? — zdziwiła się Anka.
— Od końca września. — przytaknęła Gośka — I mają tam Wedla! Gorąca czekolada z bitą śmietaną, mój Kosiu. — dodała, mrużąc kusząco oczy.
Anka wyciągnęła z teczki chusteczkę, otarła oczy i nos.
— Przekonałaś mnie tą czekoladą. — powiedziała z wątłym uśmiechem i zawahała się przez chwilę — Zabierzemy dziewczyny?
Gośka pokręciła głową.
— Tylko my dwie. — oświadczyła stanowczo.
— Dlaczego? — zapytała Anka, unosząc w zdziwieniu brwi.
— Bo tak jest nam pisane. — oznajmiła tajemniczo Gośka.
Anka westchnęła, wzruszyła ramionami. Gośka uśmiechnęła się do niej promiennie.
— Już lepiej? — zapytała — Księżniczka udobruchana? To może ruszmy się na geografię, co?
Anka złapała ją za rękę.
— Gosia?
— Słucham? — Gośka zerknęła na nią ciekawie.
— Dziękuję. — szepnęła Anka, lekko zaciskając w dłoni jej palce.
Gośka puściła do niej oko.
— Czasami czuję się, jakbyś była moją młodszą siostrą. — stwierdziła z uśmiechem.
— I dlatego wyciągasz mnie na faje do Łazienek? — zmarszczyła brwi Anka.
Touché. — wyszczerzyła zęby Gośka.


Wbrew obawom Anki, Karola, Lufa i Maleńka przyjęły informację o odwołaniu niedzielnej prywatki nie tylko ze zrozumieniem, ale wręcz ze współczuciem. Siedziały na stołówce, jedząc razem obiad przy stoliku, który zajęły cały dla siebie.
— Nie przejmuj się, Ania. — pocieszyła ją Maleńka — Zorganizujemy coś, jak ta cała żałoba się skończy.
— Ale już nie będzie okazji. — westchnęła Anka.
— Przecież teraz też miało być bez okazji. — zauważyła bystro Karola.
— Okazja nieważna, grunt, że twoi starzy są ci teraz winni prywatkę. — powiedziała szybko Gośka — Co się odwlecze, to nie uciecze.
Lufa przysłuchiwała im się w milczeniu, kiwając powoli głową.
— Otóż to. — powiedziała w końcu — Zresztą, spodziewałam się tego.
— Spodziewałaś się? — zdziwiła się Anka.
— Oczywiście. — Lufa wzruszyła ramionami — Pamiętasz, Karol? Nawet wczoraj powiedziałam ci jeszcze w trakcie „Dziennika”, że teraz nie ma mowy, aby ta impreza wypaliła.
— Pamiętam. — przytaknęła Karola, przetaczając po talerzu kawałek ziemniaka — Powiedziałaś.
Gośka zamrugała oczami, przyjrzała się najpierw Lufie, potem Karoli.
— Zaraz, zaraz. — odezwała się zaaferowanym głosem — Wy ze sobą mieszkacie? Czy tylko przychodzicie do siebie na telewizję?
Karola wyszczerzyła zęby. Lufa przewróciła oczami.
— Powiedz jej, Karol. — poleciła po wielkopańsku.
— Sama jej powiedz. — roześmiała się Karola.
— Nazwiska macie inne, czyli żadna z was rodzina. — kontynuowała uparcie Gośka, machając widelcem — Narzeczone raczej też nie, bo pierścionków nie widzę, a zresztą związki jednopłciowe są mocno nielegalne. Więc co wy tak właściwie jesteście?
— A jak myślisz? — zapytała Karola, mrużąc szelmowsko ciemne oczy.
— Ja jej powiem. — zaoferowała ze zrezygnowanym westchnieniem Anka i zwróciła się do Gośki — Karol mieszka u Lufy. Są kuzynkami.
— A ty skąd wiesz? — naskoczyła na nią Gośka.
Anka wzruszyła ramionami. 
— Maleńka, wiedziałaś? — zapytała.
— Jasne. — przytaknęła Maleńka z ustami pełnymi dorsza i ziemniaków.
— Widzisz? — Anka uśmiechnęła się do Gośki tryumfująco, nie zdradzając, że sama dowiedziała się dopiero w sobotę — Wychodzi na to, że nie wiedziałaś tylko ty.
Gośka podłubała widelcem w swoim obiedzie.
— Ale to i tak nie tłumaczy, dlaczego żyją razem. — stwierdziła — Ja też mam kuzynów i...
— Gośka, uwzięłaś się na nie, czy co? — westchnęła Anka.
— Nie. Po prostu interesuje mnie kwestia wspólnego zamieszkiwania przez kuzynki.
— Rodzice Karola nie mieszkają w Polsce. — wytłumaczyła Maleńka — Zadowolona?
Gośka pomyślała przez chwilę, napiła się kompotu, zmarszczyła nos.
— Nie. — oświadczyła z niesmakiem — Zbyt trywialne. Spodziewałam się bardziej soczystej intrygi. Na przykład bliźniaczek rozdzielonych w kołysce i cudem odnalezionych po latach...
— Bliźniaczek — prychnęła Lufa, przewracając oczami — Też wymyśliła.
Karola zachichotała.
— ...ewentualnie jakiejś zakazanej miłości, ukrywania się pod przybranym nazwiskiem przed wysłannikami okrutnego hrabiego po ucieczce sprzed ołtarza, pojedynków na szable w świetle księżyca — ciągnęła Gośka, wyliczając na palcach — A przynajmniej Karol mógłby się w końcu przyznać, że jest chłopakiem.
Maleńka parsknęła w talerz.
— Karol, udowodnij koleżance. — mruknęła Lufa.
— Udowadniałam już dzisiaj przed wuefem i po. — oburzyła się Karola — Ile jeszcze mam udowadniać? Za dodatkowe dowody się płaci.
— Słyszysz? — Gośka zwróciła się do Anki — Nie dość, że robi nas wszystkie w balona, to jeszcze domaga się pieniędzy. Ja ci mówię, że ona musi być facetem.


— Ależ ziąb. — stęknęła Gośka, kiedy po skończonych lekcjach ledwie zdążyły wystawić nosy z Anką na zewnątrz.
— Żadnych faj w Łazienkach. — zapowiedziała prewencyjnie Anka, owijając się szalikiem.
— Za zimno nawet na faję. — mruknęła Gośka.
— Może podwieźć cię do domu? — zaproponowała Anka.
Gośka zastanowiła się przez chwilę, skinęła głową.
— Czemu nie? — powiedziała, zadowolona — I przy okazji wstąpisz na kakao i szarlotkę?
— No pewnie, że wstąpię! — zgodziła się ochoczo Anka.
Gośka uśmiechnęła się do niej. Jej brązowe oczy przesunęły się w punkt ponad ramieniem Anki, a uśmiech znikł nagle z jej ust.
Anka odwróciła się, zaskoczona tą niespodziewaną zmianą nastroju i natychmiast dostrzegła jego przyczynę. Od strony Rozbratu żwawo zbliżał się do nich znajomy korporancki dekiel.
— Wiesz co, chyba jednak pojadę tramwajem. — burknęła niechętnie Gośka.
Anka chwyciła ją za rękaw, przytrzymała w miejscu.
— Nie wygłupiaj się nawet. — fuknęła.
— Serwus! — przywitał się z uśmiechem Krzysiek. Mina zrzedła mu nieco na widok Gośki.
— Wychodzi na to, że z kina nici. — powiedziała Anka z westchnieniem.
— Właśnie dlatego przyszedłem. — oznajmił Krzysiek. Zerknął szybko na Gośkę, odchrząknął — Wiesz co, Aniu? Tak sobie pomyślałem, że skoro na kino nie ma teraz szans, to może przynajmniej moglibyśmy pójść w niedzielę na spacer?
Anka zastanowiła się przez chwilę. Gośka przestąpiła z nogi na nogę, zerkając na nią badawczo. 
— Pewnie, tylko gdzie? — zgodziła się w końcu Anka — Może umówimy się na placu Bankowym i pójdziemy do Ogrodu Saskiego?
Krzysiek pokręcił głową.
— Myślałem raczej o Konstancinie. — powiedział nieśmiało — Park Żeromskiego?
— To tuż koło mnie! — ucieszyła się Anka.
— No widzisz? — uśmiechnął się Krzysiek — Ale byłbym u ciebie trochę później. Koło południa? Bo chyba... — zawiesił głos.
— Tak, urodziny odwołane. — przyznała z lekkim grymasem Anka — Może być koło południa.
— Czyli jesteśmy umówieni? — zapytał z zapałem Krzysiek.
— Jesteśmy. — skinęła głową Anka.
— Świetnie. — stwierdził radośnie Krzysiek, nie spuszczając z Anki swoich jasnych, niebieskich oczu — Muszę lecieć. Widzimy się w niedzielę. Aha! — przypomniał sobie nagle — Czytałaś może już ten artykuł?
— Jeszcze nie. — Anka spuściła wzrok, zawstydzona. Prawdę powiedziawszy, zapomniała nawet wyjąć go z teczki — Miałam mnóstwo pracy domowej. Ale przeczytam, obiecuję!
— Nie ma pośpiechu. — zapewnił ją Krzysiek z delikatną nutą rozczarowania w głosie — Serwus!
Gośka w zamyśleniu odprowadziła wzrokiem jego oddalające się plecy.
— „Aniu”? — zapytała, zerkając podejrzliwie na Ankę — A ty mówisz na niego „Krzysiu”?
Anka zaczerwieniła się, wzruszyła ramionami.
— Nie mówię, odczep się. — burknęła — Nazywał mnie „Anna”, dopóki nie kazałam mu przestać.
— Faktycznie, postęp. — stwierdziła Gośka i zadygotała pod nagłym podmuchem lodowatego wiatru — Chodźże już, bo tu zaraz uświerkniemy.
Stefan, okutany w płaszcz z postawionym kołnierzem, powitał je ukłonem. Gośka dygnęła, obrzucając go rozpromienionym wzrokiem.
— Dzień dobry panu Stefanowi! — zaszczebiotała, szczękając nieco zębami — Wyśmienitą mamy dziś pogodę, czyż nie? Nic, tylko brać koszyk z prowiantem i ciągnąć do Dąbrowy!
— Rozkoszną, doprawdy. — mruknął rozbawiony Stefan, otwierając dla nich drzwiczki auta.
Rozsiadły się na kanapie, w przyjemnym cieple. Anka westchnęła z zadowoleniem.
— Przydałaby się jeszcze wanna. — stwierdziła Gośka.
— Też wymyśliłaś. — zachichotała Anka.
— Wyobraź sobie — powiedziała rozmarzona Gośka — Wychodzisz tylko ze szkoły i od razu jesteś w wannie, w cudownie gorącej wodzie z pianą. Toż to raj.
— I rozchlapujesz całą tę cudownie gorącą wodę z pianą, jadąc do domu. — prychnęła Anka — Wyśmienity pomysł.
— A kto tu mówi o jakimś jeżdżeniu? — zamruczała Gośka, dyskretnie wskazując podbródkiem chwytającego właśnie za klamkę przednich drzwi Stefana.
Anka wymierzyła jej kuksańca w żebra.
— Gdzie jedziemy? — zapytał Stefan, zasiadając za kierownicą.
— Na Chłodną, Stefku. — zaordynowała Anka — Odstawimy pannę Lorencównę do domu, żeby się nie szlajała w taki ziąb po mieście.
— Panna Lorencówna jest dozgonnie wdzięczna. — oznajmiła Gośka, starając się wsunąć zmarznięte ręce pod spódniczkę Anki, która, piszcząc i chichocząc, uciekła na drugą stronę kanapy, pod same drzwi.
— Właśnie, co to za artykuł? — zainteresowała się Gośka.
— Jaki artykuł? — zdziwiła się Anka.
— Ten, który miałaś przeczytać. — wytłumaczyła cierpliwie Gośka.
Anka otworzyła teczkę, wyciągnęła z niej zapisane drobnym, krzyśkowym pismem kartki i podała je Gośce.
— „Panslawizm i neoslawizm: ślepa uliczka słowianizmu”, — przeczytała Gośka, odwracając się do okna — „Ostatnimi czasy, szczególnie w kręgach inteligencji związanych z Uniwersytetem Karola w Pradze, daje się zaobserwować wzrastający dyskurs w temacie powrotu do zapomnianych już nieco teorii Purkyněgo i Kramářa...” Ma chłopak rację. — oceniła, kiwając głową — Ja też zaobserwowałam ostatnio jakiś dyskurs w temacie.
— Gośka! — upomniała ją Anka, wymierzając szturchańca.
Stefan zerknął ciekawie na Gośkę w lusterku.
Gośka przerzuciła kartkę.
— „Identyfikacja plemienna o podłożu politycznym,” — kontynuowała podniosłym tonem — „Której jedynym właściwie celem było podporządkowanie narodów słowiańskich Rosji, w kontrze przeciwko żywiołowi germańskiemu postrzeganemu jako zagrożenie, co wynikało z błędnego wszak założenia o odwiecznej wrogości dzielącej obydwie te grupy.” — Gośka zmarszczyła brwi, odwróciła kartkę na drugą stronę — „U podstaw idei Narodu leżą bios i logos, przyczyna sprawcza i przyczyna celowa, krew i idea, gdzie bios jest dziedzictwem fizycznym, uwarunkowaniem powstałym w momencie narodzin jednostki, zaś logos stanowi spuściznę duchową i kulturalną, którą owa jednostka nasiąka na etapie kształtowania osobowości.”
Gośka złożyła kartki, przyjrzała się Ance uważnie spod zmarszczonych brwi.
— No, moja droga Anno, — odezwała się belferskim tonem — Martwię się, czy twoja osobowość aby na pewno jest już wystarczająco nasiąknięta logosem i bigosem.
Stefan nie wytrzymał, parsknął śmiechem.
— Starczy, oddawaj. — zażądała Anka, chichocząc.
— No, nie wiem. — uniosła brwi Gośka — To mogą być zbyt skomplikowane sprawy jak na twoją kochaną główkę.
Anka rzuciła się na nią i przez kilka chwil kotłowały się po kanapie, piszcząc i chichocząc, aż wreszcie Ance udało się odzyskać artykuł Krzyśka bez większych strat, nie licząc lekkiego pomięcia.
— No, chyba czas na zawieszenie broni. — odezwał się Stefan, z uśmiechem przyglądając się im w lusterku — Jesteśmy na miejscu.
— Dziękujemy, panie Stefanie. — powiedziała Gośka, odsuwając od siebie Ankę i zakładając z powrotem beret — Jest pan jak ten gołąbek pokoju, otuchę i ukojenie niosący łez temu padołowi grzesznemu.
— Co też panna Małgosia opowiada? — roześmiał się Stefan.
— Wyłaź, wariatko. — rozkazała ze śmiechem Anka — Gołąbki ci się poplątały. Stefku, ja niedługo wracam, dobrze?
— Niech się panna Ania nie spieszy. — zapewnił ją spokojnie Stefan.
Wysiadły z samochodu, chichocząc przebiegły przez otwartą bramę kamienicy i wspięły się na drugie piętro.
— O! — zdziwiła się Gośka, kiedy klucz przekręcił się w zamku tylko raz, zamiast zwykłych dwóch.
— O! — zdziwiła się jeszcze bardziej, dostrzegając buty w przedpokoju — Mamo, jesteś w domu?
— Jestem, jestem. — z kuchni wyjrzała mama Gośki, niska kobieta o upiętych w kok siwiejących włosach i zmęczonej twarzy. Spod jej gęstych, ciemnych brwi jaśniały brązowe oczy, dokładnie takie same, jak oczy jej córek.
— Ania! — zawołała, uradowana — No, nie widziałam cię chyba od wakacji! Chodźcie, dzieci, chodźcie. Na dworze ziąb, zaraz zrobię wam herbaty.
— Dzień dobry pani. — uśmiechnęła się Anka.
— Kakao, mamo. — oświadczyła Gośka, ściągając w pośpiechu buty — I szarlotka! Ja się wszystkim zajmę, ty usiądź.
Usiadły w kuchni przy stole, mama Gośki odsunęła na bok stertę papierów i lekko uścisnęła dłoń Anki.
— Jak w szkole, Aniu? — zapytała z uśmiechem — Wszystko w porządku?
— Tak, dziękuję. — skinęła głową Anka — Nie możemy narzekać ani na klasę, ani na nauczycieli. Prawda, Gosia?
— Powiedzmy. — mruknęła Gośka, krzątając się przy kuchence — Mamo, też chcesz szarlotki i kakao?
— Za kakao dziękuję, mam kawę. — odparła jej mama — Ale szarlotkę bardzo chętnie. Wstaw może na trochę do piecyka. — zwróciła się z powrotem do Anki — Cieszę się, kochanie. Liceum to przecież brama w dorosłość. Właśnie, czy ty przypadkiem nie masz jakoś zaraz urodzin?
— Pojutrze. — przyznała nieśmiało Anka.
— Tak też mi się wydawało. Powinnam była ci coś kupić. — westchnęła mama Gośki — Przepraszam, przez ostatnie dwa tygodnie po prostu nie wiedziałam, w co ręce włożyć. No, przynajmniej jest szarlotka.
Anka pokręciła głową.
— Ależ zupełnie nie trzeba, proszę pani.
— Ty jej tak nie rozpieszczaj, mamo — powiedziała Gośka — Bo już jest wystarczająco rozpieszczona. Skup się lepiej na swojej najlepszej córce, której przydałyby się nowe buty na zimę.
— Przecież twoje zimowe buty mają dopiero rok! — obruszyła się jej mama.
— Ale fason już nie ten. — westchnęła Gośka — Poza tym ja rosnę!
— Małgoś, mleko ci zaraz wykipi! — ostrzegła ją mama.
— Nic mi nie wykipi. — prychnęła Gośka — Niech mnie mama nie uczy, jak gotować mleko... o, szlag by to trafił!
— Jak ty się wyrażasz, smarkulo?! — oburzyła się jej mama i z ciężkim westchnieniem pokiwała znacząco głową do Anki — Widzisz, co ja z nią mam, Aniu? Istny krzyż Pański.
— Wiem. — zgodziła się poważnie Anka — I z całego serca współczuję.
— A to niby co miało oznaczać? — obruszyła się Gośka, ostrożnie nalewając mleko do kubków.
— To klasówki? — zainteresowała się Anka, zerkając na stertę papierów.
— Dyktanda. — westchnęła mama Gośki — Trzecia klasa szkoły powszechnej. Nie uwierzyłabyś, ile błędów na raz można zrobić w słowie „przecież”.
Gośka postawiła przed nimi talerzyki z ciepłą szarlotką i kubki, po czym przyciągnęła dla siebie stołek.
— Rozumiem, że zlikwidujesz skutki tej katastrofy, jak skończysz jeść? — powiedziała surowo jej mama, mrużąc oczy.
— Zlikwiduję, zlikwiduję. — mruknęła niechętnie Gośka, wsuwając kawałek ciasta do ust — Pyszna, mamo. — oznajmiła z zadowolonym uśmiechem — Nie, Anka?
— No pewnie! — przytaknęła ochoczo Anka — Doskonała.
Dobroduszne zmarszczki pojawiły się w kącikach oczu mamy Gośki.
— Jedzcie, dzieci, na zdrowie. — powiedziała z łagodnym uśmiechem — Nie będę wam przeszkadzać, pójdę do salonu z tą robotą.
— Pomogę ci. — zaoferowała Gośka — Przecież sama się nie zabierzesz z całym tym majdanem i jeszcze z szarlotką.
Mama rzuciła jej badawcze spojrzenie.
— Coś ty znowu narozrabiała? — zapytała czujnie.
— Oj, mamo! — oburzyła się Gośka, zabierając talerzyk z ciastem i szklankę z kawą. Jej mama wzięła pod pachę plik dyktand i uśmiechnęła się w drzwiach do Anki. Wyszły obydwie z kuchni, a Anka z zadowolonym westchnieniem wzięła do ust następny kęs ciepłej, pachnącej cynamonem szarlotki. Przez chwilę panowała cisza, a potem otworzyły się drzwi salonu, a Anka usłyszała głosy Gośki i jej mamy — ale głównie Gośki.
— A o której Mościkowa zamyka pralnię? — mówiła Gośka — Zdążę bez problemu. Może jak raz przestanie padać. A właśnie, mamo, musimy później pogadać o Sylwestrze. Rety, nie chcę żadnych pieniędzy! Co wy macie z Olką z tymi pieniędzmi? Porozmawiamy potem, bo na razie księżniczka mi usycha z tęsknoty.
Anka uśmiechnęła się do siebie.
— Chodź do mnie. — zaproponowała Gośka, zaglądając do kuchni.
— Muszę zaraz lecieć. — powiedziała Anka.
— To zaraz polecisz. — wzruszyła ramionami Gośka — Ale na razie chodź do mnie. 
Przeniosły się z szarlotką i kubkami do pokoju Gośki. Było ciemno, ale zamiast włączyć światło elektryczne, Gośka wyciągnęła zapałki i zapaliła porozstawiane na komodzie i nocnej szafce świeczki. Usiadły na tapczanie, pod ścianą zasłoniętą słomianą matą obwieszoną wierszami własnoręcznie przepisanymi przez Gośkę jej staranną kursywą. Ściana podzielona była pomiędzy dwie frakcje. Pierwszą z nich stanowili głównie Skamandryci na czele z pionierem Staffem: Lechoń, Tuwim, Słonimski, nieco Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Po drugiej stronie iluzorycznej barykady znajdowali się Rimbaud, Verlaine, Corbière, a także gwiazdy lirycznej „nowej fali”: Wojaczek, Śniegocka, Balsak-Nałęcz, Zalnierowicz. Miejsce honorowe w samym centrum maty zajmował oczywiście Baczyński. Baczyński był dla Gośki apostołem poezji, przepadała za nim do tego stopnia, że wiersze z „Zamkniętego echem” była w stanie wyrecytować wyrwana ze snu w środku nocy. W czasach gimnazjum słała mu do Londynu natchnione epistoły, na kilka nawet otrzymując odpowiedzi, i te listy, spisane lekką, pospieszną kursywą Baczyńskiego stanowiły dla Gośki najdroższą relikwię.
— Gdybym wiedziała, przyniosłabym ci sukienkę i pończochy. — powiedziała Anka, przyglądając się macie.
Gośka wzruszyła ramionami, napiła się kakao.
— W sukienkę i tak się już nie zmieszczę, zostaw sobie.
— I niby co powiem Mamie, jak ją znajdzie u mnie w szafie? — burknęła niechętnie Anka. Sukienka bardzo jej się podobała i zostawiłaby ją sobie z ogromną chęcią.
— Ale pończochy mogłabyś mi oddać. — dodała po chwili namysłu Gośka — W końcu to prawdziwe wolfordy, ef-ef.
— Co? — zamrugała oczami Anka.
— Pończochy, mój Kosiu, pończochy. — mruknęła Gośka — Ale nie ma pośpiechu.
 Przez chwilę jadły w milczeniu.
— Gosia? — odezwała się w końcu Anka.
— Hm?
— Powiedz... — Anka zawahała się przez moment — Co ty myślisz o Krzyśku?
Gośka zastanowiła się, stukając widelczykiem o usta.
— To chyba raczej ja powinnam zapytać, co myślisz o nim ty. — stwierdziła, mrużąc oczy.
— Ty pierwsza. — powiedziała szybko Anka.
Gośka milczała, blask świec tańczył w jej brązowych oczach.
— Ania — odezwała się w końcu — To, co ja o nim myślę, nie ma żadnego znaczenia.
— Ale... — zaczęła Anka. Gośka powstrzymała ją gestem widelczyka.
— Ja wiem, co ty tu tak naprawdę próbujesz ugrać. Chcesz, żebym ci powiedziała, czy masz z nim zacząć chodzić, czy nie, bo nie potrafisz zdecydować się sama.
Anka zaczerwieniła się, spuściła wzrok. Gośka trafiła w sedno.
— Ale to jest twoje życie i twój wybór. — ciągnęła Gośka — Nie mogę ci przecież mówić, w kim masz się zakochać, a kogo kopnąć w tyłek. To jest tylko i wyłącznie twoja sprawa, a mnie od tego wara.
— A czy ty byś się w nim zakochała? — zapytała Anka.
Gośka parsknęła, prawie opluwając się okruchami szarlotki.
— W życiu! — oświadczyła stanowczo.
— Dlaczego? — zmarszczyła brwi Anka.
— Bo nie jest w moim typie. — wyjaśniła Gośka, wzruszając ramionami.
— A jaki jest twój typ?
Gośka westchnęła.
— Wiedziałam, że to śliski temat. — zamruczała niechętnie — No dobrze, niech będzie. Lubię takich facetów, którymi trzeba się opiekować. Takie małe, naiwne, niezaradne sierotki, których da się karmić z ręki, a oni w zamian będą kochali cię całym sercem i duszą.
Anka popatrzyła na nią z niedowierzaniem.
— Poważnie?
— Być może. — uniosła tajemniczo brwi Gośka — A jaki, w takim razie, jest twój typ?
Anka zastanowiła się z płonącymi policzkami i oczami wbitymi we wzorek talerzyka.
— Mój typ... — zaczęła i natychmiast urwała, zagryzając wargę. Zamierzała sparafrazować historię Lancelota, ale w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że Gośka z miejsca wyzwałaby ją wtedy, nie bez racji, od naiwnych smarkul i księżniczek.
— Nie wiem. — westchnęła ciężko, kręcąc ze zrezygnowaniem głową — Mój typ to ktoś, kto będzie mnie tak naprawdę, z całego serca kochał.
— Czyli nie masz zbyt dużych wymagań. — skwitowała Gośka i poklepała ją po kolanie — Moim zdaniem szkoda cię dla tego Krzyśka.
Anka łypnęła na nią spode łba.
— Bo nie jest naiwną, niezaradną sierotką, którą trzeba się opiekować? — burknęła.
— Nie. — powiedziała spokojnie Gośka — Bo ja go po prostu nie lubię.
— Dlaczego? — zapytała urażona nieco Anka.
— Naprawdę chcesz wiedzieć?
— No pewnie, że chcę!
— Bo to nadęty, przemądrzały studenciak? — powiedziała ostrożnie Gośka.
— Nie jest nadęty. — zaprzeczyła Anka, nerwowo obracając talerzyk w dłoniach.
— Poza tym... — dodała z oporami Gośka — Wiesz, być może się mylę, ale wydaje mi się, że jest w nim coś cwaniackiego. Jakby nie mówił tego, co naprawdę myśli, ale to, co będzie dobrze odebrane.
— Mylisz się. — mruknęła Anka, unikając jej wzroku.
— Oby. — westchnęła Gośka — Nigdy nie twierdziłam, że znam się na ludziach. Nie złość się, Ania. Sama chciałaś o nim rozmawiać.
— Nie złoszczę się. — powiedziała Anka — Po prostu... myślałam, że masz o nim lepszą opinię. On jest naprawdę bardzo miły i grzeczny. I chyba trochę nieśmiały. No i naprawdę ma ogromną wiedzę o tych Słowianach!
— Ania — odezwała się miękko Gośka, nachylając się do niej i lekko poklepując ją po dłoni — Właśnie dlatego powiedziałam ci na samym początku, że to, co ja o nim myślę, nie ma znaczenia. Bo najważniejsze, żebyś to ty była szczęśliwa. Jesteś szczęśliwa?
— Nie wiem. — przyznała z westchnieniem Anka — Jak myślę o niedzieli, to aż coś we mnie skacze z radości.
— To dobrze. — skinęła głową Gośka.
— Ale równocześnie boję się tak, jakbym szła na jakąś wojnę. — dodała Anka — A co, jeśli on... nie wiem, spróbuje mnie pocałować?
Gośka przyglądała się jej przez chwilę.
— Wtedy masz dwa wyjścia. — powiedziała, wystawiając palec wskazujący — Albo dasz mu się pocałować, tym samym pieczętując wasz, powiedzmy, związek... — wyprostowała palec środkowy — Albo od pocałunku się uchylisz, co będzie znaczyło, że jeszcze nie jesteś zainteresowana.
— No właśnie. — westchnęła Anka.
— Co: no właśnie? — zmarszczyła brwi Gośka.
— No właśnie nie wiem, czy jestem zainteresowana.
— Jeśli nie jesteś zainteresowana, to po jaką cholerę umawiasz się z nim na randkę?!
— To samo powiedziała moja Mama. — mruknęła ponuro Anka — Ale ja nie mówię, że nie jestem zainteresowana. Mówię, że nie wiem, czy jestem zainteresowana.
— Masz czas, żeby się namyślić. — pocieszyła ją Gośka — Przemądrzałe studenciaki nigdy nie całują na pierwszej randce. Najpierw przerobicie Platona i Arystotelesa, a potem musi polecieć Augustyn i Tomasz z Akwinu. Pierwszego pocałunku spodziewałabym się najwcześniej gdzieś w okolicach Rousseau.
Anka przypomniała sobie, jak Krzysiek niemalże pocałował ją na pożegnanie w Łazienkach i zagryzła wargę, czując miliony motylich skrzydełek przyjemnie łaskoczących wnętrze jej brzucha.
— Naprawdę muszę już lecieć, Gosia. — oznajmiła, podnosząc się z tapczanu — Stefan czeka.
— Trudno. — westchnęła Gośka.
Anka jeszcze raz obrzuciła wzrokiem ścianę z wierszami.
— Miałaś narysować mój portret. — przypomniała jej Gośka.
— Tylko portret? A może akt? — uśmiechnęła się złośliwie Anka — Żebyś miała na co łowić swoje biedne sierotki?
— To nie jest w sumie zły pomysł. — zgodziła się łaskawie Gośka.
— A wysiedzisz bez ruchu godzinę na golasa? — zmrużyła oczy Anka.
— Cel uświęca środki. — wyszczerzyła do niej zęby Gośka — Właśnie, dobrze, że mi przypomniałaś. Ukroję szarlotki dla Stefana.


Zaraz po zakończeniu sobotnich lekcji kazały Stefanowi wieźć się na plac Żelaznej Bramy, do Nowego Gościnnego Dworu.
— Zakupy? — uśmiechnął się Stefan — Nie wiem, czy nie będziemy musieli zatrzymać się gdzieś wcześniej. Na placu Żelaznej Bramy dzisiaj jakiś wiec.
— Może plac Grzybowski, w takim razie? — zastanowiła się Gośka.
— Plac Grzybowski byłby w sam raz. — skinął głową Stefan — Stamtąd będą miały panienki dwa kroki, tyle, co przejść Rynkową.
Zatrzymali się pod kamienicą na rogu placu Grzybowskiego i Próżnej.
— Stefku — powiedziała Anka, zarzucając na ramię teczkę — Nie wiem, ile nam tam zejdzie. Może umówmy się tutaj o czternastej? Albo lepiej o piętnastej.
— Ile panienkom zejdzie, tyle zejdzie. — oznajmił filozoficznie Stefan — Niech się panna Ania o nic nie martwi.
Kiedy tylko skręciły z Grzybowskiej w Rynkową, zaczepił je może dwunastoletni chłopak w kraciastym kaszkiecie i brudnej, granatowej kurtce. Chłopak łypnął okiem na tarcze szkolne na ich rękawach i mrugnął porozumiewawczo.
— Ej, panienki — rzucił konspiracyjnym szeptem — Szukacie prezentów na święta?
Zatrzymały się, Gośka popatrzyła na chłopaka z rozbawieniem.
— A jak szukamy, to co? — zapytała.
Chłopak wyszczerzył się do nich w mocno wyszczerbionym uśmiechu.
— To ja mam coś dobrego. Panienki pozwolą do bramy, pokażę.
— Pokaż. — zgodziła się ochoczo Gośka.
Anka pociągnęła ją za rękaw.
— Daj spokój...
Gośka pokręciła głową.
— Chodź, chodź. Zobaczymy. — powiedziała z uciechą — W końcu co nam szkodzi, nie?
Weszli do bramy pobliskiej kamienicy. Chłopak rozejrzał się uważnie, po czym wyciągnął z kieszeni coś zawiniętego w brudną chusteczkę. Ostrożnie rozsupłał zawiniątko i z nabożeństwem pokazał im złoty sygnet z osadzonym w nim dużym, czerwonym kamieniem.
— To jest prawdziwy pirścionek samuśnej żony Stalina. — oznajmił natchnionym szeptem, patrząc im w oczy — Mój stary, niech mu ziemia lekką będzie, zajmował Moskwę razem ze świętej pamięci gienierała Maczka drugą pancerną brygadą i był jednym z pierwszych przy pociągu tego oberkacapa, po tem, jak mu nasze chłopcy bombkie na dynie spuścili. Pirścionek sam skitrał trupowi Stalinowej z palca. Jak go zatachał do lubilera, wyszło, że to najpierwsze złoto z rubinem.
Anka skrzywiła się z powątpiewaniem. Gośka uniosła pierścionek w palcach, przyjrzała mu się z bliska, zezując. Chłopak westchnął smutno, zatrzepotał rzęsami.
— No, a potem stary wykitował na gruźlice i zostawił pirścionek mi, sierocie. Tyle lat go dekowałem w charakterze rodzinnego skarbu, ale teraz już nie ma chodu, muszę opchnąć. Normalnie wołałbym za takie aliganckie cacko i ze dwa grube, ale że święta, a mi się spieszy, to od panienek wezmę tylko dwie dychy.
Gośka roześmiała się na całe gardło.
— Ty gówniarzu cegłą po zębach trącany, kogo ty próbujesz w bajer brać? Dwa grube? Złamanej złotówki bym nie dała za twój najpierwszy tombak ze szkiełkiem. Jazda mi na Różyca z tą grandą, pętaku, bo zawołam policję.
Rzuciła „klejnot” pod nogi, w śnieżne błoto. Chłopak schylił się szybko, chwycił pierścionek i schował go do kieszeni, potem obrzucił Gośkę i Ankę złym spojrzeniem.
— Zapamiętam was sobie, wy małpy burżujskie. — obiecał.
Gośka wychyliła się z bramy.
— Panie posterunkowy! — zawołała — Tutaj!
Chłopak nawet się nie obejrzał, prysnął między samochodami na drugą stronę Rynkowej. Kiedy tylko bezpiecznie znalazł się na krawężniku, odwrócił się i wywalił do nich język.
Gośka zachichotała i lekko trąciła Ankę łokciem.
— Szkoda. — westchnęła Anka — Mama byłaby pierścionkiem Stalinowej zachwycona.
— Nie martw się. — pocieszyła ją Gośka — Za dwie dychy znajdę ci trzy pierścionki Stalinowej i na dodatek fajkę Stalina dla twojego taty.
— Myślisz, że ten smark może nam narobić kłopotów? — zapytała niepewnie Anka — W końcu widział nasze tarcze.
— No, niech tylko gnój spróbuje. — oświadczyła wojowniczo Gośka — Powinnam zresztą była kopnąć go w dupę, mnie od burżujów wyzywać!
— Gosia, patrz! — zawołała z zachwytem Anka, trzymając Gośkę za ramię.
Były przy skrzyżowaniu z Krochmalną, przed nimi wznosił się wysoki, nowoczesny walec Nowego Gościnnego Dworu, lśniący szkłem i stalą.
— Niezłe, co? — uśmiechnęła się Gośka.
— To prawda, że na dachu jest ogród? — zapytała Anka, unosząc głowę.
— Jest. — przytaknęła Gośka — Ale w zimie zamknięty. Przyjdziemy na wiosnę.
Anka skręciła w stronę wejścia, ale Gośka chwyciła ją za rękę.
— Chodź na plac Żelaznej Bramy. — powiedziała — Chcę popatrzeć na ten wiec.
— Po co? — zdziwiła się Anka.
— No, chodź. Może będzie mordobicie.
— Gośka... — jęknęła Anka, ale pozwoliła pociągnąć się wzdłuż łagodnego łuku Gościnnego Dworu.
Biało-czerwona flaga na dachu pałacu Lubomirskich była opuszczona do połowy. Pod arkadami zebrał się mały tłumek otaczający zaparkowanego forda, w asyście kilku zmarzniętych policjantów. Na pace samochodu stał mężczyzna w berecie, z oliwkową koszulą i czarnym krawatem widocznymi spod rozpiętego mimo zimna palta, przemawiający do zebranych przez blaszany megafon. Za nim wznosił się szereg zielonych sztandarów.
— Młodzież Wszechpolska. — skrzywiła się Gośka — Ich żałoba nie dotyczy?
— Możemy już iść? — mruknęła niechętnie Anka.
— Zaczekaj chwilę.
— Panowie Axer, Lachs i Landauer ostrzegają nas z Toronto o anihilacji heglowskiego społeczeństwa politycznego w Polsce! — grzmiał blaszanym głosem mówca — Pan Lewenstam w Londynie martwi się o upadek polskiej ekonomii! Martwi się o to w kraju, w którym panuje dwudziestopięcioprocentowa inflacja!
— Bo u nas tylko piętnaście procent! — zawołał ktoś z tłumu. Odpowiedziały mu pojedyncze śmiechy.
— Najlepiej byłoby i dla Rzeczypospolitej, i dla tych panów — kontynuował mówca — Gdyby sprawami naszego państwa po prostu przestali się interesować. To nie jest ich kraj! Zwracam się tutaj również do tych Żydów, którym ze względu na ich domniemane zasługi zezwolono w Polsce pozostać: Vogelfängerów, Kisielewskich i innych: jesteście tu gośćmi! Powtarzam raz jeszcze: to nie jest wasz kraj! To jest nasza ojczyzna, nasz dom, a my nie chcemy w nim Żydów, zboczeńców i aborcjonistek. Nie potrzebujemy połajanek od krajów, które mają czelność nazywać się demokratycznymi!
— To podatków może też nie chcecie? — zawołał ponownie ten sam głos.
W tłum wmieszali się barczyści młodzieńcy w czarnych beretach. Zakotłowało się, ktoś krzyknął ostrzegawczo. Pilnujący zgromadzenia policjanci wymienili się rozbawionymi spojrzeniami.
— Chodź. — mruknęła Gośka, ciągnąc Ankę za rękę w stronę wejścia do Gościnnego Dworu.
— Zadowolona? — zapytała z krzywym uśmiechem Anka.
— Nie. — skrzywiła się Gośka — Spodziewałam się czegoś bardziej odkrywczego, ale u nich w kółko tylko Żydzi, Żydzi i Żydzi. Zupełnie jakby nie dało się wyjść z domu, żeby nie potknąć się o jakiegoś Żyda.
— Przecież byli jeszcze zboczeńcy i aborcjonistki. — przypomniała Anka.
— Tylko cyklistów zabrakło. — mruknęła Gośka — Zaczynamy od góry, czy od dołu? W ogóle wiesz, co chcesz kupić?
— Nie wiem. — westchnęła Anka, rozglądając się po wielkiej, jasnej hali — Ile tu jest pięter?
— Cztery. Nas pewnie będzie interesowało pierwsze, tam są rzeczy do domu i upominki.
— A ubrania? — Anka podrapała się po policzku.
— Co konkretnie chcesz z ubrań? — Gośka zerknęła na nią ciekawie.
— Krawaty? — zastanowiła się Anka — Albo spinki do mankietów?
— Na drugim. Chyba.
— A gdzie jest Wedel?
— Wedel na końcu. — Gośka pogroziła jej palcem — Najpierw misja, potem przyjemność.


Spędziły blisko dwie godziny, krążąc po stoiskach, wybierając, wahając się, kręcąc nosem, w końcu wracając do miejsc, które zdążyły już wcześniej spisać na straty. Anka kupiła wreszcie elegancki zestaw świec zapachowych dla Mamy, a dla Taty piękny, jedwabny krawat w kolorze orzecha, z subtelnym złotym wzorem.
— Trochę dziwnie, nie? — mruknęła Anka, zauważywszy, że cały personel sklepu nosił na rękawach wąskie opaski z kiru.
— Czuję się, jakbym weszła do kogoś obcego na stypę. — zgodziła się Gośka. 
— Nic nie kupujesz? — Anka zerknęła na nią badawczo.
— Dzisiaj nie. — burknęła z niechęcią Gośka.
— Dlaczego? Potem będą tłumy. Jak chcesz, możemy przejść się jeszcze raz.
— Nie chcę. — ucięła Gośka — Usiadłabym za to, bo od tego chodzenia już mi nogi wrastają w tyłek.
— Wedel? — ucieszyła się Anka.
— Wedel. — skinęła przyzwalająco głową Gośka.
Pijalnia czekolady mieściła się na samej górze Gościnnego Dworu. Udało im się zająć stolik przy oknie, z widokiem na wschodnią część placu i wejście do Ogrodu Saskiego ze świeżo odbudowaną Żelazną Bramą. Zamówiły dwie gorące czekolady z bitą śmietaną i po kawałku waflowego torcika.
— Ania. — powiedziała uroczyście Gośka, kiedy ich zamówienie zostało już dostarczone do stolika.
— Co się stało? — Anka uniosła brwi, zdziwiona podniosłością jej głosu.
— Nic się nie stało. — uśmiechnęła się Gośka, wyciągając z teczki mały, zapakowany w czerwony papier sześcian i kładąc go przy talerzyku Anki — Wszystkiego najlepszego. Nareszcie jesteśmy w tym samym wieku.
— Zwariowałaś! — jęknęła Anka — Mówiłam przecież...
— Tamto tyczyło się dziewczyn. — stwierdziła Gośka — Mnie nie oszukasz, bo ja i tak wiem, kiedy są twoje urodziny. Bierz, nie marudź.
Anka ostrożnie uniosła paczuszkę w dłoni, zerknęła na Gośkę.
— Mogę otworzyć? — zapytała ciekawie.
— Jasne. — zgodziła się z uśmiechem Gośka.
Anka starannie rozwinęła papier, wewnątrz odkryła pudełeczko pokryte purpurowym atłasem. Ostrożnie otworzyła wieko i jęknęła.
— Ty naprawdę zwariowałaś!
Gośka wyszczerzyła do niej zęby w zadowolonym uśmiechu.
W pudełeczku znajdowało się oprawione w srebro serduszko z bursztynu, zawieszone na delikatnym, srebrnym łańcuszku. Anka ostrożnie uniosła wisiorek do oczu, przyjrzała się, oczarowana, jak światło lamp wykrzesuje w miodowym klejnociku płomienie.
— Gosia — powiedziała z zachwytem — To jest prześliczne, ale musiało kosztować majątek!
— O to niech już cię główka nie boli. — uśmiechnęła się Gośka — Daj, zapnę.
Podniosła się z krzesła, stanęła za Anką, która sięgnęła za głowę i uniosła włosy z karku. Gośka ostrożnie zapięła klamerkę, płomienne serduszko opadło swobodnie tuż nad zbiegiem marynarskiego kołnierza.
— Wszystkiego najlepszego, Aniu. — powtórzyła, przytulając się do pleców Anki i obejmując ją ramionami.
— Dziękuję, Gosiaczku. — szepnęła miękko Anka — Naprawdę jesteś kochana.
— Sama wybrałam kamyk. — oznajmiła z dumą Gośka — Taki, żeby pasował ci do oczu.
Anka westchnęła, unosząc wisiorek w dłoni i ciesząc się twardą gładkością bursztynu pod opuszką kciuka.
— Przyszłabyś do mnie jutro, gdyby nie ta żałoba, prawda? — zapytała, wpatrując się podejrzliwie w Gośkę zasiadającą z powrotem na swoim krześle.
Gośka zawahała się, wzruszyła ramionami.
— Nie lubię do ciebie przychodzić. — powiedziała z ociąganiem — Po pierwsze, mieszkasz prawie na samym końcu świata. A po drugie i najważniejsze, twoi rodzice za mną nie przepadają.
— Nieprawda. Tata mówi, że z tobą można konie kraść. Tylko Mama... — Anka zawahała się, pokręciła głową — Ale pracuję nad nią!
— Pracujesz nad nią? — zaśmiała się Gośka i spojrzała na Ankę rozbawionym wzrokiem.
— Poza tym, rodziców miało jutro nie być. — dodała Anka.
— Tak czy inaczej, za każdym razem, kiedy do ciebie przychodzę, mam wrażenie, jakbym właśnie stawała przed trybunałem wojennym. Czekolada ci wystygnie. — zauważyła Gośka, zerkając znacząco na jej filiżankę.
— Zapomniałam! — zmartwiła się Anka.
— Wstyd. — zganiła ją Gośka.
Anka ostrożnie nabrała bitej śmietany na łyżeczkę, wsunęła do ust, popiła gęstą, pachnącą czekoladą. Westchnęła, zamykając z zadowoleniem oczy. Gośka przyglądała się jej z uśmiechem, czubkiem palca śledząc krzywiznę ucha swojej filiżanki.
— Dobra? 
— Pyszna. — Anka zsunęła się nieco na krześle, spojrzała w okno — Wiesz co? Chciałabym, żeby to się nigdy nie skończyło.
— Co? — zapytała Gośka, przechylając głowę.
— To popołudnie.
Gośka wyciągnęła rękę, bez słowa ścisnęła lekko dłoń Anki. Jej brązowe oczy wydawały się zamyślone i dziwnie nieobecne.
— Gosia?
— Hm?
— Wszystko w porządku?
Gośka uśmiechnęła się oszczędnie, poklepała Ankę po dłoni i dopiła swoją czekoladę.
— Tak. Jestem tylko trochę zmęczona. — powiedziała.
— Wiesz... — zaczęła nieśmiało Anka — Zastanawiam się od jakiegoś czasu...
Gośka uniosła brwi.
— Czy... ty i Syfon...? — Anka zawahała się, spuściła wzrok.
— Tak? — Gośka zerknęła na nią ciekawie — Czy ja i Syfon co?
— Czy wy... jesteście razem?
Gośka roześmiała się, potrząsnęła głową.
— Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
Anka zaczerwieniła się, zamieszała łyżeczką w pustej filiżance.
— Bo... z tego, co mówiłaś, to on jest całkiem w twoim typie. — wybąkała, zawstydzona — Poza tym wzięłaś go na Andrzejkach na kolana.
— A gdybym wzięła na kolana ciebie, to znaczyłoby, że jesteśmy razem? — zachichotała Gośka.
— Nie, ale ja nie jestem ani chłopakiem, ani... — Anka urwała, marszcząc brwi i zastanawiając się nagle, czy aby na pewno nie jest małą, naiwną, niezaradną sierotką, którą da się karmić z ręki.
Gośka zmrużyła oczy, obserwując ją uważnie z szelmowskim uśmieszkiem igrającym w kącikach ust.
— Oj, Ania, Ania. — powiedziała w końcu — Nie bój się, nie jesteś w moim typie. Ja cię po prostu bardzo, ale to bardzo lubię, moja ty księżniczko. Bez podtekstów.
Anka kiwnęła głową, zaczerwieniona wstydliwie, nerwowo obracając w palcach bursztynowe serduszko.
— Ale powiedz mi, Anuś — powiedziała z uciechą Gośka — Co byś pomyślała, gdybym wzięła na kolana takiego Karola?
— Karola? — Anka łypnęła na nią podejrzliwie — Dlaczego akurat Karola?
Gośka przechyliła lekko głowę, delikatnie pocierając usta widelczykiem.
— Naprawdę się nie domyślasz? — zapytała powoli, unosząc brwi.
— Czego się nie domyślam? — żachnęła się niecierpliwie Anka — Gosia, przestań w końcu mówić do mnie zagadkami.
Gośka zachichotała figlarnie.
— Och, mój ty biedny Kosiu. No, to co z tym Karolem?
Anka odwróciła wzrok.
— Nic bym nie pomyślała. — powiedziała po chwili — Karol tylko wygląda jak chłopak, ale tak naprawdę jest bardzo dziewczęca. I raczej nie wygląda na sierotkę do karmienia z ręki.
— Aha. — wyszczerzyła zęby Gośka — Czyli nie byłabyś zazdrosna?
— O ciebie? — prychnęła Anka — Toś wymyśliła.
— Jesteś przesłodko niewinna, wiesz, moja ty Anusiu? — oznajmiła z promiennym uśmiechem Gośka.
— Odczep się. — burknęła zawstydzona i nieco skołowana Anka.
Gośka zachichotała.
— Morał z tego taki — powiedziała, akcentując swoje słowa machnięciami widelczyka — Że nie każdy, kto siedzi ci na kolanach, jest od razu twoim laufrem, a stałe związki... — zastanowiła się przez moment — Stałe związki, Aniu, z oczekiwaniami i wymaganiami i z „nie opuszczę cię aż do śmierci” to pułapka.
— Dlaczego? — wytrzeszczyła na nią oczy Anka.
— Popatrz na moją nieszczęsną matkę. — mruknęła Gośka — I sama sobie odpowiedz, dlaczego.


Wchodząc do domu, Anka napotkała w holu rozmawiającą przez telefon Mamę.
— Nie, Basieńko. — mówiła stanowczo Mama, puszczając do Anki oko — Załatwimy to wszystko na raz w czwartek.
Anka uśmiechnęła się do Heli, oddając jej palto i beret.
— Zakupy się udały? — szepnęła Hela.
Anka skinęła głową.
— Jesteś głodna?
— Nie za specjalnie.
— Gdzie? — powiedziała do słuchawki Mama — A dlaczego nie w Polonii?
— Pójdę się przebrać. — szepnęła do Heli Anka, wsuwając pantofle.
— No dobrze, niech w takim razie będzie Europejski. — odprowadzał ją po schodach głos Mamy — Ja wszystko Agnieszce przekażę, ty się o nic nie martw.
Anka starannie schowała prezenty dla rodziców w szufladzie biurka, do której nikt prócz niej nie zaglądał, po czym upewniła się, że ma jeszcze wystarczający zapas kolorowego papieru i wstążek. Zadowolona, przebrała się ze szkolnego mundurka w swój zwykły, domowy strój i zeszła na dół. Mama skończyła już rozmowę, drzwi salonu stały uchylone.
— Mamo — powiedziała Anka, wchodząc do środka i rozsiadając się na kanapie — Zapomniałam ci o czymś powiedzieć.
— O czym mi zapomniałaś powiedzieć? — zainteresowała się Mama.
— Jutro koło południa przyjdzie Krzysiek. — oznajmiła Anka, czerwieniąc się i spuszczając wzrok.
Tak naprawdę wcale o tym nie zapomniała, ale przez cały piątkowy wieczór nie była w stanie znaleźć w sobie wystarczająco dużo kurażu.
— Jutro? — uniosła brwi Mama — Przecież z kina i tak nic nie będzie.
— Wiem, ale chcemy pójść na spacer. — wyjaśniła Anka — Tutaj, do Parku Żeromskiego.
— Kto nie mógł doczekać się końca żałoby? On, czy ty? — mruknęła Mama, uśmiechając się kącikami ust.
— Oj, Mamo! — jęknęła Anka.
Mama wyprostowała się nagle w fotelu.
— Co ty masz na szyi? Chodź, pokaż!
Anka podeszła do Mamy, nachyliła się nad nią, z dumą prezentując bursztynowe serduszko.
— Śliczne. — pochwaliła Mama i spojrzała na Ankę podejrzliwie — Od kogo dostałaś?
— Od Gośki. — powiedziała Anka, zerkając na Mamę niespokojnie i daremnie starając się wyczytać cokolwiek z jej twarzy.
— Od Gośki. — powtórzyła Mama — Ciekawe, skąd ona ma pieniądze na takie rzeczy.
— Mamo! — oburzyła się Anka.
— No już, już, przepraszam. — westchnęła Mama — Nie denerwuj się.
— Nie denerwuję się wcale. — Anka łypnęła na nią spode łba — A Gośka naprawdę nie jest taka, jak myślisz.
— Obyś miała rację, kochanie. — powiedziała Mama — Życzę ci tego z całego serca.


Anka obudziła się tuż przed szóstą, w chłodnej, atramentowej ciemności grudniowego przedświtu. Przez kilkanaście minut przewracała się daremnie z boku na bok, próbując skusić swój umysł na choćby jeszcze chwilę drzemki, aż w końcu z poirytowaniem odrzuciła kołdrę, usiadła na skraju łóżka i wsłuchała się w absolutną ciszę. Na Helę było jeszcze za wcześnie, a Marcysia przychodziła w niedziele dopiero koło siódmej. Anka poczuła się, jakby miała cały dom dla siebie.
Założyła szlafrok, wsunęła pantofle i ostrożnie zeszła po ciemku na dół, przytrzymując się poręczy schodów. Podeszła do wieszaka, wymacała na nim palta swoje oraz Mamy, płaszcza Taty nie było. Westchnęła, zawiedziona. Bardzo liczyła na to, że Tata będzie dzisiaj w domu — w końcu to były jej urodziny!
Może jeszcze przyjdzie, pocieszyła się w myślach Anka. Przecież zawsze do tej pory znajdował jakoś dla niej czas w jej urodziny, bez względu na to, jak bardzo był zajęty. Anka była jego oczkiem w głowie, z czego doskonale zdawała sobie sprawę, i czego nie wahała się od czasu do czasu wykorzystywać.
Odwróciła się na pięcie, weszła do salonu. W pokoju było chłodno, ogień w kominku zgasł, pozostawiając po sobie blade, żółto-pomarańczowe iskierki mrugające niemrawo spomiędzy wypalonych polan. Anka podeszła do okna, rozsunęła zasłony. Przyjrzała się wąskiemu, blademu sierpowi księżyca wiszącemu nad wierzchołkami czarnych drzew. Zza pleców dobiegało ją spotęgowane ciszą miarowe tykanie zegara, Anka stanęła na chwilę bez ruchu, patrząc w atramentowe niebo, wsłuchana w ten spokojny, stabilny dźwięk, który zawsze kojarzył jej się z domem.
W nocy musiało padać, patio pokryte było cienką warstwą świeżego śniegu. Wiedziona impulsem, który nagle i niewytłumaczalnie pojawił się nie wiadomo skąd, Anka otworzyła portfenetr i wyszła na zewnątrz, ostrożnie odpychając czubkami pantofli śnieżną narzutę. Mróz uszczypnął ją w policzki i w gołe nogi, Anka otuliła się szczelniej szlafrokiem i wsunęła dłonie do kieszeni. Czarne, niewyraźne kontury krzewów i drzew ogrodu tkwiły w bezruchu pod czujnym nadzorem bladego, ostrego księżyca. Anka ostrożnie zamknęła za sobą drzwi, odcinając dźwięki zegara. Poczuła się, jakby była jedynym ruchomym elementem wszechświata, jego osią i kwintesencją, a wszystko obracało się teraz wokół niej. Popatrzyła w niebo, bezkresne, nieskończenie atramentowe, wydmuchała w jego stronę chmurę pary, obserwując, jak błyskawicznie rozpływa się w nicość. Zimno zaczęło przedzierać się przez podeszwy pantofli, Anka zadygotała i objęła się ramionami.
Balansując na jednej nodze, starannie otrzepała kapcie ze śnieżnego puchu i wróciła do salonu. Teraz było jej już naprawdę zimno. Spojrzała tęsknie na wygaszony kominek, zastanawiając się, czy dałaby radę rozpalić ogień bez puszczania z dymem całego domu, ale postanowiła nie ryzykować i po prostu umyć się i ubrać.
Zawahała się w otwartych drzwiach szafy, medytując nad doborem stroju, który byłby w stanie olśnić Krzyśka, a coś ruchliwie gorącego towarzyszyło jej w tej medytacji, buzując przyjemnie w żołądku. Najchętniej oczywiście wybrałaby czerwoną sukienkę Gośki, ale zdawała sobie sprawę, że o tym nawet nie mogło być mowy. Skrzywiła się na myśl o stroju — jak podsumowała go Gośka —„grodzieńskiej pensjonarki”, w który zapewne znowu będzie chciała ubrać ją Mama. Anka pragnęła pokazać się Krzyśkowi jako prawdziwa, dojrzała, uwodzicielska kobieta, tak jak na Andrzejkach, a nie jako zwykła smarkula z liceum. Z niesmakiem zamknęła szafę i na razie założyła swój codzienny sweter i spódnicę, po czym ponownie zeszła na dół. Ciemny kobalt nieba z wolna ustępował miejsca odcieniom granatu i chabru, księżyc muskał już swoim bladym rogiem korony drzew. Anka kucnęła przed kominkiem, dłubiąc w nim bezradnie pogrzebaczem. Nie miała pojęcia, od czego zacząć, nie wiedziała nawet, gdzie trzymany był zapas drewna. Z kłopotu wybawił ją dźwięk klucza w zamku.
Wyjrzała ciekawie z salonu. W świetle wiszącej na zewnątrz lampy dostrzegła stojącą w otwartych drzwiach drobną postać w brązowym kożuszku i futrzanej czapce. Hela. Nie zdradzając swojej obecności, Anka patrzyła, jak dziewczyna ściąga bez zapalania światła kożuszek, szalik i czapkę, buty zamienia na pantofle, po czym rusza w stronę jadalni. W połowie drogi Hela zatrzymała się, zauważając uchylone drzwi salonu, powoli podeszła bliżej.
— Ania? — zdziwiła się szeptem, rozpoznając Ankę — Nie śpisz już?
Anka zachichotała, gestem zaprosiła Helę do środka.
— Dzień dobry, Helu. — wyszeptała, zamykając drzwi — Obudziłam się wcześnie i nie mogłam już zasnąć.
— No tak. — uśmiechnęła się Hela — W końcu dzisiaj twój dzień. I to nie tylko z jednego powodu, co?
Anka zaczerwieniła się, odwróciła wzrok.
— Zastanawiałam się, jak rozpalić kominek. — zmieniła szybko temat.
— Zaraz przyniosę ze składziku drewna i rozpalę. — powiedziała Hela — Zaparzyć ci herbaty?
— Poproszę. — skinęła głową Anka.
Hela zatarła z zapałem ręce i puściła do Anki oko.
— Helu — powiedziała nieśmiało Anka.
Dziewczyna zerknęła na nią ciekawie.
— Czy ty... — Anka urwała, spuściła wstydliwie wzrok — Co tak właściwie robi się na randkach?
— Oj, Aniu, Aniu. — zachichotała Hela, pieszczotliwie głaszcząc ją po głowie — A gdzie macie tę randkę?
— Tutaj. — powiedziała Anka — W Parku Żeromskiego.
— Możecie zacząć od trzymania się za ręce. — doradziła Hela — A potem jakoś już samo pójdzie, zobaczysz. Zaraz wracam.
Myśl o trzymaniu się z Krzyśkiem za ręce zdominowała umysł Anki. Siedząc przed kominkiem z filiżanką gorącej herbaty w dłoniach i wyciągając w stronę ognia nogi, Anka bladła i czerwieniła się na zmianę, czując, jak jej żołądek wyczynia rozognione fikołki, aby chwilę później skurczyć się boleśnie w ataku paniki.
Dopijała już herbatę, kiedy przyszła Marcysia, a zaraz po niej do salonu zajrzała Mama, rozziewana, w narzuconym na koszulę nocną szlafroku.
— Nie śpisz? — zdziwiła się, widząc Ankę — Przecież dopiero siódma.
— Nie śpię. — przytaknęła Anka — Mamo, Tata przyjdzie dzisiaj do domu?
— Mam nadzieję. — westchnęła Mama, rozsuwając zasłony — Ale nie chcę ci niczego obiecywać, kochanie. Wiesz, że Tata ma teraz mnóstwo pracy.
— Wiem. — przyznała niechętnie Anka.
— Helu, poproszę o kawę. — zwróciła się do Heli Mama, po czym znów wyjrzała przez okno — Ładnie dzisiaj, biało. W sam raz, co? — zerknęła na Ankę z uśmiechem. 
Anka zaczerwieniła się i spuściła wzrok, odstawiając pustą filiżankę na stolik.
— Wychodziłaś na patio? — zapytała nagle Mama.
Zaskoczona Anka rzuciła jej niespokojne spojrzenie.
— Skąd wiesz?
Mama popatrzyła na nią z uśmiechem igrającym w kącikach ust.
— Śnieg ma to do siebie, kochanie, że zostają w nim ślady. — wyjaśniła, mrużąc oczy — Ja rozumiem, że cię nosi, ale lepiej nie wariuj. Żebyś się jeszcze na święta nie rozchorowała.
— Właśnie, co ze świętami, Mamo? — zapytała Anka — Babcia przyjedzie?
Mama zawahała się przez chwilę.
— Wątpię. — powiedziała — Wiesz przecież, że Babcia z Tatą nie dogadują się najlepiej. Tata wspominał o zaproszeniu Kwapiszewskich na pierwszy dzień świąt. Lubisz wujka Jurka, prawda? — dodała szybko, widząc grymas na twarzy Anki.
— Wujka, owszem. — przyznała Anka — Ale pewnie przyprowadzą ze sobą Pawełka.
— Ania — westchnęła Mama — Zdaję sobie sprawę, że wolałabyś pojechać na święta do Babci, ale czasami trzeba zacisnąć zęby i robić to, co trzeba, a nie to, co się chce. Dla Taty.
— Wiem. — mruknęła ponuro Anka, żywiąc szczerą nadzieję, że właśnie jak raz w te święta uda jej się rozchorować — Trudno.
— Może zjedzmy jakieś śniadanie? — zaproponowała, podnosząc się z podłogi, chociaż nie czuła się ani odrobinę głodna.
— Ty się dzisiaj nie kręć po kuchni. — usadziła ją Mama — Ja pójdę. Jajecznica?
— Może być. — zgodziła się Anka.
— Masz już jakieś plany na Sylwestra? — zapytała przy śniadaniu Mama — Chyba że zamierzasz iść z nami na bal do Polonii. — dodała z kpiącym uśmiechem.
— Nigdy w życiu. — skrzywiła się Anka — Koleżanka z klasy urządza prywatkę.
— Jaka koleżanka? — zainteresowała się Mama.
— Atena Rzątek. Mieszka przy Lesznie. Będą przebrania, wiesz?
— O. — Mama uniosła brew — I już wiesz, za kogo chciałabyś się przebrać?
— Za Alicję. — oświadczyła ochoczo Anka.
— Za Alicję z twojej książki?
— Tak! — Anka pokiwała energicznie głową, podnosząc się od stołu — Pokażę ci!
— Skończ najpierw śniadanie. — upomniała ją Mama.
— Za chwileczkę wracam! — obiecała spod drzwi Anka, słysząc zrezygnowane westchnienie Mamy.
Chwilę później już była z powrotem, z „Alicją” w ramionach. Mama odsunęła swój talerz, zaczęły we dwie kartkować książkę, przyglądając się ilustracjom.
— Fartuszek możemy pożyczyć od Heli. — powiedziała Mama — Masz tę białą sukienkę, w której w ogóle nie chodzisz, ufarbujemy ją na niebiesko albo na czerwono.
— Na niebiesko. — skinęła głową Anka.
— Musimy kupić ci tylko pasiaste podkolanówki. I opaskę do włosów. Żaden problem. — Mama westchnęła — No, myślałam, że wymyślisz coś gorszego.
— Na przykład co? — zmarszczyła brwi Anka.
— Na przykład Marcowego Zająca. — uśmiechnęła się Mama, puszczając do niej oko.
— To nie ta książka, Mamo! — żachnęła się Anka, zabierając „Alicję” ze stołu.
— Wiem, wiem. — roześmiała się Mama, po czym spojrzała na Ankę zmrużonymi podstępnie oczami — A przy okazji, powiedz mi, czy ta Atena ma jakichś braci?
— Nie będzie żadnych chłopaków, Mamo. — oświadczyła Anka, czując, jak czerwienieją jej policzki — Same dziewczyny.
— Już gdzieś to kiedyś słyszałam. — stwierdziła cierpko Mama — I co, zaraz po północy do domu, tak, jak zwykle?
— Wolałabym zostać do rana. — powiedziała nieśmiało Anka.
— Oczywiście, że byś wolała. — mruknęła Mama, przyglądając się jej uważnie — No, zobaczymy. Jeśli uda ci się do Sylwestra nie narozrabiać, to będziesz mogła zostać do rana.
Anka uśmiechnęła się do niej radośnie.
— A skoro skończyłaś już jeść, to zaczekaj na mnie w salonie. — dodała Mama — Mam jeszcze z tobą do pogadania.
Lekko zaniepokojona Anka wróciła do salonu i usiadła na kanapie. Mama nie dołączała do niej przez dłuższy czas, a kiedy wreszcie stanęła w drzwiach, trzymała w dłoniach pakunek owinięty w błyszczący, niebieski papier.
— Miałam zaczekać z tym do popołudnia — oznajmiła — Ale skoro ma tu przyjść twój Krzysiek, to nie ma co zwlekać.
Usiadła na kanapie obok Anki i wręczyła jej paczkę.
— Wszystkiego najlepszego, Aniu. — powiedziała z uśmiechem — Ponieważ masz już oficjalnie piętnaście lat, to może ci się przydać. No, rozpakuj.
Anka spojrzała na Mamę, zaskoczona i zabrała się za rozwijanie papieru.
— Chanel? — wytrzeszczyła oczy na prosty, srebrny napis wytłoczony na czarnym atłasie pudełka — Przecież to jest...
Mama uśmiechnęła się do niej miękko, ruchem podbródka zachęcając ją do uniesienia wieka. 
Anka oniemiała.
— Mamo... — jęknęła.
Bardzo ostrożnie odłożyła pudełko na stolik, po czym zarzuciła Mamie ramiona na szyję, przytulając ją mocno.
— Dziękuję, Mamo. — szepnęła, całując ją w policzek — Naprawdę dziękuję. To... po tych Andrzejkach?
— Nie, kochanie. — zaśmiała się Mama, głaszcząc Ankę po plecach — Wyobraź sobie, że wpadłam na ten pomysł jeszcze na długo przed Andrzejkami. No, chodź, pokażę ci, jak tego wszystkiego używać.
Anka skinęła ochoczo głową.
Mama posadziła ją na krześle pod oknem, włożyła jej w dłonie lusterko.
— Zaczniemy od podkładu. — powiedziała, wyciągając z pudełka czarny słoiczek i pokazując go Ance — Podkład wyrówna odcień skóry i zapobiegnie świeceniu. Nałożymy odrobinę na nos, czoło i policzki.
Anka zmrużyła oczy, czując miękki dotyk pędzelka na twarzy.
La Creme de Teint. — przeczytała.
— Twoja skóra jest młoda i gładka, więc nie potrzebujesz dużo makijażu. — kontynuowała Mama — U ciebie nie będziemy niczego maskować, tylko podkreślać.
Anka już otwierała usta, aby pochwalić się, że niemalże to samo powiedziała o niej Gośka, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
Po podkładzie Mama nałożyła nieco pudru, aby rozświetlić kości policzkowe, po czym przyszła kolej na odrobinę cienia do powiek i szminkę — w znacznie bardziej stonowanym kolorze niż ta, której użyła Gośka.
— I jak? — zapytała Mama, przechylając głowę i przyglądając się Ance z uśmiechem.
— Niesamowicie. — westchnęła z zachwytem Anka, przeglądając się w lusterku. Jej nowy makijaż był o wiele bardziej subtelny niż ten, który zrobiła jej Gośka, ale tak jak zapowiedziała Mama, doskonale eksponował wszystko to, co Ance się w sobie podobało: wykrój ust, kształt i wielkość oczu, delikatną linię kości policzkowych.
— W takim razie teraz rzecz najważniejsza. — oznajmiła Mama, wyciągając z pudełka maleńki flakonik.
— Numer Pięć? — zdziwiła się Anka.
— Żebyś wiedziała, Numer Pięć. — skinęła głową Mama — Daj rękę.
Odkorkowała flakonik i ostrożnie wytrząsnęła kropelkę na nadgarstek Anki.
— Powąchaj.
— O rany. — wyszeptała Anka, zamykając oczy. Jej skóra pachniała nocą, purpurowym aksamitem, światłem świec odbitym w kryształowym szkle i muśnięciem palców na policzku.
— Prawda? — uśmiechnęła się Mama — Kropelka po obydwu stronach szyi, nie więcej. Chcesz... intrygować, nie przytłaczać. I nie waż się nosić tego do szkoły.
— Dlaczego nie? — zmartwiła się Anka.
— Dlatego, że tak masz napisane w regulaminie. — wyjaśniła cierpliwie Mama — Żadnych perfum i żadnego makijażu. Nie mam zamiaru tłumaczyć się twojemu dyrektorowi.
— Trudno. — westchnęła Anka, ostrożnie odkładając flakonik do pudełka — A co to za kremy, Mamo?
— Kremy były w zestawie — powiedziała Mama — Ale nie przydadzą ci się jeszcze przez jakieś dwadzieścia lat. I nie wiem, czy ich sobie od ciebie nie pożyczę. — dodała z lekkim uśmiechem.
Anka zachichotała i jeszcze raz uniosła nadgarstek do nosa.
— Podoba ci się? — zapytała Mama.
— Bardzo. — Anka zerknęła na nią badawczo — Mamo?
— Słucham?
— A... paznokcie?
Mama spojrzała na jej dłonie, uniosła brwi.
— Naprawdę chcesz? 
— Naprawdę!
Mama westchnęła.
— No dobrze, pomalujemy ci paznokcie. Tylko tak na szybko. Ja też się muszę dla tego twojego Krzyśka wystroić, żeby sobie nie pomyślał. — oświadczyła, puszczając do Anki oko.


Ostatnie pół godziny przed południem Anka spędziła kręcąc się nerwowo po holu i raz po raz wyglądając przez okna na podjazd. Była tak przejęta, że z trudem powstrzymywała się od zagryzania paznokci, świeżo pociągniętych wiśniowym lakierem Mamy, niemalże idealnie pasującym do jej sweterka z szalowym kołnierzem.
— Nie denerwuj się tak, Ania. — szepnęła do niej Hela, która właśnie wyszła z jadalni, niosąc w ramionach stertę obrusów.
— Łatwo ci powiedzieć. — jęknęła spanikowana Anka, która najchętniej zapadłaby się teraz pod ziemię.
— Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. — pocieszyła ją Hela — I wyglądasz świetnie. — dodała, obrzucając Ankę pełnym podziwu wzrokiem.
— Nic nie będzie dobrze, Helu. — oznajmiła katastroficznie Anka.
Rozległ się dzwonek telefonu. Anka rzuciła się do słuchawki.
— Dzień dobry, panno Aniu, Wilczak z tej strony. — rozpoznała głos wartownika spod bramy — Mam tutaj pana Krzysztofa Milewskiego do panny Ani.
— Proszę wpuścić, panie Jacku. — pisnęła Anka.
— Przyszedł. — wyszeptała, rzucając Heli paniczne spojrzenie, po czym popędziła do salonu — Mamo! Przyszedł!
— Punktualny. — doceniła Mama, podnosząc się z fotela, w którym, jakby nigdy nic, czytała książkę — No, chodź.
Objęła Ankę ramieniem i razem wyszły do holu. Anka dygotała, serce waliło jej tak, jakby za chwilę miało wyrwać się z piersi.
— Powiedz mu, że się rozchorowałam. — poprosiła rozdygotanym szeptem.
— Przestań już panikować. — mruknęła Mama.
Hela otworzyła drzwi. W progu ukazał się Krzysiek ściskający pod pachą teczkę, a w dłoni bukiet pąsowych róż.
— Dzień dobry. — uśmiechnął się do Heli.
— Dzień dobry panu. — odpowiedziała Hela, wpuszczając go do środka.
Krzysiek zerknął ciekawie na Mamę, niebieskie oczy zatrzymały się przez chwilę na Ance, która od tego wzroku najpierw pobladła, a potem poczerwieniała. Zdjął buty, oddał Heli płaszcz, szalik i nieodłączny dekiel, ukazując granatowy garnitur z białą, jedwabną poszetką i wiśniowy krawat.
— Dzień dobry paniom. — ukłonił się grzecznie, wręczając bukiet Ance, której policzki i uszy nabrały koloru mocno zbliżonego do trzymanych w ramionach kwiatów.
— Dziękuję. — wyszeptała z sercem walącym dziko w piersi Anka — Nie trzeba było.
Piętnaście, policzyła szybko, a jej żołądek zwinął się w pulsującą ekstatycznym ciepłem ósemkę. Krzysiek uśmiechnął się miękko, wpatrując się w nią tymi jasnymi, zniewalająco błękitnymi oczami.
— Mamo, to jest Krzysiek. — przedstawiła go Anka, dokonując nadludzkich wysiłków, aby powstrzymać drżenie głosu — A to jest moja Mama.
Krzysiek ucałował dłoń Mamy.
— Krzysztof Milewski. Bardzo mi miło.
— Zofia Koś. Mnie również. — uśmiechnęła się do niego Mama — Ania bardzo dużo mi o panu opowiadała.
Anka zerknęła na nią szybko.
— Naprawdę? — ucieszył się Krzysiek, po czym delikatnie ujął dłoń Anki — Wyglądasz prześlicznie, Aniu.
— Dziękuję. — szepnęła słabo Anko, z jakiegoś powodu wykonując coś w rodzaju niezgrabnego dygnięcia i czując, że zaraz chyba zemdleje.
— Zapraszamy do salonu. — powiedziała Mama — Napije się pan herbaty albo kawy? Na dworze ziąb.
— Kawy, jeśli można. Czarnej, bez śmietanki ani cukru. — skinął głową Krzysiek — Nie jest tak zimno, proszę pani. Chyba nawet nie ma już mrozu.
— A dla ciebie, Aniu? — zapytała Mama.
— Dla mnie też kawa. — wypaliła Anka.
Mama zerknęła na nią podejrzliwie.
— Helu, poprosimy o trzy kawy. A kwiaty niech Hela wstawi do wazonu.
Zasiedli w salonie, Mama w fotelu, Krzysiek z Anką na kanapie.
— Jest pan barwiarzem, panie Krzysztofie? — zapytała Mama.
— Na razie tylko fuksem, proszę pani. — odparł skromnie Krzysiek — Ale z prawem do noszenia dekla.
— W której korporacji? — zainteresowała się Mama — Patria?
— Aquilonia. — sprostował nieśmiało Krzysiek.
— Oczywiście, Aquilonia. — pokiwała głową Mama — Wiśniowy, biały i błękitny. Nie wiem, skąd mi się wzięła ta Patria.
— Mamy z Patrią kartel. — powiedział Krzysiek — Pani jest filisterką?
— Nie. — zaśmiała się Mama — Za to mój mąż był Buksem, kiedy studiował w Tybindze. Podobno brał nawet udział w menzurach, ale sama nie wiem, ile z tego to zwykłe przechwałki. Potem, kiedy podjął studia doktoranckie na Uniwersytecie Warszawskim, nie mógł już wstąpić do innej korporacji, bo zabraniał tego jego stary Burschenschaft.
— Pani mąż musi mieć teraz bardzo dużo pracy. — zauważył nieśmiało Krzysiek.
Weszła Hela z kawą, zakrzątnęła się przy stoliku.
— Dziękujemy, Helu. — powiedziała Mama.
— Aniu — odezwał się Krzysiek, kiedy zostali sami. Sięgnął po swoją teczkę i ostrożnie wyciągnął z niej owinięty w papier pakunek — To dla ciebie. Wszystkiego najlepszego!
— Dla mnie? — zdziwiła się Anka — Naprawdę nie trzeba było!
Ostrożnie rozwinęła opakowanie. W środku znajdowała się gruba książka w twardej, ciemnozielonej oprawie.
— Kazimierz Moszyński — przeczytała z okładki — „Kultura ludowa Słowian”. Część druga? — zdziwiła się, zerkając na Krzyśka.
— Tak. — skinął głową Krzysiek — Tom drugi jest o kulturze duchowej. Wydaje mi się, że będzie dla ciebie bardziej interesujący niż kultura materialna czy społeczna.
— Dziękuję! — uśmiechnęła się do niego Anka.
— Słyszałam od Ani, że interesuje się pan kulturą Słowian. — powiedziała Mama.
— Owszem. — przytaknął ochoczo Krzysiek — Pisuję nawet do „Nowej Zadrugi”.
— Właśnie, przeczytałam twój artykuł. — oznajmiła Anka, desperacko próbując włączyć się w rozmowę.
— Naprawdę? — rozpromienił się Krzysiek — I jak? 
— To, co napisałeś o Rosjanach, że nie są prawdziwymi Słowianami, było bardzo ciekawe. — powiedziała Anka. Szczerze mówiąc, była to jedyna rzecz z całego artykułu, która jakoś zdołała utkwić jej w głowie.
— To nie moja teza, oczywiście. — uśmiechnął się skromnie Krzysiek, zwracając się do Mamy.
— Czyli czytuje pan Duchińskiego. — stwierdziła Mama.
— Duchińskiego też. — kiwnął głową Krzysiek — Ale chętniej Skarzeckiego, który w połowie lat czterdziestych tezy Duchińskiego rozwinął i usystematyzował.
Anka sięgnęła po filiżankę. Rozmowa znowu zaczynała wykraczać poza jej horyzonty, a ona zaczynała czuć się jak dziecko przysłuchujące się dwojgu dorosłych. Wypiła łyk i z trudem powstrzymała się od grymasu — kawa była potwornie gorzka. Zerknęła pożądliwie na cukiernicę i mlecznik, które Hela zapobiegliwie zostawiła na stoliku, ale Mama i Krzysiek pili swoją kawę czarną, bez dodatków, a Anka nie mogła przecież okazać się gorsza. Marszcząc brwi, odstawiła filiżankę na spodeczek i zaczęła powoli kartkować książkę, przysłuchując się rozmowie o uczelni i profesorach, których nazwiska zupełnie nic jej nie mówiły.
Coś zabębniło o szyby. Anka uniosła głowę i westchnęła ciężko.
— Patrzcie — powiedziała rozczarowanym głosem — Deszcz pada!
Mama i Krzysiek przerwali dyskusję, obydwoje jak na komendę spojrzeli w stronę okna.
— A planowaliśmy z Anią iść do parku na spacer. — zmartwił się Krzysiek.
— Zupełnie jakby wszystko się na nas uwzięło. — dodała niezadowolona Anka.
— Na pogodę nic nie poradzimy. — powiedziała Mama — Ale skoro ze spaceru nici, to może zostanie pan na obiad?
— Nie chciałbym się narzucać, proszę pani. — odparł nieśmiało Krzysiek.
— Żaden problem. — pokręciła głową Mama — Dzisiaj mamy, zdaje się, pieczonego kurczaka. Mam nadzieję, że lubi pan drób?
— Lubię, dziękuję.
— W takim razie świetnie się składa — uśmiechnęła się Mama, wstając z fotela — Nie obraźcie się, zostawię was na chwilę samych.
Krzysiek uniósł się z kanapy, odprowadził Mamę wzrokiem do drzwi jadalni, po czym rozejrzał się po pokoju.
— Ładnie tu — powiedział — Taka cisza i spokój.
Anka przyglądała mu się ze zmarszczonymi brwiami, usilnie starając się znaleźć jakąś odpowiedź, która nie byłaby równocześnie zamknięciem tematu. Jak bardzo chciałaby posiadać teraz chociaż odrobinę tej gośkowej swady i błyskotliwości!
— Krzysiek, kto to jest filisterka? — zagadnęła w końcu.
Krzysiek spojrzał na nią z uśmiechem.
— Racja, skąd możesz wiedzieć. — pokiwał głową — Filister to korporant, który już skończył studia. Barwiarz to pełnoprawny członek korporacji — od tego, że ma prawo nosić jej barwy: dekiel i bandę, czyli czapkę i szarfę. A fuks to kandydat na korporanta.
— Tak jak ty? — zapytała Anka.
— Tak jak ja. — przytaknął Krzysiek.
— A menzury?
— Menzura to pojedynek między korporantami. — wyjaśnił Krzysiek.
— Pojedynkowałeś się? — wytrzeszczyła oczy Anka.
— Jeszcze nie miałem okazji. — powiedział skromnie Krzysiek.
— Ale... stanąłbyś do pojedynku?
— Gdybym musiał. Wiesz, to nie są pojedynki na śmierć i życie.
Anka wydęła usta. Pojedynki wydawały jej się zupełną głupotą, i ciężko było jej uwierzyć, że Tata również mógł brać w nich udział. Postanowiła przy najbliższej okazji zaczerpnąć informacji u źródła.
— Naprawdę ślicznie dzisiaj wyglądasz. — powiedział Krzysiek, przyglądając się jej z uśmiechem.
Anka, zbita z tropu i przyjemnie zawstydzona, odwróciła wzrok i spojrzała w okno.
— Dziękuję. — bąknęła, szybko zmieniając temat — Szkoda, że ciągle pada. Miałam ochotę na ten spacer.
— Pójdziemy następnym razem. — obiecał Krzysiek.
Zapadła niezręczna cisza, zakłócana jedynie potrzaskiwaniem polan w kominku, tykaniem zegara i szumem deszczu za oknami. Anka gniotła w palcach skraj spódnicy, Krzysiek przyglądał się zegarowi z dłońmi splecionymi za plecami.
— Piękny zegar. — powiedział w końcu — Wybija godziny? 
— Wybijał godziny i półgodziny. — skinęła głową Anka — Ale już nie wybija, bo był za głośny i w nocy było go słychać w całym domu. Teraz tylko pobrzękuje.
Krzysiek wrócił na kanapę. Spojrzał w okno, po czym przesunął wzrok na Ankę. Anka zaczerwieniła się, lada chwila spodziewając się następnego onieśmielającego komplementu, kiedy do salonu powróciła Mama.
— Już jestem, przepraszam. — powiedziała — Obiad zaraz będzie gotowy, przejdźmy może do jadalni. Panie Krzysztofie, jeszcze kawy? — zapytała, omiatając wzrokiem stolik. Jej oczy zatrzymały się na prawie nietkniętej kawie Anki. Mama zerknęła na nią znacząco, ale powstrzymała się od komentarza.
— Dziękuję. — uśmiechnął się Krzysiek — Może mógłbym dostać szklankę wody?
— Oczywiście. — skinęła głową Mama.
Stół był już nakryty dla trzech osób. Usiedli, Mama u szczytu, Anka z Krzyśkiem przy niej, zwróceni w stronę okna. Deszcz szeleścił w zaroślach, bębnił cicho o szyby, spływając po zaparowanym szkle wąskimi strumyczkami. Mama i Krzysiek rozmawiali o kolejnej kwestii, w której Anka nie miała zupełnie nic do powiedzenia: tym razem był to Goethe i jego niechęć do historii. Z Goethego znała jedynie „Cierpienia młodego Wertera”, które przerabiała w gimnazjum. Żywiła wobec tej powieści ambiwalentne uczucia — z jednej strony zawsze przemawiała do niej idea nieszczęśliwej, tragicznej miłości, ale za to samego Wertera nie cierpiała, uważając go za niegodnego uwagi mięczaka, w odróżnieniu na przykład od Lancelota, Tristana, czy choćby Jacka Soplicy.
Ku uldze Anki, dyskusję przerwała Hela, wnosząc obiad: złocistego, pieczonego w całości kurczaka, półmiski parujących ziemniaków z masłem i koperkiem oraz misę sałaty. Anka, która preferowała białe mięso, a dodatkowo nie chciała przy Krzyśku zmagać się z własnym obiadem, dostała pierś. Mama z Krzyśkiem wzięli dla siebie po nodze.
— Doskonały kurczak. — pochwalił Krzysiek, starannie wyłuskując widelcem resztki mięsa spomiędzy kości.
— Cieszę się. — uśmiechnęła się Mama — Mamy świetną kucharkę, prawda, Aniu?
Anka przełknęła, ostrożnie dotknęła ust chusteczką.
— Marcysia jest niesamowita. — zgodziła się, kiwając ochoczo głową — Robi najlepszy sernik na świecie. Jak my ją w ogóle znaleźliśmy, Mamo?
— Polecił nam ją ten sam kolega Taty, który znalazł dla nas ten dom. — wyjaśniła Mama, po czym zwróciła się do Krzyśka — Ten kolega mieszkał przez dłuższy czas w Konstancinie, Marcysia u niego gotowała. Ona zresztą też jest stąd, z Jeziorny, może dziesięć minut spacerem.
— Bardzo wygodnie. — powiedział Krzysiek.
— Dla niej i dla nas. — zgodziła się Mama.
— Jesteśmy zachwyceni. — oświadczyła Anka.
— Nie sposób zaprzeczyć. — uśmiechnęła się Mama — Proponuję herbatę po obiedzie. Panie Krzysztofie?
— Bardzo chętnie. — skinął głową Krzysiek — Ale niedługo będę musiał się zbierać.
— Na herbatę na pewno mamy jeszcze czas. — stwierdziła Mama — Helu, poprosimy trzy herbaty. Ania, rozumiem, że ty też chcesz?
— Chcę.
Wrócili do salonu. Krzysiek zaczekał, aż Mama z Anką usiądą, dopiero wtedy sam zajął miejsce na kanapie.
— Mówił pan, że pisuje do „Nowej Zadrugi”, panie Krzysztofie? — zapytała Mama.
— Tak, proszę, pani. — potwierdził ochoczo Krzysiek.
Mama uśmiechnęła się, kiwając lekko głową.
— Dawno nie czytałam, szczerze mówiąc. Proszę mi powiedzieć, czy naczelnym jest tam ciągle Korzycki?
Krzysiek spojrzał na nią zaskoczony.
— Nie, proszę pani, od jakichś trzech lat naczelnym jest Olszański. Ale... pani zna Korzyckiego?
— Bywaliśmy w tym samym klubie dyskusyjnym na studiach. — powiedziała Mama — Nie zgadzaliśmy się zupełnie, Jaś już wtedy był mocno radykalny. Przez ten radykalizm nie chcieli go przyjąć ani do Arkonii, ani do jej córek, chociaż bardzo się starał.
— Znam go tylko ze słyszenia. — przyznał Krzysiek — Mówili mi, że domagał się znakowania robotników z Rosji czerwoną gwiazdą na piersi i na plecach. Tak jak kiedyś... znakowali Żydów, wie pani. — odchrząknął, zmieszany — On mocno spuścił z tonu ostatnimi czasy.
— Ale nie odszedł z Zadrugi? 
— Och, nie. Odsunął się na bok, ale ciągle bywa na spotkaniach.
Anka napiła się herbaty, spojrzała w okno. Niebo powoli zaczynało szarzeć, deszcz przeszedł w mżawkę. Rozmowa Mamy i Krzyśka przelatywała przez jej świadomość, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.
— No, na mnie naprawdę już pora. — oświadczył Krzysiek, podnosząc się z kanapy. 
— Dziękujemy za odwiedziny. — uśmiechnęła się Mama, podając mu rękę.
— Cała przyjemność po mojej stronie, proszę pani. — Krzysiek ukłonił się, całując jej dłoń.
— Odprowadzę cię. — zaoferowała Anka — Jedziesz autobusem?
— Autobusem. — przytaknął Krzysiek — Ale nie musisz mnie odprowadzać, Aniu. Zmokniesz.
— Wezmę parasolkę. — wzruszyła ramionami Anka — Przecież nie masz swojej, prawda?
— Nie mam. — przyznał Krzysiek.
— Lepiej weź i kalosze. — doradziła Mama, wyglądając przez okno — Wszystko popłynęło.
Wyszli do holu. Anka założyła kalosze, palto i szalik, Krzysiek z lekkim ukłonem przyjął od Heli parasolkę.
— Dziękuję za gościnę. — powiedział, kłaniając się w progu — Do widzenia!
Wyszli na zewnątrz. Cały śnieg z dzisiejszego poranka zmienił się w szare, mokre błocko. Nie było specjalnie zimno, ale w dalszym ciągu siąpiła paskudna, przenikliwa mżawka. Krzysiek rozłożył parasolkę, Anka przysunęła się bliżej, ujmując go za ramię. Ze zdziwieniem zauważyła opaskę z kiru.
— Nosisz żałobę? — zapytała, spoglądając mu w oczy.
— Przecież to generał Maczek! — uniósł brwi Krzysiek, a Anka znowu poczuła się jak głupi dzieciak.
— Okropnie się zrobiło. — skrzywiła się, stąpając ostrożnie, aby nie ochlapać Krzyśka brudną breją.
— Wieczorem złapie mróz. — mruknął Krzysiek — I dopiero wtedy będzie okropnie.
— Żeby nie przemokły ci buty. — zmartwiła się Anka.
— To może założę twoje kalosze i wezmę cię na barana? — zaproponował z uśmiechem.
— Nie zmieścisz się. — zaśmiała się Anka — Poza tym, jestem za ciężka. — dodała wstydliwie po chwili.
Krzysiek parsknął.
— Jestem w stanie unieść cię jedną ręką. — oznajmił.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
— Może się założymy? — zmrużyła oczy Anka.
— Czemu nie. — zgodził się ochoczo Krzysiek — Tylko najpierw muszę wymyślić jakąś dobrą stawkę, bo możesz być pewna, że przegrasz.
Anka zaczerwieniła się, spuściła wzrok.
Wartownik otworzył im bramę, z uśmiechem zasalutował do orzełka na czapce.
— I co myślisz o mojej Mamie? — zapytała Anka.
— Już wiem, po kim masz inteligencję i urodę. — uśmiechnął się do niej Krzysiek — Bardzo przyjemnie mi się z nią rozmawiało.
— Oj, daj spokój. — mruknęła zadowolona Anka, dając mu lekkiego kuksańca.
— Szkoda tylko, że nie poznałem twojego Taty. — westchnął Krzysiek.
W jego głosie było coś, co sprawiło, że Anka zerknęła na niego podejrzliwie.
— Tata ostatnio rzadko bywa w domu. — powiedziała.
— Zrozumiała rzecz. Może następnym razem?
— Może.
Szli przez chwilę w ciszy.
— Czy to nie twój autobus? — zapytała Anka, mrużąc oczy, kiedy doszli do skrzyżowania z ulicą Piłsudskiego.
— Faktycznie, mój. — stęknął Krzysiek — Zasiedziałem się! Biegniemy?
— Biegniemy! — zgodziła się Anka.
Popędzili przez ulicę, rozchlapując błoto. Anka pisnęła, kiedy jej noga pośliznęła się na ukrytym pod warstwą wody lodzie, Krzysiek chwycił ją za ramię, przytrzymał.
— W porządku? — zapytał.
— Tak. — sapnęła spłoszona Anka.
Ciężko dysząc, dopadli autobusu w ostatniej chwili. Krzysiek postawił nogę na schodku i odwrócił się do Anki, oddając jej parasolkę.
— Ania — powiedział — Dziękuję, że mogliśmy się dzisiaj zobaczyć.
— To ja dziękuję, że przyjechałeś taki kawał drogi. — uśmiechnęła się do niego Anka.
— Proszę państwa — odezwał się do nich kierowca — Proszę albo wsiadać, albo wysiadać. Odjeżdżamy.
Krzysiek nachylił się i pocałował ją lekko w usta, po czym wskoczył do środka, zamykając za sobą drzwi.
Anka stała oniemiała, odprowadzając wzrokiem oddalający się autobus. Uniosła dłoń, muskając usta czubkami palców. Wszystko w niej płonęło, przez chwilę miała ochotę odrzucić trzymaną w opuszczonej bezwładnie ręce parasolkę i zatańczyć na środku tej pustej, zabłoconej ulicy, jak Gene Kelly w „Deszczowej piosence”. Chwilę później uświadomiła sobie, że mżawka lada moment zmieni jej makijaż w takie samo błoto jak to, które rozlewało się jej pod nogami i pospiesznie zasłoniła się parasolką.
Do domu wróciła jak w transie, nie rejestrując przebytej trasy w pamięci. Miejsce, które musnęły usta Krzyśka, promieniowało błogim ciepłem, coś trzepotało radośnie w jej podbrzuszu, a Anka miała wrażenie, że za chwilę pojawią się przed nią niewidzialne schody, które poniosą ją ponad ołowiane chmury, prosto do nieba.
W holu czekała na nią Mama.
— Pojechał? — zapytała.
— Pojechał. — westchnęła Anka, ściągając kalosze i zerkając na nią badawczo — I co myślisz? — zapytała ostrożnie.
Mama zastanowiła się przez chwilę, przyglądając się, jak Anka rozpina palto.
— Całkiem mądry chłopak. — powiedziała w końcu — Chociaż wydaje mi się, że starał się zrobić wrażenie bardziej na mnie, niż na tobie. — zawahała się przez moment — Tylko Aniu, czy wy macie o czym ze sobą rozmawiać?
Anka zastygła w miejscu i spojrzała na Mamę, marszcząc brwi. To przyjemnie łachoczące ciepło w jej wnętrzu jakby nagle przygasło, skurczyło się w tlący się ledwie węgielek.
— No, nie rób takiej miny. — westchnęła Mama, podchodząc do Anki i dotykając lekko jej włosów — Nie miałam niczego złego na myśli. Zależy mi tylko na tym, żeby było ci dobrze, kochanie.
— Wiem, Mamo. — powiedziała cicho Anka — Uczucie wymaga dużo pracy, prawda? Sama tak powiedziałaś.
— Nic na siłę, Aniu. Wiesz, że do niczego nie powinnaś się zmuszać.
— Wiem. — przytaknęła Anka.
— Wszystko w porządku? — upewniła się Mama.
— Tak, w porządku. — kiwnęła głową Anka.
— No to chodź. — Mama uśmiechnęła się do niej tajemniczo, kładąc dłoń na jej ramieniu.
Weszły do jadalni. Byli tam wszyscy — Marcysia, Hela, Stefan, a przede wszystkim Tata, starannie ogolony i uczesany, w swoim piaskowym garniturze. Zaśpiewali Ance chórem „Sto lat”, podczas gdy Tata dyrygował widelczykiem do ciasta.
Na stole stał czekoladowy tort, na którym paliło się piętnaście świeczek.
— Zwariowaliście wszyscy! Dziękuję! — roześmiała się Anka, przyciskając dłonie do policzków — I skąd ty się tu nagle wziąłeś, Tato?
— Jak to skąd? — obruszył się dobrodusznie Tata — Nie widziałaś samochodu na podjeździe?
— Miała inne rzeczy na głowie. — uśmiechnęła się znacząco Mama.
— Owszem, słyszałem to i owo. — Tata puścił do Anki oko — No, zdmuchuj świeczki! Jeśli zdmuchniesz wszystkie za pierwszym razem, będziesz miała szczęście.
Anka spróbowała.
— Nie będę miała szczęścia. — zmartwiła się z westchnieniem.
— Za drugim razem też będzie szczęście. — pocieszył ją Tata — I za trzecim też. — dodał po chwili.
Anka zachichotała i dygnęła, kiedy bili jej brawo.
— Widzę, że prezent od Mamy już dostałaś. — Tata pokiwał głową, przyglądając się Ance z uznaniem — I co za paznokcie, o ho ho.
— Nie naśmiewaj się ze mnie, Tato. — obruszyła się Anka.
— Wcale się nie naśmiewam. — zaprotestował Tata — Wyglądasz... — zawiesił przez chwilę głos, szukając odpowiedniego słowa — Inspirująco.
— No, tego jeszcze nie słyszałam. — zaśmiała się Anka.
— A to ode mnie, córeczko. — powiedział miękko Tata, podchodząc do Anki i podając jej małe pudełeczko w kolorze ciemnego błękitu — Otwórz.
Anka uniosła wieczko — w pudełeczku znajdowała się para kolczyków w kształcie osadzonych w srebrze bursztynowych łezek.
— Dziękuję, Tato! — rozpromieniła się Anka — Śliczne! Teraz mam już komplet. Zobacz!
Pokazała Tacie bursztynowe serduszko.
— Od kogo to dostałaś? — zdziwił się Tata.
— Od Gośki. — odpowiedziała Anka.
— No, no. — mruknął Tata — Czyli jednak dobrze, że nie kupiłem naszyjnika. Najwyraźniej wielkie umysły myślą tak samo.
Anka wspięła się na palce i zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Bardzo cię kocham. — szepnęła, wtulając się w jego pierś.
— Ja też cię kocham, skarbie. — uśmiechnął się do niej Tata, gładząc ją po włosach — Wszystkiego najlepszego. Jak ty pachniesz!
— Numer Pięć. — oświadczyła Anka, uśmiechając się skromnie.
Tata pokiwał z uznaniem głową.
— Szkoda, że nie mogę nosić kolczyków do szkoły. — powiedziała z żalem Anka, zaglądając jeszcze raz do pudełeczka.
— No, ale teraz chyba nie jesteś w szkole? — zasugerował Tata, unosząc brew.
— Nie jestem. — zgodziła się ochoczo Anka.
— Panno Aniu. — odezwał się swoim miękkim, spokojnym głosem Stefan — A to od nas. Bo wszyscy wiemy, że życie jest o wiele lepsze z odrobiną czekolady, prawda?
Wręczył Ance duże pudełko czekoladek.
— Godiva! — ucieszyła się Anka — Bardzo wam dziękuję. A Stefek to chyba ma jakieś kontakty w Belgii?
— Tak, jak obiecałem. — uśmiechnął się Stefan — Przynajmniej o zaopatrzenie w czekoladki nie musi się panna Ania martwić.
Anka ucałowała najpierw Stefana, potem Helę i Marcysię. Mama wzięła się za krojenie tortu, a Tata wydobył skądś butelkę szampana.
— Co prawda hucznej imprezy urządzać teraz nie wypada — powiedział — Ale jedna lampka Bollingera nie zaszkodzi. — zerknął na Ankę — Ty też chcesz, prawda?
— Naprawdę mogę? — rozpromieniła się Anka.
Tata uśmiechnął się do niej, puścił oko do Mamy.
— Masz już w końcu piętnaście lat. — stwierdził, odbijając korek.
 

Edytowane przez Helvetica Standard (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...