Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Helvetica Standard

Użytkownicy
  • Postów

    42
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Helvetica Standard

  1. Część druga: d4-d5; d5:e6 Rozdział 1 Schody były nieprzyjemnie wąskie i strome, wydawały się ciągnąć bez końca, owinięte spiralą wokół ziejącego pustą, zimną czernią szybu. Skierka schodziła powoli, krok za krokiem, sunąc czubkami palców po ciemnej, ceglanej ścianie. Ściana, schody, pusty, ponury szyb — to wszystko wyglądało dziwnie znajomo, i Skierka uświadomiła sobie, że ten sen nie śnił jej się po raz pierwszy. Gdzieś tam na dole były metalowe drzwi, których wcale nie paliła się otwierać, ale nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia. Podmuch wiatru niecierpliwie uderzył ją w plecy, przyspieszyła kroku. Wiedziała, że jeśli będzie zwlekać, wiatr w końcu zepchnie ją w dół tego czarnego, bezdennego szybu. To byłoby bardzo, ale to bardzo złe, chociaż Skierka nie potrafiła do końca wyjaśnić dlaczego. Drzwi znalazły się dokładnie tam, gdzie Skierka się ich spodziewała. Szare, lekko wilgotne, przeżarte rudawymi warkoczami rdzy, pozbawione klamki. — Hasło? — odezwały się drzwi głosem, który wydał się Skierce dziwnie znajomy, choć nie była w stanie przypisać go do żadnej konkretnej osoby. — Hasło! — zażądały ponownie drzwi. Skierka uparcie milczała. Pordzewiałe skrzydło odchyliło się bezgłośnie do środka, roztapiając w gęstej ciemności. Zaraz za progiem — chociaż zupełnie nie miało to sensu — zaczynały się kolejne schody, tym razem prowadzące w górę. Wspinając się powoli w otaczającej ją czerni, Skierka dojrzała przed sobą światło, potem następne, a chwilę później znienacka stała już na pustym kolejowym peronie. Wysoko nad nią wznosił się łuk żebrowanego, przeszklonego dachu wspartego na trójkątnych filarach, przypominających jej pnie krępych, niskich drzew o wygiętych, stalowych konarach. To był peron dworca we Lwowie, który Skierka znała doskonale, tylko zupełnie pusty i nieruchomy, a obydwa wyloty z dworcowej hali tonęły w kompletnej ciemności. Jej kroki zadudniły głuchym echem, kiedy szła w stronę stojącej pośrodku peronu, rozświetlonej kasy biletowej. Jej wnętrze było puste, za to na pobliskiej ławce siedział starszy mężczyzna w wytartym, czarnym garniturze i kapeluszu oraz wielkich, ciemnych okularach niewidomego. Głowę miał zadartą do góry, wpatrzony w coś, czego Skierka nie była w stanie dojrzeć. Na kolanach trzymał pustą, złoconą ramę obrazu, wytartą i zmęczoną tak samo, jak jego garnitur. Z rogu ramy coś kapało, formując ciemną kałużę tuż przy znoszonym bucie mężczyzny. — Biegnij. — odezwał się zachrypniętym głosem — Tym razem dasz radę. No, już! Bo zaraz będzie za późno. Skierka zacisnęła zęby. Stary miał rację. Jeśli miało jej się udać, to teraz, tylko teraz. Zeskoczyła z krawędzi peronu na tory, popędziła przed siebie w stronę zatopionego w mroku końca hali. Gnała z całych sił, szare żebra podkładów kolejowych przemykały pod stopami niczym klatki filmu. Perony po obydwu jej stronach rosły niczym ściany betonowego wąwozu, rozciągając się w nieskończoność. Coś sapnęło głucho za plecami Skierki, jej serce walnęło panicznie. Przyspieszyła, czując skupione na sobie jasne, rozżarzone furią ślepia, zbyt wystraszona, aby w nie spojrzeć. Biegła, a sapanie stawało się coraz głośniejsze, coraz szybsze, coraz bliższe. Wzrok białych ślepi niemalże wypalał w jej plecach dziury swoją intensywnością. — Koniec. — powiedziała cicho siedząca na skraju peronu Mari, przyglądając się jej smutnymi, czarnymi oczami — Już nie ma nas, Ola. Wściekła, stalowa bestia była tuż za nią, gotowa rzucić się jej do karku. Skierka otworzyła oczy, sięgnęła po zegarek, spojrzała na świecące bladą zielenią wskazówki. Jej wewnętrzny, biologiczny budzik niemalże każdego ranka wyrywał ją ze snu pół godziny przed dzwonem na pobudkę, ale tym razem było ledwie po czwartej. Durny sen, pomyślała ze złością. Wiedziała, że już nie zaśnie. Wewnątrz jej małego niby-pokoju, wytyczonego rozwieszonymi na krawędziach piętrowych łóżek kocami, panowała niczym niezmącona ciemność. Z sali dobiegały pochrapywania śpiących. Skierka westchnęła, a leżąca przy niej rudowłosa dziewczyna o imieniu, którego nie była w stanie sobie przypomnieć — Baśka? Aśka? Gośka? — mruknęła coś przez sen i podkuliła kolana pod kocem. Skierka obróciła się na plecy, opierając głowę na dłoni. Czuła się dziwnie obco i nieswojo, jakby świat, w którym się obudziła, nie był do końca tym samym światem, w którym zasypiała. Ten durny sen. Rudowłosa dziewczyna zamruczała raz jeszcze, odwróciła się na drugi bok. Skierka wyciągnęła rękę, namacała okulary i naciągnęła je na nos, chociaż i tak było zbyt ciemno, aby mogła cokolwiek zobaczyć. Popatrzyła na czarny, zaokrąglony wzgórek ramienia dziewczyny, próbując dojrzeć zamaskowane ciemnością piegi, które doskonale pamiętała z wczorajszego wieczora. Uspokój się, idiotko, skarciła się w myślach. To był tylko sen. Nie miała już ochoty na towarzystwo, chciała zostać sama i pomyśleć, ale dziewczyna, jakby w podświadomym proteście, przytuliła się do niej mocniej, obejmując ją ramieniem. Zamierzała spać tu aż do pobudki, idiotka? Owszem, może i ładniutka, ale mimo wszystko idiotka, a Skierka nie miała cierpliwości do głupich ludzi, bez względu na płeć. Trąciła dziewczynę łokciem. Baśka bądź Aśka bądź Gośka otworzyła oczy, podskoczyła na łóżku, podciągając koc pod brodę. Skierka dojrzała białka jej szeroko otwartych oczu. Aha, pomyślała, bryf przestał działać. — Wystawiaj. — powiedziała cicho. Dziewczyna zamrugała, zawahała się przez chwilę, po czym usiadła na skraju łóżka, zaczęła błyskawicznie wciągać bieliznę. Ubrana, chwyciła sukienkę i pończochy, wstała ostrożnie, aby nie uderzyć głową o krawędź górnego łóżka. Wymacała drogę wyciągniętym ramieniem, jej dłoń zatrzymała się na zasłaniającym wyjście kocu. — Co chcesz? — zapytała Skierka, dostrzegając jej wahanie. — Dostanę... dostanę moje bryfy, prawda? — zająknęła się nieśmiało dziewczyna. — Zgłoś się po apelu do Czarnej. — poleciła Skierka — Wiesz, która to Czarna? — Blondynka z blizną? — zapytała szeptem dziewczyna. — Blondynka z blizną. — potwierdziła Skierka — Idź już. Dziewczyna zniknęła za kocem, Skierka słyszała jeszcze przez chwilę oddalające się miękkie klaśnięcia jej stóp, potem znowu nastała cisza. Rozciągnęła się na łóżku, teraz już całym dla siebie, założyła ręce pod głowę. Musiała pogadać z Czarną o wczorajszej akcji z Małą Ninką, która, jeśli wszystko poszło dobrze, spędzała tę noc na rewirze, mocno obolała, a blaciki, które dostała od swojego szlechciarza, czekały już bezpiecznie w szufladzie Głowacza. Tak przynajmniej miało to wyglądać w teorii, ale jako że Głowacz był nieobliczalny, Skierka wolała najpierw upewnić się, że teoria pokrywała się z praktyką. Do tego właśnie potrzebowała Czarnej. Czarna miała swoje kontakty, a o tym, co działo się w obozie, wiedziała lepiej, niż ten zafajdany stocha Śliwicki. Oprócz tego pozostawała kwestia małej Bomby, pobitej w środę przez tę tępą sukę Dyćkę z bloku A. Skierka normalnie miałaby to w nosie, ale Bomba była specjalnym przypadkiem. Chętnie i sprytnie szmogliła dla Skierki i Czarnej, kiedy była jeszcze kociakiem, dlatego kiedy już dorosła, całkiem zresztą niedawno, i została przeniesiona na zwykły blok, z miejsca znalazła się w ich bintlu. Dodatkowo była śliczna jak laleczka, z tymi kruczymi loczkami, oczami jak dwa węgle i ładnie wykrojonymi, poważnymi ustami. Co prawda Skierka mogła zlecić rozwiązanie problemu Czarnej, która od sztraju nie stroniła nigdy, ale istniało kilka dobrych powodów, dla których tę akurat sprawę powinna załatwić własnoręcznie. Po pierwsze, nie mogła pozwolić, żeby jakaś siksa lała jej osobistego kociaka, i to przy wszystkich. Po drugie, Dyćka była niezłym ziółkiem. Zaledwie czternastoletnia — tak jak Bomba — i niemalże świeżo po kociarni, już miała status tutejszej, i nie wahała się go bezwzględnie wykorzystywać. Skierka większością tutejszych gardziła, nienawidziła ich arogancji, brutalności i poczucia bezkarności, a to była doskonała okazja, aby udowodnić wszystkim tym sukom, że nikt tutaj nie był bardziej bezkarny od niej. Dyćkę należało usadzić, i to własnoręcznie, bo Czarna również była tutejsza, przez co podlegała pod ten ich cały kretyński zakon. A po trzecie i najważniejsze, za rok Czarnej już tu nie będzie, a Skierka zostanie zmuszona radzić sobie sama. Owszem, były jeszcze Bomba i Aleta, ale żadna z nich nie miała w sobie tej cudownej, nieobliczalnej dzikości, i ani jedna, ani druga nie nadawały się do sztraju. Postanowiła załatwić się z Dyćką jeszcze dzisiaj, raz a porządnie, i mieć to już z głowy. Przynajmniej do czasu, aż pojawi się następna idiotka, która wejdzie jej na odcisk, a takich było tu pod dostatkiem. Ziewnęła, przeciągnęła się pod kocem. Było jej ciepło i dobrze, i zupełnie nie miała ochoty wstawać, ale z drugiej strony posiadanie całej łaźni tylko dla siebie było warte zachodu. Usiadła na łóżku, wymacała porzuconą sukienkę. Dopinając guziki, wyśliznęła się zza rozwieszonego w przejściu koca, rozejrzała po uśpionej, nieruchomej sali. Otworzyła szafkę, wyjęła z niej zmianę bielizny, ręcznik i szczoteczkę do zębów, po czym upewniła się, że buteleczka dropsów nie zniknęła z kieszeni jej sukienki. Ostrożnie stąpając po betonowej podłodze, dotarła do drzwi. Z dłonią na klamce, odwróciła się i popatrzyła na zatopione w ciemności rzędy piętrowych łóżek. Poczuła nagły przypływ niewytłumaczalnej złości na śpiące dziewczyny, na siebie, na wszystko. Przez krótką chwilę miała przemożną ochotę włączyć światło i urządzić ogólną pobudkę, ale zdawała sobie sprawę, że Pela, alterka, znowu by się na nią obraziła, i musiałaby ją potem obłaskawiać i przekupywać. Skierka nie chciała robić sobie z Peli wroga. To nie była zła dziewczyna, choć, jak na Skierki gust, nieco zbyt porywcza i wrzaskliwa. W sierpniu skończy osiemnaście lat, co oznaczało, że albo wyjdzie na wolność, albo spędzi ostatni rok swojego ochłapu w koncentraku. Ciekawe, czy potem zrobią alterkę z Czarnej, pomyślała z ironicznym uśmiechem Skierka. Przynajmniej nie musiałaby znowu nikogo tresować. Potrzebowała dropsa. Z westchnieniem odwróciła się na pięcie i wyszła do sieni. Wsunęła gołe stopy w buty, nie trudząc się zawiązywaniem sznurówek, zarzuciła na siebie płaszcz. Zanim otworzyła drzwi, założyła na ramię szeroką, czerwoną opaskę. Opaska była symbolem jej statusu, ale Skierka nosiła ją tylko wtedy, kiedy kręcenie się po dworze było ryzykowne. Wyszła na zewnątrz, przeciągnęła się jeszcze raz. Dachy bloków były białe od szronu, ale Skierka nie czuła zimna. Nie wiedziała dokładnie, skąd jej się to wzięło, ale od dobrych kilku lat zimno nie sprawiało na niej żadnego wrażenia, chyba że był to już naprawdę ostry, trzaskający mróz. Po wschodniej stronie atramentowo-czarnego nieba zaczynały pojawiać się jaśniejsze pasy. Reflektor zamontowany na stojącej pośrodku placu apelowego wieży był wyłączony, ale na szczycie spadzistego dachu w dalszym ciągu paliła się czerwona lampa — znak, że nikomu nie wolno było wychodzić z bloków. A przynajmniej nikomu poza dwoma osobami, z których jedną była Skierka. Powolnym krokiem ruszyła po żwirowej ścieżce w stronę ciemnego, niskiego budynku łaźni. W stojącej tuż obok stołówce paliło się już światło, z komina sączył się wąski strumień szarego dymu. Skierka nie słyszała pomruku silnika — najwidoczniej furgonetka zaopatrująca kuchnię musiała przyjechać dziś wcześniej. Kopnięta furtka otworzyła się z głuchym zgrzytem. Ostrożnie, aby nie wywrócić się na zamarzniętym błocku, Skierka przeszła przez podwórze, wspięła się po betonowych schodkach i otworzyła drzwi pożyczonym od Peli kluczem. W środku zapaliła światło. Była sama, tak, jak lubiła. Najpierw skręciła w prawo, do ubikacji. Kiedy załatwiła już swój interes, wróciła się do wejścia i skierowała tym razem w lewo. Ściągnęła buty na żebrowanej, drewnianej podłodze, powiesiła swoją sukienkę na wieszaku, po czym wzięła długi, rozkosznie gorący prysznic. Mokra i rozgrzana, nie zawracając sobie głowy ręcznikiem, wróciła do wieszaków i wyciągnęła z kieszeni sukienki małą buteleczkę z brązowego szkła. Wytrząsnęła na dłoń jednego dropsa, wrzuciła go do ust. Odetchnęła głęboko, przeciągając się z zadowoleniem i wróciła pod prysznic. Kiedy wracała na blok, od strony wieży dobiegły trzy uderzenia dzwonu. Była piąta rano, obóz zaczynał budzić się do życia. Skierka zostawiła buty i płaszcz w sieni, weszła na salę. Paliło się już światło, zaspane, ziewające dziewczyny zwlekały się z łóżek. — Serwus, Skierka. — powiedziała z uśmiechem Pela, już ubrana i uczesana, puszczając do Skierki oko spod krzaczastych brwi. — Serwus. — uśmiechnęła się Skierka. Oddała Peli klucz, zajrzała na chwilę do swojego kąta, aby rzucić na łóżko brudną bieliznę, po czym odsunęła koc, za którym mieszkała reszta jej kliki. W tym samym momencie dzwon odezwał się ponownie trzema ciężkimi, głębokimi uderzeniami. Czarna, siedząca po turecku, spojrzała na Skierkę zmrużonymi szarymi oczami i ziewnęła rozdzierająco. Na dolnym łóżku po drugiej stronie wąskiego korytarzyka pojedyncze czarne oko, częściowo ukryte w burzy kruczych loków, zamrugało czujnie spod koca. Drugie zasłonięte było paskudną, żółto-fioletową opuchlizną. Z góry zwieszały się gołe nogi Alety. Skierka połaskotała ją po pięcie, dziewczyna pisnęła, zachichotała i podciągnęła stopy z powrotem na łóżko. — Pobudka. — oznajmiła wesoło Skierka — Czarna, rusz się. Musimy pogadać. Wyszła z powrotem na salę, zaciągając za sobą koc. Wokół niej z łóżek schodziły zaspane dziewczyny, kierując się do łazienki, przed którą zaczęła tworzyć się mała kolejka. Dzwon odezwał się po raz trzeci i ostatni, a zza koca wynurzyła się rozziewana Czarna w samej bieliźnie, przeczesując krótko ostrzyżone włosy, tak jasne, że niemalże białe. — Pela, możemy z Czarną do ciebie na chwilę? — zapytała Skierka. — Jasne. — odpowiedziała ochoczo Pela, wiedząc, że będzie coś z tego miała. W pokoiku Peli było jak zwykle duszno i gorąco, właścicielka lubiła rozkręcać grzejnik do oporu. Jej kociak, niska, pulchna dziewczyna o perkatym, piegowatym nosie i niebieskich oczach, był zajęty ścieleniem łóżka. — Dokończysz później. — oznajmiła Skierka, a kociak rzucił jej wystraszone spojrzenie i uciekł. Czarna rzuciła się na łóżko Peli i ziewnęła. Skierka przysunęła sobie krzesło, wyciągnęła się na nim i splotła palce za głową. — Czarna — powiedziała cicho — Dowiedz się, jak stoi sprawa z Małą Ninką. Czarna obróciła się na bok, oparła głowę na dłoni i przyjrzała się Skierce uważnie. — Czyli jednak odpaliłaś ją Głowaczowi? — zapytała z grymasem. Starszy przodownik Głowacki, kierownik do spraw dyscypliny, nie był postacią specjalnie popularną, ale Czarna nienawidziła go tak, że gdyby tylko mogła, rozszarpałaby go gołymi rękami. Skierka wzruszyła ramionami. — Nie trzymam z nią bintla, a skoro kunca jest tak durna, żeby się sama zasypać, to aż żal nie skorzystać. Zwłaszcza jeśli nie musimy nawet kiwnąć palcem. Nie? — Żal. — skinęła głową Czarna — Ale za to, co ten szmuc zrobił Lotce, jak załatwił Łyżeczkę i Pajkę... — Kasia — Skierka nachyliła się do niej, wyciągnęła rękę, nie próbując jednak jej dotknąć. Czarna nienawidziła być dotykana — Obiecałam ci, pamiętasz? Zrobimy go, ale w odpowiednim czasie. Na razie jeszcze nam się zdaje. — Kiedy? — zapytała gorzko Czarna. — W odpowiednim czasie. — powtórzyła cierpliwie Skierka — Zaufaj mi. Czarna parsknęła, odwróciła się na plecy. — Czarna — mruknęła Skierka — Nie złość się. — Szlechciarz Małej Ninki miał jej dziaknąć dwa albo trzy blaciki. — powiedziała po chwili Czarna, jak gdyby nigdy nic — To byłby dla nas gut gesz. Skierka westchnęła. — Ech, Czarna. Gut gesz będzie jak Mała Ninka wyjdzie z rewiru. Powie się jej, że albo zacznie dzielić się z nami tym, co dostaje od szlechciarza, a my dopilnujemy, żeby włos jej z ryżego łba nie spadł, albo za każdym razem będzie brać szłogi od Głowacza. I wtedy nie będziemy musiały już kupować od tej suki Świątkówny przez kociaki. Czarna uniosła się na łóżku, otworzyła szeroko oczy, pokiwała powoli głową. — Masz kiepę, Skierka. — oznajmiła z podziwem. — Mam. Dlatego wykukaj, co się z nią dzieje. Jeśli faktycznie wylądowała na rewirze, to dzisiaj pójdę do Głowacza po nasze blaciki. Czarna popatrzyła na Skierkę zmrużonymi oczami. — Po tym, co ten skurwysyn z tobą robi... — zaczęła ze złością, ale Skierka nie pozwoliła jej dokończyć. — Czarna, daj spokój. — ucięła — Na razie mam z tego zysk. A jak przestanę, to wtedy się na nim odegram. Słuchaj, w kwestii Dyćki... Czarna roześmiała się paskudnie. — Kwestia Dyćki? — wycedziła — Ja tam żadnej kwestii nie widzę. Przyfancę to jajkate kurwiątko w badhausie i zrobię tak, że przylezie do ciebie z płaczem na kolanach. — Nie. — powiedziała twardo Skierka — Ja zrobię Dyćkę. Ty mi ją po prostu odpal. W czyjej ona jest klice? Hryi? — Tak. — Zarygluj z nią, powiedz, że to blutna rzecz. Hryja zrozumie, w końcu to wasza tutejsza błyka. Czarna przechyliła głowę, potarła bliznę na policzku. — A jak nie zrozumie? — Jak nie zrozumie — powiedziała zimno Skierka — To zrobimy je wszystkie, jedną po drugiej. To ja jestem tu waża. Tak jej powiedz. — Ty jesteś waża. — zgodziła się Czarna z drapieżnym uśmiechem — Niech będzie. Dzisiaj, w badhausie? — Przed capą. — skinęła głową Skierka. — Zarygluję. — powiedziała Czarna. Rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. — Chodź, wracamy. — mruknęła Skierka, podnosząc się z krzesła — Zaraz będzie apel. Aha, Czarna? — Co? — Po apelu przyjdzie do ciebie ta ruda z wczoraj. Wiesz, która. Czarna pokiwała powoli głową, mrużąc oczy. — No i? — zapytała cicho. — Dasz jej bryfkę. — powiedziała Skierka. — Jedną? — uniosła brwi Czarna. — Jedną. — mruknęła niechętnie Skierka. — Nie zakwasiło? — wyszczerzyła zęby Czarna. Skierka nie odpowiedziała. Wyszły obydwie na salę, pod drzwiami oczekiwała już niecierpliwie Pela w asyście pulchnego kociaka. — Po apelu? — szepnęła Skierka. Pela skinęła szybko głową. Kociak przyglądał im się szeroko otwartymi niebieskimi oczami. — Nie kukaj. — ofuknęła kociaka Pela — Na co czekasz? Samo się nie zrobi. Zaczerwieniona dziewczyna podskoczyła nerwowo, rzuciła się do klamki. Łóżko Skierki było już starannie pościelone, brudna bielizna zniknęła. Koce, odgradzające do tej pory jej „pokój” od reszty sali, leżały złożone na trzech pozostałych łóżkach. — Bomba. — zawołała Skierka. Dziewczyna stanęła przy niej, posłała jej niepewne spojrzenie pojedynczego czarnego oka. — Jesteś gut dziewucha, Ania. — pochwaliła ją Skierka, pieszczotliwie targając gęste loki koloru atramentu. Bomba uśmiechnęła się do niej promiennie. — Postarałam się? — zapytała. — Postarałaś się. — przytaknęła z uśmiechem Skierka. Na zewnątrz rozległ się dźwięk dzwonu, cztery uderzenia na szperę. — Apel! — wrzasnęła Pela. — Uciekaj. — powiedziała Skierka, lekko klepiąc Bombę po ramieniu. Na sali zaroiło się, dziewczyny biegiem wracały na miejsca, ustawiając się w dwóch szeregach przy swoich łóżkach. Z łazienki wypadły ostatnie dwie maruderki, za nimi spokojnym spacerkiem wyszła Czarna ze szczoteczką do zębów w dłoni i ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Nie spiesząc się, schowała ręcznik i szczoteczkę do szafki, po czym wciągnęła na siebie niebieską, obozową sukienkę i pończochy, stanęła obok Skierki. Pela szła wzdłuż szeregów z notatnikiem i ołówkiem w dłoni, sprawdzając stan. Była w połowie sali, kiedy dzwon odezwał się po raz drugi. Przy trzecim dzwonie, który rozległ się równo minutę później, skrzypnęły wejściowe drzwi, a chwilę później weszła na salę starsza przodownik Marko, wychowawczyni bloku. Z jasnymi włosami zaplecionymi w ciasny warkocz, ubrana w nienaganny, szary mundur, rozejrzała się powoli po sali ładnymi, zielonymi oczami. — Baczność! — wrzasnęła Pela i wyprężyła się przed wychowawczynią — Melduję blok B gotowy do apelu. Stan: trzydzieści cztery, jedna w szpitalu. Marko skinęła głową, z dłońmi splecionymi za plecami przeszła się powoli w tę i z powrotem wzdłuż podwójnego szeregu dziewcząt, sprawdzając rachubę. Mijając Skierkę, przez chwilę popatrzyła jej uważnie w oczy. Skierka zdawała sobie sprawę, że Marko jej nie lubiła, ale tak naprawdę bardzo mało ją to obchodziło. — Stan zgodny. — powiedziała wychowawczyni, zatrzymując się przy Peli — Coś jeszcze do zameldowania? — Nic, proszę pani. — szczeknęła wyprężona na baczność Pela. — Dobrze. Blok wolny. Marko wyszła. Dziewczyny rozluźniły się, usiadły w grupkach na świeżo zaścielonych łóżkach. Te, które nie zdążyły umyć się przed apelem, poszły do łazienki. Skierka mrugnęła na Pelę, dyskretnie wsunęła jej w dłoń dropsa, którego Pela od razu wrzuciła do ust. — Polecam się. — powiedziała z uśmiechem. — Skorzystam. — kiwnęła głową Skierka. Pela zerknęła do notesu, odwróciła się do sali. — Uwaga, dzioszki! — zawołała — Potrzebuję jednej do pucy. Miałam na dzisiaj zapisaną Wieśkę, ale wystawiła na rewir. Sekundę później była już oblepiona chętnymi. Sprzątanie bloku zazwyczaj było pracą lekką i przyjemną, i zawsze owocowało marką lub dwoma. Skierka, która pracować nie potrzebowała i nie lubiła, wyciągnęła się na łóżku z dłońmi pod głową. Leżała z zamkniętymi oczami, słuchając gwaru głosów i śmiechów, zastanawiając się, co zrobić z dzisiejszym dniem. Na szkołę zupełnie nie miała ochoty, co dawało jej osiem godzin do zabicia. Szczerze mówiąc, nie miała ochoty na nic. Nawet wizja dwóch czy trzech blatów, które powinna otrzymać dzisiaj od Głowacza, nie wywoływała w niej żadnego podniecenia. Czuła się jakoś niepewnie, jakby gdzieś w najbliższej przyszłości czaiło się na nią jakieś ukryte, nieokreślone zagrożenie. To tylko ten durny sen, skarciła się w myślach. Nic jej nie groziło. Wieczorem pójdzie do Głowacza po blaty, potem załatwi sprawę z Dyćką. Ale najpierw zje spokojnie śniadanie, kiedy reszta dziewczyn pójdzie już do szkoły, po czym wróci na blok i weźmie następnego dropsa, a może nawet bryfkę. Wtedy poczuje się lepiej — na chwilę, ale lepiej. Wszystko było tak puste i beznadziejne bez Mari, a każda czynność zdawała się czczą, pozbawioną sensu formą zabijania czasu. Mari. To imię sprawiło, że chłodna, zastygła krew zaczęła krążyć w jej żyłach na nowo. Musiała zobaczyć się z Mari, choć na chwilę — bo przecież nie bez powodu pojawiła się w jej śnie. Nawet jeśli nie uda im się porozmawiać, to przynajmniej będzie mogła na nią popatrzeć, nasycić się na następne kilka dni. Rozległy się trzy uderzenia dzwonu na koniec szpery. Małymi grupkami, po dwie, po trzy, dziewczyny zaczęły wychodzić na śniadanie. — Skierka, przynieść ci coś? — zaoferowała ochoczo Bomba, zatrzymując się przy jej łóżku. — Nie trzeba. — odpowiedziała Skierka, uśmiechając się do niej ciepło — Leć. Zaraz po Bombie zajrzała do niej Czarna. — Nie idziesz na blacharnię? — zapytała, opierając się o ramę łóżka. — Nie idę. — mruknęła Skierka — Nie mam ochoty. Pogadamy na pauzie. Czarna kiwnęła głową, odepchnęła się od łóżka i klepnęła w tyłek czekającą tuż obok Aletę, która pisnęła z oburzeniem, ale nie odważyła się oddać. Po chwili Skierka została sama z dwoma pucerkami, które podzieliły się salą mieszkalną i łazienką. Bała się spotkać z Mari. Bała się jej zimnego wzroku, obojętnej twarzy, cichego, pozbawionego intonacji głosu. Obawiała się jej, ale jednocześnie ciągnęło ją do niej jak ćmę do świecy. — Nie będę przeszkadzać? — zapytała nieśmiało jedna z pucerek, tęgawa dziewczyna o pryszczatej, pospolitej twarzy i obciętych przy ramionach ciemnych włosach. Skierka nie była w stanie nawet powiedzieć, jak miała na imię. — Rób, co musisz. — burknęła, przewracając się na bok. Była zła na tę dziewczynę za to, że przerwała jej rozmyślania o Mari, ale głównie na siebie, że w ogóle zachciało się jej o niej myśleć. To, czego naprawdę potrzebowała, to kolejny drops. Później, jak zostanie sama. Sprawne pucerki potrafiły załatwić cały blok dwa razy, najpierw na sucho, później na mokro, w dwadzieścia minut. Skierka czekała niecierpliwie, rysując czubkiem palca wzory na piaskowej lamperii i ze wszystkich sił starając się nie myśleć o Mari. Stołówka była prawie pusta, z zaledwie kilkoma spóźnialskimi w pośpiechu wyławiającymi kluski z zupy mlecznej. Kucharki, już przyzwyczajone do nieregularnego harmonogramu Skierki, bez słowa podały jej śniadanie, do którego Skierka dobrała sobie bułkę z marmoladą. Bułka normalnie kosztowała markę, ale obozowe cenniki Skierki nie obowiązywały. Usiadła z tacą na samym końcu sali, przy oknie, przyglądając się ostatnim dziewczynom biegnącym do szkoły zaśnieżoną, żwirową alejką. Było już jasno, niebo nachylało się nisko nad obozem, ołowiane, spuchnięte i ponure. Po drugiej stronie alejki, za czarnym, bezlistnym żywopłotem, było boisko, którego nie dałoby się nawet zauważyć pod warstwą śniegu, gdyby nie dwa czarne słupy. Za boiskiem rozciągało się już ogrodzenie z drutu kolczastego, a za nim szary, więzienny mur. Tam kończył się świat Skierki. Maleńki świat od drutów do drutów, który można było obejść dookoła spacerkiem w jakieś pół godziny, ale od czterech lat był to jej cały świat, w którym czuła się dziwacznie i zwyrodniale wolna. Skończyła zupę, bułkę wsunęła do kieszeni płaszcza. Odniosła talerz, podała swój termos kucharce, która napełniła go gorącą, gorzką herbatą. Z termosem pod pachą i dłońmi w kieszeniach wróciła na blok, który otworzyła sobie kluczem Peli. Sala była zupełnie pusta, właśnie tak, jak Skierka lubiła. Wyciągnęła z szafki metalowy kubek, nalała sobie do niego parującej herbaty, po czym usiadła na łóżku i zjadła śniadaniową bułkę. Otrzepawszy okruchy, z westchnieniem wyciągnęła się na kocu, zamknęła oczy, starając się opróżnić umysł na tyle, aby zwabić do niego sen. Na próżno. Zamiast snu przyszła do niej Mari. Musiała zobaczyć się z Mari. Bliskość tej drobnej buzi, tych czarnych, smutnych oczu była jak narkotyk, jak zastrzyk energii, bez którego Skierka była w stanie jedynie leżeć na wznak i patrzeć na szare, stalowe żebra górnego łóżka. Wyciągnęła spod poduszki zaczytanego niemal na śmierć Schopenhauera, przerzuciła strony, szukając miejsca, do którego zawsze wracała, kiedy nie mogła uwolnić się od Mari, od wspomnienia jej stóp desperacko i daremnie poszukujących obojętnego betonu podłogi, jej delikatnej, bladej twarzy ściągniętej w tym strasznym wyrazie bólu i zaskoczenia. Człowiek ucieka w samobójstwo wtedy, pisał Schopenhauer, kiedy zbierze się w nim tyle cierpienia, że zdoła ono przeważyć nawet wszechwładny instynkt przetrwania. Ile cierpienia nosiła w sobie Mari, Skierka domyśliła się dopiero, kiedy znalazła ją wiszącą na rurze. Niby były przyjaciółkami, trzymały się blisko, ale Mari nigdy nie dzieliła się z nią swoim bólem, strzegła go zazdrośnie i pielęgnowała niczym najcenniejszy skarb. Gdyby Skierka obudziła się wtedy dziesięć minut później, gdyby instynkt nie zagnał jej od razu do łaźni... Ta prawie udana próba wstrząsnęła Skierką do głębi, uświadomiła jej, jak bardzo krucha i chwiejna jest ta stabilność, którą do tej pory uznawała za stalowo trwałą i niezmienną. Trzymając Mari w ramionach, poczuła z całą mocą, jak bardzo jej potrzebowała, i jak puste i bezsensowne byłoby życie bez niej. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie były już tak blisko, jak tamtej nocy, zamknięte we dwie w czystej, schludnej izolatce obozowego szpitala. Od tego momentu Mari zaczęła się od Skierki oddalać, stopniowo, lecz nieodwołalnie, zupełnie jakby ratując jej życie, Skierka równocześnie ją w jakiś niewyobrażalny sposób skrzywdziła. Chociaż zastanawiała się nad tym bez końca, nie była w stanie zrozumieć, gdzie zawiodła, czym zasłużyła na takie traktowanie, ale i tak nie potrafiła być na Mari zła. W końcu to była Mari, jej piękna, niewinna, wolna jaskółka, której połamano skrzydła i zamknięto w klatce. Nikt inny nie znał jej tak, jak znała ją Skierka, i nikt inny nie potrafił tak o nią zadbać. Mari zostawiła ją w końcu, odeszła niemalże bez słowa wyjaśnienia, wymuszając jedynie obietnicę, że Skierka o niej zapomni, i że będzie chodziła pod prysznic rano, przed pobudką, aby przypadkiem nie mogły spotkać się tam nocą, po capstrzyku. Skierka pogodziła się niechętnie z podziałem łaźni, ale zapomnieć nie potrafiła i nie chciała. Mari wciąż była dla niej najistotniejszą częścią życia, kimś, o kogo nie była w stanie przestać się martwić. Mari jej potrzebowała, bo sama nie umiała o siebie zadbać. Klika, w której się teraz znalazła, składała się z bandytki i z idiotki, a delikatna, inteligentna, wrażliwa Mari pasowała do nich jak krawat do łapci. Musiała czuć się samotna, potwornie samotna, a przecież ona zupełnie nie potrafiła radzić sobie z samotnością. Skierka bardzo się bała, że to, co wydarzyło się pół roku temu, wydarzy się ponownie, ale tym razem nie będzie już nikogo, kto odetnie Mari ze sznura. Nie mogąc skoncentrować się na lekturze, schowała Schopenhauera z powrotem pod poduszkę. W sieni włożyła buty i płaszcz, po czym wyszła na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi na klucz. Na dworze zaciągało drobnym, mokrym śniegiem, Skierka zdjęła okulary i schowała je do kieszeni. Skręciła w prawo, w alejkę ciągnącą się wzdłuż rzędu ustawionych w literę L bloków. Alejka prowadziła na plac apelowy ze wznoszącą się pośrodku wieżą, a stamtąd rozdzielała się na szersze aleje, prowadzące na cwaję i do szkoły z boiskiem. Przy placu apelowym kręcił się jakiś młody wechter w szarym mundurowym płaszczu z postawionym futrzanym kołnierzem. Zerknął na beztrosko rozpiętą Skierkę, dostrzegł czerwoną opaskę na rękawie i przyjaźnie skinął głową, przytupując na mrozie. Skierka zignorowała go zupełnie. Zawahała się przez chwilę — Mari nienawidziła zimna, więc szanse znalezienia jej na boisku były minimalne, chociaż lubiła przesiadywać tam w cieplejszych porach. Szkołą gardziła — nie bez podstaw — pozostawały zatem stołówka lub biblioteka. Lub blok. Jeśli Mari została na bloku, to cały plan brał w łeb. Ruszyła w stronę szkoły. W otwartej furtce niemalże zderzyła się z Dagmarą Królikowską. Dagmara nosiła na rękawie pomarańczową opaskę botki, jej ciemne, zaczesane w staranny przedziałek chłopięce włosy były przyprószone drobną śnieżną bielą. — Gdzie lecisz, Daga? — zapytała z uśmiechem Skierka, ustępując jej miejsca. — Ech. — niechętnie machnęła ręką Dagmara i popędziła w stronę cwai, ślizgając się na zmarzniętym, udeptanym śniegu. Skierka otrzepała buty, założyła z powrotem okulary i weszła do szkoły. Ominęła stojące w holu rzędy szafek, nie miała zamiaru zmieniać obuwia, chociaż teoretycznie powinna. Skręciła w lewo, ruszyła pustym korytarzem aż do końca, gdzie w pociągniętej paskudną, żółtą lamperią ścianie bieliły się drzwi biblioteki. Bibliotekarka, starsza kobieta o krótkich, siwiejących włosach drgnęła zaskoczona na jej widok, poprawiła okulary. Skierka zignorowała ją, jej oczy były już skupione na znajomej dziewczynie nachylonej nad książką przy ostatnim stole pod oknem. Mimo że w bibliotece było ciepło, dziewczyna nie zdjęła płaszcza, co wcale Skierki nie zdziwiło. Jej proste, czarne włosy lśniły w świetle zawieszonej pod sufitem lampy. Skierka obeszła powoli rzędy regałów, zatrzymała się na samym końcu sali, skąd mogła dojrzeć już jej profil. Oparła się o półkę, czując, jak serce wali jej w piersi. Dziewczyna nosiła pod płaszczem dziwaczny, zapinany wełniany sweter z kapturem, z którym nie rozstawała się praktycznie nigdy, bez względu na pogodę. Sweter niegdyś był zapewne czarny, ale teraz jego barwa przechodziła już w burą szarość. Ramię dziewczyny było przepasane czerwoną opaską, taką samą, jaką nosiła Skierka. Szybkimi, nerwowymi ruchami pisała coś w małym notatniku, co kilka chwil przerywając i zagryzając końcówkę ołówka. Miała drobną, delikatną buzię o bladych ustach, wysokich kościach policzkowych i małym, nieco zadartym nosie. Długie włosy opadały jej na twarz antracytową falą, kłębiły się we wnętrzu cudacznego wełnianego kaptura. Skierka przyglądała się jej przez chwilę z tkliwym uśmiechem, po czym, nawet nie patrząc na tytuł, wyjęła z regału książkę i ruszyła powoli w stronę stołu. Dziewczyna drgnęła, kiedy usłyszała stuknięcie kroków na drewnianej podłodze. Egzotyczne, lekko skośne oczy zwróciły się na Skierkę, czarne jak węgiel i porażająco lodowate. — Ola. — odezwała się płaskim, cichym głosem. — Mari. — uśmiechnęła się Skierka — Nie zimno ci? Dziewczyna nie odpowiedziała. Zamknęła notatnik, włożyła go wraz z ołówkiem za pazuchę płaszcza i wsunęła dłonie w kieszenie. Skierka usiadła naprzeciwko niej. — Nie mów tak na mnie. — poprosiła Mari, wpatrując się w pusty blat stołu. — Dlaczego nie? Dziewczyna milczała przez chwilę. — Zamierzasz czytać „Alicję”? — zapytała w końcu, zerkając na książkę Skierki. Skierka zamrugała, zdziwiona, popatrzyła na okładkę. „Alicja w lustrzanym świecie” Lewisa Carrolla. Nie znała tej książki, chociaż wydawało się jej, że przez cztery lata pobytu w obozie zdołała już przeczytać całą zawartość biblioteki, i to kilkakrotnie. — Czemu nie. — powiedziała, wzruszając ramionami — Znasz? Mari skinęła głową, popatrzyła w okno. Skierka natychmiast rozpoznała to lekkie zmarszczenie brwi, ledwie zauważalne ściągnięcie ust. Mari chciała być sama. Uważała ją za intruza. — Mari. — powiedziała cicho Skierka — Wiem, że nie możemy być już razem, ale przynajmniej porozmawiaj ze mną od czasu do czasu, dobrze? „Potrzebuję cię”, miała już na końcu języka. „Nie zostawiaj mnie samej”. Zacisnęła zęby. Mari wysunęła rękę z kieszeni, wyciągnęła końcówki włosów zza kołnierza, pozwoliła im opaść na ramiona. Nosiła czarne, wełniane, obcięte rękawiczki, jej gołe palce były niemalże boleśnie znajome: długie, niepokojąco szczupłe, o ogryzionych paznokciach. — Naprawdę mamy jeszcze o czym rozmawiać? — zapytała cicho. — Mari... — zaczęła Skierka, ale dziewczyna pokręciła głową. — Ola, prosiłam cię, przestań mnie tak nazywać. To boli, rozumiesz? Robisz mi krzywdę. Skierka parsknęła. — Ja robię ci krzywdę? Nigdy w życiu nie zależało mi na nikim tak, jak na tobie, a ty... — Nie krzycz. — przerwała jej cichym, beznamiętnym głosem Mari — To jest biblioteka. — Przecież nikogo tu nie ma! Mari wstała, odsuwając ze zgrzytem krzesło. Skierka wychyliła się do przodu i chwyciła ją za nadgarstek. — Mari. — powiedziała, błagalnie patrząc jej w oczy — Proszę cię, posłuchaj. Sama robisz sobie krzywdę, trzymając bintel z tą bandytką. Dostrzegając cień przemykający przez tę bladą, drobną twarz, Skierka zrozumiała, że fatalnie się zapomniała — Mari nienawidziła obozowego żargonu. — Chodzi mi tylko o twoje dobro. — dodała szybko — Gaśniesz w oczach, dziewczyno. Czy ty w ogóle potrafisz się jeszcze uśmiechać? Kiedyś to pytanie wystarczyło, aby sprowokować lekkie, nieco łobuzerskie skrzywienie kącików ust połączone ze zmrużeniem oczu, ale tym razem twarz Mari była zupełnie nieruchoma i pusta. — Ola — szepnęła w końcu Mari — Przestań traktować mnie jak dziecko. Nie potrzebuję i nie chcę twojej opieki. Nie wrócę do ciebie, rozumiesz? Daj mi spokój. Skierka patrzyła w te czarne, nieruchome oczy, czując, jak coś w jej wnętrzu zaczyna wyć z bólu. — Puść. — poprosiła cicho Mari, a dłoń Skierki natychmiast uwolniła jej nadgarstek, opadła martwo na blat stołu. Mari odwróciła się na pięcie, wyszła, miękko zamykając za sobą drzwi. Skierka została sama z dłońmi bezsilnie zwiniętymi w pięści po obu stronach zamkniętej książki. Wzięła głęboki oddech, wyciągnęła z kieszeni brązową buteleczkę i połknęła dropsa, czując, jak szorstka tabletka nieprzyjemnie ociera się o przełyk. Na okładce namalowana była jasnowłosa dziewczynka w niebieskiej sukience, przechodząca przez wiszące nad kominkiem zwierciadło. Skierka przerzuciła kilka pierwszych stron, popatrzyła na ilustracje — książka ewidentnie była dla dzieci, a Skierka zupełnie nie miała teraz nastroju na dziecinadę. Zamknęła książkę i odepchnęła ją od siebie, po czym zdjęła okulary i przytuliła policzek do chłodnej gładkości stołu. Sama zadała sobie ten ból. Nie powinna była zaczynać tej rozmowy. W ogóle nie powinna była tu przychodzić. Tępo przyglądała się zamglonej, rozmazanej bieli za oknem. Powoli zaczynał działać drops, przynosząc spokój i wyciszenie. Skierka zamknęła oczy. — Gdzie byłaś? — mruknęła Czarna, niecierpliwie czekająca na Skierkę pod szkołą. Miała głowę owiniętą niebieską obozową filichą i postawiony kołnierz. Przytupywała z zimna, a na widok rozpiętego płaszcza Skierki skrzywiła się paskudnie. — Spałam. — powiedziała niechętnie Skierka — I co? Czarna rozejrzała się ostrożnie. Upewniwszy się, że nikt ich nie podsłuchiwał, ruszyła powoli w stronę stołówki. Śnieg przestał już zacinać, ale niebo w dalszym ciągu było ciemne, ponure i przesiąknięte wilgocią. — Lepiej odpuść. — powiedziała cicho — Mała Ninka jest w bunkrze. Podobno mają ją wysłać do koncentraka. Skierka poczuła, że nagle robi jej się zimno. Zatrzymała się, popatrzyła na Czarną spod zmarszczonych brwi. — Jesteś pewna? — Jestem pewna. Rozmawiałam z dziochami z bloku E. Głowacz przyfancił Ninkę na bramie i zrobił jej cuk. Odpuść, Skierka. — Nie taki był rygiel. — warknęła ze złością Skierka — O żadnym bunkrze nie było mowy. — Wiem. — Czarna wzruszyła ramionami — Co chcesz zrobić? Poskarżyć się? — Nie. — Skierka spojrzała w niebo, zagryzając wargę — Ale nie mam zamiaru tak tego zostawić. Blaciki ciągle mogą być do wzięcia. — Uważaj, to Głowacz. — przypomniała jej z grymasem Czarna. — No to co? — parsknęła Skierka — Gówno może mi zrobić. — Jak chcesz. — westchnęła Czarna, przytupując z zimna — Ty jesteś woża. — Jestem. — przytaknęła Skierka — Co z Dyćką? — Jeszcze nie udało mi się przyfancić Hryi. — powiedziała Czarna — Najwyżej przełożymy na jutro. — Nie, Czarna. — burknęła Skierka — Niczego nie będziemy przekładać. Dzisiaj. Czarna wzruszyła ramionami. — Aleś się zagięła. — powiedziała niechętnie — Może uda mi się ją przyfancić teraz, w mensie. Idziesz? — Nie jestem głodna. — mruknęła Skierka, której nieudane spotkanie z Mari i wieść o Małej Nince zupełnie odebrały apetyt — Leć. Pogadamy na fraju. Pod blokiem czekała siedząca na schodkach i dygocząca z zimna Bomba. — Co ty tu robisz? — zdziwiła się łagodnie Skierka. Czarne oko rozbłysło na jej widok. — Czekałam na ciebie. — oświadczyła Bomba, szczękając ząbkami. — Chodź. — powiedziała Skierka, obejmując ją ramieniem — Zamarzniesz tutaj. Otworzyła drzwi kluczem. Weszły do środka, ściągnęły w pustej sieni buty. Skierka posadziła Bombę na swoim łóżku, przykryła ją kocem, po czym nalała jej już letniej herbaty z termosu. — Masz, pij. — uśmiechnęła się miękko — Żebyś mi się nie zaziębiła. Dlaczego nie poszłaś na jedę? — Nie jestem głodna. — powiedziała nieśmiało Bomba, zaciskając szczupłe palce wokół kubka — Za to pomyślałam, że ty możesz być. Dlatego przyniosłam ci to. Wyciągnęła z kieszeni dorodne, czerwone jabłko. Niespodziewany prezent rozczulił Skierkę, mała musiała wydać na to swoją własną markę. — Kochana jesteś, Ania. — Skierka usiadła przy niej, pocałowała ją w czoło między dwoma kurtynami czarnych loków — Zjemy na spółkę, dobrze? — Aha. — zgodziła się ochoczo Bomba, przytulając się do Skierki pod kocem. Siedziały w milczeniu, gryząc na zmianę jabłko. — Co się dzieje? — zapytała w końcu Skierka, widząc, że Bomba raz po raz przekręca głowę, zerkając na nią sprawnym okiem, tak, jakby chciała coś powiedzieć, ale z jakiegoś powodu nie mogła. — Trochę... boję się Czarnej. — powiedziała po chwili wahania Bomba. — Wiem. — skinęła głową Skierka — Ja też czasem się jej boję. — Ty? — zdziwiła się Bomba, wytrzeszczając na nią oko — Ty boisz się Czarnej? — Czarna lubi, kiedy ludzie się jej boją. Dlatego od czasu do czasu trzeba sprawić jej tę przyjemność. — uśmiechnęła się Skierka — Ale to dobra dziocha. Można jej zaufać. Kiedy obieca ci, że coś zrobi, to możesz być pewna, że stanie na głowie, żeby obietnicy dotrzymać. A kiedy jej się coś nie podoba, powie ci to prosto w oczy. Rygiel u Czarnej to rygiel. Chyba że porywa się na rzecz nie do wygrania, dodała gorzko w myślach. Po jednej z ostatnich cichych awantur z Mari, Czarna obiecała Skierce, że zrobi tak, aby Mari do niej wróciła, ale Skierka przyjęła to bardziej jako wyraz przywiązania i lojalności niż realną obietnicę. — Czarna jest błatna. — oświadczyła poważnie Bomba, kiwając powoli głową. — Jest. — zaśmiała się Skierka — Dlatego nie musisz się jej bać. Nikogo nie musisz się bać. Bomba uśmiechnęła się do niej nieśmiało, otarła nos rękawem. Na zewnątrz rozległ się dźwięk dzwonu ogłaszający koniec pauzy. — Uciekaj na blacharnię. — powiedziała Skierka, poklepując Bombę po ramieniu — Żeby potem dreszu nie było. — Nie boję się dreszu. — oświadczyła buńczucznie Bomba, marszcząc brwi. — Ale ja nie chcę patrzeć jak cię szłogają. Leć. Kochana dziewczyna, pomyślała Skierka, patrząc przez okno, jak Bomba pędzi zaśnieżoną ścieżką w stronę szkoły, powiewając połami płaszcza. Nie powinno jej tu w ogóle być. Kiedy miała dwanaście lat, obydwoje jej rodzice zostali aresztowani za działalność antypaństwową, a ponieważ nikt z krewnych nie wykazywał ochoty przygarnięcia osieroconej nagle Ani, z braku lepszego miejsca wsadzili ją do obozu, bez wyroku, aby pozbyć się problemu przynajmniej na sześć lat pozostałych do osiągnięcia przez nią pełnoletności. Ze względu na swój wiek wylądowała najpierw w kociarni, gdzie wyrobiła sobie renomę dziewczyny odważnej i z charakterem, i tam właśnie w jakiś sposób znalazła ją Czarna. Skierka była przekonana, że Bomba wyjdzie z obozu albo jako wprawna kryminalistka, albo idealny materiał do bojówek smarujących po nocach kotwice na murach. O ile w ogóle wyjdzie. Cztery lata to kawał czasu, o czym Skierka sama wiedziała najlepiej. Pozostawiona sama sobie, wyciągnęła się na łóżku, przykryła kocem i zamknęła oczy. Miała przynajmniej dwie godziny do zabicia. — Dyćka zaryglowana. — szepnęła Skierce do ucha Czarna, kiedy spotkały się pod szkołą tuż po piętnastej — Kwadrans przed capą, pod badhausem. — Gut. — skinęła głową Skierka — Będzie sama? — Pewnie, że sama. — Ryglowałaś już z Bombą i Aletą? — Wszystko rygiel, nie pugaj. — uśmiechnęła się krzywo Czarna, po czym westchnęła ciężko — Skierka, z tym Głowaczem... — Daj już spokój. — mruknęła niechętnie Skierka — Coś może się jeszcze uda na tym ugrać. — Tak, bunkier. — skrzywiła się Czarna. — Od kiedy ty pugasz bunkra, Czarna? — zapytała Skierka, unosząc brwi. — Nie pugam. — powiedziała z grymasem Czarna — Tylko martwię się o ciebie. — Mnie do bunkra nie wsadzą. — Wiesz, o co mi chodzi. — Daj spokój. — powtórzyła z lekką irytacją Skierka — Sama cały czas robisz jakieś gesze na boku z Aletą, ale ja nie wiszę ci nad kiepą i nie jęczę, żebyś odpuściła. — Ja to ja. — powiedziała filozoficznie Czarna. — A ja to niby kto? Mahatma Gandhi? — parsknęła Skierka. — Co? — zdziwiła się Czarna. — Nieważne. — burknęła Skierka, wsuwając dłonie do kieszeni płaszcza. Kwadrans po osiemnastej, po kolacji, którą usłużna Bomba przyniosła jej na blok, Skierka zameldowała się przy bramie cwai. W wartowniczej budce siedział jakiś młody cugan z rzadkim, bladym wąsem, który otworzył okienko i przyjrzał się jej spod daszka czapki. — Ewa Skiernicka do pana starszego przodownika Głowackiego. — przedstawiła się Skierka. Oczy cugana przesunęły się na czerwoną opaskę na ramieniu Skierki. Zamknął okienko, sięgnął po telefon. Ze słuchawką przy uchu, przerzucił kilka stron w notatniku, szukając właściwego numeru. — Zaczekaj na eskortę. — powiedział po chwili, odkładając słuchawkę i uchylając okienko. — Dzięki. — uśmiechnęła się do niego Skierka — Nowy jesteś? Jak się nazywasz? Cugan zmarszczył brwi. Okienko zamknęło się z powrotem. Skierka wzruszyła ramionami, odwróciła się do niego tyłem. Niektórzy nowi wechterzy — zwłaszcza ci młodzi — odczuwali jakieś dziwne poczucie misji, potrzebę wychowywania i przywracania na łono społeczeństwa. Inni po prostu pełnymi garściami czerpali z tego, co obóz miał do zaoferowania w nadmiarze — młode, chętne dziewczyny, pozwalające im zrobić ze sobą, co tylko chcieli, w zamian za paczkę papierosów, butelkę wódki, mały arkusz nasączonych narkotykiem kartoników, albo nawet za chwilę zwykłej, ludzkiej, fizycznej bliskości. Prawdę powiedziawszy, Skierka wolała tych drugich — bywali uczciwsi. Zza piętrowego dworku, w którym mieściła się komendantura, wyłonił się okutany w szary, mundurowy płaszcz wechter z przewieszonym przez ramię karabinem. Skierka rozpoznała go od razu — Mucha, stary znajomy. Powoli, niespiesznie zbliżył się do budki i zapukał w okienko, dyskretnie puszczając do Skierki oko. — Starszy strażnik Muszyna. — powiedział chrapliwie do cugana, wydychając kłęby pary — Odbieram osadzoną Skiernicką. Młodziak podał mu przepustkę Skierki, obrócił w jego stronę dziennik. Mucha podpisał się, zasalutował do daszka czapki, po czym machnął do Skierki ręką. — Serwus, Skierka. — mruknął, kiedy szli ścieżką okrążającą dworek — Uważaj, Głowacz dzisiaj nie w humorze. Skierka wzruszyła ramionami, chociaż informacja nieco ją zaniepokoiła. Trudno, nie mogła się już wycofać. — Strasznie sztywny ten cugan na bramie. — powiedziała cicho. Mucha wykrzywił się pod dorodnym, piastowskim wąsem. — Aspirancik, świeżo po studiach. Obrażony, bo na bramie każą mu siedzieć, a on już przecież prawie komisarz. Przerwał, aby zasalutować mijającemu ich starszemu przodownikowi Zimnemu, wychowawcy kociarni. Zimny zerknął ciekawie na Skierkę, która udała, że go nie widzi. — Taka mądrala — podjął po chwili Mucha — Że potrafi przy obiedzie cytować jakieś Joteyki i innych Łuniewskich, jakby z książki czytał. Skierka parsknęła. — Jeszcze mu przejdzie. — Tak? — wyszczerzył zęby Mucha — A ja myślę, że on niedługo zacznie urządzać wam wykłady w niedziele zamiast Mogilewskiego. Chcesz się założyć? Stawiam marszałka. — I co mi po twoim marszałku, Mucha? — zaśmiała się Skierka — Gdzie ja to wydam? — Też racja. — zafrasował się Mucha. Minęli rzędy długich, ciemnych magazynów, weszli w oświetloną lampami uliczkę. Po jednej stronie uliczki ciągnął się szereg małych, identycznych domków, po drugiej stały dwa duże, piętrowe, ceglane budynki. W domkach mieszkali oficerowie, w piętrowcach aspiranci, podoficerowie i szeregowi strażnicy. Wspięli się po schodkach do wejścia bliższego z piętrowych budynków, Mucha uprzejmie przytrzymał Skierce drzwi. Wewnątrz było przyjemnie ciepło, umieszczony pod ścianą grzejnik musiał być rozkręcony do oporu. Zza recepcyjnego biurka świecił łysy łeb starszego strażnika Białki, zwanego również Globusem, gałgaja i wyjątkowego dzikusa. Białko lubił bić, bicie go podniecało i sprawiało przyjemność, a przy tym wiedział, jak i w co lać, żeby zabolało, ale bez śladów. Niebezpieczne bydlę, ale z dwojga złego Skierka i tak wolała go od Głowacza, bo pomimo całej swojej dzikości, Globus był przewidywalny. — Co, stęskniłaś się, Skierka? — zapytał z krzywym uśmiechem, patrząc w przepustkę, którą podał mu Mucha. — Tak jest, proszę pana. — szczeknęła Skierka, stając na baczność. Przed nim nie mogła kozaczyć, bo chociaż Globus nie mógł tknąć jej palcem, to nic go nie powstrzymywało, aby przy najbliższej okazji odegrać się na Bombie, Alecie lub Czarnej. — Widzisz, jaka wytresowana? — Globus wyszczerzył brązowe od tytoniu zęby do Muchy — Do takich gówniar trzeba mieć podejście, i wtedy chodzą, jak w zegarku. Co, czekasz na zaproszenie? — warknął na Skierkę. — Nie, proszę pana. Odwróciła się na pięcie, weszła na schody i wspięła się na piętro. Przeszła pomalowanym na żółto korytarzem, zapukała do pokoju Głowacza. — Wejść! — usłyszała. Wśliznęła się do środka, zamykając za sobą drzwi. Głowacz, ubrany w mundurowe spodnie, szelki i białą podkoszulkę, operował chochlą przy gazowej kuchence, nakładając jakąś burą masę do miski. Barry, jego owczarek alzacki, zamerdał ogonem na widok Skierki, ale nawet nie drgnął ze swojego miejsca. — Tufle zdejmij. — powiedział odwrócony do niej tyłem Głowacz — Przed chwilą było sprzątane. Skierka posłusznie rozwiązała i zdjęła buty, ściągnęła płaszcz i powiesiła go na wieszaku. Głowacz skończył nakładać jedzenie, postawił miskę na podłodze. Siedzący przed nim pies wpatrywał się niego głodnie i niecierpliwie. — Żryj. — łaskawie zezwolił mu w końcu Głowacz, a Barry rzucił się do miski, merdając radośnie ogonem. Głowacz odwrócił się do Skierki, wycierając dłonie w ścierkę. W ciągu swojego osiemnastoletniego życia Skierka widziała już całkiem sporo bestii, ale mało która była w stanie równać się z Głowaczem, zarówno pod względem charakteru, jak i wyglądu. Młody, wysoki i wysportowany, o przystojnej, pociągłej, gładkiej twarzy i podgolonych ciemnych włosach, przywodził na myśl amanta z amerykańskich filmów. W odróżnieniu od całej reszty strażników Głowacz nie palił ani nie pił, za to uprawiał boks i co rano, bez względu na pogodę, biegał po kilkanaście kilometrów w towarzystwie Barry'ego. Wciąż za mało, aby wypocić z siebie tę dziką, ledwie kontrolowaną furię, która wydawała się go rozsadzać. — Co chcesz, Skierka? — warknął. — Przyszłam po moje blaty. — mruknęła niechętnie. — Twoje blaty? — uniósł brew Głowacz. — Tak jak się umawialiśmy. Głowacz przyglądał się jej przez chwilę. Dostrzegając dziwny blask w jego zazwyczaj bladych, niebieskich oczach i subtelną grę mięśni szczęki, Skierka nabrała pewności, że był po dziurki w nosie nabity flamą. Poczuła wilgoć zbierającą się pod pachami. — Umawialiśmy się? — zapytał powoli Głowacz. Skierka wytrzymała jego spojrzenie, milcząc. Głowacz obrócił się w końcu na pięcie, podszedł szybkim krokiem do biurka, otworzył kluczem szufladę. Po chwili wrócił i nie spuszczając ze Skierki wzroku, cisnął na stół trzy nędzne, pojedyncze bryfy. — Co to jest? — zapytała zimno Skierka. — Ślepa jesteś? — warknął — Reszta to dowód w śledztwie. Bierzesz, czy nie? Skierka zawahała się przez moment, po czym zgarnęła bryfy ze stołu, złożyła je starannie i wsunęła głęboko w skarpetkę. Barry, który skończył jeść, patrzył na nią mądrymi, brązowymi oczami, oblizując się z zadowoleniem. — Miałeś posłać Małą Ninkę na rewir. — powiedziała ze złością Skierka — Nie do bunkra. — Skierka — zawarczał Głowacz — Czy tobie przypadkiem nie poprzewracało się w piździe? Jego oczy były złe i zimne jak lód. Skierka zdała sobie sprawę, że bez względu na swój specjalny status musiała być bardzo ostrożna. — Przepraszam, proszę pana. — powiedziała, starając się ukryć wściekłość. Odwróciła się, ruszyła do drzwi. — Skierka. — odezwał się za jej plecami Głowacz. Zatrzymała się, spojrzała na niego przez ramię. — Chodź no tu na chwilę. — rozkazał. Serce walnęło jej w piersi. Wiedziała, co się szykuje, ale nie było już innego wyjścia. Czarna miała rację. Powinna była odpuścić. Zbliżyła się do niego powoli. Barry szczeknął do niej przyjacielsko, zamerdał ogonem. Głowacz obrócił ją do siebie tyłem i pchnął na stół. Skierka zagryzła zęby, czując, jak zadziera jej sukienkę i ściąga majtki. W oczach stanęły jej łzy, nie bólu, bo na fizyczny ból była niewrażliwa prawie tak samo, jak na zimno, ale wściekłości i upokorzenia. Zacisnęła powieki, nie chcąc okazywać słabości, i z paznokciami wbitymi w chłodny, drewniany blat, niecierpliwie czekała, aż zrobi swoje. Czarna miała rację, raz za razem przebiegało jej przez głowę. Czarna miała rację. Głowacz stęknął, zadygotał, spazmatycznie zacisnął palce na jej biodrach. Koniec. Nareszcie koniec. Odsunął się od niej, zapiął spodnie, po czym rzucił na stół jeszcze jeden bryf, tuż przy jej twarzy. — Wypierdalaj. — nakazał obojętnym tonem. Skierka popatrzyła na tę smętną, pojedynczą bryfkę, doskonale zdając sobie sprawę, że zrobił to specjalnie, aby upokorzyć ją jeszcze bardziej. Jeśli zostawi tę bryfkę na stole, będzie to oznaczało koniec geszyftów, a żeby wrócić potem do jego łask, będzie zmuszona zgodzić się na upokorzenie znacznie gorsze. Musiała myśleć bez żalu, bez złości, potrzebowała prostego rachunku zysków i strat. Okaleczona duma i obrzydliwie żywa wilgoć na udach w żaden sposób nie pomagały w kalkulacjach. Podniosła się ze stołu i doprowadziła naprędce do porządku, po czym schowała bryf do kieszeni. Za bardzo trzęsły jej się ręce, żeby dłubać w skarpetkach. — Dziękuję. — powiedziała przez zaciśnięte kurczowo zęby. Głowacz zignorował ją, odwrócony w stronę okna. Skierka włożyła buty, wzięła płaszcz i wyszła. Zatrzymała się w mdląco żółtym korytarzu, zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Potem jeszcze jeden, i jeszcze. Rytmicznie napełniała i opróżniała płuca z powietrza, dopóki nie ustało dygotanie, dopóki wściekłość nie przestała wpływać na klarowność jej umysłu. Cztery zasrane bryfki, pomyślała, starając się trzymać złość na wodzy. Mimo wszystko ciągle lepiej niż nic. Włożyła płaszcz i zeszła na dół. Na jej widok Mucha przerwał rozmowę z Globusem o piłce nożnej i wstał z ławki. — Co, załatwiona? — zapytał, zapinając płaszcz i sięgając po oparty o ścianę karabin. — Tak. — burknęła Skierka. Globus wyszczerzył się do niej, a Skierka poczuła nagle przemożną ochotę, aby doskoczyć do niego i strzelić w tę obleśną mordę, lać dotąd, aż jego uśmiech rozbryźnie się we krwi i połamanych zębach. Odwracając głowę od pokusy, zastanowiła się, co by jej za taki numer zrobili. Nie mogli wsadzić jej do bunkra, nie mogli dać dreszu ani świecy, nie mogli wysłać do koncentraka. Ale, na przykład, mogli zabronić jej wstępu na cwaję, co oznaczałoby koniec geszyftów z wechterami. A przede wszystkim Bomba i Aleta, a może nawet i Czarna, odchorowałyby to bardzo ciężko. Dlatego lepiej i bezpieczniej było wyjść, dopóki jeszcze Skierka potrafiła nad sobą zapanować. — Mucha — powiedziała, kiedy ostrożnie schodzili po ośnieżonych ceglanych schodkach — Zajdźmy jeszcze po drodze na rewir. — Coś się stało? — zaniepokoił się Mucha. Muszę zmienić truski, pomyślała ze złością Skierka, czując wdzierający się pod sukienkę lodowaty wiatr. I wyczyścić się po tym bydlaku. W badhausie o tej porze będzie tłum, a Skierka nienawidziła być oglądana nago, nawet przez inne dziewczyny. Kolejna pamiątka po Mari. — Nic się nie stało. — burknęła — Mam tam gesz. Mucha zmarszczył brwi. — Skierka, wiesz przecież, że twoja przepustka... — Daj spokój, Mucha. — westchnęła Skierka — Przecież to tylko rewir. Zresztą odwdzięczę ci się. Zerknęła na niego kątem oka, dostrzegła jego niezadowolenie. Mucha był dobrym człowiekiem, ale nie czuł się komfortowo, kiedy zmuszano go do zbyt jaskrawego omijania przepisów. Sięgnęła do kieszeni, wyciągnęła bryf, który łaskawie rzucił jej Głowacz, i dyskretnie wsunęła go Musze w dłoń. — Czyś ty na głowę upadła? — wyszeptał ze zmarszczonymi brwiami, od razu rozpoznając kanciasty kształt. — Bierz. — mruknęła Skierka — Jak sam nie chcesz, to dasz jakiejś na obozie. Mucha zaczerwienił się, szybko schował bryf do kieszeni płaszcza. Skierka doskonale wiedziała, że fakt posiadania żony i trójki dzieci, czekających na niego w jakiejś zabitej dechami dziurze pod Kielcami wcale nie przeszkadzał mu w rozpieszczaniu pewnej siksy z bloku D. W milczeniu obeszli dworek, skierowali się do stojącego tuż przy nim piętrowego budynku kliniki i weszli do środka. Pod drzwiami gabinetu dentystycznego oczekiwał jakiś kociak z opuchniętym policzkiem, który rzucił im niespokojne spojrzenie. Na klamce gabinetu lekarskiego wisiała zawieszka z napisem „NIE WCHODZIĆ”, więc usiedli obydwoje na ławce. Mucha rozpiął płaszcz, ostrożnie wsunął sobie karabin między kolana. Kociak przebierał nerwowo nogami. — Pójdę do klo. — powiedziała Skierka. Mucha skinął głową. W łazience był pojedynczy prysznic, ale Skierka i tak nie miałaby czym się wysuszyć po kąpieli, więc zamiast tego ściągnęła wilgotne majtki, namoczyła je pod kranem, po czym użyła ich jako gąbki, aby pozbyć się z siebie śladów Głowacza. Trudno, wytrzyma bez majtek, potrzeba wyższa. Wytarła się papierem toaletowym, który później zwinęła w kulę i wrzuciła do kosza. Kiedy w końcu wyszła z powrotem na korytarz, drzwi gabinetu były otwarte, a Mucha zabawiał rozmową przełożoną flegerek, siostrę Rynkowską. Zniknął również kociak, który albo był właśnie torturowany przez dentystę, podinspektora doktora Rawickiego, albo po prostu uciekł. — No, nareszcie. — odezwała się na widok Skierki siostra Rynkowska, przyglądając się jej chłodnymi, piwnymi oczami — Wejdź. Skierka posłusznie weszła do gabinetu, flegerka zamknęła za nią drzwi. — Co ci dolega? — zapytała. — Nic nowego. — wzruszyła ramionami Skierka — Skończyły mi się dropsy. Rynkowska westchnęła, popatrzyła na nią niechętnie. Podeszła do biurka, podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer, podczas gdy Skierka rozglądała się spokojnie po schludnym, onieśmielająco białym wnętrzu. — Siostra Rynkowska z kliniki. — powiedziała do słuchawki pielęgniarka — Czy jest tam przypadkiem doktor Grela? Dziękuję. Panie doktorze, przepraszam, że przeszkadzam. Uśmiechnęła się, słuchając odpowiedzi. — Przyszła Ewa Skiernicka, panie doktorze. Mówi, że skończyły się jej tabletki. Tak, amobarbital. Tak. Felczer pewnie już chyrzy w kantynie, pomyślała z pogardą Skierka. Przed Grelą obozowym lekarzem był doktor Jankowski, kochany dziadzio, który pół roku temu odszedł w końcu na emeryturę, kiedy nie potrafił już poprawnie odczytywać etykiet na butelkach z lekami. Grela był młody, przystojny i wyszczekany, ale w opinii Skierki lekarz był z niego żaden. Nie to, że w jakimkolwiek stopniu znała się na medycynie, ale przepaść w kompetencjach pomiędzy Jankowskim i Grelą dało się zauważyć gołym okiem. Grela specjalizował się w przypadkach, które dawało się załatwić aspiryną. W kwestiach bardziej skomplikowanych zupełnie się gubił, a w sprawach typowo babskich wpadał w panikę. Skierka wcale się temu nie dziwiła, bo przecież jaki inny lekarz podjąłby się praktyki w obozie? Dziwiły ją za to i równocześnie niepokoiły pogłoski o jakichś podejrzanych układach pomiędzy Grelą a Mari, których Skierka na razie nie była w stanie ani potwierdzić, ani zanegować. — Rozumiem. Tak. — mówiła do telefonu siostra Rynkowska — Przekażę. Oczywiście. Odłożyła słuchawkę. — Doktor zaraz przyjdzie. — powiedziała do Skierki — Zaczekaj na zewnątrz. Skierka wzruszyła ramionami i bez słowa wyniosła się na korytarz. — Już? — zapytał Mucha, podnosząc się ochoczo. — Siedź. — zgasiła go Skierka — Mam zaczekać na felczera. Mucha niechętnie opadł z powrotem na ławkę. — Spieszy ci się gdzieś? — mruknęła Skierka. — O siódmej kończę służbę. — odpowiedział z grymasem Mucha. A po służbie zapewne czekała na niego siksa z bloku D, dopowiedziała sobie w myślach Skierka. W gabinecie dentystycznym coś straszliwie zapiszczało, najwyraźniej kociak jednak nie uciekł. Siedzieli z Muchą w milczeniu, słuchając jęków torturowanego kociaka, aż w końcu otworzyły się drzwi kliniki, wpuszczając do środka powiew zimnego wiatru oraz podinspektora doktora Marcina Grelę w skórzanym płaszczu narzuconym na szary oficerski mundur. Mucha poderwał się na nogi, zasalutował sprężyście. — Spocznij. — powiedział miękko Grela, oddając salut — No, chodź, Skierka. Pogadamy. Otworzył i przytrzymał jej drzwi gabinetu. — Niech siostra zostawi nas na minutę samych. — powiedział z uśmiechem do Rynkowskiej, zostawiając czapkę na wieszaku. Pielęgniarka wyszła. — Usiądź. — westchnął Grela. Machnął ręką w stronę stojącego przed biurkiem białego, metalowego taboretu. Będzie wykład, pomyślała niechętnie Skierka. Usiadła posłusznie, splotła dłonie na kolanach. — Czy ty zdurniałaś? — zaczął Grela, krążąc wokół biurka niczym wielka, czarna ćma — Nie wiem, ile razy już ci mówiłem, że jedna tabletka dziennie to maksimum. Rozumiesz, Skierka? Maksimum. I tylko wtedy, kiedy czujesz się naprawdę źle. A ty jesz je jak cukierki. Ja nie żartuję. — Ale ja czuję się naprawdę źle, panie doktorze. — powiedziała niewinnym głosem Skierka — Zwłaszcza z samego rana, tuż po przebudzeniu. Czasami jest mi tak źle, że aż się trzęsę i nie mogę wstać z łóżka. W ogóle nie mam apetytu i ciągle jestem zmęczona. Ledwo daję radę przejść z bloku do szkoły i z powrotem. Proszę zapytać Czarną... Kaśkę Borkowską, jeśli pan mi nie wierzy. Grela westchnął ciężko, usiadł na biurku i przyjrzał się Skierce uważnie zza okularów. — Czasami nie mogę zasnąć. — kontynuowała Skierka — Mam gonitwy myśli, zaczynam się bać. Przychodzą do mnie straszne wizje... wie pan, jakie. Urwała, patrząc mu prosto w oczy. Grela zacisnął usta. Nie było go jeszcze w obozie, kiedy Mari próbowała ze sobą skończyć, ale słyszał opowieści i wiedział, co było między nimi. — Skierka — powiedział miękko, nachylając się ku niej — Wiem, że jesteś inteligentną i wrażliwą dziewczyną, i naprawdę rozumiem, jak się czujesz. Szkoda, że nie wie, że siedzę tu właśnie z majtkami w kieszeni, przemknęło Skierce przez głowę. Poruszyła się na taborecie, ze wszelkich sił starając się zachować powagę. — Ale musisz zrozumieć, że na dłuższą metę same tabletki ci nie pomogą. Gówno prawda, pomyślała Skierka. — Nie pomogą ci. — powtórzył z naciskiem Grela, jakby potrafił czytać jej w myślach — Powtarzałem ci to wielokrotnie, i powtarzam jeszcze raz: musisz nauczyć się otwierać przed innymi. Znajdź sobie prawdziwą przyjaciółkę, a jeśli nie potrafisz, to ja tu zawsze dla ciebie jestem i zawsze chętnie cię wysłucham. — Dziękuję, panie doktorze. — powiedziała cicho Skierka, zdejmując okulary i ocierając suche oczy rękawem. Grela westchnął ciężko, przyglądając się Skierce przez chwilę. Podniósł się, zrobił jeszcze jedno kółko i zasiadł za biurkiem, wyciągając z szuflady rejestr recept. — Jedna tabletka rano, Skierka. — powtórzył z naciskiem — Jeżeli wieczorem czujesz się naprawdę źle, możesz przed snem wziąć drugą, ale tylko wtedy. Rozumiesz? — Tak jest, panie doktorze. — zgodziła się potulnie Skierka. — Zapisuję ci trzydzieści tabletek — powiedział Grela, skrobiąc swoim drogim, złoconym piórem w rejestrze — I nie chcę cię tu widzieć przez co najmniej trzy tygodnie. — Postaram się. — obiecała nieszczerze Skierka. Czekała cierpliwie, aż skończy pisać i schowa rejestr z powrotem do szuflady, przyglądając się jego owalnej, gładko ogolonej twarzy. Czy naprawdę mogło być cokolwiek pomiędzy Mari a nim? Przecież Mari nienawidziła całego tego systemu, nienawidziła ich wszystkich. Kwacz, zdecydowała, podczas gdy Grela otwierał kluczem szafkę z lekami. Mari po prostu wyciąga od tego idioty dropsy, tak, jak samo, jak ja. Ta myśl z jakiegoś powodu sprawiła jej ogromną ulgę. — Jedna tabletka dziennie. — powtórzył z naciskiem Grela, wręczając jej brązową buteleczkę. — Dziękuję, panie doktorze. — powiedziała z nieśmiałym uśmiechem Skierka, podnosząc się ze stołka i chowając dropsy do kieszeni — Będę pamiętała. Wyszła z gabinetu. Mucha podniósł się z ławki na jej widok. — Co, załatwione? — zapytał z nadzieją w głosie. — Załatwione, możemy iść. — mruknęła Skierka — Widzisz, pięć minut przed czasem. — dodała cicho, zerkając na zegarek. — Dobry z ciebie dzieciak, Skierka. — oznajmił nagle Mucha, kiedy szli przez wysypane żwirem podwórze w stronę bramy. Skierka parsknęła. — Mucha, ja we wrześniu skończyłam osiemnaście lat. — powiedziała — Jestem najstarszą sztołą w obozie. Mucha zerknął na nią spod szarej furażerki. — I tak jesteś dzieciak. — mruknął. Zatrzymali się przy bramie, Mucha zapukał w szybę. — Starszy strażnik Muszyna melduje powrót z osadzoną Ewą Skiernicką. — zaanonsował, nachylając się do otwartego okienka i oddając przepustkę. Młody cugan popatrzył uważnie na Skierkę, zerknął na zegarek i zapisał godzinę. — Na razie, Mucha. — mruknęła Skierka, przechodząc przez furtkę. — Trzymaj się, Skierka. Skierka odeszła poza zasięg lamp, wyciągnęła z kieszeni brązową buteleczkę i wsunęła dropsa do ust. Kiedy wróciła na blok, Czarna, do spółki z Aletą, Bombą i alterką Pelą, grała w zabronione regulaminem karty. Siedziały w cztery na łóżku Bomby, pochylone nad swoimi stosikami marek. Czarna, która najwyraźniej wygrywała, była w świetnym humorze. Rozparta wygodnie na materacu, puściła oko do Skierki, nie przerywając strofowania Alety. — Powinnaś teraz jedenaście razy dostać w mazak za tego asa. Po co, krowo durnowata, ciągniesz do osiemnastu? — Miałam przeczucie. — burknęła zawstydzona Aleta. — Przeczucie?! — wrzasnęła z oburzeniem Czarna, rzucając karty na łóżko — Jakie, kurwa, przeczucie?! Pela, weźże kobznij ją w czako, bo ja stąd nie sięgnę. — Czarna, chodź. — powiedziała Skierka, wyciągając ze swojej szafki zmianę bielizny. Aleta i Bomba odwróciły się, popatrzyły na nią ciekawie. — Grajcie beze mnie. — oświadczyła Czarna, zgarniając swoje marki do kieszeni. Wyszły we dwie do sieni, Skierka pochyliła się i włożyła świeże majtki. Czarna przyglądała się temu z zaciśniętymi ustami, cały jej dobry humor uleciał. — To bydlę. — wysyczała ze złością. — Daj spokój, Kasia. — mruknęła Skierka. Zdjęła skarpetkę, wyłuskała z niej trzy otrzymane od Głowacza bryfki, po czym wciągnęła ją z powrotem. — Trzy bryfy? — zmarszczyła brwi Czarna — Tylko tyle? — Tylko tyle. — powiedziała niechętnie Skierka. — I co teraz? — zapytała niespokojnie Czarna. — Nic teraz. Trzy bryfy. Chodź, zachatramy. Wyszły na zewnątrz. — Skierka, nie chcę ci nic mówić... — zaczęła Czarna, otulając się płaszczem. — To nie mów. — ucięła sucho Skierka — Jest, jak jest. W milczeniu skręciły za róg bloku, przylgnęły do ściany, aby ukryć się przed potencjalnymi obserwatorami z oddalonej może o pięćdziesiąt metrów wieżyczki strażniczej. — Kukaj. — poleciła Skierka. Czarna kucnęła, wyjrzała ostrożnie na biegnącą wzdłuż bloków alejkę. Skierka znalazła deskę, która maskowała wykopaną w ziemi skrytkę, odsunęła ją na bok i wyjęła metalowe pudełko, w którym trzymały z Czarną całą swoją kontrabandę. — Został nam jeszcze jeden blat. — powiedziała, pobieżnie przeglądając zawartość. — Nie szkodzi. — szepnęła Czarna — Kupimy więcej. Skierka włożyła do środka trzy żałosne bryfki, starannie zamknęła pokrywkę i schowała pudełko, z powrotem nakrywając je deską, żwirem i śniegiem. — Załatwione. — mruknęła. — Gut — odezwała się Czarna, podnosząc się na nogi i otrzepując płaszcz ze śniegu — Właśnie, zaryglowałam dzisiaj gefecht po capie, wpadnie jeszcze trochę marek. — Kto? — zapytała Skierka. — Aleta i kociak Jagody. — Kociak Jagody? — zdziwiła się Skierka — Ta grojna, dziobata sztyfra? Oj, Czarna. Żeby się przypadkiem Aleta nie nadziała. — Nie pugaj, o to się właśnie rozchodzi. — uśmiechnęła się sprytnie Czarna — Wszystkie będą stawiać na dziobatą sztyfrę Jagody, a nasza Aletka może i nie wygląda, ale kobzać potrafi. Wyszły zza rogu, zatrzymały się przed oświetlonym lampą wejściem do bloku. — Czarna — powiedziała Skierka — Chcesz ryglować gefechty, to rygluj. Tylko niech ci przypadkiem nie przyjdzie do kiepy kręcić w to Bomby. — No co ty, Skierka. — wzruszyła ramionami Czarna — Aleta sama chciała. Ma z tamtym dzioszydłem jakiś rudel. — Jakby nie było. — mruknęła Skierka — Od Bomby wity z daleka, bo poprzetrącam. — Tym też się dzisiaj zajmiemy. — skinęła głową Czarna — A na razie chodź, zdążymy zrobić jeszcze partyjkę. Był punktualnie kwadrans do dzwonu na capstrzyk, kiedy w cztery wyszły z bloku i ruszyły ośnieżoną żwirową ścieżką w stronę łaźni. — Ale zimno. — stęknęła Czarna, wsuwając dłonie w kieszenie. — Jak cholera. — zgodziła się skulona Aleta. Bomba zaszczękała tylko zębami. Skierka, w nonszalancko rozpiętym płaszczu, wzruszyła ramionami. — Czarna? — odezwała się nagle Bomba. — Co chcesz, smarku? — Dlaczego ty jesteś Czarna? Skierka uśmiechnęła się do siebie. Najwyraźniej jej obecność dodawała Bombie animuszu. — Bo nie jestem Biała. — odpowiedziała Czarna i puściła oko do Skierki. — Idiotka. — zachichotała za ich plecami Aleta. Rozległo się plaśnięcie, Aleta pisnęła z oburzeniem. Obydwie z Bombą przepychały się przez chwilę, chichocząc. — Spokój. — ostudziła je Czarna, ruchem głowy wskazując kręcącą się po podwórzu łaźni postać — Jest. — Gut. — powiedziała spokojnie Skierka. — No, no. — odezwała się Czarna, kiedy podeszły bliżej — Oto i Dyć. Proszę, proszę. — Ju-już my-my-myślałam, że spu-pugałyście. — powiedziała zaczepnie dziewczyna, przeskakując z twarzy na twarz małymi, cwaniackimi oczkami. — Uważaj, ścierwo jajkate — zawarczała Czarna — Żebym ci z ryja zacierek nie zrobiła. Skierka usłyszała znajome, niepokojąco wysokie tony w jej głosie. Zerknęła na nią szybko, ale było zbyt ciemno, aby dojrzeć cokolwiek podejrzanego. — Spokój. — powiedziała cicho, otwierając drzwi kluczem — A ty, Dyćka, nie kozacz, bo cię zaraz Czarna faktycznie podliczy. Dyćka zacisnęła wąskie usta, nie odpowiedziała. — Aleta na zeks. — poleciła Skierka, kiedy wszystkie znalazły się w środku. Aleta zmarszczyła brwi, niezadowolona. Najwyraźniej bardzo chciała widzieć, jak robi się Dyćkę. Weszły do ubikacji, idąca na końcu Bomba zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Czarna zapaliła światło. Skierka popatrzyła na nią, zobaczyła złe ogniki mrugające w jej jasnych oczach, krzywy, rozedrgany uśmiech na ustach. Zacisnęła zęby. Czarna ewidentnie była nabita flamą, którą nawet nie wiadomo kiedy wzięła. To była bardzo zła wiadomość, szczególnie dla Dyćki, która mogła nie wyjść stąd żywa. Skierka musiała rozegrać to sprawnie i umiejętnie, bo podniecona Czarna na flamie potrafiła zupełnie stracić nad sobą kontrolę. Przyjrzała się uważnie Dyćce, jej trójkątnej, lisiej twarzy, napiętym nerwowo ramionom. — Wyszłogałaś mojego kociaka, Dyćka. — powiedziała spokojnie, wskazując dłonią Bombę — Zobacz, jak ona teraz wygląda. Dyćka wydęła usta. — M-m-możesz m-mnie na p-p-p-plac wziąć... — W dupie mam twój plac. — przerwała jej Skierka — Ja nie jestem tutejsza. — Ale Cza-cza-czarna jest. — Rudel masz ze mną, nie z Czarną. Dyćka zmarszczyła brwi, uważnie obserwując Skierkę małymi oczkami. — N-nie wie-wiedziałam, że to t-twój ko-ko-kociak. — Nie uprzedziłaś jej, Bomba? — zapytała Skierka. — Uprzedziłam! — oznajmiła urażonym głosem Bomba. — I co ona na to? Bomba zaczerwieniła się, przestąpiła z nogi na nogę. — Powiedziała — zamruczała nieśmiało — Że możesz jej skoczyć. Czarna uśmiechnęła się drapieżnie. Cień przemknął po twarzy Dyćki. — Tak? — zapytała spokojnie Skierka, patrząc jej w oczy. — O-ona się p-p-przede mnie we-wepchnęła... — zaczęła desperacko Dyćka. — Gówno mnie obchodzi, o co poszło. — przerwała jej Skierka — Wyszłogałaś mojego kociaka. Co teraz? Dyćka zagryzła nerwowo wargę. — W-w-wykupię się. — powiedziała niechętnie. Skierka uniosła brwi. — P-p-p-pięćdziesiąt ma-marek. Z-za dwa ty-ty-ty-tygodnie. Skierka poczuła, jak wszystkie wydarzenia z dzisiejszego dnia — spotkanie z Mari, sprawa z Głowaczem, obleśny uśmiech Globusa, kretyński wykład doktorka Greli, a teraz to chamowate cwaniactwo Dyćki wzbierają w niej falą zimnej, dzikiej wściekłości. — Jasne, że się wykupisz. — powiedziała, ze wszystkich sił starając się zapanować nad głosem — Tylko to będzie sto marek. I w tydzień, nie w dwa. Czarna przyglądała się jej zmrużonymi, jasnymi oczami. Wiedziała. Dyćka przełknęła ślinę. Zawahała się przez chwilę, kiwnęła głową. — Bomba, zgadzasz się? — zapytała Skierka. — Zgadzam. — No, i po sprawie. — westchnęła Skierka — Bomba, bierz Aletę i wracajcie na blok. Zaraz będzie capa. Dyćka, ty zostań jeszcze na chwilę. Dyćka popatrzyła na nią niespokojnie. Skierka zaczekała, aż za Bombą i Aletą zamkną się drzwi, po czym uśmiechnęła się i rozłożyła ręce. — Dyćka — odezwała się niemalże przepraszającym tonem — Bomba to jeszcze siksa, świeżo z kociarni, i ciągle robi głupie rzeczy. Ale szłogać ją, i to przy wszystkich, to nie było gut. Dlatego zrozum, że musiałam się postawić. Co to dla ciebie sto marek, zbierzesz ze swoich loch w trzy dni. Dyćka rozluźniła się, kąciki jej ust wygięły się w cwaniackim uśmieszku. — Ro-rozumiem. — powiedziała, kiwając głową. — Cieszę się, że rozumiesz. — powiedziała Skierka — Między nami gut? Nie ma rudla? — N-nie ma. — przytaknęła Dyćka. Skierka posłała jej uśmiech i obracając się na pięcie, z całej siły uderzyła ją łokciem w brzuch, tuż pod mostkiem, pozbawiając oddechu. Dyćka stęknęła głucho, złożyła się w pół. Skierka chwyciła ją za gardło, wygięła do tyłu, i z góry uderzyła pięścią w nadstawioną, wykrzywioną twarz. Dyćka szarpnęła się, ale Skierka trzymała ją mocno i waliła skrzeczącą i rzucającą się dziewczynę dotąd, aż zwiotczała, a jej oczy straciły ostrość, dopiero wtedy pozwoliła jej upaść na świeżo umytą, jeszcze wilgotną podłogę. Dyćka to był kawał twardej, zaprawionej w sztraju szpany, więc kiedy tylko zaczęła z powrotem gramolić się na nogi, bulgocząc i sycząc, Skierka kopnęła ją pod żebra, obalając z powrotem na zimny beton. Kolejnym kopniakiem obróciła na brzuch, a Czarna usiadła jej wtedy na plecach, przygniatając kolanami barki. Skierka kucnęła, złapała Dyćkę za krótkie, ciemne włosy i poderwała jej głowę do góry. Dziewczyna zacharczała, otworzyła usta, bryznęła krwią i spienioną śliną. Jej twarz była zakrwawioną, spuchniętą, czerwoną i fioletową maską. — Ach, ty szlajo plugata — odezwała się zmartwionym głosem Czarna — Patrz jak żeś nabluciła. A było świeżo pucowane. — No i co, Dyćka? — zapytała spokojnie Skierka, patrząc, jak krople krwi ściekają z napuchniętego, rozbitego nosa — Taka z ciebie kluziara? Myślałaś, że się wykpisz pięćdziesięcioma zasranymi markami? Ty sztyfro ślechowata, ty. Gdybyś sama do mnie przyszła z tymi markami w zębach i przeprosiła, nie byłoby całego rudla. Ale my musiałyśmy cię szukać, dopraszać się o ciebie u Hryi, i jeszcze słuchać, jak nam tutaj przygryzasz. Ciebie, suko, trzeba wytresować, i to jest twoja pierwsza lekcja, za którą należy się sto marek. A za Bombę zapłacisz mi osobno. Dyćka zabulgotała, szarpnęła się daremnie pod ciężarem Czarnej. Skierka uniosła się powoli, popatrzyła na swoje zakrwawione, pozdzierane kłykcie. — Jesteś lewo- czy praworęczna, Dyćka? — zapytała. Dyćka rzuciła się jeszcze raz, zamamrotała coś niewyraźnie. Czarna uderzyła ją otwartą dłonią po głowie. — Odpowiedz, szlajo. — powiedziała z uśmiechem — Skierka cię grzecznie pyta. — N-n-n-nieeee wieeem... — zajęczała Dyćka. — Ona nie wie, Czarna. — mruknęła Skierka — Trudno, w takim razie sama zgadnę. Pochyliła się, chwyciła prawy nadgarstek Dyćki i uniosła jej wykręcone ramię do oporu. Dyćka zaskowyczała, a Czarna jeszcze raz uderzyła ją po głowie. — Podniosłaś rękę na moją dziochę — stwierdziła zimno Skierka — Więc zrobimy tak, żebyś przez jakiś czas nie mogła jej podnosić. — T-t-ty ku-ku-ku... — zapieniła się Dyćka. Skierka uniosła nogę i z całej siły kopnęła z góry w naprężony łokieć. Chrupnęło. Dyćka wrzasnęła, zachłysnęła się, zadygotała spazmatycznie pod Czarną. — Zróbmy jej i drugą witę, na wszelki wypadek. — zaproponowała ochoczo Czarna. — Na razie wystarczy. — ucięła Skierka — Puść ją, Czarna. Dyćka, trafisz sama na rewir, nie? Czarna podniosła się z ociąganiem, od niechcenia kopnęła Dyćkę w bok. Skierka przyglądała się obojętnie, jak pobita dziewczyna niezgrabnie podnosi się z podłogi, płacząc i plując krwią, i chwiejąc się na nogach, wychodzi z ubikacji. Słuchając niewyraźnych, bulgoczących szlochów i jęków, po raz pierwszy tego dnia poczuła w sobie absolutny, doskonały spokój. Rozległ się dzwon, cztery uderzenia na capę. — W samą porę. — mruknęła Czarna — Idziemy? — Leć. — powiedziała Skierka — Ja umyję ręce i zaraz przyjdę. Pokazała jej swoje zdarte kłykcie. Czarna skinęła głową. — Skierka — przypomniała sobie z dłonią na klamce — Co zrobimy z tymi markami? — Bomba kupi sobie na osłodę czekolady. — odpowiedziała spokojnie Skierka. — Za sto marek. — parsknęła Czarna i wyszła, kręcąc głową. Skierka wsunęła dłonie pod zimną wodę i oparła czoło o ścianę, zamykając oczy. Nagłą, niespodziewaną falą spłynęło na nią ogromne zmęczenie. Nie miała już ochoty na nic, ani na gefecht, ani na karty, ani nawet na Mari. Tej nocy nie śniło jej się nic.
  2. @jan_komułzykant Dziękuję. To jest wersja mocno robocza, bo wciąż zastanawiam się nad zachowaniem oryginalnej metryki i ciągle jeszcze tu i ówdzie zgrzyta mi rytm. Nie jestem również do końca również przekonany co do „szczęfalny” (niedokładne odwzorowanie „galumphing” - galloping + triumphing) oraz „szczęsiły”.
  3. Skwirżało już, a paśląkwie wdłe Mrumrały, klicąc na pochwiście; Wielipnie się badź pampliła w gzie, I fafluniec chrąchał kwaśniście. „Strzeż Żaberłaka się, synu, strzeż! Kłów niczym stal, jak noże szponów! Ptaka Dżubdżuba omijaj też, A wrozłych nie judź Bandermonów!” Miecz ujął on swój wizgotny w dłoń: Na ryśnego wroga gotowy, Siadł, o tumtuma pień oparł skroń Z próżnymi myślami na głowie. A gdy zadumą tak sycił czas, Żaberłak, o ślepiach z płomienia Nadfurknął wnet przez gęduszny las Z bulgotem, zachłanny zniszczenia! I raz, i dwa! I na skos i wzdłuż Wizgotny śmigał miecz, ciach-ciach! I potwór padł, a z łbem jego już Pogromca gnał, szczęfalny aż strach! „Na Żaberłaka przyszedł więc dzień? W ramiona me pójdź, synu miły! Błasna to chwila! Hahu! Hahej!” Zaśpiewał rad, pełen szczęsiły. Oryginał: “Twas brillig, and the slithy toves Did gyre and gimble in the wabe; All mimsy were the borogoves, And the mome raths outgrabe. “Beware the Jabberwock, my son! The jaws that bite, the claws that catch! Beware the Jubjub bird, and shun The frumious Bandersnatch!” He took his vorpal sword in hand: Long time the manxome foe he sought— So rested he by the Tumtum tree, And stood awhile in thought. And as in uffish thought he stood, The Jabberwock, with eyes of flame, Came whiffling through the tulgey wood, And burbled as it came!” One, two! One, two! And through and through The vorpal blade went snicker-snack! He left it dead, and with its head He went galumphing back. “And hast thou slain the Jabberwock? Come to my arms, my beamish boy! O frabjous day! Callooh! Callay!” He chortled in his joy.
  4. Rozdział 14 Już na pierwszej przerwie Karola chwyciła Ankę za rękę i odciągnęła ją na bok, ku zaskoczeniu towarzyszących im Lufy i Maleńkiej. Wyglądała na bardzo zmęczoną, jej ciemne oczy otoczone były sinymi obwódkami. — Ania — szepnęła niespokojnym głosem — Nie wiesz, co się dzieje z Gośką? — Nie wiem, Karolku. — odpowiedziała Anka, przyglądając się jej z niepokojem — Pewnie po prostu się przeziębiła. Albo zaspała. Karola spuściła wzrok, przestąpiła z nogi na nogę. — Ciągle się martwisz? — zapytała Anka. — Martwię się. — przyznała z westchnieniem Karola — Nie mogę przestać o tym wszystkim myśleć. — Nie przejmuj się tak. — poradziła Anka, czując, że zaczyna jej się udzielać niepokój Karoli — Przecież nie dzieje się nic złego. Wiesz co? Dzisiaj po szkole podjadę do Gośki, zobaczę co u niej. Chcesz wybrać się ze mną? Karola zawahała się przez chwilę, pokręciła głową. — Nie. — powiedziała cicho — Daj mi tylko znać, dobrze? — Dam, oczywiście. — obiecała Anka, biorąc Karolę pod ramię — Chodź, idziemy na filozofię. Lufa z Maleńką gapią się na nas tak, że zaraz im oczy powypadają. Przez cały dzień Karola była cieniem zwykłej roześmianej, wygadanej siebie. Kiedy w trakcie obiadu Maleńka zapytała żartobliwie o ich sobotnią „sesję”, Karola zupełnie zapadła się w sobie, kuląc się na krześle ze łzami w oczach. — Karol, coś się stało? — jęknęła zupełnie zbita z tropu Maleńka — Przepraszam! Karola pokręciła głową. — Nie, nic się nie stało. — wybąkała drżącym nieco głosem, wpatrując się w ledwie tkniętą zupę — Po prostu... te dni. Maleńka zamruczała ze współczuciem, wróciła do jedzenia. Oczy Lufy zsunęły się z Karoli i przyjrzały podejrzliwie Ance, która pokręciła lekko głową i wzruszyła ramionami na znak, że ona też nie ma pojęcia, co się dzieje. Apogeum nastąpiło na łacinie, w trakcie której nieszczęsna Karola była tak zagubiona i nieobecna duchem, że w końcu wyczerpała cherlawą cierpliwość Żelaznego Antka i oberwała trzcinką po dłoniach. Patrząc na jej drżące ramiona i słysząc, jak przełyka łzy, Anka poczuła, że jej oczy też nabiegają wilgocią. Zrobiło się jej ogromnie żal tej ciepłej, serdecznej dziewczyny, od czasu nieszczęsnej wyprawy do Avalonu kompletnie owładniętej lękiem. Biedna Karola. Kochana, nieszczęśliwa Charly. Gdy Żelazny Antek odwrócił się do tablicy aby wytłumaczyć konstrukcję skomplikowanej sentencji Seneki, Anka wyciągnęła rękę i lekko uścisnęła ramię Karoli, próbując dodać jej tym sposobem otuchy. Karola drgnęła, zaskoczona i odwróciła się szybko, zerkając kątem oka na Ankę, która uśmiechnęła się do niej pocieszająco. Dziwnie było wychodzić ze szkoły bez Gośki. Już od czasów gimnazjum zaczynały praktycznie każdy dzień od spotkania przed bramą lub w szatni, a kończyły na wspólnym wyjściu, czasem w towarzystwie, czasem bez. Brak Gośki doskwierał szczególnie teraz, kiedy w obliczu załamania Karoli, Anka potrzebowała gośkowego cynicznego, surowego optymizmu jak nigdy przedtem. — Wszyscy się o coś martwią. — gderała dobrotliwie towarzysząca jej Maleńka — Ty martwisz się o Gośkę, Lufa martwi się o Karola, Karol martwi się nie wiadomo o co. Powinnam była zawalić tę matmę, wtedy przynajmniej też miałabym się o co martwić. — Chociaż ty się o nic nie martw, Maleńka. — powiedziała Anka, zatrzymując się za bramą — Niech ktoś tu będzie normalny. Pogadamy jutro, dobrze? — Ty też się nie martw. — uśmiechnęła się do niej pocieszająco Maleńka — Serwus, Ania. Do jutra. — A gdzie panna Małgosia? — zdziwił się Stefan, otwierając drzwiczki auta. — Nie przyszła dzisiaj do szkoły. — wyjaśniła z grymasem Anka — Stefku, może podjechalibyśmy na Chłodną zobaczyć, co tam u niej? — Czemu nie. — zgodził się Stefan — A na angielski panna Ania dzisiaj się nie wybiera? — Nie. — skrzywiła się Anka — Za dużo klasówek. — Toż to ostatni tydzień przed feriami. — zmarszczył brwi Stefan, przekręcając kluczyk w stacyjce — Jeszcze was męczą klasówkami? — Taka szkoła, Stefku. — westchnęła Anka — Co zrobić? Gdy dojeżdżali na Chłodną, zaczynał sypać śnieg. Duże, rzadkie płatki tańczyły w podmuchach wiatru, składając miękkie, zimne pocałunki na policzkach Anki. — Gwiazdka śniegu. — szepnęła z dłonią na drzwiach mercedesa i sercem ściśniętym wspomnieniem Lancelota. — Panna Ania coś mówiła? — zapytał Stefan, wychylając się z fotela kierowcy. — Nie. — odparła Anka, otrząsając się z zamyślenia. Brama kamienicy była otwarta. Na ponurym, szarym murze bielił się kredowy, zapewne świeżo wykonany, koślawy napis: BIAŁKO TO ZŁODZIEJ 
 Anka wspięła się po schodach na drugie piętro, zadzwoniła do drzwi. Odpowiedziała jej cisza. Odczekała chwilę, przestąpiła z nogi na nogę. Zadzwoniła jeszcze raz i na wszelki wypadek zapukała. Z wnętrza mieszkania nie dochodziły żadne dźwięki. Zawahała się, marszcząc brwi, postała pod zamkniętymi drzwiami jeszcze przez chwilę, po czym zeszła z powrotem na dół. — Już? — zdziwił się Stefan, który, oparty o maskę auta, nie skończył nawet jeszcze palić papierosa. — Nikogo nie ma w domu. — mruknęła zaniepokojona Anka — Dziwne, prawda? — Niekoniecznie. — powiedział spokojnie Stefan, rzucając niedopałek na chodnik i otwierając dla Anki drzwiczki. — Być może panna Małgosia musiała gdzieś pilnie wyjechać z rodziną. — kontynuował, zasiadając w fotelu kierowcy — Ludzie mają krewnych poza Warszawą, a różne rzeczy się zdarzają. — Ale Gośka to warszawianka z dziada pradziada, Stefku. — zaprotestowała Anka — Sama mi to mówiła. — Różnie w życiu bywa. — mruknął uspokajająco Stefan — Na razie nie ma panna Ania powodu, żeby się czymkolwiek martwić. — I tak trochę się martwię. — przyznała z westchnieniem Anka. — Wiem. — uśmiechnął się do niej w lusterku Stefan — Bo panna Ania w ogóle za dużo się martwi. Gdy tylko Anka weszła do domu, ujrzała oczekującą w drzwiach salonu Mamę i dostrzegając wyraz jej twarzy, z miejsca domyśliła się, że była w opałach. — Chodź na chwilkę. — rzuciła Mama, kiedy Anka zdjęła buty i oddała Heli swoje palto wraz z szalikiem i beretem — Musimy porozmawiać. Z żołądkiem boleśnie ściśniętym w przeczuciu nadciągającego nieuchronnie kataklizmu, potulnie weszła za Mamą do salonu. Siedzący na kanapie Tata, w krawacie, ale bez marynarki, posłał jej posępne spojrzenie. — Siadaj. — rzuciła Mama, wskazując fotel, po czym zamknęła drzwi i usiadła obok Taty. Anka przycupnęła w fotelu, zaciskając wilgotne dłonie na kolanach. Mama przyjrzała się jej uważnie. — Gdzie... — zaczęła, ale nagle zmieniła zdanie — Co robiłaś na Pradze w sobotę wieczorem? Anka przełknęła ślinę. Serce panicznie walnęło jej w piersiach, zaciśnięte palce zbielały. Policja musiała poinformować rodziców — a to znaczyło, że Gośka i Karola zapewne przechodziły właśnie taką samą torturę. A być może nawet przeszły ją już wczoraj, co poniekąd tłumaczyłoby nieobecność Gośki i fatalny nastrój Karoli. — Miałyście spędzić cały wieczór na nauce łaciny. — ciągnęła bezlitośnie Mama, wpatrując się w nią zimno — Tak nam powiedziałaś i to samo usłyszałam od twojej Karoliny. Jakim cudem znalazłyście się nagle we trzy na Pradze, w pobliżu meliny uczęszczanej przez czerwone bojówki? Tata przyglądał się Ance przenikliwie z kamienną twarzą. Spuściła wzrok, milcząc. Doskonale zdawała sobie sprawę, że ta bitwa była nie do wygrania. — Nie masz nic do powiedzenia? — zapytała chłodno Mama. Anka siedziała bez ruchu, milcząc, z oczami wbitymi we wciśnięte z całej siły w dywan palce swoich stóp. Czekała na wyrok, modląc się w duchu, żeby to wszystko już po prostu się skończyło. W tle tykał zegar, przejmująco, złowrogo, co najmniej dwa razy wolniej, niż zazwyczaj. — Okłamałaś nas. — stwierdziła w końcu Mama — I to nie pierwszy raz. Przymknęłam oko w Andrzejki, kiedy powiedziałaś mi, że nie będzie tam żadnych chłopaków, bo masz w końcu piętnaście lat i nie możemy traktować cię ciągle jak dziecko. Ale nie mogę przymykać oka na towarzystwo, w które wpadłaś. Anka poczuła, jak krew napływa jej do policzków. — Doskonale zdajesz sobie sprawę, z iloma rzeczami zmaga się teraz twój Tata — ciągnęła Mama — Ale nawet nie przeszło ci przez głowę, żeby nie dokładać mu jeszcze zmartwień. Myślisz tylko o sobie, o swoich własnych sprawach i przyjemnościach, a my, nasza rodzina, nasz dom, zupełnie cię nie obchodzimy. Anka zerknęła na Tatę, który przyglądał się jej nieszczęśliwym wzrokiem. Zacisnęła zęby i wbiła oczy w podłogę, czując nagły przypływ wyrzutów sumienia na wspomnienie swoich niedyskrecji. — Od dzisiaj masz szlaban. — oświadczyła Mama — Stefan dopilnuje, żebyś po szkole nigdzie się nie kręciła. A w ferie, tak jak chciałaś, zostaniesz w domu, i to dosłownie. Żadnych kontaktów ani z tą twoją Gośką, ani z Karoliną. Zastanowimy się z Tatą, czy od nowego semestru nie przenieść cię do innej szkoły. I to niekoniecznie w Polsce. Koniec zadawania się z chuliganami i dziewuchami spod ciemnej gwiazdy, które wciągają cię do rynsztoka. Anka poderwała się z fotela. — Nie masz prawa mówić tak o Gośce i Karoli! — krzyknęła, czując, jak łzy wściekłości napływają jej do oczu. Mama uniosła się z kanapy z twarzą twardą, obcą i zimną, jak wykutą z lodu. — Zosiu. — powiedział ostrzegawczo Tata. — Otóż mam pełne prawo. — oznajmiła lodowato Mama — Bo to Gośka, nikt inny, nauczyła cię pyskować, kłamać i kombinować. Nie byłaś taka, dopóki jej nie poznałaś. Założę się, że ten wypad na Pragę to był też jej pomysł. Mylę się? Anka zagryzła wargę, wpatrując się w Mamę przez zamglone łzami oczy. — Tak. — wycedziła — Bo wyobraź sobie, że to był mój pomysł. — Mów sobie co chcesz, ale jestem pewna, że gdyby nie Gośka, nawet byś o tej melinie nie usłyszała. — skwitowała Mama — A ta Karolina? Ubiera się jak chłopak i zachowuje się jak chłopak. Aż boję się pomyśleć, co ona jeszcze może próbować robić jak chłopak. Wydaje ci się, że to normalne? Przecież to jest wynaturzenie! — Gówno prawda! — wrzasnęła Anka, zaciskając pięści. Mama pobladła. Z ustami ściągniętymi w wąską linię, podeszła szybko do Anki i uderzyła ją w twarz. Anka cofnęła się o krok, bezwładnie usiadła w fotelu, trzymając się za piekący, pulsujący upokorzeniem i wściekłością policzek. Z jej szeroko otwartych, wpatrzonych w Mamę oczu ciekły łzy, skapując po brodzie na kołnierz szkolnej marynarskiej bluzy. Mama, ewidentnie sama zaskoczona i zszokowana swoją reakcją, zawahała się przez chwilę, nie wiedząc, gdzie podziać teraz rękę. — Zrozum w końcu — odezwała się łagodniejszym tonem — Że wszystko, co robimy, robimy dla twojego dobra... — Nie macie pojęcia, co jest dla mnie dobre. — przerwała jej trzęsącym się głosem Anka — A w ferie najlepiej przykujcie mnie łańcuchem do łóżka, żebym przypadkiem nie uciekła. Czując, że za chwileczkę rozryczy się na dobre, zerwała się z fotela i popędziła do wyjścia z salonu. — Nie skończyłam z tobą jeszcze! Anna! — zawołała za nią Mama, ale Anka strzeliła za sobą drzwiami i szlochając, pobiegła schodami na górę. Rzuciła się na łóżko, nakryła kołdrą, zwijając się w kłębek w miękkim, ciepłym kokonie. Straciła wszystko. Rodzice przeniosą ją do Berlina, do szkoły z pensjonatem, gdzie będzie cały czas na oku albo nauczycieli, albo Oberführera Heidemanna. Nie zobaczy już nigdy Lancelota, nie posłucha Beatlesów ani Stonesów na swoim thorensie, Gośka znajdzie się nagle na drugim końcu świata i będą mogły co najwyżej wymieniać się listami. Wszystko przepadło. Anka wyciągnęła zza kołnierza szkolnego mundurka bursztynowe serduszko i zacisnęła je mocno w dłoniach, próbując zastąpić jakoś tym substytutem fizyczną nieobecność Gośki. Nie była w stanie powiedzieć, czy minęły minuty, czy godziny, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Nie odpowiedziała. Miękko stęknęła naciskana klamka, Anka zacisnęła zęby, spodziewając się Mamy zamierzającej dokończyć perorę. — Ania? — odezwał się cichy, zaniepokojony głos Heli. — Zostaw mnie, Helu. — poprosiła Anka. Niechęć dziewczyny do pozostawienia jej w spokoju była niemalże fizycznie namacalna, Anka zaczęła się obawiać, że Hela może nalegać na rozmowę, na co zupełnie nie miała ochoty. Z ulgą usłyszała w końcu jej westchnienie i miękkie stuknięcie zamykanych drzwi. Kiedy nie miała już siły płakać, przebrała się w koszulę nocną i bez mycia zębów wróciła do łóżka. Zasnęła zadziwiająco szybko. Obudziła się jeszcze przed budzikiem, w zupełnej ciemności, trzęsąc się ze strachu. Wydarzenia ostatnich dni wróciły do niej falą mdlącego, obezwładniającego lęku. Policjant pod Avalonem, świecący latarką w jej szkolną legitymację. Lancelot. Wystraszona, zapłakana Karola. Niedająca znaku życia Gośka. Zimna, skurczona twarz Mamy, policzek płonący pod jej dłonią. Czarna, ponura perspektywa spędzenia następnych co najmniej dwóch lat w Berlinie, w oderwaniu od domu, przyjaciółek, wszystkich rzeczy, które kochała. I jeszcze raz, a może raczej przede wszystkim, Lancelot. Anka skuliła się, objęła kolana ramionami. Czuła się beznadziejnie przytłoczona, bezsilna, obolała. Było tego o wiele za dużo, w jaki sposób jedna zwykła piętnastoletnia dziewczyna mogła poradzić sobie z taką ilością żalu i strachu? Przesunęła palcami wzdłuż wiszącego na szyi łańcuszka, znalazła bursztynowe serduszko i delikatnie potarła kciukiem jego ciepłą gładkość. Kiedy tylko wróci Gośka, będą musiały poważnie porozmawiać, ustalić jakiś plan. Coś wymyślą, Gośka przecież tak jej nie zostawi. W najgorszym razie uciekną razem z domu. Pojadą... w góry. Albo nad morze. Albo z powrotem do Zamościa, do Babci. — Dam sobie radę. — postanowiła szeptem Anka, ściskając wisiorek w dłoni. Zadzwonił budzik, była szósta. Niechętnie zwlekła się z łóżka, umyła i przebrała w szkolny mundurek. Wyciągnęła z teczki wczorajsze podręczniki i zeszyty, zastąpiła je aktualnymi. Nie miała siły ani ochoty na dzisiejszy wuef, postanowiła wykręcić się złym samopoczuciem, chociaż profesor Jarocki na pewno będzie wydziwiał i marudził. I niech sobie marudzi, pomyślała z wisielczym spokojem Anka. Nie zjadła śniadania, nie chcąc napotkać w jadalni rodziców. Gdy wkładała w holu buty, z kuchni wyszła Hela. — Ania — szepnęła, przyglądając się jej zmartwionymi oczami — Wychodzisz już? Nic nie jadłaś. — Nie jestem głodna. — burknęła Anka. Hela przyjrzała się jej bacznie. — Rety, Aniu — westchnęła, załamując ręce — Co to się porobiło. — Nie martw się. — pocieszyła ją Anka, która sama desperacko potrzebowała pocieszenia — Wszystko w końcu się jakoś ułoży. — Oj, Aniu, Aniu. — jęknęła Hela, patrząc, jak zakłada na głowę szkolny beret i podnosi teczkę. — Dzień dobry. Już panna Ania gotowa? — zdziwił się Stefan, palący u stóp schodów papierosa. Było zimno, podjazd pokrywała cienka warstwa świeżego śniegu. Anka, chociaż była szczelnie okutana paltem, zatrzęsła się i wydmuchała chmurę pary. — Dzień dobry, Stefku. — powiedziała, wrzucając swoją teczkę na tylne siedzenie mercedesa — Jedźmy, dobrze? Całą drogę do Warszawy przebyli w milczeniu. Zamyślona Anka patrzyła ponuro przez okno, Stefan od czasu do czasu zerkał na nią bez słowa w lusterku. Gdy zatrzymali się na światłach na rogu Agrykoli i Ujazdowskich, Anka dojrzała rozwieszony na fasadzie kina przy placu Wolności plakat reklamujący „Niewinność w Berlinie”, najnowszy film Leni Riefenstahl i na ten widok serce podjechało jej do gardła. Berlin, znowu ten upiorny Berlin, wiszący nad jej głową niczym topór kata. Anka odwróciła pospiesznie wzrok, nie dostrzegając nawet szczegółów plakatu, ale i tam czekało na nią ponure memento — biały, neoklasycystyczny budynek ambasady Rzeszy, ze zwieszającą się z balkonu flagą ze swastyką. To będzie już niedługo twój nowy dom, mówiła Ance Warszawa, pora się żegnać. Samochód ruszył, skręcił w Agrykolę. Anka odetchnęła. — Wszystko w porządku, panno Aniu? — zapytał czujnie Stefan. — Tak. — szepnęła Anka, zaciskając powieki, aby odpędzić zbierające się w oczach łzy. Było jeszcze wcześnie. Anka zaczekała, aż Stefan odjedzie i wróciła się z podwórza szkoły pod bramę. Z dłońmi w kieszeniach, przestępując z nogi na nogę, czekała w porannym mrozie na Gośkę. Była już solidnie zmarznięta, trzęsąc się i szczękając zębami, kiedy do szkoły zaczęły schodzić się pierwsze uczennice. — Serwus, Anka — pozdrowiła ją nadchodząca od strony Rozbratu Jadźka Marek, przyglądając się jej ze zdziwieniem — Nie idziesz do szkoły? — Serwus — odpowiedziała Anka — Idę, ale na razie na kogoś czekam. Jadźka pokiwała głową, uśmiechnęła się do niej nieśmiało i weszła w bramę. Jakiś czas później pojawiły się bliźniaczki Nawrockie, potem Dorcia, następnie Zosia Krępicka, która nawet Anki nie zauważyła, zaczytana w trzymanym w dłoni tomiku. Kilka minut po Zosi podjechała pod bramę granatowa limuzyna, z której wysiadły Lufa i Karola. Lufa, najwyraźniej niewyspana, ziewnęła rozdzierająco, zasłaniając usta dłonią. Karola, wyglądająca na równie wyczerpaną, jak wczoraj, posłała Ance niepewny uśmiech. — Serwus — odezwała się Lufa, marszcząc brwi — Co ty robisz? — Czekam na Gośkę. — wyjaśniła Anka, wybijając zębami ciche staccato. — Chodź, wariatko. — westchnęła Lufa, łapiąc ją za rękaw — Zamarzniesz tu przecież. Czy wy wszystkie ostatnio podurniałyście? Gośka nie przyszła, za to zjawił się wypuszczony w końcu ze szpitala profesor Przeniczny. Profesor był najwyraźniej tak szczęśliwy z powrotu do szkoły, że wspaniałomyślnie zgodził się postawić wszystkim na półrocze czwórki, jeśli zaś którakolwiek z dziewcząt pożądała piątki, to gotów był zweryfikować te ambicje w praktyce, tu i teraz. Ta niebywała szczodrobliwość została przyjęta entuzjazmem przez całą klasę poza Anką, dla której fizyka figurowała obecnie na samym dole listy zmartwień. Puste miejsce Gośki napawało ją niepokojem, sprawiało niemalże fizyczny ból. Zaraz po lekcji pobiegła do pokoju nauczycielskiego, zapukała do drzwi i weszła do środka. Tam niemalże zderzyła się z profesorem Misiorkiem, który, w białej koszuli i krawacie, wynurzył się z chmury gęstego papierosowego dymu niczym żaglowiec z mgły. — O, Anka. — zdziwił się profesor — Dzień dobry. Kogo szukasz? — Dzień dobry. — powiedziała szybko Anka, rozglądając się po pokoju — Pana profesora Polakowskiego. — Panie Romanie! — zawołał profesor Misiorek — Interesantka do pana. Profesor Polakowski, który stał przy oknie z filiżanką kawy w dłoni, pogrążony w dyskusji z profesorem Schneiderem, zerknął na Ankę badawczo. — Coś się stało? — zapytał niespokojnie. — Czy wie pan może, co się dzieje z Gośką Lorenc, panie profesorze? — zapytała Anka. Profesor zmarszczył brwi. — Dzisiaj też nie przyszła do szkoły? Anka skinęła głową. — Byłam u niej wczoraj, ale nikt nie otwierał drzwi. — Nie mam pojęcia, szczerze mówiąc. — oznajmił w zamyśleniu profesor, pocierając skroń czubkami palców — Być może musiała nagle gdzieś wyjechać z rodziną. Anka westchnęła, rozczarowana i spuściła wzrok. Profesor, dostrzegając jej minę, położył dłoń na jej ramieniu. — Nie martw się, Anka. — powiedział miękko — Wiem, że to twoja przyjaciółka, ale nie ma jej dopiero dwa dni. Zobaczysz, jutro, najpóźniej pojutrze Lorenc zjawi się z powrotem i wszyscy zatęsknimy do tych cichych, pięknych dni, kiedy jej tu nie było. Anka zacisnęła zęby. — Nie martw się. — powtórzył profesor, jakby zawstydzony swoim żartem — Za bardzo się przejmujesz. — Wiem. — szepnęła Anka. Profesorowi Jarockiemu wystarczyło zaledwie jedno spojrzenie na Ankę, aby z miejsca odesłać ją na ławkę. Tam spotkała się z Karolą, która wyglądała, jakby od nawet najlżejszego wysiłku fizycznego mogła rozpaść się na kawałki. Siedziały razem w milczeniu, obserwując dziewczyny wykonujące po kolei przewroty na rozłożonym na podłodze materacu i przysłuchując się zjadliwej krytyce profesora Jarockiego. — Karol — zapytała w końcu Anka — Czy twoi rodzice… znaczy się, rodzice Lufy, wspominali coś o tym sobotnim wyjściu? — Nie. — odpowiedziała cicho Karola — A twoi? — Moi też nie. — skłamała Anka, nie chcąc martwić jej jeszcze bardziej — Zastanawiałam się tylko, bo… Urwała, nie wiedząc, jakich użyć słów. Nie mogła przecież oświadczyć Karoli, że pytanie sprowokowane było jej fatalnym wyglądem i samopoczuciem. — Wiesz co? — zmieniła szybko temat — Byłam wczoraj u Gośki, ale nikt nie otwierał. Profesor Polakowski też nie wie, co się z nią dzieje, ale mówi, żeby się nie martwić, bo pewnie po prostu wyjechała nagle z rodziną na parę dni. Karola skinęła głową z oczami wbitymi w podłogę, a Ance zrobiło się jej tak szkoda, że była prawie gotowa przytulić ją tu i teraz, na tej ławce. — Karolku — powiedziała miękko Anka, delikatnie głaszcząc jej dłoń opuszkami palców — Jeśli mogę ci jakoś pomóc, jeśli mogę coś zrobić, żeby było ci łatwiej, cokolwiek, to po prostu mi powiedz, dobrze? — Ania — szepnęła Karola, spoglądając na nią ciemnymi, wilgotnymi oczami. — Słucham? Karola otworzyła usta, jakby miała zamiar coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnowała, pokręciła głową i spuściła wzrok. Resztę wuefu przesiedziały w milczeniu, a zaraz po tym, jak profesor Jarocki ogłosił koniec lekcji, Karola zniknęła. — Anka, co wy wykręciłyście w sobotę? — zapytała z wyrzutem Lufa, przytrzymując ją w drzwiach szatni. — Nic takiego. — skłamała Anka — Dlaczego? Lufa westchnęła. — Dlatego — powiedziała — Że Karol od niedzieli prawie się nie odzywa, nie je, a całymi nocami płacze. Co się dzieje? — Lufa — jęknęła Anka — Myślałam, że ty wiesz, co jest z Karolą. Ona nic mi nie chce powiedzieć. — No właśnie. — zmarszczyła brwi Lufa — Bardzo się o nią martwię. Boję się… — zawahała się przez chwilę — Że ona może sobie coś zrobić, a ja nawet nie mam pojęcia dlaczego. — Lufa — powiedziała zaalarmowana Anka, łapiąc ją za rękę — Ja też się o nią martwię. Karola to kochana dziewczyna, bardzo mi na niej zależy i serce mi pęka, kiedy widzę ją taką załamaną i nieszczęśliwą. Spróbuj z nią porozmawiać. Jeżeli ktokolwiek jest w stanie coś z niej wydobyć, to ty. Proszę cię. Musimy ją jakoś z tego wyciągnąć. — Spróbuję. — obiecała z westchnieniem Lufa. — Stefku — powiedziała Anka, wsiadając do samochodu — Pojedźmy jeszcze raz na Chłodną. Stefan popatrzył na nią przenikliwie w lusterku. — Panno Aniu — odpowiedział spokojnie — Dostałem od rodziców panny Ani wyraźny rozkaz, aby zaraz po lekcjach odwozić ją bezpośrednio do domu. — Ale Gośka od wczoraj nie przychodzi do szkoły. — jęknęła Anka — Nawet nasz wychowawca nie wie, co się z nią dzieje. Stefku, ja muszę wiedzieć, czy z nią jest wszystko w porządku! — Za bardzo się panna Ania… — zaczął Stefan, ale Anka nie pozwoliła mu dokończyć. — Wiem, że za bardzo się martwię. — powiedziała drżącym głosem, czując łzy wzbierające w oczach — Stefku, proszę. Błagam. Stefan zawahał się, spuścił wzrok na kierownicę, przekręcił kluczyk w stacyjce. — Tylko na chwilę. I zaraz wracamy do domu. — Dziękuję. — szepnęła Anka, ocierając oczy rękawem palta. Jej serce waliło jak oszalałe, kiedy wspinała się po schodach kamienicy. Niech będzie, powtarzała w myślach jak mantrę. Niech będzie, niech będzie, niech będzie. Drzwi mieszkania były zamknięte. Nikt nie odpowiadał na dzwonienie i pukanie. Anka pokręciła się chwilę po piętrze, bardzo już zaniepokojona, po czym zadzwoniła do drzwi naprzeciwko. Otworzyła starsza pani, która przyjrzała się Ance podejrzliwie. — Dzień dobry. — dygnęła Anka — Jestem koleżanką Gosi Lorenc z naprzeciwka, a ponieważ od wczoraj nie było jej w szkole, chciałam zapytać, czy może pani… Starsza pani bez słowa zatrzasnęła jej drzwi przed nosem. Anka stała przez chwilę jak wmurowana, z szeroko otwartymi oczami wbitymi w gładkie sosnowe drewno, słuchając szczęku zasuwanych zamków. Nikt nigdy nie potraktował jej w ten sposób i Anka zupełnie nie miała pojęcia, jak się zachować. Przez chwilę poczuła nieokiełznaną chęć aby kopnąć w te drzwi, walić w nie pięściami i wrzeszczeć, dopóki ktoś jej nie otworzy i nie wytłumaczy, co się dzieje, ale natychmiast zdała sobie sprawę, że dozorca najprawdopodobniej wezwałby do niej policję, a ona miała już przecież wystarczająco dużo kłopotów. Co prawda nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, w jaki jeszcze sposób mogłaby ukarać ją Mama, ale za to na pewno oberwałoby się Stefanowi. Zaciskając bezsilnie pięści, Anka odwróciła się na pięcie i zeszła powoli po schodach. Stefan bez słowa otworzył dla niej drzwiczki auta. Nie musiał o nic pytać, wszystkie odpowiedzi były wypisane na jej twarzy. — Wszystko będzie dobrze, panno Aniu. — powiedział miękko, kiedy skręcali w Żelazną. Anka nie odpowiedziała, położyła się na kanapie, przytuliła policzek do chłodnej skóry i zamknęła oczy. Miała duszę na ramieniu, kiedy wspinała się po schodach prowadzących z podjazdu ku drzwiom domu, obawiając się kolejnej konfrontacji z Mamą. Ku jej uldze, w holu oczekiwała tylko Hela. Anka oddała jej swój beret, a kiedy zaczęła rozpinać palto, jej wzrok padł nagle na wiszący na haku kapelusz Taty. — Helu, gdzie jest Tata? — zapytała. — Wydaje mi się, że w ogrodzie. — odpowiedziała ostrożnie Hela, przyglądając się jej z niepokojem. — Zaraz wracam. — oświadczyła Anka, otwierając z powrotem drzwi. Zbiegła po schodach, szybkim krokiem przeszła wokół domu, kierując się ku rozstawionemu w ogrodzie namiotowi. Wejścia pilnował uzbrojony żołnierz i Anka już otwierała do niego usta, kiedy płachta uchyliła się, a z wnętrza namiotu wynurzył się Tata w rozpiętym płaszczu, w asyście młodego oficera z czterema gwiazdkami na pagonach i skórzaną teczką pod pachą. — Niedziela, czwarta rano. — odezwał się półgłosem Tata — Gotowość operacyjna dwadzieścia cztery godziny wcześniej. — Tak jest! — wyprężył się na baczność oficer, zerkając znacząco na Ankę. Tata odwrócił głowę, popatrzył na nią, zaskoczony. — Ania? Co ty tu robisz? Coś się stało? Młody kapitan uśmiechnął się do niej kącikami ust, mijając ją szybkim krokiem. — Tato, Gośka od dwóch dni nie pokazała się w szkole. — powiedziała Anka. Tata zmarszczył brwi, otoczył ją ramieniem, delikatnie kierując w głąb ogrodu. — Może ona po prostu... — Jej mieszkanie jest od wczoraj zamknięte. — jęknęła Anka — A sąsiadka z naprzeciwka zatrzasnęła mi dzisiaj drzwi przed nosem. Tato, zrób coś. Proszę. Tata zerknął na nią niespokojnie. — Dobrze, poproszę wujka Jurka, żeby dowiedział się, czy nie było żadnych zgłoszeń. Ale to dopiero jutro. Nie martw się tak, na pewno nic się nie stało. Anka zatrzymała się w miejscu. Pociągnęła nosem, popatrzyła nieszczęśliwie na Tatę wilgotnymi oczami. — Tato — powiedziała drżącym głosem — Naprawdę chcecie mnie wysłać do Berlina? Tata westchnął, odwrócił głowę, spojrzał na stłumione zasłonami światła w oknach domu. — Aniu, przeproś Mamę. — odezwał się miękko — Miejmy to już w końcu za sobą. Musisz zrozumieć, że Mama powiedziała to, co powiedziała, tylko dlatego, że była bardzo zmartwiona i wzburzona. Ona wcale tak naprawdę nie myśli. Anka przypomniała sobie lód w oczach Mamy, jej zaciśnięte usta, ten upokarzająco piekący policzek, a zwłaszcza wszystkie te zimne, złe rzeczy, które powiedziała o Gośce i Karoli. Zacisnęła zęby, czując bezradną złość krępującą jej serce twardym, pulsującym węzłem. — Nie mogę, Tato. — wyszeptała. Tata przyglądał jej się smutno przez chwilę, głaszcząc ją lekko po włosach. — Nie do wiary, jakie wy jesteście do siebie podobne. — stwierdził cicho. — Nieprawda. — zaprotestowała roztrzęsionym głosem Anka. — Wracaj do domu, Aniu. — Tata poklepał ją uspokajająco po ramieniu — I nie przejmuj się tym za bardzo. Porozmawiam z Mamą. Anka spędziła wieczór w łóżku, pod kołdrą, obracając w palcach bursztynowe serduszko i cichutko słuchając Simona i Garfunkela na zmianę z Beatlesami. W porze kolacji Hela przyniosła jej herbatę, miseczkę twarożku ze śmietaną i szczypiorkiem oraz bułkę z masłem. Ku swojemu zaskoczeniu, Anka zjadła wszystko, do ostatniej kruszynki. Tej nocy śniło się jej, że prowadziła stefanowego mercedesa, chociaż tak właściwie to mercedes prowadził ją. Stopy Anki nie sięgały pedałów i bez względu na to, jak zawzięcie kręciła kierownicą, samochód sunął prosto przed siebie szeroką, ciemną aleją wzdłuż szpaleru rozjarzonych pomarańczem latarni. Na siedzeniu pasażera leżał lśniący złowrogo w świetle lamp pistolet. — Ania. — cicho odezwała się z tylnej kanapy Karola. Anka spojrzała w lusterko, dostrzegła w nim wbite w siebie ciemne, smutne oczy. — Ania, zatrzymaj się. — poprosiła Karola. — Nie bój się, Karolku. — powiedziała uspokajająco Anka, rozpaczliwie usiłując dosięgnąć hamulca — Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. — Zatrzymaj się. — szepnęła Karola — Tam dalej nic już nie ma. — Nie martw się. Zaraz będziemy na miejscu. — odpowiedziała Anka, czując wzbierającą w jej wnętrzu panikę. Karola miała rację. Zbliżały się do końca szpaleru latarni, a tam, gdzie kończyła się pomarańczowa poświata, zaczynała się gęsta, bezkresna czerń. — Zatrzymaj się, Ania. — powtórzyła Karola. Anka zsunęła się w fotelu najdalej, jak tylko mogła, desperacko starając się znaleźć stopą hamulec, ale bez względu na to, jak bardzo się wyciągała, pedały w dalszym ciągu uparcie znajdowały się poza jej zasięgiem. Mercedes sunął dziarsko przed siebie z miękkim, spokojnym pomrukiem silnika. Zostały już tylko trzy pary latarni. Dwie. Jedna. Anka zacisnęła powieki. — Słyszysz, co do ciebie mówię? — zapytała Gośka. Anka otworzyła oczy. Od razu rozpoznała miejsce i czas, w którym się znajdowała, zupełnie jakby jej świadomość wędrowała równolegle do wizji, którymi epatował ją śpiący umysł. To było jedno ze wspomnień, które Anka utożsamiała z czystym, beztroskim szczęściem, i do których lubiła wracać, kiedy było jej smutno i źle. Gośka nazywała te wspomnienia „puchatymi chwilami”. Był czerwiec, koniec pierwszej klasy gimnazjum. Siedziały na huśtawkach w Ogrodzie Krasińskich, a Kajtek, jazgotliwy, pudlowaty kundel Gośki, który niecały rok później zginął pod kołami samochodu, uganiał im się koło nóg. Miały na sobie cienkie, kolorowe sukienki i sandały, było gorąco, pachniało nadchodzącym latem. Długie, jasne włosy Gośki, jeszcze sprzed czasów pazia, były związane czerwoną kokardą. Anka miała na głowie słomiany kapelusz. — Słyszę. — odpowiedziała. Kajtek podbiegł do niej, merdając namiastką ogona, polizał gorącym językiem po kostce. — To, co dostałyśmy, będzie nam zabrane. — powiedziała spokojnie Gośka — A to, co oddałyśmy, zostanie nam zwrócone. Dlatego czasami warto po prostu odpuścić. Ale czasami nie warto. I wiesz, dokładnie o to właśnie w tym wszystkim chodzi. — O czym ty mówisz? — zdziwiła się Anka, odwracając się w jej stronę, ale Gośki już tam nie było. — Gosia? — zawołała wystraszona, podnosząc się z huśtawki — Gosia! Otworzyła oczy, poderwała głowę z poduszki. Leżała w swoim łóżku, wokół niej panowała głucha ciemność. Jej serce trzepotało w przeczuciu czegoś strasznego, co albo właśnie wydarzyło się bez jej świadomości, albo wydarzy się niebawem. Anka zapaliła lampkę i zwinęła się w kłębek, oddychając głęboko. Ten sen przeraził ją swoim dziwacznym realizmem i zatrważającą sugestią, że Gośka może znajdować się już gdzieś daleko, poza jej zasięgiem. Wyciągnęła bursztynowe serduszko spod koszuli nocnej, zacisnęła na nim dłoń. — Gosia — wyszeptała drżącym głosem — Gdziekolwiek jesteś, wracaj do mnie szybko. W środowy poranek Anka, ominąwszy śniadanie, ponownie zjawiła się w szkole wcześniej, obejmując swoją desperacką wartę przed bramą. Było zimno, więc zamiast stać w miejscu, robiła małe kółka w tę i z powrotem, kopiąc zalegające na chodniku bryłki zlodowaciałego śniegu. Była już przemarznięta do kości, kiedy zaczęły schodzić się pierwsze uczennice, a wszystko znów odbyło się niemalże identycznie jak poprzedniego poranka, z jedną, lecz znaczącą różnicą: z granatowej limuzyny wysiadła wyłącznie Karola, wyglądająca o niebo lepiej niż wczoraj. Chorobliwa bladość znikła i choć jej oczy ciągle były otoczone lekkim cieniem zmęczenia, ich wnętrza lśniły na nowo życiem i energią. — Serwus, Ania. — przywitała się z uśmiechem i był to prawdziwy, szczery uśmiech z dołeczkami w policzkach, za którymi Anka zdążyła już zatęsknić, a nie jego marna namiastka z ostatnich dni — Czekasz na Gośkę? — Serwus, Charly. — powiedziała zaskoczona Anka, przyglądając się jej szeroko otwartymi oczami — Tak, czekam. Gdzie zgubiłaś Lufę? — Lufa w łóżku z temperaturą. — odparła Karola, biorąc Ankę pod ramię — Chodź, poczekamy razem w szatni. Przecież jest tak zimno, że można się wściec. Anka zarzuciła jej ręce na szyję, pocałowała w policzek, przytulając mocno. — Ania? — spłoszyła się Karola, czerwieniejąc wściekle — Coś się stało? — Nic się nie stało. — szepnęła Anka — Po prostu... bardzo się cieszę, że wróciłaś. — Daj spokój — jęknęła drżącym nieco głosem Karola — Bo zaraz się tu poryczę. Chodź. Pociągnęła Ankę w podwórze. Śnieg chrzęścił miękko pod ich stopami, gdy szły w stronę wejścia do szatni. — Ania — odezwała się nieśmiało Karola, zerkając na nią kątem oka — Możemy porozmawiać? — No pewnie. — zgodziła się Anka, zaskoczona po raz kolejny — Teraz? — Nie, teraz nie. — pokręciła głową Karola — Po szkole? — Dobrze, Karolku. — uśmiechnęła się Anka. Weszły do szatni, witając się z siostrami Nawrockimi i Leośką Ryłko, które właśnie kończyły się przebierać. Pozbywszy się beretu i palta, Karola wyciągnęła z teczki małe lusterko, które oparła sobie na kolanach i doprowadziła swoją chłopięcą fryzurę do zwykłego starannego nieładu. — Rety! — zawołała Maleńka, która właśnie zjawiła się w drzwiach szatni — Toż to dopiero styczeń, do Wielkanocy jeszcze dwa miesiące! Anka z Karolą wymieniły się wymownymi spojrzeniami. — Karol zmartwychwstał! — oświadczyła donośnie Maleńka, wznosząc ręce ku sufitowi — Alleluja! — Przestań, wariatko. — zachichotała Karola, rzucając w nią kapciem. — Nie ma Gośki? — zapytała Maleńka, ściągając buty. — Nie. — odparła Anka, markotniejąc. — Nie martw się. — pocieszyła ją Maleńka — Trzy dni to nic. Zwykła grypa potrafi trwać dłużej. — Właśnie. — przytaknęła Karola — Maleńka ma rację. Nie martw się, Ania. Idąc korytarzem na niemiecki, Anka poczuła znienacka falę dziwnego, lecz krzepiącego optymizmu. Karola stanęła na nogi, Tata upewni się, że Gośce nic się nie stało. Dzisiaj wieczorem, po powrocie do domu, Anka zaciśnie zęby i przeprosi Mamę, przytulą się i zapewne obydwie popłaczą, i wszystko będzie tak, jak dawniej. Uświadomiła sobie nagle, że nieobecność Gośki zupełnie wypchnęła Lancelota na dalszy plan, ale również w tej kwestii Anka nie zamierzała się poddawać. Lancelot był gdzieś w Warszawie, jak najbardziej fizyczny i prawdziwy, i ona go odnajdzie, choćby się waliło i paliło. Gdy weszły do klasy, Karola bez pytania usiadła na miejscu Gośki, w ten cichy sposób przejmując jej rolę, a Anka uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. — Może... przejdziemy się do Łazienek? — zaproponowała nieśmiało Karola, gdy wyszły razem ze szkoły. — Nie mogę, Karolku. — powiedziała z żalem Anka — Mam szlaban. Ale możemy porozmawiać przed bramą, tak, żeby widział mnie Stefan. — Masz szlaban? — zdziwiła się Karola — Dlaczego? — Nieważne. — mruknęła niechętnie Anka — Chodź. Ku jej niezmiernemu zaskoczeniu, po Stefanie i jego czarnym mercedesie nie było śladu. W miejscu, w którym zazwyczaj parkował, stał szary chevrolet, przy którym dwóch okutanych w płaszcze mężczyzn paliło papierosy. — Nie ma Stefana. — stwierdziła Anka, marszcząc brwi — Dziwne. Karola przełknęła ślinę, popatrzyła na Ankę niepewnie, zaczerwieniona. — Ania... — zaczęła, ale nagle urwała, krew odpłynęła jej z twarzy. Obydwaj mężczyźni spod chevroleta szli raźno w ich stronę z oczami utkwionymi w Ance. Wyglądali jak bliźniacy w swoich brązowych płaszczach z postawionymi kołnierzami i opuszczonymi na oczy kapeluszach. Tweedledee i Tweedledum, przeleciało znienacka Ance przez głowę. — Anna Koś? — zapytał ten z lewej, zapewne Tweedledee, zatrzymując się przed nimi. Jego bliźniak Tweedledum stanął za plecami Anki i popatrzył znacząco na Karolę. — Pogadamy jutro, Ania. — szepnęła zbielałymi ustami Karola, cofając się o kilka kroków. Anka, z sercem walącym panicznie w piersiach, patrzyła, jak Karola odwraca się na pięcie i odchodzi w stronę Rozbratu, od czasu do czasu oglądając się przez ramię. — Tak. — powiedziała trzęsącym się głosem, zerkajac z niepokojem na obydwu mężczyzn — To ja. Tweedledee odchylił klapę płaszcza, pokazał jej policyjną odznakę. — Panienka pójdzie z nami. — oznajmił powolnym głosem. — Ale... o co chodzi? — jęknęła Anka. — Tego już panienka dowie się na miejscu. Panienka pozwoli z nami do samochodu. Anka zacisnęła zęby, czując, jak jej strach zaczyna ustępować miejsca złości. — A jak nie pozwolę? Tweedledee uniósł lekko brwi. Tweedledum nachylił się ku niej i wycedził, zionąc papierosowym smrodem: — Jak nie pozwolisz, to cię skujemy i zaciągniemy do wozu, ty rozpuszczona gówniaro. Tutaj, przy wszystkich. Chcesz? — Panienka pozwoli. — powtórzył flegmatycznie Tweedledee. Gdy prowadzili ją do chevroleta, Anka dojrzała kątem oka bladą, przerażoną Karolę, obserwującą ją z bezpiecznego dystansu. Policjanci wsadzili Ankę do środka, lokując się po obydwu jej stronach. — Jedziemy. — rzucił Tweedledum do kierowcy, sięgając po szkolną teczkę Anki. Otworzył klapę, wsadził łapę do środka i zaczął grzebać między książkami i zeszytami. Wyciągnął w końcu szkolną legitymację, podał ją swojemu kompanowi, który zerknął na nią ciekawie, po czym schował ją do kieszeni płaszcza. — Gdzie panowie mnie zabierają? — zapytała wystraszonym głosem Anka. Żaden z policjantów nie zniżył się do odpowiedzi. Anka widziała, że jechali na północ Rozbratem, potem skręcili w lewo, w Książęcą, a potem, przy placu Trzech Krzyży, w Nowy Świat. Kiedy przy skrzyżowaniu z Alejami samochód skręcił w prawo, w stronę alei Trzeciego Maja i mostu Poniatowskiego, serce Anki skuliło się w lodowaty supeł. Zabierali ją nad Wisłę. Chevrolet przeskoczył most, skręcił w lewo, zapuszczając się w okolice, które były dla niej zupełnie obce. Jedynym pocieszeniem był fakt, że jechali teraz w głąb Pragi, oddalając się od rzeki. Po kilkunastu minutach kluczenia po ulicach, których Anka nie znała, skręcili w bramę i zatrzymali się na podwórzu przed posterunkiem policji. Tweedledee i Tweedledum wprowadzili Ankę po schodach do środka. Powietrze było gęste od papierosowego dymu, rozmywającego białe, nieprzyjemne światło zawieszonych pod sufitem lamp. Na ustawionej pod ścianą ławce siedziała jakaś dziewczyna w ostrym makijażu, który nie był w stanie ukryć podbitego oka i napuchniętej wargi, oraz para w średnim wieku, wąsaty pan i pani w rozpiętym palcie, tuląca do piersi śpiącego brzdąca. — Zapisz ją. — powiedział Tweedledee do urzędującego za biurkiem policjanta w granatowym mundurze z dwoma krokiewkami na pagonach, rzucając mu legitymację Anki. Policjant z ciężkim westchnieniem wyciągnął spod biurka grubą księgę, przerzucił jej strony, po czym podniósł legitymację. Zamarł, jego wzrok przeskoczył na Ankę. Przyjrzał się jej uważnie, zajrzał z powrotem w dokument. — Jak mam ją zapisać? — zapytał, marszcząc brwi. — Normalnie. — wzruszył ramionami Tweedledee — Tak, jak stoi w papierach. — Zwariowałeś? — obruszył się policjant i dodał szeptem — Ty wiesz, czyja to córka? — Wiem. — przyznał obojętnie Tweedledee — Co z tego? To jest normalne dwieście siedem, bracie. Policjant rzucił mu zjadliwe spojrzenie, po czym podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu, szybko wykręcił numer. — Panie komisarzu, melduje się starszy przodownik Cieślak. — powiedział, zerkając jeszcze raz w legitymację Anki — Mógłby pan zejść na recepcję? Chłopcy z trójki przywieźli nam właśnie coś dziwnego... tak. Chwileczkę. Popatrzył jeszcze raz w dokument, oblizał nerwowo usta. — Tak jest. Tak jest. Rozumiem. Nacisnął widełki, po czym wykręcił kolejny numer. — Jasiek? Cieślak. Przyślij mi tu kogoś po klientkę. Odłożył słuchawkę i zamknął z trzaskiem księgę, chowając ją z powrotem pod biurko. — Nie zapisujemy. — oznajmił. — To nie. — wzruszył ramionami Tweedledee, sięgając za pazuchę — Podpisz mi tylko... — Ani niczego nie podpisujemy. — oświadczył stanowczo starszy przodownik Cieślak — Mikrus — zwrócił się do młodego policjanta, który właśnie ukazał się w prowadzących w głąb posterunku drzwiach — Panienkę do jedynki. A panom dziękujemy. — Mamy ją przepyrać? — zapytał Mikrus, przyglądając się Ance łakomie. — Żadnego pyrania. — zgasił go Cieślak — Jazda mi stąd. Dygocząca i szczękająca zębami Anka została poprowadzona długim, jasnym, pociągniętym szarą lamperią korytarzem aż do zagradzającej dalszą drogę kraty. Była tak wystraszona, że jej umysł nie był stanie zarejestrować żadnych szczegółów, dojrzała tylko, że na ścianach wisiały jakieś plakaty, na drzwiach błyszczały metalowe tabliczki, a przy oknie stał stolik i dwa krzesła. Siedzący przed kratą starszy policjant odłożył gazetę, popatrzył na Ankę ciekawie, po czym otworzył kluczem zamek. Dalej znajdował się rząd zakratowanych cel, i do pierwszej z nich zaprowadził Ankę Mikrus. Cela była długa może na pięć metrów i stosunkowo wąska. Wzdłuż dłuższej ściany ciągnęła się przyśrubowana do podłogi masywna, drewniana ława, przy krótszej ścianie stała całkowicie odsłonięta, brudna toaleta oraz tak samo zapuszczony zlew. W celi nie było okien, jedynym źródłem światła była zamontowana pod sufitem okratowana lampa. Anka skuliła się na ławie, podciągając kolana pod brodę i ściskając w dłoni swoje bursztynowe serduszko. Czuła się zupełnie nierealnie, jakby znajdowała się w środku jakiegoś koszmaru, z którego nie mogła się obudzić. Gdzieś tam na zewnątrz byli czekający na nią w domu Mama i Tata. Była przerażona Karola, której dopiero co udało się wynurzyć na powierzchnię. Była kochana Gośka i był jej Lancelot. Anka zadygotała w paroksyzmie strachu i tęsknoty, rozpłakała się bezgłośnie. W końcu zabrakło jej sił, wykończony strachem umysł popadł w obolałe otępienie, a podkurczone nogi zdrętwiały. Nie potrafiła powiedzieć, ile czasu tkwiła skulona na ławie, wpatrując się tępo w kraty, kiedy szczęknął otwierany zamek i Mikrus wprowadził jakiegoś rechoczącego i chwiejącego się na nogach pijaka. Przechodząc obok, pijak wyszczerzył do Anki zęby i puścił oko. — Nic się nie bojaj, lalka! — zawołał bełkotliwie — Ja za ciebie zapłacę wykupne! — Cisza. — zawarczał na niego policjant, wpychając go do sąsiedniej celi i zamykając z głuchym zgrzytnięciem drzwi. — Przepraszam — odezwała się niepewnie Anka. — Co chcesz? — zapytał oschle Mikrus, przyglądając jej się nieżyczliwie przez kraty. — Chciałabym zadzwonić do rodziców, proszę pana. — powiedziała błagalnie Anka. Policjant parsknął i wyszedł bez słowa. Upokorzona Anka zacisnęła zęby. — Nie martw się, mała. — wybełkotał z sąsiedniej celi pijak — Będzie dobrze. Jak się nazywasz? Ja Poletko jestem Zdzisiek, rodak warszawski z Targówka. Anka milczała. — Nie bój się. Co, Zdziśka się boisz? I po co? No, jak masz na imię, koteczku? Anka zamknęła oczy i ukryła twarz w dłoniach. — Nie chcesz gadać, to pies z tobą tańcował. — oświadczył w końcu urażonym głosem pijak. Chwilę później rozległo się donośne chrapnięcie, napawając Ankę ostrożną nadzieją, że jej gadatliwy sąsiad zostawi ją w końcu w spokoju, ale ta nadzieja szybko okazała się płonna. Pijak niebawem obudził się znowu, najwyraźniej zapomniawszy już o urazie. — Te, mała — zabełkotał — Za co cię przyglinili? Zresztą nie mów, ja wiem. Na zycher dajesz troszkie dupki, co? Nie wstydź się, nic w tym złego. Powiedz mi tylko, gdzie bywasz, ja jestem pieniężny człowiek, dobrze ci będzie. Co, nie chcesz gadać? To przynajmniej ze mną zaśpiewaj. Dla nas na pokrzepienie serc, a klawiszom skurwysynom na pohybel! Pijak nabrał oddechu i zaryczał na całe gardło: Wyklęty powstań, ludu ziemi,
 Powstańcie, których dręczy głód!
 Myśl nowa blaski promiennymi
 Dziś wiedzie nas na bój, na trud! 
— No, śpiewaj, mała! — zachęcił Ankę — Przecież wy wszystkie gówniarze to znacie! Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata,
 Przed ciosem niechaj tyran drży! 
Ruszymy z posad bryłę świata,
 Dziś niczym – jutro wszystkim my! 
 Szczęknęła otwierana krata. Do środka weszło dwóch policjantów z pałkami w dłoniach. Anka skuliła się na swojej ławie, starając się stać jak najmniej widoczna. — Te, oliwa — zagadał jeden z mundurowych, podczas kiedy drugi otwierał drzwi celi pijaka — Schlałeś się w drobne kaszkie, twoje szurane prawo, ale mordę w ciup i lulu, a nie „Międzynarodówkie” zaiwaniać, bo się może okazać, że to faktycznie będzie twój ostatni bój. — Co ty, myślisz, że się ciebie boję, szczeniaku? — odparował wściekle, choć bełkotliwie pijak — To wy się, kurwy, powinniście bać. Anka usłyszała głuchy odgłos uderzenia. Pijak stęknął, zabełkotał. Dostał jeszcze raz i zwalił się ciężko na podłogę. — Nie boisz się? — sapnął któryś z policjantów — A teraz, gnoju? A teraz? Ciosy padały jeden po drugim. Stękanie szybko przeszło w wycie. — Zabijcie mnie! — wrzeszczał pijak — No zabijcie mnie, kurwie syny, bo co mi po takim życiu! Coś chrupnęło sucho. Zdzisiek Poletko, warszawski rodak z Targówka, zaskowyczał po zwierzęcemu, a Anka zadygotała od tego skowytu. Usłyszała, jak pijak wymiotuje na podłogę. Żołądek podjechał jej do gardła. — Ty moczymordo za krawat targana — odezwał się któryś z policjantów — Coś narobił? Zliż to teraz. Zlizuj, mówię! Łupnęło głucho. Pijak zawył. — Żeby nam tu tylko nie kojfnął. — Nie kojfnie. Leżeć mi tu, żłobie i ani mru-mru. Jak usłyszę, że znowu zaczynasz podgrymaszać, to się do ciebie wrócimy i wtedy dopiero obsłużymy cię na cacy. Zazgrzytał przekręcany klucz. Obydwaj policjanci wyszli, zupełnie ignorując skuloną w przerażony, rozdygotany kłębek Ankę. W sąsiedniej celi pijak cicho jęczał i szlochał, a Anka wcisnęła sobie palce w uszy, aby tego nie słyszeć. Kiedy w końcu wszystko ucichło, zwinęła się na ławie z szalikiem pod głową, przykrywszy się paltem. Jej umysł, rozpędzony w dzikiej gonitwie spanikowanych myśli, nie pozwolił jej zmrużyć oka. Mijały godziny, Anka tkwiła pogrążona w półprzytomnym, przesyconym strachem bezwładzie, podskakując nerwowo na każdy szmer, szczęk metalu czy odgłos butów na korytarzu. Przez jej głowę w koło przetaczały się te same obrazy, z którymi nie potrafiła sobie poradzić: dom — rodzice — Gośka — Karola — Lancelot — Berlin — pobita nad Wisłą dziewczyna — obóz za działalność antypaństwową — szubienica za akt terroru. I chociaż zdawała sobie sprawę, że przecież nie zrobiła nic złego, była gotowa przyznać się do każdej winy i obiecać poprawę, jeśli tylko puszczą ją z powrotem do domu, do rodziców. Szczęknęła otwierana krata, Anka skuliła się na ławie, podciągnęła palto pod brodę. Wszedł umundurowany policjant w towarzystwie dwóch tajniaków — nie byli to wczorajsi Tweedledee i Tweedledum — ci dwaj byli młodsi, starannie uczesani i ogoleni, odziani w ładnie skrojone garnitury. Policjant wsunął klucz w drzwi jej celi. Serce podeszło Ance do gardła. — Wychodź. — rzucił krótko. Anka zwlokła się z ławy, obolała, na chwiejnych nogach wyszła na korytarz. — Panienka zapomniała paltka, a na dworze zimno. — upomniał ją łagodnie jeden z tajniaków, wchodząc do celi. Wynurzył się z niej po chwili z rzeczami Anki w dłoniach i ostrożnie założył jej palto na ramiona — No, już lepiej. Chodźmy. Wyprowadzili ją na zewnątrz. Niskie, napęczniałe grafitowymi chmurami brzuszysko nieba, rozświetlane niewidocznym słońcem, nabierało powoli koloru stali i popiołu. Musiało być już rano. Tajniacy zapakowali Ankę na tylne siedzenie samochodu, którego koloru ani marki jej umysł nie zdołał zarejestrować. Znowu była wciśnięta między dwóch mężczyzn, znowu jechali w milczeniu przez na wpół uśpioną Warszawę. Przemknęli przez Wisłę mostem Poniatowskiego i przez chwilę Anka miała nadzieję, że być może odstawią ją z powrotem pod szkołę, ale auto skręciło w prawo, w Nowy Świat. Kątem oka dojrzała cukiernię Bliklego, w której razem z dziewczynami śmiały się i planowały przed świętami, i łzy zakręciły jej się w oczach na to wspomnienie. Skręcili w lewo za skrzyżowaniem ze Świętokrzyską, wjechali w bramę, którą otworzył dla nich umundurowany policjant. — No, to jesteśmy na miejscu. — powiedział wesoło uprzejmy tajniak, wysiadając i pomocnie wyciągając do Anki rękę. Znaleźli się na tyłach niepokojąco masywnej, dwupiętrowej kamienicy. Okna na parterze osłonięte były solidnymi kratami, co sprawiło na Ance ponure wrażenie. Weszli do środka, tajniacy pokazali swoje odznaki siedzącemu w dyżurce wartownikowi, który odebrał Ance jej palto, szalik i beret. Wprowadzili ją po granitowych schodach na drugie piętro i powiedli jasno oświetlonym korytarzem do białych drzwi opatrzonych tabliczką z napisem „204A”. Uprzejmy tajniak pociągnął za klamkę i skłonił się lekko, gestem zapraszając Ankę do środka. Drzwi zatrzasnęły się za jej plecami. Była w małym, niemalże całkowicie pustym, pozbawionym okien pokoju o ścianach pociągniętych szarą, olejną farbą. Za metalowym, podrapanym stołem siedział młody mężczyzna w popielatym garniturze i czarnym krawacie, z jasnymi włosami zaczesanymi w staranny ząbek. — Siadaj. — powiedział do Anki, wskazując jej krzesło. Anka usiadła. Ściana po lewej stronie była zasłonięta wielkim lustrem, w którym zobaczyła swoje podkrążone, opuchnięte oczy, zmatowiałe włosy i poszarzałą twarz, zupełnie jakby ta jedna noc w policyjnym areszcie postarzyła ją o dwadzieścia lat. Ząbek otworzył leżącą przed sobą teczkę, uniósł legitymację szkolną Anki. — Anna Koś — przeczytał — Piętnaście lat, córka Zofii i Zenona. Zgadza się? Skinęła głową, trzęsąc się strachu. Ząbek odłożył legitymację z powrotem do teczki. — Powiedz mi, Anka, co cię łączy z Małgorzatą Lorenc? Anka otworzyła szeroko oczy. — Co się dzieje z Gośką? — zapytała gorączkowo — Czy ona... — Zadałem ci pytanie. — przerwał jej spokojnie, lecz stanowczo Ząbek. — Jesteśmy przyjaciółkami. — wyszeptała roztrzęsionym głosem Anka. — Tylko tyle? — uniósł brwi Ząbek. — Najlepszymi przyjaciółkami. — jęknęła Anka, ocierając grzbietem dłoni zbierające się w oczach łzy — Proszę pana, czy z Gośką jest wszystko w porządku? Ząbek wyciągnął z teczki zapisaną na maszynie kartkę, przejrzał ją bez pośpiechu, po czym podsunął Ance wraz z długopisem. — Podpisz to. — polecił. — Co to jest? — zapytała Anka. — Podpisz. — powtórzył spokojnie Ząbek. Anka nachyliła się nad kartką, zamrugała oczami. — Ja, Anna Koś, córka Zofii i Zenona — przeczytała — Przyznaję się do dokonywania... czynów nierządnych w postaci... stosunków homoseksualnych z moją szkolną koleżanką Małgorzatą Lorenc?! — popatrzyła szeroko otwartymi oczami na Ząbka, czując, jak w jej żołądku formuje się twarda, lodowata kula. Ząbek uniósł lekko brwi, przyglądając się jej uważnie. — Ale... ale przecież to jest kłamstwo! — krzyknęła rozdygotanym głosem Anka — Gośka i ja nigdy... nigdy... jesteśmy tylko przyjaciółkami! — wyjęczała, chowając twarz w dłoniach. — To zeznała Lorenc, i to dobrowolnie. — stwierdził spokojnie Ząbek — Więc kto tu kłamie, twoja najlepsza przyjaciółka, czy ty? Za plecami Anki otworzyły się drzwi. — Zostawcie nas. — rozległ się znajomy, tubalny, lekko zachrypnięty głos. Anka podskoczyła na krześle. W progu stał wujek Jurek, przyglądając się jej zaniepokojonym wzrokiem. — Tak jest. — szczeknął Ząbek i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Wujek przyciągnął sobie jego krzesło i usiadł tuż naprzeciwko Anki, biorąc jej ręce w swoje duże, mięsiste dłonie. — Wujku — jęknęła roztrzęsiona Anka — Wujku, co się dzieje? To jest jakiś koszmar! — Aneczko — powiedział wujek Jurek, ściskając lekko jej wilgotne palce — Wiem, że jesteś zmęczona i przestraszona, ale musisz mnie teraz bardzo uważnie wysłuchać. Dobrze? — Dobrze, wujku. — skinęła głową Anka, pociągając nosem. Nie była w stanie się z tymi słowami nie zgodzić, czuła się absolutnie wykończona, a jej umysł wydawał się zanurzony w gęstym, ciężkim oleju. Wujek wyciągnął z kieszeni marynarki chusteczkę, podał ją Ance. — Masz, kochanie. Wytrzyj nosek. Jesteś bardzo mądrą dziewczyną, więc na pewno wiesz, czym jest zamach stanu. — Jak przewrót majowy? — zapytała Anka. — Właśnie. — zgodził się wujek — Jak przewrót majowy, tylko w wykonaniu złych ludzi, którzy chcą pogrążyć nasz kraj w chaosie. Ten zamach wisi nam nad głowami, Aneczko, a twój tata i ja ze wszystkich sił staramy się do niego nie dopuścić. Rozumiesz? — Rozumiem. — szepnęła Anka — Ale wujku, co ma do tego Gośka? I co mam do tego ja? Wujek Jurek pokręcił głową. — Ani ty, ani twoja przyjaciółka Małgosia nie macie do tego zupełnie nic, kochanie. Przecież jesteście jeszcze dziećmi. Ale musisz pamiętać, że ludzie opętani żądzą władzy nie cofną się przed niczym, a niektórzy z nich mają bardzo silną pozycję, z dostępem do ogromnej ilości informacji. Właśnie tak odkryli, że siostra twojej przyjaciółki obraca się w dość... ryzykownych kręgach, i że są w stanie w ten sposób wywrzeć nacisk na Małgosię, a przez nią dotrzeć do ciebie. — Czyli tamci policjanci wczoraj... — jęknęła Anka. — Tamci policjanci aresztowali cię na podstawie sfałszowanych dowodów, Aneczko. — wyjaśnił wujek — Na rozkaz ludzi, którzy chcą użyć cię do szantażowania twojego Taty. A jak zapewne wiesz, twój Tata posiada bardzo duży wpływ na to, co się w tym kraju dzieje. Anka pokiwała głową, wzięła głęboki, drżący oddech. — I co teraz będzie, wujku? — Teraz już wszystko będzie dobrze. — pocieszył ją wujek Jurek, delikatnie odgarniając zabłąkany kosmyk włosów z jej policzka — Jesteś ze mną i nic ci już nie grozi. — A Gosia? — zapytała Anka — Co z Gosią? — Gosia jest bezpieczna, kochanie. — uśmiechnął się miękko wujek — Nie musisz się już o nic martwić. Anka poczuła, jak ogromny, twardy, zimny kamień zsuwa się z jej serca. Odetchnęła głęboko, łzy ulgi popłynęły jej po policzkach. — Jest... jest tutaj, wujku? Mogę się z nią zobaczyć? — Małgosię ukryliśmy gdzie indziej. — powiedział wujek — Oczywiście, że się z nią zobaczysz, obiecuję. Ale to może troszeczkę potrwać, bo musimy być teraz bardzo ostrożni. Westchnął, ścisnął dłonie Anki. — Aneczko, wiem, że nie jest ci teraz łatwo, ale muszę prosić cię o pomoc. — Jaką pomoc, wujku? — zapytała zaniepokojona Anka. — W dalszym ciągu nie znamy nazwisk wszystkich tych, którzy są w ten zamach stanu zamieszani. — powiedział wujek Jurek — Dlatego musimy grać w grę, którą oni rozpoczęli. Byłoby dla nas ogromną pomocą, gdybyś podpisała to zeznanie, Aneczko. — Wujku, przecież to jest... — zaprotestowała Anka. — Tak, to jest kłamstwo. Oczywiście. — przerwał jej wujek — Ale jeżeli je podpiszesz, machina pójdzie w ruch. Dowiemy się, kto siedzi za sterami w Ministerstwie Sprawiedliwości i komu jeszcze nie możemy ufać tutaj, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Maski opadną, a twój Tata i ja będziemy wiedzieć dokładnie, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. — A co będzie ze mną? — jęknęła Anka. — Staniesz przed sądem, kochanie. — powiedział po chwili wujek — O wyrok się nie martw, bo od razu przejmiemy cię my. Na jakiś czas schowamy cię dobrze razem z Małgosią. Mamy takie miejsce, to jest... jak taka szkoła na wsi. Pobędziecie tam przez miesiąc, może dwa, aż sprawy się rozwiążą, wtedy od razu przywieziemy was z powrotem do Warszawy. Obydwie zostaniecie oficjalnie oczyszczone z zarzutów i wrócicie do swojego liceum jako bohaterki, które pomogły zapobiec zamachowi stanu. Anka zacisnęła zęby. — Wiem, że to nie jest dla ciebie łatwa decyzja, kochanie. — pokiwał głową wujek Jurek — Ale wyobraź sobie, jak wygląda alternatywa. Co może się stać z tobą, z Małgosią, z twoimi rodzicami, jeśli ten przewrót dojdzie do skutku. Anka przełknęła ślinę. Po chwili wahania podniosła długopis i drżącą dłonią złożyła pod zeznaniem swój podpis. — Jesteś bardzo dzielna. — pochwalił ją wujek, przytulając mocno do wydatnego brzucha — Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni. — Wujku — szepnęła Anka — Czy mogę porozmawiać z rodzicami? — Oczywiście, kochanie. — powiedział wujek — Ale musisz być cierpliwa. Twoi rodzice są teraz bacznie obserwowani, więc musimy być bardzo, ale to bardzo ostrożni. O nic się nie martw, dobrze? Odpocznij, prześpij się. Musisz być wykończona. Dali ci coś jeść na komendzie? — Nie. — mruknęła niechętnie Anka. — Bydlaki. — warknął ze złością wujek — Wszystkim się zajmiemy. Dostaniesz też grzebień i szczoteczkę do zębów. Kąpieli ani zmiany bielizny na razie obiecać ci nie mogę, niestety. Wytrzymasz, prawda? — Wytrzymam. — szepnęła Anka. Zaprowadzono ją na pierwsze piętro, do celi, która usilnie, lecz daremnie próbowała sprawiać wrażenie hotelowego pokoju. Podłoga pokryta była granatową wykładziną, na metalowym łóżku leżała śnieżnobiała pościel, a pod ścianą stało zgrabne, drewniane biureczko z krzesłem. Ubikacja wraz z umywalką były dyskretnie ukryte za postawionym w rogu przepierzeniem i zasłonięte błękitną kurtyną. Anka nie zdążyła się nawet dobrze rozejrzeć, kiedy umundurowana młoda kobieta o ostrej, poważnej twarzy i jasnych włosach przyniosła jej posiłek: dwie bułki z szynką, serem i sałatą, dwa jajka na twardo, kubek słabej, za to gorącej herbaty i jabłko. Anka zjadła przy biurku, po czym rozebrała się do bielizny, skorzystała z toalety i umyła tak starannie, jak było to możliwe. Położyła się do łóżka, nakryła kołdrą. Czuła się absolutnie wyczerpana. Lancelot, pomyślała sennie. Jeśli wujek zabierze mnie gdzieś na miesiąc albo dwa, nie odnajdę Lancelota. Odnajdę go później, postanowiła. Jak już to wszystko się skończy. Najważniejsze, że Gośka była cała i zdrowa, i że niedługo się z nią zobaczy. Już w półśnie, Anka znalazła swoje bursztynowe serduszko i zacisnęła je w dłoni. Obudziła się dopiero, kiedy przyniesiono jej obiad: zupę jarzynową, klopsy w sosie pomidorowym z ziemniakami, kapustę, kompot. Za zakratowanym oknem wychodzącym na dziedziniec było już ciemno. — Która godzina? — zapytała Anka, siadając przy biurku. — Wpół do szóstej. — odpowiedziała kobieta o poważnej twarzy. — Czy mogę porozmawiać z wujkiem? — Z kim? — zdziwiła się kobieta. — Z panem Jerzym Kwapiszewskim. — wyjaśniła Anka. — Zapytam. Kobieta wyszła, zgrzytnął przekręcany w zamku klucz. Anka zjadła obiad i odchyliła się na krześle, w zamyśleniu popijając kompot. Bardzo tęskniła za obiadami z rodzicami w jadalni ich domu w Konstancinie. Przypomniała sobie roześmianą Karolę opowiadającą o swoim pobycie w Edynburgu i zacisnęła zęby. Nic się nie skończyło, nic nie przepadło. Po prostu będzie musiała uzbroić się w cierpliwość, dużo cierpliwości. Na całe szczęście będzie przy niej Gośka, we dwie dadzą sobie radę. Przeszła się kilka razy w tę i z powrotem po granatowej wykładzinie, zatrzymała się przy oknie i popatrzyła na światła neorenesansowego pałacyku stojącego po drugiej stronie małego skwerku. Odetchnęła głęboko. Wszystko będzie dobrze. Kiwnąwszy do tej myśli głową, zgasiła światło i wróciła do łóżka. Obudził ją zgrzyt otwieranych drzwi i pstryknięcie włącznika światła. Anka podniosła się na łóżku, zasłaniając zmrużone oczy dłonią. To była jasnowłosa kobieta w asyście dwóch mundurowych policjantów, starszego i młodszego. — Ubieraj się. — rozkazała kobieta. — Co się dzieje? — zapytała czujnie Anka, czując wzbierający w niej nagle niepokój. — Nic się nie dzieje. Ubieraj się. Zawstydzona, na oczach całej trójki wciągnęła rajstopy i nieświeży szkolny mundurek, włożyła buty. — Daj ręce. — powiedział starszy policjant. Anka wyciągnęła do niego ramiona, a on, ku jej zaskoczonemu przerażeniu, zatrzasnął jej na nadgarstkach kajdanki. Sprowadzili ją po schodach, wyszli na zewnątrz. Było jeszcze ciemno, Anka, pozbawiona płaszcza, zadygotała z zimna w swoim mundurku. Na dziedzińcu, pomrukując cicho silnikiem, oczekiwała nieoznakowana szara furgonetka. Mundurowi otworzyli tylne drzwi, pomogli Ance wejść do środka i usiąść na ciągnącej się wzdłuż ściany ławce. Naprzeciwko niej siedziało już dwóch innych policjantów, jeden ze strzelbą na kolanach, na widok której zrobiło się jej słabo. Drzwi zostały zamknięte, furgonetka ruszyła z lekkim szarpnięciem. Nie było okien, jedyne źródło światła stanowiła wątła, zamontowana w suficie lampka. — Dokąd jedziemy? — zapytała drżącym głosem solidnie już wystraszona Anka. Policjanci nie zaszczycili jej nawet spojrzeniem. Nie była w stanie powiedzieć, jak długo trwała podróż. Kiedy furgonetka zatrzymała się w końcu na dobre, a silnik zgasł, Anka była już rozdygotanym, przerażonym kłębkiem nerwów. Mundurowi otworzyli drzwi, pomogli jej wydostać się na zewnątrz. Znajdowała się na dziedzińcu jakiegoś ponurego, masywnego budynku. Wysoko nad granitową studnią noc powoli zaczynała ustępować miejsca świtowi. Policjanci niemalże siłą wciągnęli ją do środka, poprowadzili w górę wąską klatką schodową. Wynurzyli się na pogrążonym w półmroku korytarzu. Światło lamp nadawało ścianom kolor bladej desperacji. W głębi korytarza szarpali się z kimś dwaj mundurowi. Podniesione głosy. Obcasy butów dudniące jak wystrzały na wypolerowanym parkiecie. Żałobna czerń zaglądająca w okna. Umrę, pomyślała panicznie Anka, prowadzą mnie na śmierć. — Przepuśćcie mnie! — krzyczał kobiecy głos — To moja córka! Ton i znaczenie tych słów dotarły do Anki dopiero przy podwójnych dębowych drzwiach. Jeden z policjantów miał już rękę na klamce. — Mamo! — wrzasnęła Anka, wyrywając się ku niej. — Ania! — zawołała powstrzymywana przez mundurowych Mama — Ania, Anusiu! Ciężkie ręce ścisnęły jej ramiona. Szarpnęły. Zabolały kajdanki. — Mamo! — krzyknęła rozpaczliwie. Wyrwała się, daremnie. Sufit, blask lampy w oczach. Złapali, przytrzymali. — Nie! Przepuśćcie mnie! Przepuśćcie! Powlekli ją z powrotem do drzwi. Ugryzienie stali na nadgarstkach. Mama, trzymana przez tamtych dwóch. Włosy w nieładzie. Szara, wyczerpana twarz. Ogromne, szeroko otwarte oczy. Pokręciła głową. Pokręciła do Anki głową. Te oczy, te ogromne oczy. — Mamo! — zaszlochała Anka — Nie zostawiaj mnie! Nie zostawiaj mnie tutaj! Mama szarpnęła się do niej. Przytrzymali ją znowu. — Proszę już iść. — zaburczał któryś — Proszę już stąd iść! Wepchnęli płaczącą i dygoczącą Ankę za drzwi. Zaciągnęli pod ścianę, posadzili między za sobą na ławie. — Uspokój się. Nic ci się nie stanie. Uspokój się, powtórzyła sobie Anka. Zacisnęła powieki. Uspokój się. Spokój. Nie było w niej spokoju. Był paniczny strach. Wspomnienie tej szarej, wyczerpanej twarzy Mamy. Jej oczy. Przełknęła ślinę. Potrzebowała obydwu rąk, aby otrzeć łzy. I tak nie przestawały płynąć. Zacisnęła roztrzęsione dłonie na barierce. — Jestem Dzielicki, adwokat. — powiedział cicho siedzący przed nią łysy mężczyzna w okularach. Druciane oprawki. Czerń togi. Zielony żabot pod szyją. Blade, obojętne oczy. Adwokat. Była w sądzie. Nie zabiją jej. Ulga napłynęła do niej ciepłą, mdłą falą, zapiekła kwaśno w gardle. — Nic się nie bój, będzie dobrze. Ja będę mówił, ty się nie odzywaj. Dojrzała wiszącego na ścianie orła, podwyższony stół, rzędy pustych ław. Skoro to sąd, dlaczego nikogo więcej tu nie ma? — Proszę wstać, sąd idzie. Za bardzo trzęsły się jej nogi. Policjanci chwycili ją pod ramiona, unieśli w górę. Stukanie obcasów na parkiecie. Kobieta w czarnej todze z fioletowym żabotem. Ciężki łańcuch z orłem na szyi. Włosy ściągnięte w ciasny kok. To nie może być jej naturalny kolor, przeszło Ance przez głowę. Kobieta zasiadła za stołem. Znienacka miała na nosie okulary. Otworzyła teczkę z aktami. Łysy adwokat... jak on się tak właściwie nazywał? Usiadł. Policjanci pociągnęli Ankę w dół. — Otwieram rozprawę przed sądem specjalnym dla miasta stołecznego Warszawy. Oskarżona wstanie. Chłodne, poważne oczy za szkłami. Surowe usta. Wstała, wspierając się o barierkę. Serce waliło w piersi. Zaciśnięte na metalowej poręczy dłonie dygotały. — Anna Koś, urodzona szóstego grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku, córka Zofii i Zenona, jest oskarżona o przestępstwo z paragrafu drugiego artykułu dwieście siódmego Kodeksu Karnego: kto z własnej i nieprzymuszonej woli dopuszcza się czynu nierządnego z osobą tej samej płci, podlega karze pozbawienia wolności do lat pięciu. Czy oskarżona Anna Koś przyznaje się do winy? — Oskarżona przyznaje się do winy, wysoki sądzie — powiedział jej łysy adwokat — I prosi o łagodny wymiar kary. Kara. Te ogromne, smutne oczy Mamy. Sposób, w jaki pokręciła głową. Nie, mówiła jej Mama. Nie. Nie. — Nie. — odezwała się cicho. Adwokat syknął coś, czego nie zrozumiała. Nie chciała patrzeć w te blade, wlepione w siebie oczy. — Co oskarżona powiedziała? — Nie przyznaję się. Nabrała oddechu. Nie mogli jej nic zrobić. Była niewinna. — Jestem niewinna. Sędzia patrzyła na nią zza okularów. Bardzo wąskie, bardzo stanowcze usta. — Oskarżona własnoręcznie podpisała się pod zeznaniem, w którym do winy się jednoznacznie przyznaje. Czy oskarżona twierdzi teraz, że podpis złożony na zeznaniu nie należy do niej? Była niewinna. A oni ją oszukali. Wszyscy kłamali. Wszyscy. — To kłamstwo. Zwykłe kłamstwo i oszustwo. Gosia. Och, Gosia. Mówiłaś, że przed wszystkim mnie obronisz. — Wezwijcie Gośkę... Małgorzatę Lorenc. Wezwijcie Małgorzatę Lorenc. Ona wie. Ona poświadczy, że to wszystko kłamstwo. Słowa ledwo przechodziły jej przez gardło. Gdzie był teraz jej Lancelot? Dlaczego jeszcze nie szturmował zamku Pendragona? Jestem tutaj, Lancelocie. Przyjdź i zabierz mnie stąd. Jestem tutaj. Sędzia zdjęła okulary. — Oskarżona najwyraźniej nie jest świadoma, że Małgorzata Lorenc dwa dni temu popełniła w celi samobójstwo. Anka patrzyła tępo w jej chłodne oczy. Minutę, godzinę, wiek. Musiała się przesłyszeć. Przecież Gosia... nie. Nie. Musiała się przesłyszeć. Nie. Nagle przyszedł ból. Przeraźliwy, porażający, nieznośny. Nawet nie wiedziała, że może tak boleć. Że powietrze może palić. Nie. Na pewno się przesłyszała. Nie. Nie Gosia. Że serce może zeschnąć się i rozpaść. Nie mogła już stać. Nie mogła oddychać. Upadła na ławkę. Chwycili ją pod ramiona. Dźwignęli w górę jak lalkę. Nie Gosia. Na pewno się przesłyszała. To tylko sen, uświadomiła sobie nagle. Nie ma się czego bać. To tylko zwykły koszmar. Przecież inaczej kształty i kolory nie zlałyby się w jedną mdłą plamę. Głos tej sędzi nie dochodziłby jak przez mgłę, falujący, metaliczny i dziwnie spowolniony. — Sąd specjalny uznaje... winną zarzucanych czynów... młody wiek... trzech lat... ośrodku wychowawczym. To był sen. Musiała się po prostu obudzić. Zapadła się w ciemność.
  5. Rozdział 13 Szarą, rozziewaną nijakość środowego poranka zakłóciła informacja, którą podzielił się z klasą na godzinie wychowawczej profesor Polakowski, wywołując żywiołowy entuzjazm Maleńkiej i umiarkowany całej reszty dziewcząt. — Od drugiego semestru — oznajmił profesor — Prowadzone będą fakultatywne zajęcia z przysposobienia wojskowego, które... — Co to znaczy, panie profesorze? — podniosła rękę Heńka Konopacka. Profesor spojrzał na Heńkę znad okularów. — Co znaczy co? Przysposobienie wojskowe? — Nie, fa...kultatywne? Gośka zachichotała w kułak, Lufa z Karolą wymieniły się spojrzeniami. Heńka nie była może najbystrzejsza, ale za to jej ojciec był wiceministrem rolnictwa. — Fakultatywne, Konopacka, oznacza nieobowiązkowe. — wyjaśnił cierpliwie profesor Polakowski, po czym przeniósł wzrok na resztę klasy — Jeśli któraś z was jest zainteresowana nauką pierwszej pomocy, sygnałów, obsługi radia... — A będzie strzelanie? — wyrwała się Gośka. — Do kogo ty chciałabyś strzelać, Lorenc? — zapytał lekko już poirytowany profesor. — Oczywiście do wrogów narodu, panie profesorze. — odparła wyszczerzona od ucha do ucha Gośka. Profesor Polakowski westchnął, potarł podstawę nosa czubkami palców. — Jeśli będzie zainteresowanie również ze strony innych klas, to być może uda się zorganizować jakieś wyjście na strzelnicę. Tak jak mówiłem... — A będą mundury, panie profesorze? — zapytała ochoczo Maleńka. — Jakie znowu mundury, Kalinowska? — jęknął profesor. — No, czy będziemy nosić na tych lekcjach wojskowe mundury? Profesor popatrzył na Maleńką przeciągle. — Zajęcia będą odbywać się raz w tygodniu, popołudniami, po normalnych lekcjach. — podjął po chwili — Te z was, które są zainteresowane, niech do końca tego semestru przyniosą pozwolenie od rodziców. Anka podniosła rękę. — Tak, Koś? — Kto będzie prowadził te zajęcia, panie profesorze? — zapytała Anka. — Częściowo profesor Jarocki... no, no, proszę mi się tu nie krzywić. — powiedział profesor Polakowski, widząc grymasy na twarzach dziewcząt — Profesor Jarocki jest byłym podoficerem Wojska Polskiego... — To wszystko tłumaczy. — mruknęła Gośka. Karola pokiwała dyskretnie głową. — ...i świetnym fachowcem w kwestiach przysposobienia wojskowego. Ale dodatkowo planujemy zapraszać również instruktorów wojskowych, którzy poprowadzą zajęcia razem z profesorem. Oczy Maleńkiej błysnęły łakomie. — A może będziemy mogły odwiedzić prawdziwą jednostkę wojskową, panie profesorze? — zapytała niewinnym głosem — Żeby zobaczyć, jak wygląda na co dzień służba... i w ogóle? — Może. — zgodził się ostrożnie profesor Polakowski, zaniepokojony nieco jej zapałem. — Panie profesorze — uniosła rękę Jadźka Marek — Czy jeśli skończymy te zajęcia, to wezmą nas później do wojska? — Z tego, co wiem — uśmiechnął się lekko profesor Polakowski — To obowiązkiem obrony ojczyzny objęta jest wyłącznie młodzież płci męskiej. Jeśli bardzo chcesz, Marek, to kiedy ukończysz osiemnaście lat, możesz stawić się przed komisją kwalifikacyjną, a ukończony kurs przysposobienia wojskowego z pewnością wpłynie pozytywnie na twoje szanse przyjęcia do służb pomocniczych. Niemniej jednak na siłę nikt raczej do wojska brać cię nie będzie. Jeszcze jakieś pytania? Profesor rozejrzał się po klasie. — Brak? Jeśli jakiekolwiek pojawią się później, to zapraszam do mnie. A na razie proponuję, żebyście skupiły się na nauce, bo zbliża się koniec semestru, a ja nie życzę sobie widzieć żadnych dwój ani trój. Po klasie przeszedł ponury pomruk. Przypomnienie o podsumowujących semestr klasówkach, którymi najeżone były ostatnie trzy tygodnie stycznia, stanowiło niezawodny sposób na schłodzenie nastrojów. — Zapisujecie się na to przysposobienie wojskowe? — zapytała przy obiedzie Karola. — Jasne! — odparła ochoczo Maleńka — Tylko szkoda, że nie będzie mundurów. — dodała po chwili z żalem — Za to instruktorzy wojskowi, no, no. — Co ty masz z tym wojskiem i mundurami? — zmarszczyła brwi Gośka. — Lubię. — oznajmiła krótko Maleńka. — Słyszałam, że Gośka też lubi mundury. — rzuciła od niechcenia Karola — Zwłaszcza te czarne. — Opowiadaj! — zaciekawiła się Maleńka. Myśli Anki jak na komendę pomknęły z powrotem do Sylwestra, do ciemnych, ciepłych oczu patrzących na nią z otworów maski. Poczuła delikatne ciepło rozlewające się w okolicach serca, które natychmiast przygasło, gdy zdała sobie nagle sprawę, jak ogromnym problemem będzie wyprawa na następną imprezę w Avalonie. Po pierwsze, będzie musiała wymyśleć jakiś wiarygodny powód, dla którego rodzice pozwoliliby spędzić jej noc poza domem. Po drugie, nie mogła przecież pójść tam w szkolnym mundurku. Najchętniej przebrałaby się znowu w czerwoną gośkową sukienkę, do tego makijaż i naturalnie odrobina Numeru Pięć... — Halo, księżniczko. — zamruczała Gośka, trącając ją łokciem — Nie rozmarzaj się tak, bo tu się mówi do ciebie. Anka zamrugała oczami. — Nie rozmarzam się. — powiedziała szybko, zarumieniona i zawstydzona — O co chodzi? — Już o nic. — westchnęła Gośka, odsuwając swój talerz — Nastrój prysł. Zjadłaś zupę, Maleńka? Masz, zeżryj i moją. — Jak można nie lubić pomidorowej? — zdziwiła się Maleńka. — Normalnie. — odparła Gośka — Tak samo, jak można nie lubić, kiedy śmierdzą ci nogi. — Coś się stało? — czujnie zapytała Ankę Karola, która przez cały czas nie spuszczała z niej wzroku. — Nic się nie stało. — odparła nieśmiało Anka. Gośka zmarszczyła brwi. — Czym ty się znowu frasujesz, o nieszczęsna? — Niczym. — odparła szybko Anka, wyławiając z pomidorowej ryż — Zastanawiałam się, za co chciała się przebrać Atena. — Faktycznie — skinęła głową Maleńka — Atena miała iść z wami na tego tajemniczego Sylwestra. — Za baletnicę. — oznajmiła Gośka. Anka zamrugała oczami, odłożyła łyżkę. — Skąd wiesz? — zapytała. Gośka wzruszyła ramionami. — Spotkałyśmy się wczoraj w kiblu i pogadałyśmy trochę. Atena chciała się przebrać za baletnicę. Miała już wszystko naszykowane. Właśnie dlatego się przeziębiła. — Jak to? — zmarszczyła brwi Lufa. — Tak to — wyjaśniła Gośka — Że przebrała się w swój kostium i próbowała tańczyć „Jezioro łabędzie”. A że cała się przy tym zgrzała, to otworzyła okno. — Gośka pokiwała wymownie głową. Anka, Karola, Lufa i Maleńka popatrzyły po sobie. — Atena ma coś wspólnego z baletem? — zdziwiła się Karola. — A wygląda, jakby miała? — uniosła brwi Gośka. — Zupełnie nie wygląda. — stwierdziła Maleńka. — Zauważyłyście, ile u nas w klasie jest oryginałów? — powiedziała Anka, wyliczając na palcach — Gośka, Atena, Maleńka, Zośka... — A co niby robię tam ja? — oburzyła się Maleńka. — Grunt, że przynajmniej my dwie jesteśmy normalne. — oświadczyła Karola, poklepując Ankę po nadgarstku. Gośka parsknęła, zasłaniając usta dłonią. — Ja cię proszę, Karol — powiedziała — Nie przy jedzeniu. Tydzień, ku równoczesnej frustracji i uldze Anki, minął, jak z bicza trzasł. Z jednej strony całe popołudnia i wieczory zajmowało jej powtarzanie materiałów do niekończących się sprawdzianów — tylko w tym tygodniu miała biologię i matematykę, a o następnym bała się w ogóle pomyśleć — ale z drugiej strony każdy mijający dzień zbliżał ją do ponownego spotkania z Lancelotem. Ta perspektywa dodawała jej skrzydeł, wypełniała ją dziwną, wibrującą energią, która, wydawałoby się, pozwalała jej przenosić góry. Dwa tygodnie, pomyślała z uśmiechem Anka, patrząc w niedzielny wieczór na kalendarz, na którym oznaczyła sobie datę dwudziestego trzeciego stycznia maleńkim serduszkiem. Dwa dni wcześniej, dwudziestego pierwszego, był Dzień Babci i Anka wiedziała, że powinna wysłać Babci list, albo przynajmniej kartkę. Co prawda Babcia nie napisała ani nie zadzwoniła w jej urodziny, ale Anka zdawała sobie sprawę, że pamięć Babci nie była już taka, jak kiedyś. Nie dawało się już porozmawiać z nią przez telefon bez wrzeszczenia do słuchawki, a pisanie do Babci też nie szło Ance tak łatwo, jak kiedyś. Gdy była młodsza, potrafiła zapełniać całe strony opisami swoich codziennych przeżyć i obserwacji oraz bezsensownymi rysuneczkami. Teraz nie miała już za bardzo o czym pisać. Jej życie, od kiedy zaczęła liceum, stało się zbyt dorosłe, zbyt osobiste i intymne, aby dzielić się nim z Babcią, dla której Anka ciągle miała dziesięć lat i wiecznie zasmarkany nos. Zmęczona, odłożyła podręczniki i zeszyty, przeciągnęła się i ziewnęła rozdzierająco. Potrzebowała gorącej, pachnącej migdałami kąpieli. A przy okazji musiała kiedyś wybrać się z Gośką do Braci Jabłkowskich po pomarańczowy płyn, który podobał się jej zdecydowanie bardziej od migdałowego. W łazience Hela puściła do niej konspiracyjnie oko, na co Anka odpowiedziała uśmiechem. Nie powiedziała jeszcze Heli o Lancelocie — ponieważ, szczerze mówiąc, nie za bardzo wiedziała, co mogłaby jej powiedzieć. Za to Hela błyskawicznie dostrzegła zmianę, która nastąpiła w Ance po Sylwestrze i teraz po prostu spokojnie, cierpliwie oczekiwała samoistnej i nieuchronnej eksplozji. Po kąpieli, rozgrzana i przyjemnie rozleniwiona Anka wśliznęła się pod kołdrę i zgasiła światło. Jutro będzie poniedziałek, pomyślała z musującym w brzuchu podnieceniem, niecałe dwa tygodnie. Co prawda nie wpadła jeszcze na żadne rozwiązanie problemów logistycznych związanych z wyprawą do Avalonu, ale miała przecież jeszcze dużo czasu. Coś na pewno uda się do spółki z Gośką wymyślić. Uśmiechając się do siebie, zamknęła oczy. — Dobranoc, Lancelocie. — szepnęła, co stawało się jej conocnym rytuałem — Gdziekolwiek i kimkolwiek jesteś. Obudził ją przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła. Anka poderwała się, mrugając oczami, nie do końca pewna, czy hałas po prostu jej się nie przyśnił. Przez chwilę siedziała w bezruchu z kołdrą podciągniętą pod brodę, nasłuchując w napięciu. Na dole trzasnęły drzwi. Z sercem panicznie walącym w piersi, Anka wyskoczyła z łóżka, sekundę później stała już na korytarzu. Było ciemno i zimno, podłoga na dole poskrzypywała lekko pod czyimiś powolnymi krokami. Wyciągając przed siebie ręce, Anka dotarła po ciemku do szczytu schodów, sięgnęła do włącznika światła. — Nie zapalaj. — usłyszała z dołu głos Taty. Zeszła ostrożnie po schodach, obydwoma rękami trzymając się poręczy. — Tutaj, Ania. — szepnęła w ciemności Mama. Anka podbiegła do niej, poczuła wokół siebie jej ramiona i przylgnęła do nich z całych sił, dygocząc. — Co się stało? — wyszeptała. Mama potrząsnęła głową. Tata pchnął ostrożnie drzwi salonu, blade światło wpadające przez okna holu wykrzesało metaliczny błysk na czymś, co trzymał w dłoni. Powiało chłodem, Anka przytuliła się mocniej. Tata wsunął się do środka, zapalił latarkę. W drugiej dłoni trzymał pistolet. Snop światła omiótł podłogę, zalśnił na odłamkach szkła. Tata kucnął, przyjrzał się czemuś ciemnemu i okrągłemu. Mama i Anka wychyliły się zza framugi. — Co to jest, Zenek? — zapytała szeptem Mama. — Kamień. — mruknął spokojnie Tata. Wstał, podszedł do okna, rozsunął zasłony. Powiało lodem, resztki wybitej szyby, niczym zęby jakiegoś zdeformowanego potwora, zalśniły ostrzegawczo w ostrym świetle latarki. Tata otworzył portfenetr, wyszedł powoli na patio. — Zenek! — zawołała wystraszonym głosem Mama, tuląc do siebie Ankę. Tata machnął uspokajająco ręką. Ze zgaszoną latarką podszedł do szczytu schodków, rozejrzał się po pustym, ciemnym ogrodzie, po czym powoli wycelował pistolet w niebo. — Stój, bo strzelam! — zawołał w nieruchomą ciemność. Huk wystrzału sprawił, że Anka podskoczyła, wcisnęła się mocniej w Mamę. — Nie bój się, kochanie — szepnęła pobladłymi ustami Mama — Nie bój się. Zagrzmiał sucho drugi wystrzał, wystraszona już na dobre Anka zamknęła oczy. Sekundę później wysokim, spanikowanym brzęczeniem rozdzwonił się telefon w holu. — Zosiu, odbierz. — powiedział Tata, wracając do salonu i zamykając portfenetr — To strażnik spod bramy. Mama, ciągnąc za sobą kurczowo uczepioną jej Ankę, podeszła do komody i podniosła słuchawkę. — Tak — powiedziała po chwili ciszy — Tak, to strzelał mąż. Nie wiem. Chwileczkę. Zenku. — odezwała się do Taty. Tata wszedł do przedpokoju, zapalił światło i przejął od Mamy telefon. — Deszcz. — powiedział, odkładając pistolet i uspokajająco głaszcząc Ankę po głowie — Nie trzeba, sytuacja opanowana. Zostańcie przy bramie, za chwilę będzie tu żandarmeria. Tata odłożył słuchawkę, uśmiechnął się miękko do Anki. — Wracaj do łóżka, Aniu — odezwał się cicho — Już wszystko w porządku. — Tato... — jęknęła ze łzami w oczach Anka. Tata nachylił się ku niej, ujął jej policzek w dłoń i lekko pocałował ją w czoło. — Zaufaj mi, skarbie. Wszyscy jesteśmy bezpieczni, nie ma się czego bać. — szepnął, po czym przeniósł wzrok na Mamę — Chyba zostawimy jutro Anię w domu, jak myślisz, Zosiu? — Masz jutro w szkole coś ważnego? Jakiś sprawdzian? — zapytała Ankę Mama. — Nie mam. — pokręciła głową Anka. — W takim razie zostaniesz w domu. Zadzwonię rano do szkoły, powiem, że źle się poczułaś. A na razie wracaj do łóżka, tak, jak mówi Tata. — I tak już nie zasnę. — burknęła Anka. — Zaśniesz, zaśniesz. — pocieszył ją miękko Tata — Jeszcze nawet nie ma pierwszej. Idź, skarbie. Anka niechętnie oderwała się od Mamy, popatrzyła na nią, przenosząc po chwili wzrok na Tatę, po czym odwróciła się opornie i ruszyła w stronę schodów. — Ania! — zawołał Tata, kiedy wchodziła już na pierwsze stopnie, kładąc sobie wskazujący palec na ustach. Anka skinęła głową na znak, że zrozumiała. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi pokoju, usiadła na łóżku. Cała senność wyparowała, w jej wnętrzu ciągle dygotały resztki strachu. Było ciemno i chłodno, cisza oblepiała jej roztrzęsiony umysł zimnym, wilgotnym niepokojem. Anka zapaliła nocną lampkę i wstała z łóżka. Przejrzała stojące na półce z książkami płyty, które zostawiła jej Karola, wybrała „The Freewheelin' Bob Dylan” i nastawiła na swoim thorensie niesamowite „Blowin' in the Wind”, od którego zawsze przechodziły ją dreszcze. Zgasiła światło, wróciła na łóżko, siadając po turecku i okrywając się kołdrą. Głośniki odezwały się akustyczną miękkością gitary i Anka westchnęła, czując znajome mrowienie pełznące po kręgosłupie. Na okładce płyty Bob Dylan szedł zaśnieżoną ulicą z wtuloną w niego dziewczyną i Anka uśmiechnęła się, wyobrażając sobie siebie z Lancelotem. Zza okna dobiegł pomruk silników. Anka odłożyła kopertę na łóżko, rozchyliła zasłony i oparła łokcie o parapet. Na podjazd wtaczał się właśnie terenowy ryś na szerokich oponach, z migoczącą na dachu czerwoną lampą. Za nim pełzły cielska dwóch kanciastych wojskowych ciężarówek, z kolejnym rysiem w ariergardzie. Pojazdy zatrzymały się długim rzędem przed schodami. Z pierwszego rysia wysiadło trzech żandarmów w białych pasach i z czarnymi opaskami na rękawach. Zasalutowali stojącemu na szczycie schodów Tacie, który odpowiedział skinieniem głowy. Uścisnęli sobie dłonie. Z paki ciężarówki wyskoczyli żołnierze w łaciatych, zielono-brązowych mundurach i zielonych beretach zadziornie ściągniętych na jedno ucho, z karabinami w rękach. Sprawnie ustawili się w dwuszeregu pod komendą krępego podoficera, stanęli na baczność. Wzdłuż równego, najeżonego lufami szyku przeszło żwawym krokiem dwóch oficerów w zimowych płaszczach i rogatywkach. Obydwaj zasalutowali Tacie, który uścisnął dłoń młodszemu i przyjacielsko klepnął po ramieniu starszego. Bob Dylan śpiewał gorzko o władcach wojny, ich działach, bombach i samolotach, co wydało się Ance niepokojąco adekwatne, a jej żołądek ścisnął się przeczuciem zimnego, nieuchwytnego zagrożenia. Odsunęła się od okna, zatrzymała płytę i schowała ją z powrotem do koperty. Nastawiła The Geoffreys, stojąc w bezruchu przy biurku, dopóki z głośników nie zaszeptał do niej duet miękkiego, męskiego barytonu i kobiecego altu w asyście gitary i fortepianu. Anka westchnęła, cofnęła się o krok i usiadła na łóżku. Pozwoliła muzyce spowić się ochronnym kokonem, wypychającym lęk, zmartwienia i troski daleko na skraj świadomości. Przewróciła się na bok, zwinęła w kłębek i przykryła kołdrą. Była już pogrążona w półśnie, kiedy pierwsza strona płyty dobiegła końca. Anka przez chwilę półprzytomnie rozważała przełożenie jej na drugą stronę, ale zanim zdołała znaleźć w sobie niezbędną siłę i motywację, zasnęła. Budzik wrzasnął na nią jazgotliwym, niecierpliwym brzęczeniem. Anka wyciągnęła na ślepo rękę i zablokowała dzwonek, niewyspana, bardzo zmęczona i zupełnie nieprzytomna. Uparcie przewróciła się na drugi bok, ale jej umysł już działał, analizując i odtwarzając krok po kroku wydarzenia ostatniej nocy i Anka zdała sobie sprawę, że nie zaśnie. Zirytowana i rozziewana, wstała z łóżka, podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Na podjeździe stał tylko jeden oliwkowy ryś bez kogutów w towarzystwie nieznajomej, szarej limuzyny i mercedesa Stefana. Drugi zniknął, wraz z obydwoma ciężarówkami. Anka zmrużyła oczy, dojrzała żołnierza w łaciatym mundurze i zielonym berecie, przechadzającego się z przewieszonym przez ramię karabinem w tę i z powrotem wzdłuż bramy. Rozległo się pukanie do drzwi. — Proszę. — powiedziała Anka. Do pokoju wpadła Hela, blada i zdenerwowana. Chwyciła Ankę w ramiona i przytuliła ją mocno. — Och, Aniu, moja ty Aneczko. — jęknęła, głaszcząc ją po włosach — Już wszystko od państwa słyszałam. Ależ musiałaś się wystraszyć, biedactwo. Dobrze się czujesz? Spałaś chociaż trochę? — Spałam, Helu, spałam. — mruknęła uspokajająco Anka — Nic mi nie jest. Naprawdę nic. Hela odetchnęła z ulgą, nie wypuszczając Anki z ramion. — Co za bandyci. — wycedziła ze złością — Zwykłe dzikusy. Mam nadzieję, że twój Tata zrobi z nimi porządek. — Helu, już naprawdę wszystko w porządku. — uspokoiła ją Anka — Nie martw się. — Nie idziesz dzisiaj do szkoły, prawda? — zapytała Hela, ostrożnie wypuszczając Ankę z objęć. — Nie idę. — I bardzo dobrze, po takiej nocy! Co chcesz na śniadanie? — Nie wiem. — powiedziała po chwili namysłu Anka — Zastanowię się. Umyta i ubrana, zeszła na dół. Zza drzwi zamkniętego gabinetu Taty dochodziły przytłumione głosy. Anka zajrzała do salonu — po rozpryśniętym szkle i kamieniu nie zostało ani śladu, rozbite okno było szczelnie zaklejone folią. — Dzisiaj przyjdzie szklarz — powitała ją w jadalni Mama — I koniecznie trzeba jeszcze w salonie odkurzyć, bo mogły zostać kawałki szkła, więc niech ci przypadkiem nie przyjdzie do głowy kręcić się tam na bosaka. A najlepiej w ogóle się tam nie kręć. Jak spałaś? — Średnio. — mruknęła Anka, siadając przy stole i opierając głowę na dłoni — A wy? — Jak niemowlęta. — odparła sarkastycznie Mama i uśmiechnęła się do niej, unosząc do ust filiżankę z gorącą kawą. — Ja też chcę kawę. — stwierdziła Anka — Helu, mogę prosić kawę? Tylko dużo śmietanki i cukru, dobrze? I może tę owsiankę z kawałkami czekolady. — Oczywiście, panienko Aniu. — skinęła głową Hela — Już się robi. Siedziały w milczeniu, Anka, jedząc powoli swoją owsiankę, Mama zaczytana w „Dzienniku Stołecznym”. Popijając słodką, aromatyczną kawę, Anka patrzyła, jak widoczny za oknem ogród niespiesznie nabierał detali, w miarę jak noc oddawała pola blademu, zimowemu świtowi. W holu trzasnęły drzwi, Anka usłyszała głos Taty. — Dziękuję. — powiedziała, dopiła szybko kawę i wstała od stołu. — Co zamierzasz teraz robić? — zapytała Mama, zerkając na nią znad gazety. Anka wzruszyła ramionami. — Może się pouczę. — mruknęła. — Ania — Mama spojrzała na nią uważnie — Dopóki to wszystko się nie uspokoi, wracaj zaraz po szkole do domu. Żadnych spacerów ani kręcenia się po mieście. Dobrze? Anka zagryzła wargę. — To znaczy, nie mogę wychodzić? — zapytała, już martwiąc się o imprezę w Avalonie za dwa tygodnie. Mama odłożyła gazetę na blat stołu. — Tego nie powiedziałam. Nie możemy trzymać cię na siłę w domu. Jeśli chcesz gdzieś pójść, idź, ale niech Stefan zawiezie cię na miejsce i stamtąd odbierze. Nie chcę, żebyś chodziła teraz po ulicach, ani sama, ani z koleżankami. — Dlaczego, Mamo? — zmarszczyła brwi Anka. — Dlatego, że nie wiemy jeszcze, kogo spłoszył w nocy Tata, ani dlaczego ten ktoś próbował się do nas włamać. — wytłumaczyła Mama. — Ale Mamo, przecież tam nikogo nie było! Tata strzelał w powietrze! — zaprotestowała Anka. — Anna — powiedziała z naciskiem Mama, patrząc jej prosto w oczy — Było ciemno, a ty widziałaś tylko, że Tata najpierw kazał się komuś zatrzymać, a potem dwa razy wystrzelił. Rozumiesz? — Rozumiem. — szepnęła po chwili Anka. Mama westchnęła, brzęknęła odstawianą filiżanką. — Nie musisz się niczego obawiać, kochanie. — powiedziała, splatając palce na blacie stołu — Po prostu twój Tata i ja będziemy czuć się pewniej, wiedząc, że jesteś cały czas pod opieką. — Dobrze, Mamo. — zgodziła się potulnie Anka — A co z feriami? — A co ma być z feriami? — zapytała Mama. Anka zawahała się przez chwilę. — Przecież ty chcesz być teraz przy Tacie, a nie puścisz mnie nigdzie samej, prawda? — zamruczała niechętnie, ciągle mając w pamięci jej słowa z tej pamiętnej wtorkowej kłótni. Mama przyjrzała się jej uważnie. — Zobaczymy. — powiedziała krótko. W holu było cicho. Płaszcz i kapelusz Taty ciągle wisiały na haku przy drzwiach wejściowych, co znaczyło, że jego nieobecność była tylko chwilowa — czyli, innymi słowy, Tata musiał być w ogrodzie. Wiedziona nagłym impulsem, Anka wciągnęła buty, narzuciła na siebie palto i wyszła na zewnątrz. Było szaro i ponuro, po śniegu pozostały jedynie błotniste kałuże i żałosne resztki brudnych zasp w zacienionych kątach. Anka zeszła po schodach, zerknęła nieufnie na obcą, szarą limuzynę. Oparty o nią żołnierz w rogatywce i zielonym mundurze spojrzał na nią ciekawie, wypuszczając nosem dym palonego papierosa. Z dłońmi schowanymi w kieszeniach palta, Anka obeszła dom ścieżką między rzędami czarnego, smętnego żywopłotu, weszła do ogrodu. Na trawniku, gdzie grali z Tatą w lecie w badmintona, wznosił się teraz duży, wojskowy namiot. Przy nim, pod brezentowym zadaszeniem, stała polowa kuchnia. Najwyraźniej żołnierze zamierzali zostać tu na dłużej, a Anka nie poczuła się tym spostrzeżeniem specjalnie zachwycona. To był w końcu jej dom i jej ogród, i chociaż rozumiała, że żołnierze mieli zapewnić jej bezpieczeństwo, byli obcy, a ich obecność napawała ją niepokojem. Za jabłoniami, prawie przy samym murze, dostrzegła szary garnitur Taty w towarzystwie starszego oficera w oliwkowym płaszczu oraz dwóch żołnierzy w łaciatych, brązowo-zielonych mundurach. — Wszedł tędy, górą — mówił Tata. Razem z oficerem przyglądali się szczytowi muru — Widzisz? Przecięty drut. A tam, w krzakach — Tata wskazał dłonią krzewy malin — Znaleźli butelkę z benzyną i zapalniczkę. Chciał nas podpalić, rozumiesz? Tylko zapalniczka nie odpaliła, więc zamiast tego rzucił kamieniem. — Szczęście, że nie przyniósł zapałek. — mruknął głębokim basem oficer. — Strzeliłem do drania dwa razy — powiedział Tata — Ale nie trafiłem. Za ciemno. Uciekł po tej jabłoni, widzisz? A już jakiś czas temu miałem przyciąć te cholerne konary. Sucha gałązka trzasnęła pod butem Anki. Wszyscy czterej mężczyźni odwrócili się jak na komendę. Tata uśmiechnął się lekko, wyciągnął do niej zachęcająco dłoń. Wąsaty oficer przyjrzał się jej uważnie spod daszka rogatywki. Anka dostrzegła generalski wężyk na otoku. — Moja córka Anna. — przedstawił Ankę Tata, obejmując ją ramieniem — A to pan generał Biernacki. Anka dygnęła grzecznie, generał Biernacki ukłonił się i musnął ustami jej dłoń, przy okazji drapiąc ją okazałym wąsem. — Ci bandyci musieli panią zdrowo wystraszyć. — zamruczał tubalnie — Niezmiernie mi przykro. No, ale teraz nasi chłopcy zadbają, żeby nic takiego już się nie powtórzyło. — Ludzie pana generała pobędą tu z nami, aż zostanie zakończone śledztwo, a sprawca stanie przed sądem. Dwa, trzy tygodnie góra. — wyjaśnił Tata, po czym zwrócił się z powrotem do generała — Bronek od żandarmów twierdzi, że to musiał być jakiś amator. Zostawił mnóstwo śladów: strzępy ubrania na drucie, ta nieszczęsna zapalniczka, odciski butów w ziemi. Partacz, na całe szczęście. — Dorwiemy go, o nic nie musi się pani martwić. — obiecał Ance generał Biernacki. — Dziękuję, panie generale. — uśmiechnęła się do niego Anka, po czym zerknęła na karabin w rękach najbliższego żołnierza i znienacka przypomniała sobie środowe ogłoszenie profesora Polakowskiego. Pomysł, który właśnie wpadł jej do głowy, był zupełnie szalony, ale przecież i tak nie miała do roboty nic poza nauką. — Tato, czy ja mogłabym nauczyć się strzelać? Tata popatrzył na nią rozbawiony. — Skąd w ogóle przyszło ci to do głowy? — zapytał. — W następnym semestrze szkoła organizuje kurs przysposobienia wojskowego. — powiedziała Anka z lekkim rumieńcem. — Ja myślę, że to świetny pomysł. — zabuczał generał Biernacki, uśmiechając się do Anki spod wąsa — Gdyby tylko więcej młodzieży wykazywało taki entuzjazm. — Jak myślicie, sierżancie? — Tata zwrócił się do krępego blondyna z dwoma krokiewkami na pagonach — Dałoby się zrobić? — Oczywiście, że się da, panie generale. — odparł ochoczo sierżant, stając na baczność — Tylko może być głośno. — Niech będzie. — mruknął Tata i nachylił się nad Anką — Aniu, sierżant Majko pokaże ci co i jak, ale masz słuchać wszystkich jego poleceń. Słowo sierżanta jest święte, rozumiesz? — Tak jest. — powiedziała Anka, salutując. Generał zaśmiał się tubalnie. — Technika dobra, ale do gołej głowy się nie salutuje. — upomniał ją z uśmiechem. Anka, zaczerwieniona, opuściła rękę. — Salutuje się do orzełka, Aniu. — dodał łagodnie Tata — Sierżancie, oddaję ją w takim razie w wasze ręce. Sierżant Majko miał coś koło czterdziestu lat, dłonie jak bochny chleba i gładko ogoloną twarz o solidnej, bokserskiej szczęce i roześmianych niebieskich oczach zerkających kpiąco spod zawadiacko zsuniętego na ucho beretu. Zabrawszy Ankę na drugi koniec ogrodu, zmontował prowizoryczną strzelnicę z ustawionej na sztorc drewnianej skrzyni i trzech pustych puszek, następnie wyciągnął z kabury swojego służbowego visa. — Pierwsza zasada posługiwania się bronią jest taka — oznajmił, wyjmując magazynek i pociągnięciem suwadła wyrzucając nabój z komory — Że broń zawsze traktujemy jak nabitą i gotową do strzału, nawet kiedy jesteśmy pewni, że jest pusta, tak jak teraz. — Dlaczego? — zapytała Anka. Sierżant posłał jej rozbawione spojrzenie niebieskich oczu. — Dlatego, proszę panienki, że nawet nienabita broń raz do roku strzela sama z siebie, a dopiero styczeń. Toż to każdy wie. Anka zmarszczyła brwi, patrząc w jego roześmiane oczy i zdając sobie sprawę, że sierżant ewidentnie nie traktował jej poważnie. — I z tego właśnie powodu nigdy nie celujemy w innych — ciągnął sierżant — Chyba że do nich akurat zamierzamy strzelać, ale jako że panienka do nikogo strzelać nie będzie, to lufę kierujemy w dół. Bronią nie machamy ani nie rzucamy. I przede wszystkim nie trzymamy palca na spuście, dopóki nie jesteśmy gotowi oddać strzału. Rozumiemy? — Tak jest. — skinęła głową Anka. — Szybko się panienka uczy. — docenił z uśmiechem sierżant. Teoria poszła Ance lepiej niż praktyka. Pistolet był ciężki, trząsł się w jej niewprawnych rękach, a każdy wystrzał zmuszał ją do panicznego zamknięcia oczu. Dopiero przy trzeciej próbie udało jej się trafić nawet nie w puszkę, ale w skrzynię. — Niech się panienka nie zraża. — pocieszył ją sierżant — Mało kto trafia w cokolwiek przy pierwszym strzelaniu. Dwa tygodnie i zrobimy z panienki strzelca wyborowego, panienka zobaczy. Zachęcona tymi słowami Anka zażyczyła sobie postrzelać również z broni długiej, co okazało się nie najlepszym pomysłem. Karabin sierżanta Majki był ciężki i nieporęczny, a Ance wydawało się, że jej ramiona są co najmniej o połowę za krótkie. Po pierwszym wystrzale kolba kopnęła ją w obojczyk z takim impetem, że Anka straciła dech i prawie upuściła broń na błotnistą ziemię. Wypadek odebrał jej cały entuzjazm i Anka zakończyła lekcję, zwracając karabin lekko zaniepokojonemu sierżantowi. Krzywiąc się z bólu i rozmasowując stłuczone miejsce, wróciła do domu, wspięła się po schodach do swojego pokoju i wyciągnęła podręczniki. Wczesnym wieczorem zadzwoniła Gośka, zaniepokojona nieobecnością Anki w szkole. Anka, nie chcąc rozmawiać w zasięgu słuchu rodziców, zbyła ją obietnicą opowiedzenia jej wszystkiego jutro. Po zmroku, kiedy Anka już kładła się do łóżka, pod dom znowu podjechały wojskowe ciężarówki. Wyglądając ciekawie zza uchylonych zasłon, Anka dojrzała żołnierzy w zielonych beretach wyładowujących na żwir podjazdu drewniane skrzynie. — Rety, dziewczyno, co ci się stało? — jęknęła Gośka, kiedy przebierały się po wuefie. Jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się w imponującego, żółto-fioletowego siniaka na obojczyku Anki — Koń cię kopnął, czy co? Anka rozejrzała się szybko po szatni, po czym nachyliła się Gośce do ucha. — Strzelałam z karabinu. — szepnęła. Gośka popatrzyła na nią ze zmarszczonymi brwiami. — Z jakiego znowu karabinu? — zapytała zaskoczona. Anka zastanowiła się przez chwilę, starając się przypomnieć sobie instrukcję sierżanta Majki. — FN FAL. — wyjaśniła, mrużąc oczy i zadzierając nieco nosa. — Co? — stęknęła Gośka. — Opowiem ci później. — ucięła Anka, dostrzegając kątem oka zaciekawione spojrzenia Karoli i Maleńkiej. Na samym początku długiej przerwy Anka została przemocą zaciągnięta do ubikacji, gdzie nie miała już innego wyjścia, jak tylko zdać Gośce relację ze wszystkich wydarzeń ostatniego tygodnia, poczynając od udaremnionej próby wysłania jej do Berlina, kończąc na wczorajszej nauce strzelania z sierżantem Majką. Ominęła kwestię Taty strzelającego w powietrze, a później kłamiącego o przebiegu całego zdarzenia, bo była to rzecz, która ciągle napawała ją niepokojem, i którą nie chciała się dzielić aż do jej wyjaśnienia. Gośka słuchała z szeroko otwartymi oczami, siedząc na parapecie z łydkami przyciśniętymi do ciepłego kaloryfera. Kiedy Anka skończyła, Gośka zeskoczyła z parapetu i położyła jej dłonie na ramionach. — Chodź tutaj. — szepnęła, przytulając Ankę mocno — Mój ty biedny Kosiu. Anka westchnęła, zamknęła oczy. Czuła lekkie wyrzuty sumienia, łamiąc złożoną Tacie obietnicę, ale to w końcu była Gośka, a Anka potrzebowała wyrzucić z siebie całe to nagromadzone przez ostatnie kilka dni napięcie. Poza tym sama przyłapała przecież Tatę na kłamstwie, co, zdaniem Anki, automatycznie usprawiedliwiało jej niedyskrecję. — I co będzie z tym Berlinem? — zapytała niespokojnie Gośka. — Nic. — wzruszyła niechętnie ramionami Anka — Nie pozwolę odesłać się do Berlina, nie teraz, kiedy... Urwała, wtuliła się w Gośkę, czując mrowienie w żołądku. — Twój Lancelot. — domyśliła się Gośka. Do ubikacji weszły dwie nieznajome, roześmiane dziewczyny, które rzuciły im zaciekawione spojrzenia. Zaczerwieniona Anka oderwała się od Gośki, wygładziła w zakłopotaniu marynarski kołnierz mundurka. — Chodź. — powiedziała Gośka, ciągnąc ją lekko za rękaw — Zjemy obiad. Mój Lancelot, pomyślała Anka, wychodząc za Gośką na szkolny korytarz. Coś przyjemnie i ciepło zadrżało w jej sercu na tę myśl, a razem z tym drżeniem powrócił do Anki niepokój. — Gosia — odezwała się napiętym głosem — Jak my załatwimy to wyjście do Avalonu? — Bardzo prosto. — uśmiechnęła się do niej Gośka. — Masz jakiś plan? — zapytała Anka, kiedy schodziły po schodach. — Ja zawsze mam jakiś plan. — zapewniła ją Gośka — Nie martw się. Na stołówce dosiadły się do Karoli, Lufy i Maleńkiej, które ochoczo zrobiły im miejsce. — Karol, jak tam stoisz z łaciną? — zapytała od niechcenia Gośka, starannie wyławiając kawałki kalafiora ze swojej zupy jarzynowej i przerzucając je do talerza Anki. Karola skrzywiła się niechętnie. — Tak samo, jak ty, przecież wiesz. — stwierdziła ponuro — Dlaczego pytasz? — Co powiesz na sesję u mnie w domu? Powiedzmy, w sobotę za tydzień? Anka jest całkiem niezła z łaciny, mogłaby nas podszkolić. — zaproponowała gładko Gośka. Cztery pary oczu spojrzały na nią badawczo. — Klasówka z łaciny jest przecież w ten poniedziałek. — zauważyła Lufa, marszcząc brwi. Karola zerknęła na Ankę, uśmiechnęła się kącikami ust. — Świetny pomysł. — oznajmiła radośnie — Mogłybyśmy zostać u ciebie na noc. Co, Ania? — No pewnie, tylko... — Ale wiesz co, Karol? — przerwała Ance Gośka — Musiałabyś najpierw zadzwonić do Anki i pogadać z jej starymi. Podobno zrobiłaś na nich niesamowite wrażenie. Anka zerknęła na Gośkę badawczo. — Poważnie? — zachichotała zarumieniona Karola — Żaden problem. Zadzwonię w przyszłym tygodniu. — Karol naprawdę zrobił aż takie wrażenie na twoich rodzicach? — zdziwiła się Lufa. — Tata prawie się w niej zakochał. — powiedziała Anka, uśmiechając się ciepło do Karoli — Okazało się, że nasi ojcowie to starzy znajomi. — Nie wiedziałam, że twój stary gustuje w chłopczycach. — oświadczyła Gośka. — Przestańcie. — poprosiła czerwona jak burak Karola. — W dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego organizujecie tę swoją sesję po klasówce, a nie przed. — stwierdziła Lufa, przyglądając się Gośce podejrzliwie. — Anka nie ma czasu w tę sobotę. — wyjaśniła Gośka. — W takim razie ja mogę was poduczyć zamiast Anki. — zaoferowała Lufa. — Ja też nie mam czasu. — rzuciła szybko Karola. — A ty niby co masz do roboty? — zdziwiła się Lufa. — Lufuś — mruknęła Maleńka, mrużąc oczy — Dajże spokój. Przecież od razu widać, że im wcale nie chodzi o łacinę. Anka i Karola, obydwie wściekle rumiane, wymieniły się spojrzeniami. — Co wy planujecie? — zwróciła się do Gośki Lufa. Gośka odsunęła pusty talerz po zupie i zabrała się za knedle. — Widzisz, Karol? — powiedziała z pełnymi ustami — Jak nie chcemy się uczyć, to źle, ale jak chcemy, to też źle. I weź takiej dogódź. Tydzień zleciał błyskawicznie. Materiału do powtórki było o wiele więcej, niż w gimnazjum — tyle, że Anka musiała po raz kolejny odwołać środową lekcję fortepianu i zastrzec, że biorąc pod uwagę nawał pracy, w przyszłym tygodniu też raczej nic z niej nie będzie. Nauka nie przychodziła łatwo — jej umysł, pozostawiony sam sobie, plątał się pomiędzy paniką na myśl o potencjalnie zawalonych klasówkach, które mogłyby jednak popchnąć jej rodziców do wysłania jej do Berlina, a buzującym w podbrzuszu podnieceniem, rozpalanym przez perspektywę spędzenia sobotniej nocy z Lancelotem. Anka nie poddawała się i całe popołudnia i wieczory spędzała nad książkami, schodząc na dół praktycznie tylko w porze posiłków. Nocami w dalszym ciągu podjeżdżały pod dom wojskowe ciężarówki wyładowane drewnianymi skrzyniami, w których, jak domyślała się Anka, znajdowało się zaopatrzenie dla stacjonujących w ogrodzie żołnierzy. Przybysze w zielonych beretach przejęli wjazdową bramę, patrolowali w parach podjazd i ogród, ale nigdy nie wychodzili poza ich granice ani nie wchodzili do domu. Kilka razy udało się Ance napotkać po drodze sierżanta Majkę, który za każdym razem salutował jej żartobliwie, pytając, czy ramię już nie boli. Pomimo wszystkich tych dystrakcji brnęła zawzięcie do przodu, zdobywając piątki i czwórki. Była jedną z trzech osób w klasie, obok Lufy i Ateny, które Żelazny Antek uznał godne piątki z podsumowującej semestr klasówki, co sprawiło Ance ogromną satysfakcję. Gośce nie szło aż tak różowo, prześlizgiwała się na trójach i okazjonalnej czwórce, przyjmując swoje wyniki ze stoickim spokojem. W środę wieczorem zadzwoniła Karola, biorąc Mamę zupełnie z zaskoczenia. — Oczywiście, nie ma żadnego problemu. — mówiła Mama do słuchawki, zerkając uważnie przez otwarte drzwi na Ankę, która, uprzedzona w szkole, zasiadła na kanapie odpowiednio wcześniej pod pretekstem odpoczynku i bardzo starała się zachowywać powściągliwość. — Nie wiedziałam, że z ciebie taki orzeł z łaciny. — stwierdziła Mama, wracając do salonu. — Adulescentia est tempus discendi, sed nulla aetas sera est ad discendum. — oświadczyła gładko Anka, zadzierając nosa. — Już ty nie bądź taka mądra. — powiedziała z lekkim uśmiechem Mama — Stefan zawiezie cię na miejsce i rano odbierze. Anka skinęła głową, czując, jak jej serce wyczynia fikołki ze szczęścia. — Anka — dodała z naciskiem Mama, patrząc jej stanowczo w oczy — Żadnych wariactw. Ufam ci, rozumiesz? — Rozumiem, Mamo. — odparła Anka, spuszczając wzrok. W sobotę, tuż przed osiemnastą, Anka wrzuciła na tylne siedzenie mercedesa torbę, w której poza artykułami ściśle niezbędnymi, jak na przykład szczoteczka do zębów, znalazł się również gośkowy szkarłatny lakier do paznokci oraz ukryty troskliwie w zrolowanych skarpetkach flakonik Numeru Pięć. Dla zachowania pozorów Anka zabrała ze sobą również z góry skazany na spędzenie całej nocy w samotności podręcznik do łaciny. Niechętnie ulegając naciskom Gośki, według której strój wieczorowy byłby nie tylko zbędny, ale wręcz niepożądany, Anka pozostawiła czerwoną sukienkę z Andrzejek w szufladzie i po długich rozterkach zdecydowała się w końcu na dżinsy i golf, ale żeby nie wyglądać zupełnie zwyczajnie, zaplotła włosy w dwa krótkie, luźne warkoczyki. — To co, na Chłodną, panno Aniu? — zapytał Stefan, poprawiając lusterko. — Na Chłodną. — zgodziła się Anka, przyciskając swoją torbę do wibrującego niecierpliwie brzucha. Żołnierze otworzyli dla nich bramę, mercedes wytoczył się w Źródlaną, pomrukując cicho silnikiem. Anka nie mogła usiedzieć w miejscu. Dzisiaj w końcu spotka się znowu z Lancelotem i być może... być może... Zagryzła wargę, czerwona jak burak, wiercąc się niecierpliwie na kanapie. A jeśli Lancelot nie przyjdzie? Anka zamarła, wpatrzona w rozświetlaną reflektorami ciemność za przednią szybą. A co, jeśli jest chory? Jeśli wydarzyło się coś złego? Przyjdzie, powiedziała sobie z naciskiem. Przecież obiecał. Oczywiście, że przyjdzie. Coś przeraźliwie huknęło. Samochód zapiszczał hamulcami, zatańczył na czarnym, wilgotnym asfalcie. Anka pisnęła, zaskoczona i przestraszona, przewróciła się na kanapę, ściskając w ramionach swoją torbę. Róg podręcznika do łaciny mściwie ukłuł ją pod żebrami. Stefan odzyskał kontrolę nad autem, zjechał na pobocze i wyłączył silnik. — Niech panna Ania się położy i nie wygląda przez okna. — polecił spokojnym głosem. Zlękniona Anka skuliła się w kłębek, przyciskając policzek do chłodnej skóry. Stefan wyciągnął i odbezpieczył pistolet, rozejrzał się ostrożnie. Po chwili, najwyraźniej uznawszy, że nic im przynajmniej na razie nie zagraża, odłożył broń na siedzenie pasażera i wydobył ze schowka czarny, kanciasty radiotelefon, do którego wpiął wyciągnięty spod deski rozdzielczej kabel. — Trzy Zero, Trzy Zero, Wróbel Daria Dziewięć, odbiór. — powiedział do mikrofonu, czujnie zerkając na Ankę przez ramię. Radiotelefon zatrzeszczał głucho. — Wróbel Daria Dziewięć, Trzy Zero, odbiór. — rozległ się suchy, męski głos. — Pochmurno bez deszczu, odbiór. — Zrozumiałem pochmurno bez deszczu. Alfred Niebieski, odbiór. — Zrozumiałem Alfred Niebieski, bez odbioru. Stefan wcisnął przycisk na obudowie aparatu, obrócił w palcach postukujące cicho pokrętło. — Trzy Zero, Trzy Zero, Wróbel Daria Dziewięć, odbiór. — odezwał się, ponownie przykładając radiotelefon do ucha. — Wróbel Daria Dziewięć, Trzy Zero. Co się dzieje? Odbiór. — Złapałem gumę na mniej więcej dziewiątym kilometrze za Konstancinem w stronę Wilanowa, potrzebuję pilnie osłony, odbiór. — Zrozumiałem. Sekunda. Bez odbioru. Radio ucichło. Stefan obrócił się w fotelu, przyjrzał się Ance uważnie. — Wszystko w porządku, panno Aniu? Anka pokiwała głową. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, aż w końcu aparat ożył ponownie z suchym trzaskiem. — Wróbel Daria Dziewięć, Wróbel Daria Dziewięć, Trzy Zero. Żbiki w drodze, Alfred Różowy, odbiór. Stefan uniósł nadajnik do ust. — Zrozumiałem Alfred Różowy. Dziękuję, bez odbioru. — Już jadą. — pocieszył Ankę Stefan, przekręcając pokrętło aparatu. — Żbik Jeden, Żbik Jeden, Wróbel Daria Dziewięć, odbiór. Radio trzasnęło głucho, zawarczało, rozległ się niewyraźny głos usiłujący przekrzyczeć ryk silnika. — Wróbel Daria Dziewięć, Żbik Jeden. Właśnie przejeżdżamy przez bramę, powinniśmy być u ciebie za jakieś dziesięć minut, odbiór. — Uważajcie, stoję bez świateł na poboczu przy torach kolejki grójeckiej. Dajcie znać, jak będziecie w Powsinie, włączę awaryjne. Odbiór. — Zrozumiałem, odezwiemy się, jak będziemy w Powsinie. Bez odbioru. — Stefku, co się stało? — zapytała cicho Anka. Stefan uśmiechnął się do niej uspokajająco. — Nic strasznego, panno Aniu. Złapaliśmy gumę. Musimy zaczekać na chłopców, bo nie mogę zmienić koła sam. — Dlaczego? — zdziwiła się Anka. — Procedury bezpieczeństwa. — wytłumaczył spokojnie Stefan. Jakieś auto minęło ich z szumem silnika, lśniąc czerwienią świateł. — Stefku, ale my dojedziemy na Chłodną, prawda? — zaniepokoiła się Anka — Nie musimy wracać? — Dojedziemy. — obiecał Stefan — Tylko trochę się spóźnimy. Ale pannie Ani chyba się aż tak nie spieszy? — Nie spieszy mi się. — powiedziała z lekkim grymasem Anka — Która godzina? Stefan zerknął na nadgarstek. Wskazówki jego zegarka świeciły bladą zielenią. — Wpół do siódmej. — odpowiedział. Anka skrzywiła się dyskretnie. Miała być u Gośki o szóstej, ale za dużo czasu zajęło jej szykowanie się do wyjścia, a zwłaszcza wybieranie stroju. Impreza zaczynała się o siódmej, jeśli za bardzo się spóźnią, nie będzie już nikogo, kto pilnowałby bramy, więc będą musiały obejść fabrykę dookoła i przejść przez płot. Omiotły ich światła nadjeżdżającej z przeciwka ciężarówki. Potężne cielsko, ciągnące za sobą naczepę, mijając ich, parsknęło silnikiem. Zatrzeszczało radio. — Wróbel Daria Dziewięć, Wróbel Daria Dziewięć, Żbik Jeden. Jesteśmy w Powsinie, odbiór. — Zrozumiałem, włączam awaryjne, bez odbioru. — powiedział do mikrofonu Stefan. Przełączył przycisk na desce rozdzielczej, mercedes zamrugał na pomarańczowo z cichym, miękkim tik-tak. — Zaraz będą. — obiecał Stefan. Anka zamruczała ponuro. Światła nadjeżdżającego samochodu zalśniły w lusterkach żółtawą jaskrawością. Wojskowy ryś minął ich powoli, mrugnął prawym kierunkowskazem i zatrzymał się przed mercedesem. Z wnętrza wysiadło trzech żołnierzy, dwóch z nich z karabinami w rękach rozeszło się poboczem w obydwie strony, trzeci machnął do Stefana. — Niech panna Ania zostanie w wozie. — polecił Stefan. Schował zabezpieczony pistolet z powrotem do kabury za pazuchą, po czym wysiadł z mercedesa i zamknął za sobą drzwi. Uścisnęli sobie z żołnierzem dłonie. Wymienili kilka słów, żołnierz wyciągnął latarkę, skierował ją w dół. Anka uchyliła okno, aby słyszeć, o czym rozmawiają. — Patrz, poszły obydwa na raz — stwierdził żołnierz — Przód i tył. Dziwne, nie? — Tak myślałem. — mruknął Stefan — Szlag by to trafił, mam tylko jeden zapas. Żołnierz podrapał się po brodzie. — Można by zmienić tył, a przód podnieść i pociągnąć. — Rysiem nie dasz rady. Trzeba by brać lawetę. Przez moment milczeli obydwaj, wpatrując się w samochód. — Słuchaj, tracimy czas. — odezwał się w końcu Stefan, a Anka zgodziła się z nim całym sercem — Nie ma na co czekać. Zróbmy tak: zostaw mi jednego chłopaka i zaczekamy na lawetę. Ty z drugim odstawicie dziewczynę na Wolę, a potem wrócicie do nas. — Niech będzie. — zgodził się po chwili namysłu żołnierz — Zgarniaj małą. Stefan nachylił się do tylnych drzwi, zapukał w szybę. Anka wysiadła, ciągnąc za sobą swoją torbę. — Panno Aniu — powiedział Stefan — To jest plutonowy Zaniecki. Odwiezie pannę Anię na Chłodną. Plutonowy zasalutował, Anka dygnęła grzecznie. Był młody, miał może koło dwudziestu lat i księżycowo okrągłą, dobroduszną twarz. — Zapraszamy do powozu, proszę panienki. — uśmiechnął się do Anki, gestem wskazując jej rysia. Szarpnięciem otworzył dla niej masywne tylne drzwi, Anka wdrapała się do środka. — Brejdak — zawołał plutonowy — Chodź, jedziemy na Wolę. Szymek, ty zostajesz. — Tak jest. — dobiegło gdzieś z tyłu. Wsiedli do środka, plutonowy na miejsce pasażera, żołnierz, którego nazwał Brejdakiem za kierownicę. Brejdak przekręcił kluczyk, ryś parsknął, po czym ryknął wściekle. Plutonowy sięgnął po radio. — Trzy Zero, Trzy Zero, Żbik Jeden, odbiór. — powiedział, przekrzykując piekielne klekotanie silnika. Brejdak włączył kierunkowskaz, zerknął w lusterko, po czym wyjechał na jezdnię, zostawiając za nimi Stefana ze zranionym mercedesem. — Żbik Jeden, Trzy Zero, odbiór. — Lekkie zachmurzenie. Wróbel stoi i prędko nie pofrunie. — krzyknął do mikrofonu plutonowy — Będzie w kontakcie. Przejmujemy zadanie. Nowy kod: Żbik Daria Dziewięć, odbiór. — Zrozumiałem, Żbik Daria Dziewięć. Bez odbioru. Ryś nie był w połowie tak komfortowy, jak mercedes Stefana. Tylne siedzenie, twarde i kanciaste, nie zasługiwało nawet na miano kanapy. Plutonowy, jakby wyczuwając myśli Anki, odwrócił się do niej z uśmiechem. — Nasz powóz może i nie aż tak wygodny, jak ten panienki, ale za to jakie towarzystwo! Nie, Brejdak? — Tak jest. — zaśmiał się kierowca. — Brejdak to pseudonim? — zapytała Anka. — Co? — plutonowy uniósł dłoń do ucha. — Czy Brejdak to pseudonim! — wrzasnęła Anka. Kierowca zarechotał. — Mam tutaj w jednostce brata bliźniaka. — wyjaśnił, zerkając na Ankę w lusterku — A tam, skąd pochodzimy, na braci mówi się „brejdaki”. Stąd Brejdak. Ja jestem Brejdak Numer Jeden, a mój brejdak — Brejdak Numer Dwa. — A skąd pan jest? — zainteresowała się Anka. — Tajemnica wojskowa, proszę panienki! — zaśmiał się rechotliwie Brejdak. Anka, odrobinę urażona, zsunęła się na siedzeniu. Obydwaj żołnierze, zupełnie niezrażeni, rozpoczęli niewyraźną, zagłuszaną wyciem silnika rozmowę. Przemknęli Wilanowską, Brejdak skręcił w prawo, w Puławską. — Pojedziemy Polną i Towarową. — krzyknął w stronę Anki — Ryk-cyk będziemy na miejscu. Gdzie konkretnie panienka sobie życzy? — Chłodna, za stacją Metra! — odkrzyknęła Anka. — W stronę Elektoralnej czy Towarowej? — Towarowej! — To w sam raz! — ucieszył się Brejdak. Minęli szary, metalowy płot otaczający budowę stacji Metra przy placu Unii Lubelskiej, Brejdak, zgodnie z planem, minął zjazd w Marszałkowską, odbił w Polną. — Szkoda, że nie mamy koguta. — powiedział z żalem, zatrzymując się w sznurze pojazdów czekających na zielone przed placem Zawiszy — Rozgonilibyśmy towarzystwo ryk-cyk. — Ty nie bądź już taki kozak, Brejdak. — zgasił go plutonowy. Chwilę później pędzili już jasno oświetloną Towarową, skręcając przy Rogatkach Wolskich w Chłodną. — Gdzieś tutaj, proszę panienki? — zapytał Brejdak. — Tutaj! — zgodziła się Anka. Plutonowy unosił już do ust mikrofon. — Trzy Zero, Trzy Zero, Żbik Daria Dziewięć. Jesteśmy na miejscu. Słońce. Nowy kod: Żbik Jeden, odbiór. — Zrozumiałem, Żbik Jeden. Trzy Jeden dziękuje za pomoc. Wracajcie do Wróbla, odbiór. — Zrozumiałem, bez odbioru. — Dziękuję. — uśmiechnęła się Anka, wysiadając z rysia i zarzucając swoją torbę na ramię. — Nie ma za co, proszę panienki. — odpowiedział plutonowy, puszczając do niej oko — Polecamy się na przyszłość. Anka pomachała im ręką, kiedy odjeżdżali w stronę Elektoralnej, po czym przebiegła przez tramwajowe tory na drugą stronę ulicy i zadzwoniła do zamkniętej bramy. — Panienka do Lorenców, zgadza się? — zagadał do niej dozorca, wpuszczając ją na podwórze. Anka była tak zaskoczona, że bez słowa wcisnęła mu w rękę pięć złotych. Drzwi otworzyła jej Gośka. — No nareszcie! — zawołała z ulgą — Już myślałam, że nie przyjdziesz. — Miałam wypadek. — oznajmiła Anka, wchodząc do środka i rozpinając palto. — Jaki wypadek? — zaniepokoiła się Gośka. — Stefan złapał gumę. — wyjaśniła Anka — Podrzucili mnie żołnierze. — Też mi wypadek. — prychnęła z grymasem Gośka — Nie strasz mnie tak. — Dobry wieczór, Aniu. — przywitała się z Anką jej mama, wyglądając z kuchni. Obok niej pojawiła się radośnie uśmiechnięta i lekko zarumieniona Karola, ubrana w dżinsy i za dużą, białą, męską koszulę z krawatem. — Dobry wieczór. — przywitała się Anka — I serwus, Charly. Karola zachichotała nieśmiało. — Serwus, Ania. Zobacz! Wsunęła jej w dłonie plik zdjęć. Anka rozpoznała je natychmiast — ich przedświąteczny wypad na plac Zamkowy. Zaczerwieniła się, widząc swoją minę w ramionach Gośki, Karoli i Maleńkiej pod pomnikiem Kopernika. — Chcę odbitki, Charly! — oświadczyła. — Są i dla ciebie, spokojnie. — odparła z uśmiechem Karola. — Charly? — zdziwiła się Gośka — Co za Charly? — Tajemnica. — zadarła nosa Anka, puszczając do Karoli oko. — Nie rozbieraj się, abrakadabro. — uprzedziła ją Gośka — Musimy lecieć. — Myślałam, że pomalujesz mi paznokcie. — bąknęła rozczarowana Anka. — Ania, nie mamy czasu. — mruknęła niecierpliwie Gośka — Jesteś śliczna jak z obrazka nawet bez pomalowanych paznokci. Karol, ubieraj się. — W takim razie przynajmniej to. — powiedziała z westchnieniem Anka, sięgając do torby. — Co? — uniosła brew Gośka — Będziesz teraz zmieniać skarpetki? — O! — szepnęła z uznaniem, dostrzegając, co było w skarpetkach ukryte. — Chodź tutaj. — nakazała Anka, otwierając flakonik — Karol, ty też. Po aplikacji obwąchały się wzajemnie, kiwając z zadowoleniem głowami. — Nieźle. — przyznała z uśmiechem Karola. — Księżniczki mają dobrze. — westchnęła zazdrośnie Gośka — Dobra, koniec tego. Ubierać się. — Odmrozisz sobie tyłek. — oceniła krytycznie Anka, przyglądając się o wiele za krótkiej, popielatoszarej spódniczce Gośki. Spódniczce towarzyszył obcisły turkusowy sweterek i wnosząc ze sposobu, w jaki sweterek eksponował gośkowe krągłości, Anka miała wrażenie, że pod spodem nie było już nic. — Ty się moim tyłkiem nie frasuj. — odparła Gośka, zawiązując szalik. Karola zachichotała, zapinając swoją lotniczą kurtkę, posłała Ance rozbawione spojrzenie. — Małgoś — odezwała się z kuchni jej mama — Ja za godzinę wychodzę do pracy. W lodówce są jajka i szynka, jak będziecie głodne, zróbcie sobie kanapki. — Dobrze, mamo. — zgodziła się niecierpliwie Gośka — Zjeżdżamy, ferajna. No, już. Zatrzymały na Żelaznej taksówkę, jako że Anka kategorycznie sprzeciwiła się marnowaniu czasu oczekiwaniem na Metro. Wciśnięta w tylną kanapę między Gośką a Karolą, uświadomiła sobie, że od spotkania z Lancelotem dzieliły ją minuty i na tę myśl wszystko w niej zadygotało w paroksyzmie dzikiego, niekontrolowanego podniecenia wymieszanego z panicznym strachem. Karola, która najwyraźniej zauważyła ten konglomerat emocji na jej twarzy, wzięła ją za rękę i ścisnęła lekko. Anka odwróciła głowę, zobaczyła wpatrzone w siebie ciemne oczy i uśmiechnęła się do nich niepewnie. Wysiadły przy Dworcu Wschodnim. Anka zapłaciła kierowcy i popatrzyła niechętnie na ciągnącą się wzdłuż torów błotnistą ścieżkę. — Mogłyśmy podjechać pod sam Avalon. — stwierdziła. — Nie mogłyśmy. — mruknęła Gośka — Chodźcie, tym razem przynajmniej nie ma śniegu. Ruszyły żwawym krokiem wzdłuż parkanu. Serce Anki waliło jak oszalałe, zacisnęła zęby, aby powstrzymać je od niekontrolowanego szczękania. Jej plecy i pachy zaczynały lepić się od nieprzyjemnej wilgoci i przeszło jej przez głowę, że powinna była wziąć jakieś rzeczy na zmianę, nie mogła przecież pokazać się Lancelotowi cała spocona i śmierdząca. Lada moment będą znów razem. Czy on... pocałuje ją na powitanie? Zadygotała cała na tę myśl, zagryzając aż do bólu wargę. Idąca z tyłu Karola zakasłała, wyrywając Ankę ze stanu spanikowanego rozmarzenia. Milcząca, z postawionym futrzanym kołnierzem kurtki, dłońmi w kieszeniach i oczami wbitymi w ziemię wydawała się jakoś dziwnie wystraszona i nieswoja. — Wszystko w porządku? — zapytała ją troskliwie Anka. Karola mruknęła wymijająco. — Ruszcie się. — burknęła Gośka — Nie mam ochoty włazić na ten cholerny płot. — Nie trzeba na nic włazić. — powiedziała cicho Karola — W płocie jest dziura, tylko trudno ją znaleźć, bo ukryta. — A skąd ty wiesz? — zdziwiła się Gośka. Karola, milcząc, wzruszyła jedynie ramionami. Po kilku minutach forsownego marszu wyszły poza granice latarnianego blasku i wkroczyły w ciemność. Gdzieś z oddali dobiegł je gwizd oddalającego się pociągu. Gośka szła teraz nieco wolniej, starając się omijać błocko i co większe kałuże, na których dnie wciąż mogły czaić się zdradliwe resztki lodu. Anka, która szybko nauczyła się iść po jej śladach, nawet pomimo mniej intensywnego tempa była już mocno zdyszana, kiedy skręciły w końcu w wąską uliczkę, przy której mieściła się stara fabryka. — Już jesteśmy. — pocieszyła je Gośka. Karola nie odpowiedziała, Anka, z umysłem na granicy wrzenia, mruknęła tylko niezrozumiale. Odrapana, stalowa brama fabryki stała szerokim otworem. Na podwórzu majaczyło czarne cielsko policyjnej furgonetki w asyście dwóch radiowozów. Koguty na dachach samochodów były wyłączone, ale Anka dojrzała w świetle reflektorów kilkoro osób stojących z rękami w górze i twarzami zwróconymi ku ceglanej ścianie. Zaskoczona i przestraszona, zamarła na moment. Gośka szarpnęła ją desperacko za rękaw. — Idziemy. — syknęła. Ostry, boleśnie jaskrawy blask latarki zaświecił im prosto w oczy. Oślepione, cofnęły się o krok, zasłaniając twarze ramionami. — A panienki z kawalerem dokąd? — odezwał się wysoki, męski głos. Snop światła ześliznął się w dół, Anka zamrugała oczami, starając pozbyć się tańczących przed nimi mroczków. Drogę zagradzał im wysoki mężczyzna w płaszczu. Było tak ciemno, że Anka zdołała dojrzeć jedynie bladą, podłużną plamę twarzy pod rondem kapelusza. Mężczyzna uchylił klapy płaszcza, poświecił latarką na policyjną gwiazdę z orzełkiem, przy okazji demonstrując spiczasty, niestarannie ogolony podbródek. Serce podjechało Ance do gardła. — Przechodziłyśmy tędy tylko, proszę pana — odezwała się niepewnym głosem Gośka — Idziemy na Kawęczyńską, do koleżanki. Niedogolony zaświecił jej w twarz. Gośka skrzywiła się, spuściła wzrok. — Dokumenty. — warknął. — Ale my tylko… — spróbowała desperacko Gośka, ale policjant przerwał jej w pół słowa. — Mam cię oduczyć pyskowania? Gośka umilkła, zacisnęła usta. — Dokumenty, powiedziałem. — powtórzył Niedogolony. Trzęsącymi się rękami podały mu swoje legitymacje szkolne. Z głębi podwórza dobiegł je odgłos głuchego uderzenia, ktoś jęknął boleśnie. Lancelot, pomyślała w panice Anka, oby to nie był Lancelot. Zerknęła w otwartą bramę. Nie mogła dostrzec twarzy. Nie chciała ich dostrzec. Policjant powoli spojrzał w legitymacje, zaświecił Karoli w twarz. — Czyli kawaler to też panienka. — mruknął szyderczo — No, ciekawe. Światło latarki uderzyło Ankę po oczach. Skrzywiła się, opuściła wzrok, starając się uciec przed jadowitym blaskiem. Niedogolony przyglądał się jej w milczeniu przez dłuższą chwilę. — Panie inspektorze! — zawołał, zwracając się w stronę podwórza. Ktoś zakasłał. — Co jest? — odezwał się spokojny, lekko zachrypnięty baryton. — Właśnie przyfrunęło tu coś ciekawego. — poinformował Niedogolony. Zza furgonetki wyłonił się kolejny mężczyzna w płaszczu i kapeluszu, niczym nieco niższa i bardziej korpulentna, a przy tym zachrypnięta i zakatarzona kopia Niedogolonego. Podszedł do nich z chusteczką przy nosie, chrzęszcząc butami na mokrym żwirze. Niedogolony podał mu legitymacje, usłużnie przyświecił latarką. Inspektor zerknął w dokumenty, bacznie przyjrzał się Ance, po czym jeszcze raz spojrzał w legitymację. — Zaraz wracam. — oznajmił zachrypniętym głosem, chowając papiery dziewczyn do kieszeni. — Pakować ich. — zawołał, otwierając drzwiczki radiowozu. Któryś z policjantów szarpnął tylne drzwi furgonetki. Pozostali krzykami zagonili oczekujących pod ścianą ludzi do jej wnętrza. Anka przyglądała się bezradnie, jak jeden po drugim znikali w rozwartej, czarnej paszczy, cztery, pięć, sześć osób. Nie była w stanie dojrzeć ich twarzy, ale modliła się teraz do wszystkich możliwych świętości, aby nie było wśród nich Lancelota. Zadygotała ze strachu, przypominając sobie nagle opowieść Karminy o wywiezionej nad Wisłę i pobitej dziewczynie. Palce Karoli wpełzły w jej dłoń, ścisnęły ją mocno, Anka usłyszała paniczne szczękanie jej zębów. Stęknęły otwierane drzwiczki auta, zachrzęścił pod butami żwir. Wracał inspektor. — Zwolnić. — rzucił krótko, oddając im legitymacje, po czym odszedł z powrotem w głąb podwórza. Niedogolony przyglądał im się przez chwilę. — Jazda stąd. — warknął w końcu. Anka odwróciła się na pięcie. Gośka chwyciła ją za rękaw. Pociągnęła w drugą stronę. Ciemne, rozwarte strachem oczy Karoli. Złoty paź Gośki. Nogi jak z waty. Mokra ciemność pod stopami. Na plecach, cieknąca po kręgosłupie. Dygoczące dzikim strachem serce. — Rety — wyszeptała Gośka — Muszę zmienić majtki. Chyba się posikałam. Lancelot, pomyślała rozpaczliwie Anka. Tam był Lancelot. Musiała po niego wrócić. Nie mogła go tak zostawić. Krzywy chodnik uciekł jej spod nóg. Jęknęła w panice. Gośka z Karolą chwyciły ją pod ramiona. — Już widziałam nas w areszcie. — ciągnęła rozdygotanym głosem Gośka — A potem na ławie w sali gimnastycznej, z majtkami w kolanach. I Czarną Stefę z trzcinkami. Czarno-biały radiowóz. Żołądek w gardle. Szkarłat świateł. Pomarańczowe mrugnięcie. Skręcił, odjechał. Anka nabrała oddechu. Zęby dzwoniły. Paniczne staccato. — Ja też. — szepnęła Karola — Gdybyśmy się nie spóźniły... Ania? Ania, co z tobą? Co ze mną. Co ze mną? Dygot, ten okropny, niekontrolowany dygot. Zęby. Przestań ryczeć. Nie było Lancelota. Przestań w końcu ryczeć. — M-muszę usiąść — wyjęczała z trudem — Bo zaraz się przewrócę. Gośka z Karolą chwyciły ją mocniej. — Wytrzymaj, Aniątko. — poprosiła rozpaczliwie Gośka — Zaraz będziemy na Kawęczyńskiej, tam sobie usiądziesz. Wytrzymaj jeszcze tylko troszeczkę. Serce walące w piersiach. Ciemność pod nogami. Ciemność nad głową. Dusząca, przerażająca ciemność. W tej ciemności Lancelot. Samotny, opuszczony, zdradzony. Powinna być teraz z nim. Choćby nawet w tej potwornej furgonetce. Choćby w celi. Nie powinna była go zostawiać. Wreszcie koniec, koniec tej ciemności. Pomarańczowe kałuże. Pomarańczowy odblask na tramwajowych torach. Pomarańczowe okna odrapanych czynszówek. Wszystko dziwnie pomarańczowe. Tylko serce ciągle czarne i skurczone. Nogi jak z waty. Bezwładne, bezsilne, bezużyteczne. I ten potworny dygot. Zimno i gorąco na zmianę. Lancelot. Mój biedny, kochany Lancelocie. Nie mogę przestać ryczeć. — Już prawie jesteśmy. — szepnęła umordowanym głosem Gośka — Przy bazylice jest przystanek, tam usiądziemy, dobrze, Anuś? Anka zajęczała cicho w odpowiedzi. Dowlokły się w końcu do tramwajowego przystanku i posadziły Ankę na ławce. Gośka, spocona i zdyszana, usiadła tuż przy niej, objęła ją ramieniem, a od drugiej strony przytuliła się równie wyczerpana Karola. Anka oddychała głęboko, łakomie wciągając do płuc chłodne powietrze i z każdym haustem czując, jak ta gwałtowna, nieokiełznana panika stopniowo wycofuje się w tło, opornie zwracając jej kontrolę nad własnym ciałem. — Już dobrze, Aniu. — szeptała Gośka, głaszcząc ją po włosach — Nic się nie stało. Już wszystko dobrze. — Lancelot. — jęknęła Anka. Gośka zerknęła na Karolę, która zacisnęła zęby, wpatrując się tępo w lśniącą w świetle latarni gładką stal tramwajowych torów. — Nie było tam twojego Lancelota. — powiedziała cicho Gośka. — Skąd możesz wiedzieć? — Anka pociągnęła nosem, drżącą dłonią otarła łzy z oczu — Przecież nie wiesz nawet, jak wygląda bez maski. Poza tym było ciemno. — Ania — Gośka nachyliła się do niej i miękko pocałowała ją w skroń — Tam było tylko kilka osób. Reszta musiała uciec przez tę dziurę w płocie. Nie martw się. Jestem pewna, że twój Lancelot jest bezpieczny. — Ale ja już go mogę nigdy nie zobaczyć! — jęknęła drżącym głosem Anka. Gośka westchnęła, przytulając ją mocno. — Nie martw się teraz o to. — powiedziała miękkim półgłosem — Zobaczysz, znajdziemy twojego Lancelota. Poza tym i on na pewno będzie szukał ciebie. Anka rozpłakała się, zarzuciła ręce na szyję Gośki, przylgnęła do niej z całej siły. — Wszystko będzie dobrze, zobaczysz, Anuś. — obiecała Gośka, trzymając ją w ramionach, dopóki szloch Anki nie przeszedł w końcu w ciche, smętne pociąganie nosem. — Co teraz? — zapytała ponuro Karola. — Wracamy do mnie. — zadecydowała Gośka — Mama w pracy, a Olka wróci pewnie dopiero jutro koło południa. Cały dom dla nas. — Olka? — Jej siostra. — szepnęła Anka z twarzą ukrytą w palcie Gośki. — Niestety. — przytaknęła z lekkim grymasem Gośka — Zrobimy przez Kawęczyńską kółko do Metra… — Taksówka. — jęknęła Anka. — Niech będzie taksówka. — zgodziła się Gośka — Tylko ruszmy się stąd, zanim znowu zaczepi nas jakiś zabłąkany glina. Ania, dasz radę? — Dam. — przytaknęła niechętnie Anka — Już mi trochę lepiej. Podniosły się z ławki, ruszyły powoli wzdłuż muru bazyliki, ciągle podtrzymując między sobą Ankę. Obok nich ze szczękiem i rytmicznym postukiwaniem przemknął pędzący w stronę Pragi czerwony tramwaj, zalewając je przez moment blaskiem rozświetlonych okien. — Puśćcie mnie. — poprosiła Anka. — Na pewno? — Gośka zerknęła na nią badawczo. — Na pewno. O, tam — patrzcie, taksówka. Gośka, łap! — Karol, leć ty. — powiedziała szybko Gośka — Ja nie dam rady biec w tej spódnicy. Karola puściła Ankę, dopadła w kilku susach krawężnika i zamachała rękami, podskakując dla lepszego efektu. Kierowca dojrzał ją, zawrócił i zatrzymał się tuż przy nich. Jechały w ciszy, zamyślone i niespokojne, a wokół nich sobotnio-wieczorna Warszawa tętniła eksplozjami świateł i barw. Niecierpliwa ruchliwość ludzkiej masy wibrowała w barach i salach tańca, przetaczała się bezładnie ulicami Śródmieścia w beztroskim korowodzie. Anka czuła się już w miarę stabilnie, gdy wysiadały przy Chłodnej, za to Karola zupełnie zapadła się w sobie, milcząc ponuro ze wzrokiem wbitym w ziemię i od czasu do czasu ocierając z oczu łzy grzbietem dłoni. — Zrobię herbaty. — zaproponowała Gośka, kiedy w końcu znalazły się w domu. Anka kiwnęła potakująco głową, po czym chwyciła milczącą ponuro Karolę za rękę i wciągnęła ją do salonu. Posadziwszy nieszczęśliwą dziewczynę na kanapie, usiadła przy niej po turecku i patrząc w jej ściągniętą smutkiem twarz, delikatnie ścisnęła jej zimne palce w dłoniach. — Karol. — szepnęła zmartwiona — Charly, uśmiechnij się do mnie. No, proszę. Kąciki ust Karoli zadrżały opornie. Zagryzła wargę z żałosnym, rozedrganym westchnieniem, spuszczając wzrok. Anka milczała, gładząc powoli grzbiet jej dłoni opuszką kciuka. — Nie martw się tak. — pocieszyła ją cicho — Wszystko będzie w porządku. — W ogóle za bardzo się tym martwimy. — oświadczyła Gośka, wracając z zastawioną tacą. Anka i Karola popatrzyły na nią bez słowa. — Przecież nie zrobiłyśmy nic złego. — tłumaczyła spokojnie Gośka, nalewając herbatę — My po prostu tamtędy przechodziłyśmy. Mamy do tego prawo. Nie mają nawet podstaw, żeby poskarżyć się szkole. Karola pokiwała powoli głową. — A co z innymi? — zapytała niespokojnie Anka. — Ania, mówię ci, że nie było tam twojego Lancelota. — oświadczyła z naciskiem Gośka, zaglądając jej w oczy. — Nie chodzi mi teraz o Lancelota. — powiedziała z lekkim grymasem Anka — Tylko o całą resztę. Tych, których wsadzili do furgonetki. — Nic im nie będzie. — odezwała się po krótkim namyśle Gośka — Może dostaną na posterunku parę razy po tyłku, może naganę ze szkoły, jeżeli policji będzie się chciało to ciągnąć. Przecież to tylko głupi studencki klub. — Na pewno? — upewniła się Anka, wyciągając do niej rękę. Gośka ścisnęła jej dłoń. — Na pewno. Nie ma się o co martwić. Słyszysz, Karol? — Słyszę. — szepnęła Karola. — Gosia — powiedziała nagle Anka — Pomaluj mi paznokcie. Gośka i Karola zerknęły na nią, zaskoczone. — Teraz? — zdziwiła się Gośka. — Tak, teraz. Anka wyszła do przedpokoju, przyniosła swoją torbę i wyciągnęła z niej buteleczkę karminowego lakieru. Postawiła ją z cichym stuknięciem na stoliku, między szklankami. Gośka wzruszyła ramionami i odkręciła zakrętkę. — Jeśli chcesz... — Chcę. — oznajmiła stanowczo Anka, podając jej dłonie. — Służę uprzejmie. — westchnęła Gośka. Karola, skulona w rogu kanapy z poduszką w ramionach, obserwowała operację szeroko otwartymi oczami. — Nogi też? — zapytała Gośka. — Też. — przytaknęła po chwili namysłu Anka i położyła Gośce swoje stopy na kolanach. — Powinnam pobierać za to opłaty. — zaburczała Gośka, ściągając jej skarpetki. Anka, z łokciami opartymi na kolanach, przyglądała się uważnie pędzelkowi w jej wprawnej dłoni, czując, jak niepokój stopniowo znika pod warstwami krwistej czerwieni. — Pomaluj też Karolowi. — powiedziała — I sobie. Gośka zerknęła na nią z subtelnym uśmiechem igrającym w kącikach ust. — Ja nie chcę. — spłoszyła się Karola. — Chcesz, chcesz. — pokiwała głową Anka — Zobaczysz, to ci dobrze zrobi. — Słuchaj Ani, Karol. — uśmiechnęła się Gośka. — Właśnie. — Anka przesunęła się na kanapie, klepnęła ręką w siedzisko przed sobą — Chodź tutaj. Karola niechętnie odłożyła poduszkę, zajęła miejsce Anki i wyciągnęła ku Gośce swoje długie, szczupłe palce. Anka przytuliła się do jej pleców, oparła brodę na jej ramieniu. — Nie martw się tak. — szepnęła jej do ucha — Gosia ma rację. Nie zrobiłyśmy nic złego. — Wiem. — zgodziła się drżącym głosem Karola — Ja tylko... nie mam pojęcia co teraz zrobić. — Z czym? — uniosła brwi Anka. — Z sobą. — szepnęła Karola. Gośka zerknęła na nią czujnie. — Karol, przecież naprawdę nic takiego się nie stało. — powiedziała pocieszająco Anka — Za bardzo się przejmujesz. — Ania, a ty? Co z tobą? — zapytała nagle Karola, odwracając głowę. — Nie rzucaj się. — mruknęła Gośka. — Co ze mną? — zdziwiła się Anka. — No... z tobą. — wybąkała zaczerwieniona Karola — I z twoim Lancelotem. Gośka przerwała na moment malowanie i przyjrzała się jej przenikliwie. Anka zacisnęła zęby, ze wszystkich sił usiłując się teraz nie rozryczeć. — Słyszałaś, co mówiła Gośka. — powiedziała po chwili, bardzo starając się, aby nie zadrżał jej głos — Znajdziemy się na pewno. Warszawa wcale nie jest takim wielkim miastem. Karola nie odpowiedziała, odwróciła głowę. — Nogi? — zapytała po chwili Gośka. — Nie. — zaprotestowała Karola. — Tak. — oświadczyła z naciskiem Anka i poklepała Karolę po udzie — Zaufaj mi. Wstała z kanapy, przeszła się po pokoju, przyglądając się świeżej, drapieżnej czerwieni na swoich paznokciach. Nachyliła się nad odbiornikiem radiowym, przekręciła gałkę. Głośnik ożył skoczną, akordeonową muzyką. — Zostaw. — poprosiła nachylona nad stopami Karoli Gośka. — Nie ma mowy! — prychnęła Anka — Nie będziemy słuchać żadnego bawarskiego festynu. — Słyszysz? — mruknęła do Karoli Gośka — Obraża mnie w moim własnym domu. Karola uśmiechnęła się kącikami ust. Radio ryknęło znienacka gitarami i znajomo surowym, przesyconym energią głosem wokalisty. — Rolling Stones! — ucieszyła się Anka — Karol, to Rolling Stones, prawda? — Tak. — skinęła głową Karola. Anka zakręciła biodrami, zatańczyła na grubym, czerwonym dywanie, wyrzucając ręce nad głowę. Było gorąco, jak to zazwyczaj u Gośki, więc po chwili, nie przerywając tańca, ściągnęła szary golf i rzuciła go na podłogę. Wybijając rytm gołymi piętami, rozsupłała swoje warkoczyki i zarzuciła głową, pozwalając włosom opaść swobodnie na ramiona. Dojrzała skupiony na sobie wzrok ciemnych oczu Karoli i wyszczerzyła do niej zęby w uśmiechu, wyginając się w tańcu. Po Stonesach poleciało coś spokojniejszego, z lirycznym saksofonowym tematem, Anka zawirowała w średnio udanym piruecie. — Uważaj na lakier. — ostrzegła ją Gośka. — Uważam przecież! W połowie piosenki dołączyła do Anki uśmiechnięta nieśmiało Karola i zatańczyły obydwie, dotykając się czubkami palców. — Przydałoby się teraz jakieś wińsko. — stwierdziła Gośka, przyłączając się do nich w połowie swingującej piosenki Boba Garetha. Wyciągnęła ku nim ręce, pokazały sobie nawzajem swoje szkarłatne paznokcie, chichocząc. — Przydałoby się. — zgodziła się Anka. Swing ucichł, z radia dobiegły dźwięki spokojnej, melancholijnej gitary. Anka położyła Gośce dłonie na ramionach, zatańczyły powoli, kręcąc lekko biodrami i pilnując, aby się wzajemnie nie nadepnąć. Gdy piosenka przeszła w organowe solo, Gośka przekazała Ankę Karoli, która przytuliła ją lekko i obróciła w piruecie. Głos wokalisty zszedł w niskie, ponure rejestry, unosząc Ance włoski na karku. Oh, mother, tell your children
 Not to do what I have done
 Spend your lives in sin and misery
 In the House of the Rising Sun 
— Co to jest? — zapytała Anka. — The Animals. — odpowiedziała Karola, oddając ją z powrotem Gośce. — Masz płytę? — Anka odrzuciła głowę, wychylając się do tyłu w ramionach Gośki. — Nie mam. Nie zdążyłam kupić, wyszła dopiero na jesieni. — Szkoda. Ale strasznie smutna ta piosenka. — westchnęła Anka, osuwając się na podłogę, gdy z radia rozległa się trąbka Milesa Davisa. Wyciągnęła się na dywanie, rozrzucając ramiona, a Gośka i Karola po chwili poszły w jej ślady. Leżały tak, niemalże stykając się głowami, słuchając pulsującego z głośnika bebopu i przyglądając się zawieszonemu pod sufitem trójgłowemu żyrandolowi. — Już lepiej? — zapytała cicho Gośka. — Trochę lepiej. — szepnęła Karola. — This is BBC Radio London. — odezwał się dźwięcznym, brytyjskim akcentem spiker — It is now eight o'clock. — Jestem wykończona. — westchnęła Anka. — Nie dziwota. — mruknęła Gośka — Pościelę wam łóżko, możecie obydwie spać u mnie w pokoju. — A ty? — zapytała Anka, odwracając ku niej twarz. — Ja prześpię się tutaj, na kanapie. — odparła Gośka — Nie zmieścimy się na moim łóżku we trzy. Anka usiadła i przeciągnęła się z westchnieniem. — Gosia — powiedziała — Mogę się wykąpać? — Jasne. — Gośka machnęła ręką — Trafisz do łazienki. Ręczniki są w szafce przy drzwiach, weź sobie jakiś. Anka zabrała ze sobą koszulę nocną i szczoteczkę. Umyła zęby, czekając, aż napełni się wanna, po czym rozebrała się i zanurzyła ostrożnie w gorącej wodzie. Dopiero wtedy rozpłakała się bezgłośnie, skulona, z twarzą ukrytą w dłoniach. Płakała długo, żegnając się z Lancelotem i starając się oswoić z myślą, że nie zobaczy go już nigdy, i że nigdy nie pozna jego prawdziwego imienia ani wyglądu. Gdy poczuła, że zaczyna brakować jej łez, a cały tkwiący w niej żal stopniał do tępego ćmienia, wyciągnęła korek i wyszła z wanny, owijając się ręcznikiem. Łazienka była gorąca i duszna, Anka uchyliła drzwi, aby wpuścić do środka trochę chłodnego powietrza. Wycierając przed zaparowanym lustrem włosy, usłyszała głosy Gośki i Karoli dobiegające z sąsiedniej kuchni. — Musisz jej w końcu powiedzieć. — mówiła Gośka — To nie jest w porządku, Karol. — Nie mogę, Gosia. — jęknęła udręczonym głosem Karola — Przysięgam, że miałam powiedzieć jej dzisiaj, a potem niech się dzieje, co chce. Ale... nie mogę. Nie po tym, co się wydarzyło. — Nic takiego się nie wydarzyło. Ty się po prostu boisz. — Boję się. Jestem tchórzem, Gosia. Bardzo, ale to bardzo się boję, że ona powie mi, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. — To po co w ogóle zaczynałaś tę głupią szopkę? — Ja... chyba ją kocham. I nie chcę jej zranić. Rozumiesz? Anka zamarła w bezruchu, marszcząc brwi. Czyżby Karola była zakochana, i to w dziewczynie z Avalonu? To poniekąd mogło tłumaczyć jej dzisiejsze dziwaczne zachowanie. — Przecież ranisz ją właśnie teraz, do cholery. — parsknęła Gośka — Karol, to jest ostatni tydzień przed feriami. Jeżeli do soboty nie powiesz jej sama, to ja jej powiem. Nie mogę patrzeć, jak się obydwie zadręczacie. Biedna Karola, pomyślała smutno Anka, czując do niej nagły przypływ siostrzanej sympatii. Dzieliły ten sam los: żadnej z nich nie było dane spotkać się dzisiaj z ich ukochaną osobą, więc obydwie zmagały się teraz z podobnym bólem i lękiem. Biedna, biedna, kochana Karola. Rozwiesiła ręcznik na suszarce i w koszuli nocnej wyszła z łazienki. — Gosia, czy ty myślisz... — zaczęła Karola, ale urwała, dostrzegając Ankę w drzwiach kuchni. — Nie przeszkadzam? — zapytała nieśmiało Anka. — Skąd. — mruknęła Gośka — Chodź, siadaj. Mamy czekoladę. — wskazała na stół. Karola, czerwona jak burak, przysunęła Ance stołek. Gośka uniosła w palcach czekoladową kostkę i z zadowolonym westchnieniem wsunęła ją do ust. — Myłam już zęby. — skrzywiła się Anka. — Umyjesz jeszcze raz. — wzruszyła ramionami Gośka — Czekolada dobrze robi na morale. Chcesz herbaty? Anka pokręciła głową. Popatrzyła serdecznie na zaczerwienioną Karolę, skuloną na stołku ze spuszczonym wzrokiem. Gośka żuła z zamyślonym wyrazem twarzy czekoladę, ze ściany tykał cicho zegar. — Karolku — powiedziała miękko Anka, muskając palcami jej nadgarstek — Wiem, że nie mam doświadczenia w tych sprawach, ale jeśli mogę jakoś pomóc... Karola zagryzła wargę. Gośka wstała, odsuwając swój stołek z suchym zgrzytnięciem. — Oczy mi się kleją. — oświadczyła — Idę do łóżka i wam proponuję to samo. Nocą przychodzą do głowy różne durne pomysły, lepiej przespać. Dobranoc. — Dobranoc. — odpowiedziała Anka, lekko gładząc dłoń Karoli — Chodź, Charly. Gośka ma rację. Zobaczysz, rano wszystko będzie wyglądało lepiej. Karola skinęła niepewnie głową. Wstała ze stołka, pozwoliła Ance zaprowadzić się do pokoju Gośki. Jej ciemne, wilgotne oczy wzniosły się ku gośkowej ścianie poezji, gdy Anka włączyła nocną lampkę. — Rzeczywiście. — szepnęła — Baczyński, tak jak mówiłaś. — Słucham? — zdziwiła się Anka. — Pamiętasz, rozmawiałyśmy o tym podczas tego spaceru przed świętami. — wyjaśniła nieśmiało Karola — Powiedziałaś wtedy, żebym wpadła do Gośki, jeśli chcę zobaczyć Żyda. — Pamiętam. — uśmiechnęła się Anka. Milczały przez chwilę. — Umyję zęby. — powiedziała cicho Karola. — Umyj. — zgodziła się Anka — A ja pogadam jeszcze z Gośką. Zaraz wracam. Zapukała do drzwi salonu, zajrzała do środka. Wnętrze pokoju było pogrążone w półmroku, paliła się tylko stojąca przy kanapie lampa. Gośka, już przebrana w piżamę i odwrócona do Anki tyłem, kończyła ścielić sobie posłanie. — Co tam? — zapytała, zerkając przez ramię. Anka wśliznęła się do salonu, ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. — Gosia — powiedziała cicho — Wiem, że ty też się martwisz. O Majowego, prawda? Ramiona Gośki zadrżały. Kołdra opadła na podłogę. Odwróciwszy się na pięcie, ze spuszczonym wzrokiem, Gośka podeszła szybko do Anki i przytuliła się do niej mocno, chowając twarz w jej szyi. — Gosia. — szepnęła Anka, czując wilgoć przesiąkającą przez cienki materiał koszuli. Gośka szlochała bezgłośnie, drżąc w ramionach Anki, która delikatnie gładziła ją po plecach, zaniepokojona i wytrącona z już i tak mocno chybotliwej równowagi. Widok płaczącej Gośki był rzeczą niezmiernie rzadką, a płacz taki jak teraz, rozpaczliwy, przesycony bezsilnością i strachem, nie zdarzał się właściwie nigdy. — Gosiaczku — powiedziała miękko Anka, całując ją w czubek głowy — Wszystko będzie dobrze. Ty jesteś niezniszczalna, pamiętaj. Gośka wzięła głęboki, rozdygotany oddech. Przez chwilę stała jeszcze bez ruchu z twarzą ukrytą w szyi Anki, po czym wypuściła ją z ramion i odsunęła się delikatnie. — Żebyś wiedziała, że jestem. — wyszeptała, ocierając oczy grzbietem dłoni — Już w porządku. — Na pewno? — zapytała z troską w głosie Anka — Zostać tu z tobą? — Nie. — pokręciła głową Gośka, pociągając nosem — Nie trzeba. Idź spać. Anka skinęła głową, cofnęła się o krok. — Dobranoc. Jakbyś mnie potrzebowała, jestem tuż obok. — Wiem. — uśmiechnęła się do niej Gośka — Dobranoc. Ciemne, nieco zaczerwienione oczy spojrzały na Ankę niepewnie, gdy wróciła do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Karola leżała już w łóżku z kołdrą podciągniętą pod brodę i smukłą dłonią podłożoną pod policzek. — Gaszę światło. — oznajmiła cicho Anka. Karola skinęła głową. Anka wsunęła się pod kołdrę, ostrożnie, aby nie odkryć swojej towarzyszki. Popatrzyła na zarys jej twarzy w ciemności, słuchając cichego, miarowego oddechu. Ciekawe, jak to jest zakochać się w dziewczynie, pomyślała. Jakie to uczucie całować dziewczynę, dotykać ją i czuć jej dłonie na swoim ciele? Czy ja byłabym w stanie pokochać dziewczynę? zastanowiła się Anka. Czuła się zbyt otępiała i wyczerpana, aby móc odpowiedzieć sobie teraz na to pytanie. Wiedziała za to z całą pewnością, że za taki związek groził cały zestaw sporych nieprzyjemności, z których natychmiastowe relegowanie ze szkoły z wilczym biletem było rzeczą stosunkowo najmniej dotkliwą. Nieszczęsna Karola musiała być naprawdę zakochana po uszy, skoro godziła się na takie ryzyko. Biedna, biedna Charly. Anka zamknęła powoli oczy. Dobranoc, Lancelocie, pomyślała. Po raz ostatni, dobranoc. — Śpisz? — szepnęła Karola. — Nie. Długie, szczupłe palce powędrowały po poduszce, desperacko szukając kontaktu. Odnalazły w ciemności dłoń Anki, splotły się z nią w ciasnym, kojącym uścisku. — Ania — odezwała się cichutko Karola — Dziękuję. — Za co? — zdziwiła się Anka. — Za to, że jesteś. — Nie wygłupiaj się, Charly. — wyszeptała Anka — W końcu jesteśmy przyjaciółkami, nie? — Jesteśmy. — zgodziła się Karola. Bliskość dodawała otuchy i odpędzała czarne myśli. Wyczerpane i obolałe, zasnęły, trzymając się za ręce. Było już jasno, gdy otworzyła oczy. Czuła się w jakiś dziwaczny sposób zawieszona między jawą a snem, jakby wszystko, co wydarzyło się wczorajszego wieczora, było jedynie niedorzecznym, lecz wciąż przerażającym koszmarem. Usiadła na łóżku, ziewnęła i skrzywiła się, czując, jak coś pulsuje tępym bólem w tyle jej głowy. Obok niej gramoliła się spod gośkowej kołdry Karola, której czerwone i podkrążone z niewyspania oczy jaskrawo dowodziły, że wczorajszy dzień wydarzył się jednak naprawdę. — Która godzina? — zamruczała nieprzytomnie. — Prawie ósma. — odpowiedziała Anka, zerkając na stojący na nocnym stoliku budzik — Źle spałaś? — Wydaje mi się, że co chwila budziłam się i nie mogłam potem zasnąć. — mruknęła zaspanym głosem Karola — Chodź, Ania. Wstajemy. W kuchni napotkały wyglądającą na wykończoną Gośkę oraz jej mamę, szykującą cały półmisek kanapek, jakby zamierzała wykarmić nimi pół kamienicy. Żadna z nich nie miała ochoty na śniadanie. Rozmowa zupełnie się nie kleiła, a na pytanie mamy Gośki o wrażenia z zabawy odpowiedziały wymijającymi pomrukami. Karola, której najwyraźniej spieszyło się do domu, wyszła wcześnie, przytuliwszy w przedpokoju Ankę i Gośkę z żałośnie nieśmiałym uśmiechem. Wróciły we dwie do kuchni i zasiadły przy stole nad herbatą i ledwie tkniętymi kanapkami. Mama Gośki, zauważając ich zgaszony nastrój, wycofała się do salonu. — Wszystko w porządku? — zapytała Gośka, przyglądając się Ance opuchniętymi, zmęczonymi oczami. — Chyba tak. — odparła po chwili namysłu Anka — A z tobą? — Tak samo. — mruknęła Gośka. — Zapomniałam wziąć moje zdjęcia od Karola. — przypomniała sobie nagle Anka. — Jakie zdjęcia? — uniosła brwi Gośka. — Te ze Starego Miasta, sprzed świąt. — wyjaśniła z ziewnięciem Anka. Gośka pokiwała powoli głową. — Jeszcze zdążysz. Anka westchnęła, wyjrzała przez okno na szare, wilgotne podwórze kamienicy. — Będzie dobrze, prawda? — upewniła się niespokojnie. — Jasne. — uśmiechnęła się samymi kącikami ust Gośka — Nie martw się. Anka spojrzała na zegar — był kwadrans do dziewiątej. Stefan miał zjawić się po nią za piętnaście minut. — Muszę lecieć. — powiedziała niechętnie, czując się trochę niezręcznie w tej dziwnej, zmęczonej ciszy, z Gośką odpowiadającą półsłówkami na jej desperackie próby nawiązania rozmowy. Wolała już wyjść i zaczekać na Stefana na zewnątrz, zwłaszcza że jej pobolewająca głowa domagała się świeżego powietrza. — Skoro musisz. — odparła Gośka. Wyszły obydwie do przedpokoju. Anka założyła w milczeniu palto i buty, obwiązała szyję szalikiem. Zauważyła nagle szkarłatny lakier na swoich paznokciach, ale postanowiła nie zawracać sobie tym głowy. Nie miała teraz siły ani ochoty przejmować się ewentualnymi kąśliwymi komentarzami Mamy. Przytuliły się mocno. — Pogadamy jutro. — obiecała Gośka — Zobaczysz, wszystko się ułoży. — Trzymaj się, Gosia. — Ty też. W poniedziałek Gośka nie pojawiła się w szkole.
  6. Wśród zamierżności odchmytu, Pod gziędłem władym a klazłym Chęszczę twą bępolinię, Knycąc mój błos malazły O wlępszość tę - źlizną, lecz plitą. Nie dla mnie gmór jadosiny Smaczony chyźle spod cmyksu. Ja milśnie grzę w prakulinie, Gdy brzuszysz wśród palmoryksów Nielgości twej dar wielobilny. I mrężysz tak w szmyku swą jaśnię, W mąć wniszasz, obligasz zdecznie, Że złakać cię - nieprzesypnie! Wybrzeźnij mnie - kalimlecznie! Śrebrzą mnie łucz malnalaśnie! A gdy już nam chasznia zaknuszy, Gdy smyszne obgaśnie powlicze Ja przyżem cię wymalinię. Bezszepni zamszymy śród niczy; Sam Księżyc nas gąćwą opuszy.
  7. Rozdział 12 Otworzyła oczy. Leżała na dywanie, ktoś litościwie przykrył ją kocem. Panował półmrok, część świec musiała zostać zgaszona. Pachniało kawą. Do półprzytomnej świadomości Anki z wolna zaczął docierać hałas, który początkowo brzmiał jak szelest suchych liści, a dopiero po chwili okazał się lekko chropawym i z grubsza znajomym barytonem. — Jak zamknęli miasto, musiałem przez dwa tygodnie chować się po piwnicach i śmietnikach, bo wszystkich bez papierów z miejsca odwozili na komendę. Faszystowskie kurwy, bodaj ich wszystkich szlag trafił. To mówił Śledzik. Siedzieli w trójkę z Karminą i Tuchaczewskim na podłodze przy drewnianym stoliku, tym samym, na którym wcześniej stała fajka wodna. Karmina założyła gruby, granatowy pulower na swoje sari, Śledzik, uwolniony już od posługi duszpasterskiej, miał na sobie łaciate, brązowo-zielone desantowe spodnie i sweter z golfem. Jedynie Tuchaczewski ze swoją kufajką i budionnówką ciągle wyglądał dokładnie tak samo, jak na początku wieczoru. — O, Alicja się obudziła. — uśmiechnęła się do Anki Karmina — Chodź do nas, Alicjo. Anka podpełzła na kolanach do stolika, usiadła przy Karminie i z powrotem nakryła się kocem. — Która godzina? — zamruczała sennie. Tuchaczewski wyłuskał z kieszeni swój staroświecki zegarek. — Za dwadzieścia piąta. — oświadczył po chwili — Co do sekundy. — dodał dumnie. — Chcesz kawy? — zapytała Karmina. — A jest herbata? — Tylko kawa. — uśmiechnęła się przepraszająco Karmina, wskazując garnek bulgoczący cicho na stojącej przy stoliku butli z gazem. — W takim razie poproszę. Tylko dużo cukru, dobrze? — powiedziała Anka i ziewnęła, zasłaniając usta dłonią. Rozejrzała się szybko po sali. Poza ich czwórką nie było już nikogo. Karmina podała jej kubek wypełniony parującym, aromatycznym płynem, sięgnęła po wypchany płócienny woreczek. — Trzy wystarczą? — upewniła się, wytrząsając z woreczka na dłoń kostki cukru. — Tak, dziękuję. — odparła Anka, ostrożnie ujmując gorący kubek w dłonie — Już wszyscy poszli? — Poszli albo śpią. — skinęła głową Karmina — Metro jeździ dzisiaj od czwartej. — A Go... znaczy się, Violetta? — zapytała w gwałtownym ataku paniki Anka. — Nie bój się. — uśmiechnęła się uspokajająco Karmina — Jest w sypialni z Majowym. Nie zostawiła cię tu samej. Anka rozluźniła się, skinęła głową. Oczywiście, że Gośka by jej tutaj nie porzuciła. Zawstydzona tym podejrzeniem, uniosła kubek i wzięła ostrożny łyk kawy. Obfitość cukru łagodziła gorycz, a gorący płyn przyjemnie grzał w żołądek. — A tobie dobrze się spało, Alicjo? — zapytał Tuchaczewski, szczerząc do niej zęby. — Tak sobie — mruknęła wymijająco Anka — Miałam bardzo dziwne sny. — Ale przyjemne? — uniosła brwi Karmina, zaglądając jej w oczy. — Mogły być. — przyznała wstydliwie Anka, czując, jak rumienią się jej policzki. Karmina i Tuchaczewski wymienili znaczące uśmiechy. Anka zmarszczyła brwi. — To po tamtej... herbacie? Prawda? — zapytała podejrzliwie. — Och, Alicjo. — zaśmiał się Tuchaczewski — Zupełnie nam odfrunęłaś w kuchni. Dobrze, że Pucek zdążył cię złapać. Przynieśliśmy cię tutaj i przykryliśmy kocem. — Dziękuję. — wybąkała zawstydzona Anka. — Cała przyjemność po mojej stronie. — wyszczerzył do niej zęby Tuchaczewski. Zaczerwieniona Anka spuściła wzrok, napiła się łyk kawy. Karmina ziewnęła, zasłaniając usta dłonią. — Ty, a o co tam w ogóle poszło w tej Gdyni? — zapytał Śledzika Tuchaczewski, odstawiając swój kubek na stolik. Śledzik skrzywił się niechętnie. — Dwudziestego szóstego listopada wieczorem straż stoczniowa zatrzymała chłopaka, który malował na murze stoczni kotwice. — powiedział, przyglądając się bulgoczącemu garnkowi. — Dlaczego kotwice? — zainteresowała się Anka. — „Tutaj jesteśmy, tutaj będziemy”. — wyjaśniła Karmina — Symbol Wolnej Polski. Anka nie miała pojęcia, czym była Wolna Polska, ale nie chciała popisywać się ignorancją. Śledzik kiwnął krótko głową. — Zamknęli go w stróżówce i zadzwonili po gliny. Kiedy prowadzili chłopaka do radiowozu, wyrwał się im i zaczął uciekać. Jeden z gliniarzy wyciągnął giwerę, strzelił i zabił go na miejscu. Wszystko na oczach stoczniowców wychodzących z drugiej zmiany. Prawie rozszarpali tych bydlaków na strzępy. Ledwo zdążyli uciec. Śledzik przerwał, napił się, otarł dłonią usta. — Chłopak miał dwanaście lat. Nazywał się Romek Dolecki, jego ojciec od roku siedzi w obozie za tak zwaną działalność antypaństwową. Szybko okazało się, że gliniarze byli z komendy przy Słonecznej. Koło północy przed komendą zebrały się tłumy. Ludzie przynieśli kamienie i butelki z benzyną, żądali wydania tamtych dwóch bandytów. Miejscowy komendant przestraszył się, że albo będzie lincz, albo puszczą ich wszystkich z dymem, więc rozdał swoim długą broń i wezwał posiłki. Śledzik urwał na moment. Anka przyglądała mu się szeroko otwartymi oczami. — Kiedy puściły im nerwy i zaczęli walić do tłumu z ostrej amunicji, poleciały butelki. Chwilę później przyjechały armatki wodne i gaz. Ludzie pouciekali, ale następnego dnia znowu wyszli na ulicę. Całe tłumy, nie uwierzylibyście. Morze ludzi. Szli przez miasto pod stocznię i tam, w miejscu, gdzie glina zabił Romka, zapalali świeczki. Kiedy policja spróbowała ich rozproszyć, poleciały płyty chodnikowe i butelki z benzyną. Były ofiary po obydwu stronach. Parnik, prezydent miasta, wezwał na pomoc wojsko. Z czołgami płytą chodnikową się nie wygra. Śledzik uniósł kubek do ust. — Potem okazało się, że w tłumie byli szpicle. Robili zdjęcia, a kiedy już zamknęli miasto, nocami brali ludzi z domów. Setkami. Skurwysyny. — Co się stało z tymi ludźmi? — zapytała cicho Anka. Śledzik wzruszył ramionami. — Jeśli mieli szczęście, to obóz za działalność antypaństwową. A jeśli mieli pecha, to szubienica za akt terroru. Zapadła cisza. — A ja słyszałam — odezwała się po chwili Anka — Że to była próba zamachu terrorystycznego. Śledzik popatrzył na nią nieprzyjaźnie. — Bo właśnie to wmówiły ci rządowe radio, telewizja i gazety. — wycedził cierpko — Opowiadają ci bajki, jak tu jest pięknie i jak bardzo wszyscy są szczęśliwi, poza garstką wichrzycieli, którym marzą się drugie Sowiety. Wychowują sobie pokolenie wykarmionych propagandą frajerów. Otwórz oczy, dziewczyno. To nie jest Kraina Czarów. Anka zaczerwieniła się, spuściła wzrok. — Daj jej spokój, Śledzik. — fuknęła Karmina — Alicja jest jeszcze młodziutka. Jesteś w gimnazjum, Alicjo? — W pierwszej klasie liceum. — bąknęła niechętnie Anka. — Nie wyglądasz. — mruknął Tuchaczewski. — Widzisz? — Karmina popatrzyła na Śledzika ze złością — Odczep się od niej. — Chyba najwyższa pora wyjść spod klosza. — oznajmił cierpko Śledzik, podnosząc się z dywanu — Idę się odlać. Karmina westchnęła. — Nie gniewaj się na niego, Alicjo. — powiedziała, kiedy za Śledzikiem z trzaśnięciem zamknęły się drzwi — On ma powody, żeby policji nienawidzić. — Jakie powody? Karmina zerknęła na Tuchaczewskiego, który siorbnął kawy, unosząc lekko brwi. — Prawie rok temu tajniacy zabrali z ulicy jego dziewczynę — wyjaśniła Karmina — I do tej pory nie wiadomo, co się z nią dzieje. Dlatego nie dziw się, że mówi to, co mówi. — Jak to? — zdziwiła się Anka — Za co? — Nie wiadomo. — odpowiedział cicho Tuchaczewski — Wzięli ją w środku dnia, na placu Napoleona, w samym Śródmieściu. Wsadzili do samochodu i odjechali. Dziewczyna jak kamień w wodę. Śledzik nigdy policji nie kochał, ale po tym już mu naprawdę odbiło. Gdyby miał broń, to nie wiem, czy by do gliniarzy nie grzał. — Ale skąd pewność, że to była policja? — zapytała z naciskiem Anka, marszcząc brwi. — Nikt inny nie zabiera ludzi w ten sposób. — mruknął Tuchaczewski. — Jeszcze nigdy nie miałaś do czynienia z policją, co? — odezwała się Karmina, przyglądając się Ance uważnie. — Nie, ale... — Alicjo — powiedziała cicho Karmina — Półtora miesiąca temu zatrzymali siostrę mojej przyjaciółki. Dziewczyna szesnaście lat, czekała na Dworcu Głównym na koleżankę. Wracała ze szkoły, miała na sobie szkolny mundurek. Przyczepili się do niej dwaj z obyczajówki, oskarżyli ją, że jest... — zawahała się — Wiesz kim. Wsadzili ją do samochodu i zawieźli nad Wisłę, za Cytadelę. Tam kazali jej się rozebrać, albo zagrozili, że wrzucą ją do rzeki. To była połowa listopada, Alicjo. Robili jej... straszne rzeczy, a na koniec pobili ją i tak zostawili. Przypadkowi przechodnie wezwali do niej karetkę. — Przeżyła? — zapytała pobladła Anka. Karmina skinęła głową. — Tydzień temu wyszła ze szpitala. Rodzice musieli wysłać ją do rodziny pod Wilno, bo dziewczyna na widok glin dosłownie dostawała drgawek. A tam na Kresach jest inaczej. Spokojniej niż tutaj. — Nie zgłosili tego? — zdziwiła się Anka. — Gdzie? — skrzywiła się Karmina — Na policję? — Ale przecież Polska to państwo prawa! — Tego uczą cię w szkole — stwierdził Tuchaczewski — Ale nie uczą cię, że to prawo nie jest stosowane w ten sam sposób wobec wszystkich. — Otóż to. — zgodził się Śledzik, zasiadając po turecku na dywanie — I że wszystkie gliny to bydlaki. Oni dziczeją od władzy i przynoszą to zdziczenie do domu. Nie znam żadnej normalnej rodziny, w której byłby glina. Albo zawodowy wojskowy. Wszyscy mundurowi to skurwysyny. — Nieprawda! — zaprotestowała wściekle Anka, zanim zdążyła ugryźć się w język. Trzy pary oczu przyjrzały się jej uważnie. Anka zaczerwieniła się, odwróciła wzrok. — Co, twój stary to mundurowy? — zapytał chłodno Śledzik. — Nie — skłamała Anka — Tylko myślę, że wrzucanie absolutnie wszystkich mundurowych do jednego worka jest niesprawiedliwe i podłe. Tak samo... — zawahała się przez moment — ...jak twierdzenie, że wszyscy Żydzi to złodzieje i oszuści, a wszyscy księża to zboczeńcy. — Nic dodać, nic ująć. — pokiwała głową Karmina, rzucając Śledzikowi jadowite spojrzenie — Słyszysz? Ucz się od licealistki. — Skończysz szkołę, to przejdzie ci ten idealizm. — powiedział z grymasem Śledzik. — O co się kłócicie? — zapytała sennie Gośka, która właśnie wyszła z kuchni. Była w rozpiętej tunice munduru i koszuli wyciągniętej niedbale ze spodni, bez butów. Z szyi zwisał jej luźno czarny krawat, którego koniec majtał się niemrawo gdzieś w okolicach pasa. Gryzła herbatnika, kilka kolejnych trzymała w drugiej dłoni, na zapas. — O nic. — odpowiedziała szybko Anka. — Aha. — zamruczała z powątpiewaniem Gośka. Usiadła przy Ance, założyła jej na głowę swoją esesmańską czapkę i wsunęła w dłoń połowę herbatników. — Jedz. — powiedziała — Cukier koi złamane serce. — Oho. — zaniepokoił się Tuchaczewski. — Nie mam złamanego serca! — zaprotestowała Anka. — A nawet wydaje mi się, że wprost przeciwnie. — dorzuciła z uśmiechem Karmina. — I to właśnie chciałam usłyszeć. — oznajmiła z zadowoleniem Gośka, wsuwając do ust kolejnego herbatnika. Tuchaczewski westchnął z rozczarowaniem. — Trudno, ale jakbyś zmieniła zdanie — zwrócił się do Anki — To chętnie służę ramieniem. — Paszoł won od mojej Alicji, kacapski casanowo. — ofuknęła go groźnie Gośka. Anka wymierzyła jej kuksańca, czerwieniejąc. — Kawy, Violetko? — zapytała Karmina, zerkając do garnka — Zostało jeszcze trochę. — I grzybka? — wyszczerzył zęby Tuchaczewski. — Kawy chętnie, grzybków już nigdy w życiu. — powiedziała z grymasem Gośka, odwracając się ku Ance — Kiedy pierwszy raz spróbowałam grzybka, wydawało mi się, że nasz łacinnik próbuje wydłubać mi oczy stonogą, od tamtej pory mam uraz. Co się tak na mnie patrzysz? Coś ze mną nie tak? Zawstydzona Anka odwróciła wzrok, ciągle mając przed oczami wijące się na kurtynie cienie ze swojego dziwacznego snu. — Stonogą? — zdziwiła się Karmina, podając Gośce parujący kubek. — Stonogą. — poważnie pokiwała głową Gośka — Wielką, obleśną, czarno-czerwoną stonogą. Dziękuję, Karmisiu. Wypiła łyk kawy, westchnęła z zadowoleniem, po czym popatrzyła na Ankę, podejrzliwie marszcząc brwi. — Brałaś? — Co? — zamrugała oczami Anka. — Czy brałaś grzybki? — powtórzyła cierpliwie Gośka. Anka zerknęła na Karminę, która skinęła lekko głową z szelmowskim uśmiechem. — To była ta herbata, prawda? — upewniła się Anka. — Owszem. — przytaknęła Karmina. — I jak? — zapytała ciekawie Gośka. Anka zaczerwieniła się, wzruszyła ramionami. — Obyło się bez stonóg. — powiedziała wymijająco, odwracając wzrok. — Aha — mruknęła Gośka, zagryzając kawę herbatnikiem — Czyli to tylko moje psie szczęście. No, to kiedy następna impreza? Karmina popatrzyła na Tuchaczewskiego, który podrapał się w zamyśleniu pod budionnówką. — Myślę, za trzy tygodnie. — stwierdził po chwili — W końcu to będą dwudzieste piąte urodziny Karminy. — Dwudzieste drugie, ryjku. — sprostowała Karmina — Dwudzieste drugie. Jeśli nie przestaniesz się ze mnie nabijać, będziesz spać w wannie. — Terror rodzinny. — zaburczał Tuchaczewski, unosząc ręce w geście kapitulacji. — Naprawdę? — ucieszyła się Anka — Za trzy tygodnie? — Przyjdziesz? — zapytała z uśmiechem Karmina. — No pewnie, że przyjdę! Przyjdziemy, prawda? — Anka pociągnęła Gośkę za rękaw. — Przyjdziemy, przyjdziemy. — mruknęła Gośka, przyglądając się jej uważnie. Anka, szczęśliwa, ugryzła herbatnika, popiła go chłodną już kawą. — Można pogasić świece — stwierdziła z przekąsem Gośka — Bo aż sama jaśniejesz z tej radości. — Aż przyjemnie popatrzeć. — dodała Karmina z uśmiechem. — Ech, młodzież. — westchnął z zazdrością Tuchaczewski. Była szósta, kiedy ubrane i w miarę przytomne, wymieniwszy pożegnalne uściski z Karminą, Tuchaczewskim i świeżo obudzonym Majowym — Śledzik zniknął gdzieś w międzyczasie — wyszły w ciemne, lodowate zimno pierwszego poranka nowego roku. Majowy otworzył dla nich bramę, a Gośka zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała go długo i łakomie, podczas gdy Anka, szczękając zębami i przytupując, cierpliwie pozwalała im się sobą nasycić. — Ten twój Majowy. — powiedziała, kiedy ostrożnie szły w ciemności wzdłuż parkanu w stronę lśniących świateł Kijowskiej i Dworca Wschodniego. — Mój Majowy? — zdziwiła się Gośka — Niech ci będzie, że mój. Co z nim? — Czy ty i on... — zaczęła nieśmiało Anka, znów mając przed oczami pomarańczową kurtynę i tańczące na niej cienie. — Tak? — zerknęła na nią Gośka — Czy ja i on co? Wyduśże w końcu. — Doskonale wiesz, o co mi chodzi. — burknęła Anka. — Nie mam pojęcia. — wzruszyła niewinnie ramionami Gośka. — Nie bądź świnia. — oburzyła się Anka — No, Gosia! Gośka westchnęła, wydmuchując chmurę pary. — To skomplikowane. — powiedziała w końcu — Ja nawet nie wiem, jak on się naprawdę nazywa, a on nie wie niczego o mnie. Widujemy się tylko tutaj, od czasu do czasu. I tak być powinno. Anka popatrzyła na nią, zaskoczona. — Ale... to ci naprawdę wystarczy? Nie chcesz więcej? Gośka zastanowiła się przez chwilę. — Nie. — stwierdziła — Nie chcę. Nie chcę spotykać się z nim pod szkołą, nie chcę chodzić z nim na randki, nie chcę wymieniać się z nim liścikami. Jest dobrze tak, jak jest. — A on? — zapytała nieśmiało Anka — Jemu też jest z tym dobrze? — Nie. — przyznała po chwili namysłu Gośka. Zawahała się, jakby chciała coś dodać, ale w końcu zrezygnowała, wzruszając tylko ramionami. — Nie kochasz go? — Anka zerknęła na nią wstydliwie. — Zwariowałaś? — prychnęła Gośka. Zmarszczyła brwi, zastanowiła się przez chwilę. — Nie, ty nie zwariowałaś. — stwierdziła zamyślonym głosem — Ty się teraz zastanawiasz, co zrobić ze swoim zamaskowanym Lancelotem. Mylę się? — Być może. — mruknęła wymijająco Anka. Gośka przewróciła oczami. — Ania, nie sugeruj się mną. — powiedziała z westchnieniem — Ty i twój Lancelot to zupełnie inna para kaloszy. — Jak to? — zdziwiła się Anka. — Tak to — wytłumaczyła cierpliwie Gośka — Że w odróżnieniu ode mnie, ty jesteś beznadziejnie zakochana, dziewczyno. Przecież to widać na pierwszy rzut oka. Anka spuściła bez słowa wzrok. Na szczęście było zimno, mróz, wraz z pomarańczowym światłem lamp ulicznych, doskonale maskował rumieniec na jej policzkach. Szły przez chwilę w milczeniu, śnieg chrupał miękko pod ich butami. — Gosia, czy ty już wcześniej poznałaś tego Lancelota? — zapytała w końcu Anka. — Sama nas sobie przedstawiałaś. — przypomniała łagodnie Gośka. — Faktycznie. Anka westchnęła ciężko, pociągnęła Gośkę za rękaw. — Gosia, a jeśli się okaże, że to taki sam drań jak Krzysiek? Albo i jeszcze gorszy? Gośka wyszczerzyła do niej zęby. — Tym gorzej dla niego, bo ty masz już wprawę w radzeniu sobie z draniami. Co nie? Anka uśmiechnęła się do niej nieśmiało. — A poza tym, masz mnie. — dodała pokrzepiająco Gośka, biorąc Ankę za rękę — A ja nie pozwolę żadnemu draniowi położyć na tobie łap, moja ty księżniczko. No, chyba że sama będziesz bardzo chciała. Skręciły w stronę Dworca. — Taksówka. — oznajmiła z naciskiem Anka. — Poważnie? — zdziwiła się przyjemnie zaskoczona Gośka — Myślałam, że żartowałaś. — Nie żartowałam. — powiedziała Anka, otwierając dla niej drzwiczki czerwonego peugeota. — Panienki sobie życzą? — zapytał taksówkarz, odwracając ku nim pryszczate, niedogolone oblicze. — Leszno, przy Sądach. — zaordynowała Gośka. — Sądy dzisiaj zamknięte, proszę panienki. — mruknął taksówkarz, rzucając jej rozbawione spojrzenie spod daszka kaszkietu. — I całe szczęście. — odparła z łobuzerskim uśmiechem Gośka. Anka przytuliła się do niej, opierając głowę na jej barku. Westchnęła cicho, falujące łagodnie ciepło rozlało się w okolicach jej serca, kiedy wspomniała Lancelota, te ciemne, roziskrzone oczy śmiejące się do niej z otworów maski, długie palce gładzące jej dłoń, miękką, delikatną wilgoć ust. Gośka objęła ją ramieniem, a Anka wtuliła się w nią z wnętrzem wibrującym rozrzewnioną tkliwością. Jestem beznadziejnie zakochana, przyznała w myślach, nie mogąc powstrzymać przy tym uśmiechu. Pod kamienicą Ateny czekał już Stefan, oparty o czarne cielsko mercedesa, paląc papierosa. — Szczęśliwego nowego roku. — powiedział na ich widok, ani słowem nie komentując faktu, że nadeszły od strony Sądów. Koło piątej, po solidnym wyspaniu się i zjedzeniu późnego obiadu, Anka wróciła do swojego pokoju z zamiarem poczytania książki przy muzyce. Z niesmakiem przyjrzała się czterem pożyczonym od rodziców płytom, których słuchała na zmianę od świąt i stwierdziła stanowczo, że tak dalej przecież być nie może. Zeszła na dół, podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer zapisany na skrawku kartki staranną kursywą Karoli. Serce z jakiegoś powodu waliło jej jak oszalałe, gdy słuchała spokojnego, miarowego sygnału w słuchawce. — Halo? — odezwał się w końcu kobiecy głos. — Dzień dobry — powiedziała nieśmiało Anka — Czy mogłabym rozmawiać z Karoliną? Mówi Anna Koś, koleżanka z klasy. — Karol i Ludwika wyszły właśnie na spacer — oznajmił głos — Ale jak tylko wrócą, przekażę Karolowi, żeby oddzwonił. Najwyraźniej mówienie o Karoli w rodzaju męskim nie było osobistą fanaberią Lufy. — Dziękuję. Karolina ma mój numer. Do widzenia. — Do widzenia. Anka odłożyła z westchnieniem słuchawkę. Telefon zadzwonił dopiero przed dziewiątą, gdy leżała na kanapie i udawała, że ogląda wraz z rodzicami jakiś niemiecki kryminał w telewizji, podczas gdy jej umysł był cały przepełniony Lancelotem. — O tej porze? — zdziwiła się z niesmakiem Mama. Anka popędziła do holu i chwyciła za słuchawkę. — Halo? — Ania, serwus! — uśmiechnęła się, słysząc ciepły głos Karoli — Przepraszam, że oddzwaniam dopiero teraz. Ciocia zapomniała mi powiedzieć. — Nic nie szkodzi, Karolku. To ja przepraszam, że zawracam ci głowę w Nowy Rok. — No co ty, niczego mi nie zawracasz. Coś się stało? — Nie, nic się nie stało. — zapewniła ją pospiesznie Anka — Ale... Karolku? Mam do ciebie interes. Karola zaśmiała się do słuchawki. — Oho. No, nawijaj! — Bo wiesz... dostałam na Gwiazdkę adapter i zastanawiałam się, czy mogłabym pożyczyć od ciebie parę płyt. — No jasne! — odparła ochoczo Karola — A co to za adapter? To znaczy, jaka marka? — Thorens. — powiedziała Anka. W słuchawce zapadła cisza. — Thorens? — upewniła się Karola. — Tak. A co? Karola gwizdnęła cicho z podziwem. — To dobrze, czy źle? — zapytała niepewnie Anka. — Wiesz co? Mam pomysł. — oznajmiła Karola — Może przyjadę do ciebie i wezmę ze sobą parę rzeczy, które mogą ci się spodobać? Bo wiesz, strasznie chciałabym usłyszeć tego twojego thorensa. Ania, to jest Rolls-Royce adapterów! — Poważnie? — zdziwiła się Anka. — Poważnie. Możemy się tak umówić? — No pewnie! — zgodziła się ochoczo Anka — Kiedy? — Na przykład jutro? — zaproponowała Karola. — Jutro? — Jak ci nie pasuje, to może niedziela? Albo jakoś po szkole? — Anka usłyszała w głosie Karoli subtelną nutę rozczarowania. — Nie, oczywiście, że mi pasuje. — powiedziała szybko — Ale... Karol, ja mieszkam w Konstancinie. — Nie szkodzi. — zaśmiała się Karola — Mam transport. Tylko daj mi dokładny adres i powiedz, o której mam być. Umówiły się w okolicach południa. Odłożywszy słuchawkę, Anka popędziła z powrotem do salonu, aby podzielić się dobrą nowiną z rodzicami. — Jutro koło południa przyjedzie Karol i przywiezie mi parę płyt. — oświadczyła z uśmiechem. — Karol? — czujnie uniosła brew Mama — Co to znowu za Karol? — Karolina Haller, Mamo. Wspominałam o niej w Wigilię, pamiętasz? — wyjaśniła niecierpliwie Anka. — Trzeba było mówić od razu, że to ten Karol. — pokiwał głową Tata, puszczając do Anki oko. — Aha — przypomniała sobie Anka — Karol powiedziała, że Thorens to jest Rolls-Royce adapterów. — Dziewczyna najwyraźniej wie, co mówi. — skwitował z kamienną twarzą Tata. Anka roześmiała się i zarzuciła mu ramiona na szyję, przytulając mocno. — Dziękuję, Tato. Jesteś kochany. — szepnęła miękko — I ty też, Mamo. — dodała po chwili, całując z uśmiechem jej policzek. Karola zjawiła się kilka minut po południu, zarumieniona z zimna i uśmiechnięta, ubrana w krótką, lotniczą, skórzaną kurtkę o futrzanym kołnierzu, z przewieszoną przez ramię płócienną, oliwkową torbą. Ku lekkiemu zdziwieniu Anki była sama, bez nieodłącznej zazwyczaj Lufy. — Serwus! — zawołała w progu, posyłając Ance promienny uśmiech z dołeczkami — Nieźle mieszkasz! — Chodź — powiedziała Anka, kiedy Karola zdjęła kurtkę i buty — Przedstawię cię rodzicom. Karola zarumieniła się, skinęła wstydliwie głową. — Powinnam była ubrać się inaczej. — szepnęła z zakłopotanym uśmiechem — Zupełnie nie pomyślałam. Miała na sobie wytarte dżinsy i ciemnozielony sweter założony na żółtą koszulę, które, w połączeniu z jej krótkimi, ułożonymi w staranny bezład włosami nadawały jej dość chłopięcego wyglądu. — Nie masz się czego wstydzić, Karolku. — zapewniła ją Anka, sama również w dżinsach, które od wyprawy na łyżwy pod Pingwiny, a konkretnie od komentarza Maleńkiej, stopniowo stawały się jej strojem codziennym. Weszły do salonu. Tata poderwał się z fotela, z przesadnym namaszczeniem poprawił węzeł orzechowego krawata. Mama uśmiechnęła się do nich zachęcająco. — Mamo, Tato, to jest Karol. — powiedziała Anka, po czym zwróciła się do Karoli — A to, jak już się zapewne domyśliłaś, moi Mama i Tata. Karola ukłoniła się grzecznie. — Dzień dobry. — przywitała się z uśmiechem — Bardzo miło mi państwa poznać. — Cała przyjemność po naszej stronie. — oświadczył Tata, po męsku ściskając jej dłoń, co wydało się Ance nieco zabawne. Poczuła się nawet lekko zawiedziona, gdy Karola, zamiast ucałować dłoń Mamy, zadowoliła się delikatnym uściskiem. — Może zostaniesz na obiad? — zaproponowała Mama. — Och, nie. — zawstydziła się Karola — Dziękuję, ale naprawdę nie chcę sprawiać kłopotu. — Żaden kłopot. — uśmiechnęła się Mama. — Naprawdę? — upewniła się nieśmiało Karola. — Oczywiście. — Zostań, Karol. — poprosiła Anka. — W takim razie bardzo chętnie. — ukłoniła się Karola. — Chodź, idziemy do mnie. — zakomenderowała Anka — Chcesz kawy albo herbaty? — Jeśli można, poproszę herbatę. — powiedziała Karola — Zimno. — Zimno, zimno. — pokiwała głową Mama — Idźcie, dziewczęta. Ja się wszystkim zajmę. — Jak Sylwester? — zapytała Karola, gdy wspinały się po schodach na piętro. — Niesamowicie. — wyszeptała Anka, kładąc palec na ustach — Zaraz pogadamy. A jak twój? — Też całkiem niesamowicie. — odparła enigmatycznie Karola. Weszły do pokoju Anki, Karola rozejrzała się uważnie, zatrzymując wzrok na adapterze. Ostrożnie odłożyła swoją torbę na łóżko i nachyliła się nad thorensem. — Świetny. — szepnęła z zachwytem, przesuwając palcami po drewnianej obudowie. — Pokaż, co przyniosłaś. — poprosiła niecierpliwie Anka. Karola uśmiechnęła się do niej radośnie. — Wybrałam kilka rzeczy, które mogą ci się spodobać. — powiedziała, siadając na łóżku i unosząc klapę torby — Ale oczywiście nie muszą. — dodała nieśmiało, wyciągając cały stosik płyt. Anka usiadła obok niej, wpatrzona łakomie w kolorowe koperty. — Wygoniłabyś mnie za drzwi, gdybym nie przyniosła Beatlesów — zachichotała Karola — Proszę, dwie pierwsze płyty: „Please Please Me” i „With the Beatles”. — Nie wygoniłabym, nie bój się. — zapewniła ją Anka — Tej słuchałyśmy na Andrzejkach, prawda? — zapytała, rozpoznając cztery pogrążone w półmroku twarze. — Tak. — skinęła głową Karola — Miałam nadzieję, że dostanę ich trzecią płytę w Sztokholmie, ale nie wyszło. Za to udało mi się dostać co innego. — „Wednesday Morning, 3AM” — przeczytała Anka. — Aha. Zupełnie świeża rzecz, wydana w październiku. Posłuchamy? — Posłuchajmy! — zgodziła się ochoczo Anka. Karola posłała jej radosny uśmiech z dołeczkami. Starannie położyła płytę na talerzu, nastawiła igłę, po czym wróciła na łóżko i usiadła tuż przy Ance. Rozległy się delikatne dźwięki gitary, do których po chwili dołączyły miękkie, łagodne głosy: Hello darkness, my old friend 
I've come to talk with you again
 Because a vision softly creeping
 Left its seeds while I was sleeping
 And the vision that was planted in my brain 
Still remains 
Within the sound of silence 
Piosenka była jedynie na głos i gitarę, ale w melodii było coś, co podniosło Ance włoski na karku. Odwróciła głowę, popatrzyła na Karolę, która odchyliła się na łóżku i zamknęła oczy, wsłuchana w muzykę. — Niesamowite. — szepnęła oczarowana Anka — Karolku, to jest niesamowite. Karola uśmiechnęła się do niej z zadowoleniem. — Prawda? Zwłaszcza na twoim thorensie. Zazdroszczę, szczerze zazdroszczę! Anka westchnęła z zadowoleniem, machając nogami do rytmu. Ktoś zapukał do drzwi, a chwilę później weszła Hela z tacą, zastawioną dwoma filiżankami, imbrykiem, cukiernicą i talerzykiem herbatników. — Dzień dobry. — uśmiechnęła się do niej znad stosiku płyt Karola. — Dzień dobry panience. — odpowiedziała grzecznie Hela, stawiając tacę na biurku Anki i nalewając herbaty. — Dziękujemy, Helu. — skinęła jej głową Anka. Hela dygnęła i wyszła. — Przepraszam, Karolku. — powiedziała wstydliwie Anka. — Za co? — zapytała zaskoczona Karola, wyciągająca właśnie z koperty następną płytę. Anka wskazała herbatniki i cukier. — Zapomniałam powiedzieć Mamie, że ty nie możesz... — Nie wygłupiaj się, Ania. — pokręciła z uśmiechem głową Karola — To nie jest tak, że jak zjem coś słodkiego, to umrę. Nie powinnam, ale to nie znaczy, że zupełnie nie mogę. Posłuchajmy teraz może czegoś żywszego, co? — No pewnie! — zgodziła się ochoczo Anka. Karola puściła do niej oko, nastawiła płytę i cofnąwszy się o krok, zarzuciła ze śmiechem biodrami, kiedy głośniki odezwały się burzą gitar, perkusji i energicznego, surowego głosu wokalisty. I don't want you be no slave 
I don't want you work all day 
I don't want 'cause I'm sad and blue 
I just want to make love to you, baby 
— Co to jest? — zapytała ciekawie Anka, przyglądając się jej z przyjemnością. — The Rolling Stones. — odparła Karola, padając na wznak na łóżko i rozrzucając ramiona — Podoba ci się? — No pewnie, że mi się podoba! — oświadczyła Anka, kładąc się przy niej. Leżały przez chwilę w ciszy, zasłuchane, a głos Micka Jaggera grzmiał z głośników thorensa, akcentowany miauczącym, gitarowym motywem. — Opowiedz o Sylwestrze. — poprosiła w końcu Karola, obracając się na bok. Zarumieniona Anka posłała jej nieśmiały uśmiech, wsparła głowę na zgiętym łokciu. — Wiesz... — zaczęła, wahając się przez chwilę — Gośka przebrała się za esesmana. — Poważnie? — zachichotała Karola — W sumie się nie dziwię, bo to wariatka. A ty? — Za Alicję. — Alicję? — Z Krainy Czarów. — wyjaśniła Anka, nachylając się bliżej — Karolku, ty bywasz w Avalonie, prawda? — Raz na jakiś czas. — przytaknęła ostrożnie Karola. — Kojarzysz może... — Anka przygryzła wargę, znowu czując tę tkliwość wzbierającą łagodnym ciepłem wokół serca — Lancelota? — Lancelota? — zastanowiła się Karola, marszcząc brwi — Nie, nie przypominam sobie. Dlaczego? Anka zawahała się, spuściła wzrok. — Spędziłam z nim całego Sylwestra. To znaczy... do północy, potem musiał już iść. Nosił maskę, więc nawet nie wiem, jak tak naprawdę wyglądał. — O? — mruknęła z zainteresowaniem Karola, obserwując Ankę uważnie ciemnymi oczami. — Pocałował mnie. — wyszeptała z płonącymi policzkami i uszami Anka. Równie spąsowiała Karola uniosła bez słowa brwi. Anka rzuciła jej zawstydzone spojrzenie. — Jeszcze nigdy nikt nie pocałował mnie tak, jak on. Myślałam... myślałam, że się tam na miejscu roztopię. Karola pokiwała powoli głową, nie spuszczając z niej oczu. — A potem... potem ja pocałowałam jego. — przyznała się drżącym nieco szeptem Anka — Nie mogłam nad sobą zapanować, zupełnie straciłam kontrolę. Nigdy w życiu tak się nie czułam. — Jak? — szepnęła Karola. — Jakby... — Anka zawahała się, zmarszczyła brwi, szukając słów. — Jakby nagle zniknął cały świat? — podpowiedziała Karola. — Jakby nagle zniknął cały świat. — zgodziła się Anka — I jakbyśmy byli tylko my dwoje. Karol, ja... ja nie mogę teraz przestać o nim myśleć, wiesz? Karola przyglądała jej się uważnie, przygryzając wargę. W ciemnej głębi jej oczu migotało coś ulotnie złotego i gorącego. Muzyka ucichła, a one zamrugały jak komendę, niczym wyrwane z transu. — Druga strona, czy coś innego? — zapytała Karola. — Druga strona. — zadecydowała Anka po chwili namysłu. — Zaraz wracam. — Nie. — zaprotestowała Anka, podnosząc się z łóżka — Ja przełożę. W końcu to mój adapter! Karola zachichotała. — Pospiesz się. — powiedziała cicho. Anka przełożyła płytę, nastawiła igłę i wróciła na łóżko. Karola obserwowała ją przez cały czas, z pąsowymi policzkami i leciutkim uśmiechem tańczącym w kącikach ust. — Ania — szepnęła miękko, ostrożnie biorąc ją za rękę — Naprawdę bardzo, ale to bardzo się cieszę. — Och, Karolku. — westchnęła Anka i cała buzująca szczęściem, przytuliła się do niej, obejmując ją ramionami — Powiedział, że na następnej imprezie będzie bez maski. Nie obchodzi mnie, czy jest przystojny, czy brzydki. Po prostu... chcę się znowu z nim spotkać. Wiesz? — Wiem. — powiedziała cicho Karola, przytulając Ankę mocno — Żebyś wiedziała, że znam to uczucie. I jestem naprawdę szczęśliwa, że tak się czujesz. Leżały przez chwilę w milczeniu, słuchając Stonesów. Serce Anki waliło jak oszalałe, całe jej wnętrze wibrowało rozognionym, buzującym podnieceniem. Karola trzymała ją w ramionach, ciepła i miękka, pachnąca łagodnie bzem. Z głośników sączył się niespiesznie gęsty, soczysty blues, który idealnie pasował do nastroju. Anka czuła się trochę zdziwiona, jak szybko i łatwo udało jej się otworzyć przed Karolą, z którą przecież nic tak naprawdę jej nie łączyło, ale z drugiej strony Karola wydawała się całkowicie pozbawiona gośkowego cynizmu i czupurności, promieniała miękkim, nieco nieśmiałym ciepłem, przy którym Anka czuła się dobrze i bezpiecznie. Gdyby mogła, spędziłaby cały dzień, opowiadając Karoli o Lancelocie, ale obawiała się nadużyć jej cierpliwości, bała się tę ciepłą, kochaną dziewczynę do siebie zrazić. — Karolku... — zaczęła, ale nagle urwała i zmarszczyła brwi — Czy ja przed chwilą usłyszałam „Oh, Carol”? Karola uśmiechnęła się do niej promiennie i ciągle trzymając Ankę w ramionach, zaśpiewała razem z Mickiem Jaggerem: Oh, Carol 
Don't let him steal your heart away 
I'm gonna learn to dance
 If it takes me all night and day 
Anka roześmiała się, poklepała Karolę po plecach. — To twoja piosenka! Karola zachichotała. — W pewnym sensie moja. — przyznała, podnosząc się z łóżka — Ale skoro jesteśmy przy tańcu, mam ochotę na coś innego. — Poczekaj chwilę — powstrzymała ją Anka — Posłuchajmy do końca. — Dobrze. — zgodziła się Karola, przechylając głowę i z łagodnym uśmiechem przyglądając się rozanielonemu zachwytowi na twarzy Anki. Szybka, energiczna „Carol” ustąpiła miejsca spokojniejszemu, gitarowemu „Tell Me”. Anka usiadła na łóżku i uniosła do oczu kopertę, przyglądając się Stonesom i machając nogami do rytmu rozpędzającej się stopniowo piosenki. — Jak Szwecja, Karolku? — zapytała, zerknęła na biurko i jęknęła — Rety, zapomniałyśmy o herbacie. Pewnie już zimna. — Nie szkodzi. — uśmiechnęła się Karola, sięgając po filiżankę — Już mi ciepło. Nawet nie masz pojęcia, jak ciepło. — wypiła łyk herbaty — A Sztokholm jest piękny. Mieszkałyśmy w Gamla Stan, to taka leżąca na wyspie dzielnica w centrum miasta, trochę jak Stare Miasto w Warszawie. Niesamowite. — Na wyspie? — zdziwiła się Anka. — Tak. — skinęła głową Karola — Tam jest mnóstwo wysp, wszystko połączone mostami. Mówię ci, rewelacja. Zrobiłam trzy rolki zdjęć, ale jeszcze nie zdążyłam wywołać. Pokażę ci. Tylko język nie do pojęcia i cholernie zimno. Lufa zdążyła się przeziębić. — To tak jak ja. — westchnęła Anka — Biedna Lufa. — Przeziębiłaś się? — zmartwiła się Karola. — W drugi dzień świąt. Na szczęście do Sylwestra mi przeszło. — Na szczęście! — pokiwała poważnie głową Karola — Inaczej nie spotkałabyś swojego Lancelota. — Karolku — westchnęła Anka, sięgając po jej dłoń — Dziękuję, że mnie wysłuchałaś. Karola uśmiechnęła się do niej ciepło. — Tak. — powiedziała. — Tak? — Tak to po szwedzku „dziękuję”. — wyjaśniła nieśmiało Karola — Ojciec mnie nauczył. Bo to ja ci dziękuję, Aniu. — Za co? — zdziwiła się Anka. — Za wszystko. — odpowiedziała miękko Karola, spuszczając wzrok. Siedziały w milczeniu, obydwie zaczerwienione, a w głośnikach salwą gitar i perkusji dobiegało kresu „Walking the Dog”. — Świetne. — westchnęła marzycielsko Anka, gdy zapadła cisza. — Lepsze od Beatlesów? — zapytała Karola, mrużąc oczy. — Trudne pytanie. — zaśmiała się Anka — Zapytaj mnie o to za tydzień albo dwa. A teraz puść to, na co masz ochotę. — Żebyś wiedziała, że zapytam. — obiecała z promiennym uśmiechem Karola. Podniosła się z łóżka, przeszukała stosik płyt, pokazała Ance czerwoną okładkę ze zdjęciem przystojnego, uśmiechniętego chłopaka z czarnym, uwodzicielskim lokiem na czole. — „Elvis' Golden Records”? — przeczytała Anka. — Aha — uśmiechnęła się radośnie Karola — Elvis Presley, król rock-and-rolla. Nastawiła płytę, po czym wskoczyła na łóżko. Błyskając białymi ząbkami, zarzuciła biodrami, kiedy głośniki ryknęły gitarą i perkusją. Wyciągnęła zapraszająco rękę, Anka roześmiała się i ochoczo poderwała na nogi. The warden threw a party in the county jail
 The prison band was there and they began to wail
 The band was jumpin' and the joint began to swing
 You should've heard those knocked out jailbirds sing 
Piosenka błyskawicznie nabrała animuszu, zatańczyły obydwie na łóżku, chichocząc i trzymając się za ręce. Materac zaprotestował jęknięciem sprężyn, ale został całkowicie zignorowany. Roześmiana twarz Karoli jaśniała, rozświetlona jakimś wewnętrznym blaskiem. Zarumieniona Anka zachichotała, dostrzegając wpatrzone w siebie ciemne, roziskrzone oczy, zakręciła się w piruecie, straciła równowagę i ze śmiechem wpadła Karoli w ramiona. Osunęły się obydwie na łóżko, zdyszane i roześmiane, a „Jailhouse Rock” odpłynął w ciszę, zastąpiony spokojną, sentymentalną balladą. Głęboki, wibrujący głos Elvisa wydawał się przenikać Ankę na wylot, przyprawiając jej serce o przyjemnie tkliwe drżenie. Treat me like a fool
 Treat me mean and cruel
 But love me
 Wring my faithful heart
 Tear it all apart
 But love me 
— Za trzy tygodnie będzie następna impreza. — powiedziała Anka, odwracając się do Karoli — Tym razem musisz wybrać się z nami. — Chyba muszę. — zgodziła się z uśmiechem Karola — Trzy tygodnie — policzyła na palcach — To będzie tydzień przed feriami, dobrze liczę? — Wydaje mi się, że tak. — skinęła głową Anka, której w jakiś zupełnie niewytłumaczalny sposób udało się zapomnieć o zbliżających się powoli feriach. — Po ile zrzutka? — zapytała Karola, przewracając się na brzuch i krzyżując kostki nóg nad pośladkami — Trochę się spłukałam w tej Szwecji, prawdę mówiąc. — Jaka zrzutka? — zdziwiła się Anka. Karola zerknęła na nią badawczo. — Zrzutka. — powiedziała — Przecież oni nie organizują tych imprez ze swoich własnych funduszy. Zwłaszcza że większość z nich to studenci, albo i nie. — Ale ja niczego... — Anka urwała, marszcząc brwi. Powoli pokiwała w olśnieniu głową — Gośka. — Ja na twoim miejscu bym za specjalnie nie narzekała. — zachichotała Karola, podnosząc się z łóżka — Ania, gdzie jest ubikacja? — Następne drzwi po lewej. — objaśniła Anka. Karola skinęła głową. — Zaraz wracam. Pozostawiona sama sobie, Anka usiadła po turecku na łóżku i przejrzała przyniesione przez Karolę płyty, cicho odczytując z okładek tytuły i wykonawców. Elvis Presley, The Rolling Stones, Simon & Garfunkel, Bob Dylan, The Black Squares, The Geoffreys, Yardbirds — i oczywiście The Beatles. Anka położyła sobie znajomą kopertę na kolanach, uśmiechnęła się do wpatrującego się w nią intensywnie Paula McCartneya i delikatnie dotknęła jego twarzy czubkiem palca. — Hello again. — szepnęła i zachichotała wstydliwie. Usłyszała przytłumione głosy i śmiech z przedpokoju. Drzwi otworzyły się, pojawiła się w nich uśmiechnięta Karola, a zza jej pleców wyjrzała z ciekawością Hela. — Chyba obiad, Ania. — poinformowała Karola. Hela pokiwała potakująco głową. Zeszły do jadalni. Tata grzecznie podniósł się z krzesła, czekając, aż obydwie usiądą. — Dzisiaj skromnie — stwierdziła Mama, wskazując na półmiski z kotletami i ziemniakami — Gdybyśmy wiedzieli wcześniej, przygotowalibyśmy coś bardziej wykwintnego. — Ależ nie trzeba — zaśmiała się Karola — Ja bardzo lubię proste dania. Może dlatego, że sama nie cierpię gotować. A za kotletami tęskniłam trzy lata. — Karola przez całe gimnazjum mieszkała w Edynburgu. — wyjaśniła Anka, nakładając sobie kapusty. — Naprawdę? — zainteresował się Tata, przyglądając się Karoli uważnie — Czy twój tata to przypadkiem nie Edek Haller? — Pan zna mojego ojca? — ucieszyła się Karola, otwierając szeroko ciemne oczy. — Owszem, znam. — pokiwał głową Tata — Pracowaliśmy kiedyś razem, zanim jeszcze przeszedł do MSZ. Dalej gra na trąbce? — Tak, dalej. Byłam teraz u rodziców w Sztokholmie na święta, graliśmy razem z ojcem kolędy. — Czyli ty też grasz? — uśmiechnął się Tata — No, no. — Ojciec mnie zaraził. Ale nie gram już tyle, co kiedyś. — przyznała skromnie Karola, odkrawając kawałek kotleta — Właściwie to tylko razem z ojcem na imprezach rodzinnych. — Karol, a jak cię nazywali tam w Szkocji? — zapytała ciekawie Anka, przełykając ziemniaka. Karola zaczerwieniła się, zerkając na nią kątem oka. — „Charly”. — powiedziała nieśmiało. — „Charly”. — powtórzyła Anka, smakując egzotyczne imię na języku — Ładnie. Prawda? Karola posłała jej zarumieniony uśmiech. — Ładnie. — zgodziła się Mama — A jak w ogóle ci się podobało w Edynburgu? Karola przełknęła, uśmiechnęła się do niej szeroko. — Piękne miasto i bardzo mili ludzie, kiedy tylko przywyknie się do akcentu. Za to okropne jedzenie i fatalna pogoda. — Naprawdę? — zdziwiła się Anka. — Naprawdę. — skinęła głową Karola — Praktycznie cały czas pada. I właściwie nie ma ani lata, ani zimy. Jest tylko cieplejsza i chłodniejsza jesień. Anka, która bardzo lubiła ciepło i lato, skrzywiła się niechętnie. — To nie dla mnie. — oświadczyła. — A właśnie — przypomniała sobie Mama — Co z feriami, Aniu? Pojechałybyśmy w jakieś ciepłe miejsce. Na przykład na Teneryfę. Anka zaczerwieniła się, spuściła wzrok. — Tak sobie myślałam — powiedziała od niechcenia — Że może w te ferie zostanę w domu. Mama i Tata wymienili zaskoczone spojrzenia. Karola zerknęła na nią ciekawie. — Teneryfa, Ania. — wyszeptała kusząco — Wyobraź sobie, jaką furorę zrobiłabyś na wuefie. Luty, a ty cała opalona. — Myślisz, że nareperują basen do tego czasu? — zapytała Anka, marszcząc nos. — Nie chcę cię martwić, ale wątpię. — wyszczerzyła zęby Karola — Błyszczałabyś opalenizną, skacząc przez kozioł. Anka skrzywiła się paskudnie. — No, no, ferie w domu. — mruknął Tata — To ci dopiero niespodzianka. — Dlaczego tak? — Mama zerknęła na Ankę podejrzliwie. Anka wzruszyła ramionami. — Co roku gdzieś jeździmy w ferie. Chciałabym raz zostać w Warszawie, spotykać się z dziewczynami z klasy, chodzić na spacery, na łyżwy... Tak naprawdę Anka liczyła w głębi duszy na to, że będzie mogła spędzić ferie — a przynajmniej ich część — z Lancelotem, ale nie mogła przecież przyznać się do tego rodzicom. — Na sanki w Młocinach? — zasugerowała Karola z szelmowskim uśmiechem. — Właśnie. — podchwyciła ochoczo Anka — A ty, Karol? Wybierasz się gdzieś? — Jeszcze nie wiem. — odparła po chwili namysłu Karola — Możliwe, że też zostanę w domu. — To jakaś nowa moda wśród licealistów? — zapytał Tata, unosząc żartobliwie brew. Karola uśmiechnęła się radośnie, demonstrując mu swoje dołeczki. — Zastanów się. — westchnęła Mama — Mamy czas. Obyś tylko nie zmieniła zdania pod sam koniec stycznia. — Zastanowię się. — obiecała Anka, odsuwając swój pusty talerz — Dziękuję. Charly, zjadłaś? To chodź do mnie, posłuchamy jeszcze czegoś. — Przestań, Ania. — zachichotała nieśmiało Karola, trącając Ankę w ramię. — Ciekawa ta wasza muzyka. — powiedział Tata z kpiącym uśmiechem — Szczególnie efekty perkusyjne. Tynk się zaczyna sypać, chociaż mam wrażenie, że to nie tylko przez moc głośników. Anka z Karolą wyszczerzyły do siebie zęby. — Gośka — powiedziała poważnie Anka, chwytając ją za rękaw w trakcie poniedziałkowej długiej przerwy — Musimy porozmawiać. — Tak? — mruknęła Gośka, zerkając na Ankę podejrzliwie — O czym? — Na przykład o tym, ile jestem ci winna za Sylwestra. — oświadczyła Anka, marszcząc brwi. — To będzie w takim razie krótka rozmowa — stwierdziła Gośka, wzruszając ramionami — Bo nic mi nie jesteś winna. A ja, idiotka, już się zaczynałam martwić, że to znowu jakiś dramat. — Gośka. — zaburczała groźnie Anka. Gośka westchnęła. — Ania — powiedziała — To ja wyciągnęłam cię na tę imprezę, więc nie ma mowy, żebyś w ogóle za cokolwiek płaciła. Podobało ci się? — Podobało. — przyznała Anka, rumieniąc się wstydliwie. — No, ja myślę. — wyszczerzyła zęby Gośka, poklepując ją po plecach — I na tym poprzestańmy. Anka nie miała zamiaru poprzestawać. — No ale przecież... — Zwłaszcza że ty zapłaciłaś za taksówkę. — przerwała jej w pół słowa Gośka — Zapłaciłaś, czy nie? — Zapłaciłam. — zgodziła się niechętnie Anka. — No właśnie. — powiedziała zadowolona Gośka — A tak w ogóle, to kto ci powiedział o pieniądzach? — Karol. — bąknęła Anka. — Karol? — uniosła brwi Gośka — A kiedy ty miałaś okazję rozmawiać z Karolem? Popatrzyła ponad ramieniem Anki. — Zresztą nieważne, dowiem się u źródła. Karol! — zawołała. — Co jest? — zapytała ciekawie wychodząca właśnie z ubikacji Karola. — Chodź no tutaj. — powiedziała groźnie Gośka — Musimy pogadać. Towarzysząca Karoli Lufa zerknęła na Gośkę uważnie. — Gośka... — jęknęła Anka. — Uspokój się. — ofuknęła ją Gośka — No, chodź, Karolku. Dwie minutki. Karola wzruszyła ramionami, pozwoliła Gośce odciągnąć się na tyle daleko, żeby Anka nie była w stanie ich usłyszeć. — O co chodzi? — zapytała niespokojnie Lufa, dołączając do niej ze zmarszczonymi brwiami. — Nie mam pojęcia. — westchnęła ciężko Anka — Może powinnyśmy tam pójść i uratować Karola? — Karol da sobie radę. — mruknęła Lufa, zerkając na Ankę — Jak się udał Sylwester? — Świetnie. — uśmiechnęła się do niej Anka — A wasz? — Nasz? — zapytała z subtelną nutą sarkazmu w głosie Lufa — Mój tak sobie, z książką w fotelu. Za to Karol bawił się szampańsko. Mama mówiła, że jak wrócił do domu, nie dało się go położyć do łóżka. — Nie spędziłyście Sylwestra razem? — zdziwiła się Anka. Lufa wzruszyła niechętnie ramionami. — Wiem, że na pierwszy rzut oka wyglądamy, jakbyśmy były złączone biodrem i może faktycznie tak było przez chwilę na samym początku, kiedy Karol wrócił ze Szkocji i czuł się tu jeszcze niepewnie. On się tam strasznie zmienił, wiesz? — Naprawdę? — uniosła brwi Anka. Lufa skinęła głową. — Nie to, że na gorsze, nic takiego. Po prostu w szkole powszechnej był bardzo cichy, nieśmiały i wycofany, a teraz zobacz, co się z niego zrobiło. Ma inny światopogląd, obraca się w innym towarzystwie i chadza na inne imprezy. Miałam nadzieję, że może przynajmniej ten Nowy Rok uda nam się spędzić wspólnie w Sztokholmie, ale Karol uparł się, żeby koniecznie wracać na Sylwestra do Polski. I tak to już właśnie jest z Karolem. — dodała z westchnieniem — Nie dogonisz. Anka zdała sobie nagle sprawę, że po raz pierwszy rozmawiała z Lufą w cztery oczy, bez towarzystwa. Mało tego, miała wrażenie, że w ciągu tych ostatnich kilku minut usłyszała od zazwyczaj małomównej i beznamiętnej Lufy więcej, niż przez całe cztery miesiące ich znajomości. Zerknęła na nią ciekawie, na jej prosty nos, zdający może odrobinę za duży w drobnej twarzy, wąskie usta i arystokratycznie wysokie czoło. Przymrużone, szarozielone oczy Lufy utkwione były w Karoli, tłumaczącej coś Gośce zawzięcie. Gośka słuchała uważnie, świdrując Karolę oczami, a po chwili obydwie zerknęły na Ankę, która zaczerwieniła się mimowolnie. Gośka rzuciła coś krótko i z niezadowoloną miną odwróciła się na pięcie. Karola chwyciła ją szybko za nadgarstek, zatrzymując w miejscu. Z niemalże błagalnym wyrazem twarzy zaczęła desperacko tłumaczyć coś na nowo, podczas gdy Gośka, odwrócona do Anki tyłem, kiwała powoli głową. Lufa westchnęła, splatając niecierpliwie ramiona na piersi. — Noc nas tu zastanie. — stwierdziła z niezadowoleniem. Anka mruknęła potakująco, przyglądając się dyskusji z dziwnym wrażeniem, że z jakiegoś powodu właśnie ona była jej tematem. Gośka powiedziała coś, dobitnie akcentując swoje słowa wskazującym palcem, a Karola rozpromieniła się nagle, rozświetlając cały korytarz niczym małe, ciemnookie słońce z dołeczkami w policzkach. Rzuciła się Gośce na szyję i radośnie puściła oko do Anki, która nie była w stanie nie uśmiechnąć się na ten widok. — Lufa — zapytała, zarzucając teczkę na ramię — Dlaczego ty zawsze mówisz o Karolu w rodzaju męskim? Lufa zerknęła na nią kątem oka, unosząc brew. — Bo Karol to chłopak. — wyjaśniła spokojnie — Tylko przypadkiem wygląda jak dziewczyna. No, pertraktacje chyba zakończone. Patrz, jak się teraz szczerzą, te dwie wariatki. A my co jesteśmy, taksówka, żeby na nas machać? — Naprawdę nie wiesz, o co im poszło? — zapytała cicho Anka. — Myślałam, że ty wiesz. — odpowiedziała Lufa, wzruszając ramionami. — Niezły łobuz z tego twojego Karola. — oznajmiła Lufie na powitanie Gośka, a Anka po raz kolejny nie była w stanie stwierdzić, czy powiedziała to z wyrzutem, czy z podziwem. Karola, ewidentnie zakłopotana, zachichotała nieśmiało. — O co ci chodzi? — zjeżyła się Lufa, przenosząc podejrzliwie wzrok z Gośki na Karolę. — Już ona wie, o co. — rzuciła znacząco Gośka. — O co się tak kłóciłyście? — zapytała podejrzliwie Anka. — O pryncypia. — odparła spokojnie Gośka — Poza tym wcale się nie kłóciłyśmy. Prawda, Karol? — Prawda. — zgodziła się poważnie Karola — Rozmawiałyśmy tylko. Anka otwierała już usta do riposty, ale Gośka pociągnęła ją za rękaw. — Chodźcie, artystki. — powiedziała, zerkając na zegarek — Idziemy na obiad. — Obiad? — uniosła brwi Lufa. — Obiad. — westchnęła Gośka — Co w tym takiego dziwnego, wasza niepojętność? Mamy właśnie długą przerwę. — Gdzie Maleńka? — zapytała jak gdyby nigdy nic Karola. — Pewnie już żre. — odpowiedziała spokojnie Gośka. — Zaczekajcie obydwie. — zażądała Anka — Co się dzieje? — Otóż to. — poparła ją Lufa. — Nic się nie dzieje. — stwierdziła Gośka, wzruszając ramionami. — A co miałoby się dziać? — dodała niewinnie Karola. Anka z Lufą popatrzyły po sobie wymownie. — Spisek jakiś. — mruknęła Lufa. — Aha. — zgodziła się Anka. We wtorkowy wieczór, wychodząc z łazienki po długiej, zachwycająco gorącej kąpieli, Anka zatrzymała się w drodze do pokoju z dłonią na poręczy schodów. Z salonu na dole dobiegały podniesione głosy rodziców, co zdarzało się tak rzadko, że Anka zdążyła już zapomnieć, kiedy ostatni raz słyszała ich kłótnię. Zawahała się, ciągle mając w pamięci bezsenną noc w ostatnie święta, do której doprowadziła ją nieokiełznana w porę ciekawość. Zagryzając wargę, przysłuchiwała się niewyraźnym odgłosom scysji, nieco zaniepokojona, ale równocześnie zaintrygowana. Daj spokój, idź spać, nakazała sobie w myślach, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę, że nie będzie mogła zasnąć. — Ale przecież Anka... — usłyszała nagle uniesiony głos Taty. — Ciszej, obudzisz ją. — zgasiła go natychmiast Mama. Rodzice najwyraźniej kłócili się o nią, i to przeważyło szalę. Anka zeszła powoli po schodach, stąpając ostrożnie, aby nie skrzypnęły, chociaż biorąc pod uwagę intensywność debaty, mogłaby równie dobrze walić po drodze w bęben. W holu panowała ciemność, rozświetlona jedynie rozmytym, żółtym blaskiem sączącym się przez przeszklone drzwi salonu, Anka była w pełni świadoma, że rodzice nie mogli jej teraz ani usłyszeć, ani zobaczyć. Stanęła przy drzwiach, opierając dłoń o futrynę. — Nie ma mowy. — usłyszała chłodny głos Mamy — Nie tak się umawialiśmy. — Zosiu, tu nie chodzi ani o ciebie, ani o mnie! — odezwał się z naciskiem Tata — Zależy mi tylko i wyłącznie na bezpieczeństwie Anki. — Anka świetnie da sobie radę sama. — stwierdziła Mama. — Czyś ty zwariowała? — Anka wychwyciła nutę zdesperowanej irytacji w głosie Taty — Sama, w zupełnie obcym mieście, wśród obcych ludzi? — Co ty opowiadasz? — zdenerwowała się Mama — Przecież to Berlin, nie Pekin. Anka była w Berlinie już kilka razy. Poza tym, z tego, co słyszałam, twój Max obiecał się nią zaopiekować. Palce Anki zacisnęły się na drewnianej futrynie do białości, żołądek zwinął się w twardą, zimną kulę. Lęk, który zakiełkował w jej świadomości w tamten pamiętny poniedziałkowy wieczór, aby później pod wpływem Gośki przywiędnąć, zacisnął się nagle wokół jej serca ciasno, niczym lodowate pnącze. Czyli jednak miała rację. Rodzice zamierzali wysłać ją do Berlina. I to teraz, kiedy dopiero co udało się jej odnaleźć swojego Lancelota. Zagryzła zęby tak mocno, że zgrzytnęły. — Zosiu — powiedział Tata — Max pomoże Ance zaczepić się w Berlinie, ale przecież nie możemy od niego oczekiwać, że zostanie jej opiekunem! A sama doskonale wiesz, jaka jest Anka — ona nie potrafi nawiązywać znajomości i bez nikogo... — Zenek — przerwała mu podniesionym głosem Mama — Nie ma w ogóle o czym dyskutować. Pamiętasz, co ci obiecałam, kiedy wróciłeś z Rosji? — Pamiętam. — przytaknął niechętnie Tata — Że już nigdy nie zostawisz mnie samego. — Właśnie. — zgodziła się Mama — Anka jest już prawie dorosła i będzie musiała dać sobie radę w Berlinie bez nas. Ja zostaję z tobą, bo wiem, że będziesz potrzebował mnie bardziej, niż ona. Nawet nie próbuj mnie przekonać. — Nie ma potrzeby. — odezwała się dygoczącym ze złości głosem Anka, otwierając drzwi salonu — Bo ja nie wyjeżdżam do żadnego Berlina. Tata i Mama, zaskoczeni, wytrzeszczyli na nią oczy. — Słyszeliście? — powtórzyła Anka, przyglądając im się wściekle — Nie wyjeżdżam do żadnego Berlina. Tata odzyskał mowę jako pierwszy. — Aniu — powiedział miękko — Zdajemy sobie z Mamą sprawę, że to nie jest łatwa decyzja, ale... — Aha — przerwała mu Anka — I dlatego podjęliście ją za moimi plecami, tak? A kiedy zamierzaliście mi powiedzieć? Na peronie? — Robimy to tylko i wyłącznie dla twojego dobra, kochanie. — odezwała się Mama, obserwując ją bacznie. — Dla mojego dobra? — zapytała z furią w głosie Anka — Bo to przecież wy zawsze wiecie najlepiej, co jest dla mnie dobre, zgadza się? — Anna — syknęła na nią Mama — Są rzeczy, o których nie masz pojęcia i... — Więc może po prostu mi o nich powiedzcie! — krzyknęła Anka — Nie macie prawa decydować o mnie bez mojej wiedzy! — Mamy pełne prawo. — oznajmiła chłodno Mama — Jesteś jeszcze dzieckiem. — Coś się nagle zmieniło? — wycedziła Anka — Bo z tego, co słyszałam, pięć minut temu byłam już prawie dorosła. Tata z Mamą popatrzyli po sobie. Anka wpatrywała się w nich, dygocząc z furii. Tata zbliżył się do niej, wyciągnął dłoń, zamierzając pogłaskać ją po głowie. Anka zrobiła krok do tyłu. Zaskoczony Tata opuścił bezradnie ręce. — Aniu — odezwał się po chwili zakłopotanym tonem — Masz rację, że podjęliśmy tę decyzję bez twojej wiedzy i rozumiem, dlaczego aż tak cię to oburzyło. Anka wydęła wargi, splatając ramiona na piersi. Tata westchnął. — Skarbie, uwierz mi, że gdyby nie zależało nam na zachowaniu tajemnicy, powiedzielibyśmy ci o tym już na samym początku. — Czyli kiedy? — zażądała Anka. Mama z Tatą spojrzeli po sobie. — W połowie listopada. — powiedział niechętnie Tata. — Dlaczego to taka tajemnica? Tata westchnął. — Nie mogę zdradzić ci szczegółów, kochanie. Niedługo... może zrobić się w kraju niebezpiecznie, dlatego twojej Mamie i mnie zależy na tym, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo. Uznaliśmy, że najbezpieczniejsza będziesz w Berlinie, pod opieką Oberführera Heidemanna. Właśnie dlatego zaprosiłem go wtedy na kolację. — Nie chcę wyjeżdżać do Berlina, Tato. — powiedziała z naciskiem Anka. — Widzę. — mruknął Tata — Ale jeszcze się nad tym zastanów, Aniu. Obydwoje z Mamą jesteśmy przekonani, że to byłoby dla ciebie najlepsze. — Nie. — oświadczyła kategorycznie Anka. — Anna... — zaczęła Mama. — Nie! — przerwała jej ostro Anka — Jeżeli ty możesz powiedzieć „nie”, to ja też. Mama pobladła, jej usta ściągnęły się w wąską kreskę. — Zosiu — powiedział pojednawczo Tata, odwracając się ku niej — Pomyślimy o jakimś innym rozwiązaniu. Nie możemy przecież zmuszać Ani do wyjazdu, skoro jest z tego powodu aż tak nieszczęśliwa. — Czy wy obydwoje poszaleliście? — rzuciła lodowato Mama — Przecież... — Zosiu — przerwał jej spokojnie Tata — A czy ty naprawdę poczujesz się spokojniej, jeśli Anka będzie pięćset kilometrów stąd, zupełnie sama? — Możesz wysłać z nią Stefana. — zasugerowała Mama. — Stefana? Do Berlina? — parsknął Tata — Teraz to chyba ty oszalałaś. Dajmy już spokój z tym Berlinem. Być może faktycznie będzie lepiej dla nas wszystkich, jeśli zostaniemy tu razem. — Albo razem stąd wyjedziemy. — powiedziała cicho Mama. — Nie ma mowy. — uciął niespodziewanie ostro Tata. Mama popatrzyła na niego zimno, otworzyła usta, zamknęła je ponownie i przeniosła wzrok na Ankę, która poczuła się pod tym spojrzeniem mocno niepewnie. — Tato — powiedziała cicho — Co się dzieje? Tata westchnął, przeczesał włosy palcami. — Nie dzieje się nic, o co powinnaś się martwić, kochanie. — oznajmił. — Na pewno? — zapytała nieufnie Anka. — Na pewno. — skinął głową Tata — Cokolwiek mogłoby się stać, obiecuję ci, że zrobię wszystko, abyś ty była bezpieczna. — A wy? — zmarszczyła brwi Anka. — Cała nasza trójka. — zapewnił ją z uśmiechem Tata. Pogłaskał Ankę po włosach, a ona tym razem nie uciekła spod jego dłoni. — Wracaj do łóżka. Jutro rano masz szkołę. Anka cofnęła się o krok, przyglądając się im obojgu nieufnie. — Nie wyślecie mnie do Berlina? — upewniła się, zatrzymując wzrok na Mamie. Mama westchnęła, potarła skronie czubkami palców, co zawsze stanowiło u niej oznakę krańcowej frustracji. — Nie zmusimy cię do tego wyjazdu. — stwierdziła w końcu niechętnie — Ale tak jak powiedział twój Tata, pomyśl o tym jeszcze. Szkoła w Berlinie znacznie ułatwiłaby ci przyjęcie na studia, gdybyś zdecydowała się na taką germanistykę albo politologię. I mogłabyś znaleźć tam nowych przyjaciół. Zastanów się, kochanie. — Zastanowię się. — obiecała Anka, chociaż tak naprawdę nie potrzebowała już nad czymkolwiek się zastanawiać. — Ania. — zatrzymał ją przy samych drzwiach Tata — Nie wspominaj o tej rozmowie nikomu. Niech to zostanie między nami. — Nawet Gośce? — zapytała Anka, kątem oka dostrzegając przelotny grymas na twarzy Mamy. — Nawet Gośce. — przytaknął z powagą Tata. — Obiecuję. — westchnęła Anka. Tata skinął głową. Jego pozbawiona uśmiechu twarz wydawała się bardzo blada i zmęczona. — Uciekaj już do łóżka. Dobranoc. — Dobranoc. — szepnęła Anka. Wyszła z salonu, zamykając za sobą drzwi. Zatrzymała się na chwilę z dłonią na klamce. — Ty naprawdę za bardzo ją rozpieszczasz. — usłyszała chłodny głos Mamy. — Och, daj już spokój, Zosiu. — westchnął ze zrezygnowaniem Tata. Ance przeszła cała ochota na podsłuchiwanie. Wróciła do swojego pokoju, nakryła się kołdrą i zwinęła w kłębek, zaciskając w dłoni bursztynowe serduszko.
  8. Przychodzi o zmroku
 W dłoń wplata chłodne palce
 Bladym żarem osiada na policzkach
 Taka krucha i miękka
 Skąd ją wytrzasnąłeś, pytają
 Nie wiem
 Spadła z nieba ——— Wiersz znajduje się również w rozdziale 11 „Alicji i smoka”.
  9. Rozdział 11 Anka nie spała dobrze. Dręczył ją koszmar, w którym uciekała przez zatopiony w ciemności labirynt przed jakimś milczącym, niewidocznym prześladowcą, i z którego obudziła się wystraszona, spocona i rozdygotana. Drżącą ręką zapaliła nocną lampkę, rozpraszając gęsty, złowrogi mrok, odetchnęła głęboko. Była w swoim łóżku, otoczona miękką, kojącą ciszą uśpionego domu. Nic jej nie groziło, niczym nie musiała się martwić, a najgorsza część tych świąt była już za nią. Uspokoiwszy się nieco, z ciężkim westchnieniem wstała z łóżka i boso, w samej koszuli nocnej, zeszła do kuchni, gdzie w bladym świetle otwartej lodówki nalała sobie szklankę mleka. Zbliżyła się do okna, spojrzała na nieruchomy, pogrążony w bieli ogród, czując, jak nieprzyjemna wilgoć na jej skórze ulatnia się w chłodnym powietrzu. Wreszcie zrobiło się jej zimno, zaszczękała zębami. Odstawiła pustą szklankę do zlewu, po czym wróciła do łóżka. Sen nie przychodził. „Każdy z nas miał po tej Rosji coś na sumieniu”, powiedział wczoraj do wujka Jurka Tata. Anka skuliła się na wspomnienie tych słów, które w jakiś dziwnie przykry sposób utkwiły w jej pamięci niczym zadra. „Jakoś dałem sobie radę”. Co takiego wydarzyło się w Rosji, że Tata musiał później dawać sobie z tym radę? Anka obróciła się na drugi bok, wpatrzona w ciemność. Była na siebie zła za tę wczorajszą smarkatą ciekawość, która podkusiła ją do podsłuchiwania pod drzwiami gabinetu, przez co nie mogła teraz zasnąć. Prawdę mówiąc, nie rozumiała, dlaczego w ogóle zawracała sobie tym głowę. Tata ciągle przecież był jej kochanym, ciepłym Tatą. Owszem, mówił czasami twarde, okrutne rzeczy, od których robiło się Ance zimno, ale wtedy nie był już do końca jej Tatą, tylko generałem Kosiem, a do tej bolesnej bezwzględności zmuszała go polityka. — Polityka to obrzydliwa sprawa. — oznajmił jej kilka lat temu Tata, kiedy zapytała go, dlaczego powiedział w jednym ze swoich wystąpień coś, czego Anka już nie pamiętała, ale co ją wtedy zmroziło — Jako polityk, musisz mówić nie to, co myślisz i czujesz, ale to, co chcą usłyszeć twoi słuchacze. — Czyli kłamałeś. — stwierdziła Anka, przyglądając mu się z bliska ze zmarszczonymi brwiami. Nie była wtedy już zupełną smarkulą, ale ciągle jeszcze nie miała oporów przed siadaniem na jego kolanach. Tata zastanowił się przez moment, pokiwał głową. — I tak, i nie. — odparł z westchnieniem — Czasami nie ma żadnej różnicy między kłamstwem a prawdą. — Jak to? — oburzyła się Anka — Zawsze jest różnica! — A jeśli powiem ci, że na wszystkich dębach w Parku Żeromskiego jest teraz tysiąc żołędzi, to będzie prawda, czy fałsz? Anka otworzyła usta, po czym zamknęła je z powrotem. — Nie wiem. — przyznała po chwili. — Jak to, nie wiesz? — uśmiechnął się kpiąco Tata — Przecież podobno jest ogromna różnica. — Musiałabym pójść i policzyć. — wyjaśniła Anka. — No to idź. — Tata klepnął ją lekko po ramieniu — Daj znać, jak wrócisz. — Zwariowałeś? — obruszyła się Anka — Poza tym, skąd ty to wiesz? — Nieważne skąd. — powiedział Tata — Czy kiedykolwiek cię okłamałem? — Nie pamiętam. — odpowiedziała po chwili zastanowienia Anka. — A czy ilość żołędzi w Parku Żeromskiego wpływa w jakikolwiek sposób na twoje szczęście i zdrowie? — Chyba nie. — W takim razie prawda czy fałsz? — nacisnął łagodnym tonem Tata. — Może i prawda. — przyznała ostrożnie skonfundowana Anka. — Widzisz? — uśmiechnął się Tata — I na tym właśnie polega polityka, tylko w trochę innej skali. Anka westchnęła ze złością, obróciła się na drugi bok. Co takiego wydarzyło się w Rosji? I dlaczego Tata miał po tym wyrzuty sumienia? Musiały upłynąć całe wieki, zanim jej zmęczony umysł w końcu odpuścił i pozwolił jej odpłynąć w płytki, rachityczny sen, który co prawda nie przyniósł ze sobą odpoczynku, ale za to tym razem był wolny od koszmarów. Sobotni wieczór Anka spędzała w fotelu, siedząc po turecku z „Alicją” w rękach. Mama czytała na kanapie „Przegląd Kulturalny”, od czasu do czasu zerkając na rozkrzyczaną i rozmigotaną świąteczną galę boksu, którą z wypiekami na twarzy oglądał w telewizji Tata. Anka od dobrych piętnastu minut tkwiła na tej samej stronie, z Alicją żegnającą Białego Skoczka, nie będąc w stanie skoncentrować się na książce. Jej oczy skupione były na Tacie, obserwując go uważnie, szukając czegokolwiek dziwnego, nietypowego, co pozwoliłoby jej odkryć naturę jego rosyjskiego sekretu. Tata natomiast, ku narastającej powoli irytacji Anki, wyglądał i zachowywał się zupełnie jak Tata. Coś nagle zadrapało ją w gardle, Anka zakaszlała, zasłaniając usta dłonią. Zmarszczyła z niepokojem brwi. Poczuła się tak, jakby ktoś przeciągnął przez jej nos i gardło drucianą szczotkę. — Co się stało? — zapytała czujnie Mama, zerkając na nią znad „Przeglądu” — Przeziębiłaś się? — Nie wiem. — odparła bezradnie Anka. Mama nachyliła się ku niej i położyła jej dłoń na czole. — Masz ci los. — mruknęła po chwili — Jak nie jedno, to drugie. Wstała z kanapy, odłożyła „Przegląd” na stolik. Tata odwrócił wzrok od telewizora, zerknął na Ankę niespokojnie. — Zamień się ze mną i przykryj kocem. — zakomenderowała Mama — Zaraz zrobię ci herbatę z miodem i kanapkę z czosnkiem. — Przecież nic mi nie jest. — burknęła Anka — Tylko zadrapało mnie w gardle. — Chcesz, żeby cię rozłożyło na Sylwestra? — zapytała z naciskiem Mama. — Nie chcę. — skrzywiła się Anka. — Mnie też się tak wydaje. — skinęła głową Mama — Zaraz wracam. Zenek, chcesz coś z kuchni? — Skoro już idziesz, to poproszę o makowca i herbatę. — powiedział Tata, nie odrywając wzroku od ekranu. Anka nakryła się kocem pod samą brodę, pociągnęła pobolewającym nosem. Tata podskoczył w fotelu, zaklaskał. — Brawo! — zawołał, odwracając się do Anki — Widziałaś? Widziałaś, jak go Kulej przeciągnął? Pierwsza klasa! — Oj, Tato. — fuknęła zniecierpliwionym głosem Anka — Ty i to twoje mordobicie. — To nie jest tylko mordobicie, skarbie. — zaprotestował stanowczo Tata, marszcząc brwi — Wbrew pozorom, boks to bardzo skomplikowana dyscyplina sportu. Wymaga szalenie dużo obserwacji i strategii, jak takie szybsze szachy. — Też wymyśliłeś. — burknęła pogardliwie Anka — Boks nie ma z szachami nic wspólnego. No i te gęby! Popatrz tylko na tego Kuleja. — Nie podoba ci się Kulej? — zdziwił się Tata — Moim zdaniem jest bardzo męski i przystojny. — Tato — prychnęła Anka — Gdyby taki Kulej zaczepił mnie na ulicy po zmroku, to zaczęłabym wrzeszczeć. — Czy ty słyszysz, co wygaduje twoja córka, Zosiu? — Tata zwrócił się do Mamy, która właśnie wróciła do pokoju z tacą w dłoniach — Kulej jej się nie podoba. Twierdzi, że ma bandycką gębę. Zmierz jej lepiej temperaturę, bo bredzi, jakby faktycznie miała solidną gorączkę. Anka rzuciła w niego jaśkiem i chybiła. — Kwestia gustu. — stwierdziła spokojnie Mama, rozstawiając filiżanki z herbatą oraz talerze z makowcem i kanapkami Anki na stoliku — Anka widocznie preferuje typ bardziej intelektualny. Ten Krzysiek, na przykład... — Ani słowa o Krzyśku. — uprzedziła stanowczo Anka, dziwiąc się nieco, że jego imię nie wywołało w niej praktycznie żadnych emocji, chociaż od całej afery minęły zaledwie dwa tygodnie. Mama uniosła ręce, po czym z niewinną miną usiadła w fotelu. Anka sięgnęła po kanapkę, skrzywiła się, czując zapach świeżo pokrojonego czosnku. — Kulej wygrał? — zapytała Mama. — Pewnie, że wygrał! — zawołał radośnie Tata z ustami pełnymi makowca — Przez nokaut! Teraz będzie Kasprzyk z Nápolesem. Ania, a co myślisz o Kasprzyku? Anka spojrzała w telewizor, mrużąc oczy. — Na pewno wolę go od Nápolesa. — oceniła — Ale mógłby zgolić tego wąsa. — Wąsów też nie lubisz? — zdziwił się Tata. Anka przełknęła kęs kanapki, popiła herbatą. — Porządny mężczyzna zawsze powinien być gładko ogolony. — oświadczyła, zadzierając nosa — Wąsy noszą tylko fleje i prostaki. Tata pogroził jej żartobliwie palcem. — Lepiej uważaj. W Rzeszy za coś takiego dają dwa lata. — Piłsudski też miał wąsy. — zauważyła Mama. — Ale wąs Piłsudskiego nie ma jeszcze statusu symbolu państwowego. — powiedział Tata — Dlatego nasza wyrobiona córka jest na razie bezpieczna. — Całe szczęście. — zgodziła się Mama. — Co innego, gdyby Anka nazwała Kasztankę parchatą kobyłą — ciągnął z przekąsem Tata — Wtedy musiałbym już dzwonić po smutnych chłopców Kwapiszewskiego. — Zenek. — skarciła go Mama. — A w Rosji ile dawali za polityczne żarty, Tato? — zapytała niewinnie Anka, przyglądając się Tacie uważnie — Stalin przecież też miał wąsy. — W Rosji, córeczko — powiedział Tata, nie mrugnąwszy nawet okiem — Za dowcipy o Stalinie stawiali pod murem. Razem z całą rodziną i najbliższymi sąsiadami do kompletu. — Wystarczy już tego. — ucięła Mama i zwróciła się do Anki — Jak brzuch? — Może być. — mruknęła rozczarowana Anka. Czuła się już lepiej i wzięła tylko po jednej tabletce rano i tuż przed wieczorem. — No nie! — zawołał Tata z niesmakiem — Przecież to był łokieć! Czy ten sędzia jest ślepy, czy co? Anka przewróciła oczami. — Połóż się może. — doradziła miękko Mama — Prawie w ogóle nie spałaś w nocy. — Bo za dużo spałam w dzień. Dlatego dzisiaj już się pilnowałam. Popatrzyła na zegar — była prawie ósma i Anka zdała sobie sprawę, że czuje się nieco przytępiała i zmęczona. — Chociaż może i się położę, masz rację. — westchnęła, gramoląc się spod koca. W niedzielę koło południa zjawiła się Marcysia, dźwigając brytfannę z potężnym kawałem pieczonego indyka. — Marcysiu, przecież my nie daliśmy rady jeszcze skończyć pieczeni! — załamała ręce Mama. — No, to tym lepiej, że przyniosłam. — stwierdziła beztrosko Marcysia — Ileż w końcu można jeść to samo. Po obiedzie zadzwonił telefon. Anka, która jak raz wychodziła z salonu, aby posłuchać u siebie muzyki na swoim nowiutkim thorensie, podniosła słuchawkę. — Alo? — powiedziała przez zupełnie zatkany nos. Przez moment panowała cisza. — Anka? — odezwał się w końcu ostrożny głos Gośki. — Dag. — potwierdziła Anka, wyciągając z kieszeni chusteczkę — Ezdem beziembona, dadego dag móbie. Dżegaj, bydmuam noz. — Już lepiej? — zapytała po chwili. — To raczej ja powinnam zapytać, czy lepiej. — zauważyła trzeźwo Gośka — Jak tam święta? — Tak jak słychać. — westchnęła ciężko Anka — A u ciebie? — Święta jak święta, jak co roku. Chociaż udało nam się z Olką pokłócić tylko raz, i to nawet nie przy Wigilii. Mama prawie popłakała się ze szczęścia. Co dostałaś na Gwiazdkę? — Adapter. I to jaki! — Oż ty księżniczko! — zawołała Gośka głosem pełnym podziwu zmieszanego z zazdrością — Poważnie? — Poważnie. — przytaknęła Anka, uśmiechając się do słuchawki — A ty? — Wieczne pióro i buty. — Buty? — No. Zimowe kozaczki. Takie, jakie chciałam. — To powinnaś się cieszyć. — Przecież się cieszę. A tak właściwie to dzwonię, żeby zaproponować na jutro sanki, ale coś słyszę, że nic z tego nie będzie. — Raczej chyba nie. — przyznała z żalem Anka. — Dojdziesz do siebie do czwartku? — No pewnie. Najwyżej pójdę zasmarkana, ale pójdę. W końcu mam już przyszykowane przebranie. — Determinację rozumiem i szanuję. Mogę nawet wycierać ci nosek, jak będzie trzeba. Ja odbieram mój strój we wtorek. — Odbierasz? — Anka zmarszczyła brwi — Za co ty się zamierzasz przebrać? — Zobaczysz w czwartek. — zachichotała Gośka — Anuś, słuchaj, muszę kończyć. Zostały mi tylko dwie dwudziestki, a chcę zadzwonić jeszcze do Maleńkiej i umówić się na sanki z nią, skoro ty nie chcesz. — Ani się waż! — zawołała do słuchawki Anka, pokasłując — Słyszysz? Ani się waż iść na sanki beze mnie! — Żartuję przecież. Nie egzaltuj się tak, bo płuca wyplujesz. — poradziła troskliwie Gośka — Widzimy się w czwartek. Masz być o szóstej wieczorem u Ateny, Leszno 76, pamiętaj. — Pamiętam. Trzecie piętro. — Właśnie tak. No, to serwus. — Cześć, Gosia. Do czwartku! Przeziębienie ustąpiło w ten sam sposób, w jaki się pojawiło. W środę rano Anka czuła się znowu stosunkowo normalnie, co stanowiło dla niej po tych kilku ostatnich dniach bardzo przyjemną odmianę. Poranna kąpiel była czystą rozkoszą, Anka przeleżała w wannie blisko półtorej godziny, co jakiś czas dolewając sobie tylko gorącej wody. Resztę dnia spędziła na nieudolnych próbach zabicia czasu książką, telewizją i płytami Fogga na zmianę z Beethovenem i Vivaldim, ale głównie na niecierpliwym spoglądaniu na wskazówki zegara, które ewidentnie próbowały robić jej na złość. Nie mogła doczekać się czwartku i szczerze żałowała, że jednak nie umówiła się z Gośką i Maleńką na sanki. Kiedy wieczorem leżała już w łóżku, podekscytowana jutrzejszym dniem, rozległo się ciche pukanie do drzwi. Do pokoju zajrzał Tata, który najwyraźniej dopiero co wrócił do domu. — Bałem się, że możesz już spać. — odezwał się z ulgą w głosie. — Jeszcze nie śpię. — odparła nieco zaskoczona Anka — Coś się stało? Tata zamknął starannie drzwi, po czym usiadł przy niej na łóżku. — Aniu — powiedział cicho — Powiedziałaś Pawełkowi o Maksie, prawda? Anka spojrzała na niego niespokojnie. — A nie powinnam była mu mówić? — zapytała nerwowo — To dlatego, że sprowokował mnie tą swoją durną szkołą SS. Nie wiedziałam, że to tajemnica, przepraszam. Tata pokręcił głową, delikatnie położył dłoń na jej nadgarstku. — Nie, skarbie. To moja wina, że cię nie uprzedziłem. — powiedział miękko — Ale nie wspominaj już o tym nikomu więcej, dobrze? Anka skinęła głową, wahając się przez moment. — Powiedziałam jeszcze Gośce. — przyznała wstydliwie. — Gośka to solidna firma, z nią nie mam problemu. — uśmiechnął się Tata — Ale od teraz niech to będzie nasz sekret. — Dobrze. — zgodziła się Anka. Tata westchnął, lekko ścisnął jej dłoń. — Pójdę się umyć i coś zjeść, bo padam z nóg. A ty lepiej się wyśpij, bo jutro możesz nie mieć okazji. — z uśmiechem puścił do Anki oko. — Tato? — powiedziała szybko Anka, gdy podnosił się z łóżka. — Słucham? Anka zagryzła wargę, żałując teraz tego impulsu. Nie mogła przecież ot tak po prostu zapytać Taty o Rosję, zwłaszcza gdy dopiero co zawiodła go swoim paplaniem o Oberführerze Heidemannie. Gdyby teraz jeszcze przyznała się na dodatek do podsłuchania rozmowy Taty z wujkiem Jurkiem, straciłaby jego zaufanie na dobre. — Nic. — pokręciła głową Anka — Kocham cię. Tata cofnął się spod drzwi, nachylił nad Anką i pocałował ją w czoło, przynosząc ze sobą ten znajomy, bezpieczny zapach swojej wody kolońskiej przebijający się przez odór papierosowego dymu, którym było przesiąknięte jego ubranie. — Ja też cię bardzo kocham, Aniu. Dobranoc. — Dobranoc, Tato. Tata cicho zamknął za sobą drzwi. Anka opadła z westchnieniem na poduszkę i wpatrzyła się w pusty, biały sufit. W sylwestrowy czwartek, punktualnie za pięć szósta wieczorem, Anka wysiadła z samochodu przed czteropiętrową kamienicą przy Lesznie i wydychając w mroźnym powietrzu kłęby pary, przyjrzała się z uniesioną głową rozświetlonym oknom. Była już przebrana w ukryty tymczasowo pod paltem i szalikiem strój Alicji, miała na sobie subtelny, wykonany przez Mamę makijaż i delikatnie pachniała Numerem Pięć. — Będę o siódmej rano. — powiedział Stefan, wychylając się do niej z fotela kierowcy — Niech się panna Ania dobrze bawi. Brama kamienicy była już zamknięta, Anka nacisnęła przycisk dzwonka i zatupała z zimna. Usłyszała za plecami pomruk silnika, Stefan odjeżdżał. Bardzo dobrze. W oknie stróżówki zapaliło się światło, po chwili skrzypnęły otwierane drzwi i ukazała się w nich okutana w kożuch dozorczyni. — Panienka do kogo? — zapytała czujnie, przyglądając się Ance zmrużonymi, krótkowzrocznymi oczami. — Do państwa Rzątków. — odpowiedziała Anka, szczękając z zimna zębami. Dozorczyni uśmiechnęła się do niej pożółkłymi zębami, otwierając kluczem bramę. — Tutaj mieszkają same panie Rzątek. — oznajmiła — Trzecie piętro, środkowe drzwi. Numer jedenaście. — Dziękuję. — Anka wsunęła jej w dłoń dwuzłotową monetę. — Panienka będzie niedługo wychodzić? — zawołała do niej dozorczyni, kiedy Anka otwierała już drzwi klatki schodowej. — Tak. — powiedziała — Myślę, że za parę minut. — W takim razie nie zamykam bramy. Anka wspięła się po schodach na trzecie piętro, zapukała do drzwi, czując buzujące w żołądku bąbelki podniecenia. Wewnątrz mieszkania rozległy się kroki, drzwi uchyliły się odrobinę, przez szparę wyjrzało czujne oblicze starszej pani w grubych okularach na nosie. — Dobry wieczór — dygnęła grzecznie Anka — Czy zastałam Atenę? Twarz starszej pani złagodniała, drzwi otworzyły się szerzej. — Dobry wieczór. Ty musisz być Ania, prawda? — Tak, proszę pani. — przytaknęła Anka. — Niestety, Aniu, Atenka nam się rozchorowała i leży w łóżku z temperaturą, więc nie będzie mogła dzisiaj z wami pójść. — powiedziała zasmuconym lekko tonem starsza pani. — Naprawdę? — zmartwiła się Anka — Strasznie mi przykro. Proszę ją ode mnie pozdrowić. — Pozdrowię, pozdrowię na pewno. — uśmiechnęła się starsza pani — A ty baw się dobrze. Dobranoc. Zaskoczona nieco tym obrotem sprawy, Anka zeszła na dół, wyszła z powrotem na ulicę i zamknęła za sobą bramę. Latarnie zalewały spiętrzone przy krawężnikach śnieżne zaspy pomarańczową poświatą, na chodnikach nie było niemalże żywej duszy, za to jezdnią ciągnął w obydwu kierunkach sznur aut, w większości taksówek, niosących swych pasażerów na sylwestrowe zabawy. Anka, po raz pierwszy zupełnie sama na Woli, poczuła się odrobinę niepewnie. Odetchnęła głęboko, wsuwając dłonie do kieszeni, po czym ruszyła w stronę Żelaznej, ślizgając się na zaśnieżonym chodniku. Zatrzymała się przed przejściem, czekając na zmianę świateł. Pędzący w stronę Trasy Północ-Południe i placu Bankowego tramwaj pozdrowił ją dźwiękiem dzwonka, a Anka uśmiechnęła się do siebie, czując wzbierające w niej na nowo podniecenie. Sygnalizator łypnął na nią zielonym okiem, przebiegła przez szeroką jezdnię, po czym ruszyła rześko Żelazną w stronę rozświetlonej na biało stacji Metra. Tutaj robiło się już tłoczniej, Anka musiała lawirować pomiędzy rozbawionymi parami i grupkami spieszącymi do Metra lub właśnie z niego wychodzącymi. Czarno-biały radiowóz minął ją niespiesznie, gdy przechodziła na drugą stronę ulicy, siedzący na miejscu pasażera policjant zerknął na nią ciekawie. Chwilę później była już na Chłodnej, przed domem Gośki. — Panienka do kogo? — zapytał ją dozorca, który najwyraźniej nie był w stanie zapamiętać jej twarzy. — Do Lorenców. — odpowiedziała jak zwykle Anka. — Drugie piętro, po lewej. — burknął jak zwykle dozorca. — Wiem. — uśmiechnęła się Anka, a dozorca zmierzył ją uważnie wzrokiem, chociaż Anka była pewna, że nie zapamięta jej tak czy inaczej. Drzwi otworzyła mama Gośki. — Ania! — zawołała, uśmiechnięta — Wejdź, kochanie, wejdź. Zdejmij palto, to może jeszcze chwilę potrwać. Myślałam, że ktoś jeszcze miał z tobą być? — Atena, koleżanka z klasy. — wyjaśniła Anka, ściągając buty — Ale jak raz się rozchorowała. — Atena chora? — dobiegł zza zamkniętych drzwi pokoju głos Gośki — Czy ja dobrze słyszałam? Toż to epidemia jakaś. — Dobrze słyszałaś. — przytaknęła Anka — Idziemy same. — Rozchorować się w samego Sylwestra, kto to widział. — pokręciła głową mama Gośki — Zresztą ciebie podobno też złapało? Małgosia wspominała. — Złapało, ale już puściło. — uśmiechnęła się Anka. — I całe szczęście! Chodź do kuchni, Aniu. Zrobię ci herbaty, woda się właśnie zagotowała. Na dworze przecież mróz. — Dziękuję, bardzo chętnie. — Przebrałaś się za Alę? — powiedziała mama Gośki, nalewając herbaty do szklanek — Ślicznie wyglądasz, jak laleczka! A czy ty wiesz, co za przebranie wymyśliła ta moja postrzelona córka? Mówiła ci? — Nie. — odparła z zainteresowaniem Anka — Co takiego? — Ani słowa, mamo! — dobiegł je przytłumiony głos Gośki — Zaraz sama zobaczy! Mama Gośki rzuciła Ance zrezygnowane spojrzenie, kręcąc znacząco głową. Usiadły przy stole, popijając słodką, gorącą herbatę i zabijając czas rozmową o świętach i pogodzie. Urwały i zerknęły po sobie, kiedy z przedpokoju dobiegło skrzypnięcie otwieranych drzwi. Chwilę później do kuchni wmaszerowała z dumną miną Gośka, a Anka oniemiała. Gośka miała na sobie czarny mundur SS, nieco przyduży i lekko wyświechtany, który co prawda nie leżał na niej równie idealnie, jak mundur Oberführera Heidemanna, ale i tak robił piorunujące wrażenie. Anka wytrzeszczyła na nią oczy, jej mama pokręciła ze zrezygnowaniem głową. Zadowolona z wrażenia Gośka wyszczerzyła do Anki zęby spod założonej nieco na bakier i wyglądającej zadziwiająco dobrze na jej blond paziu czapki z trupią główką, strzeliła obcasami wysokich, lśniących butów. — Skąd ty to wytrzasnęłaś? — jęknęła po chwili ciszy Anka. — Jak to skąd? Z wypożyczalni. — oznajmiła Gośka, wskazując palcem cztery gwiazdki w rogach lewej patki na kołnierzu — Mieli tylko majora, ale i tak wygląda nieźle, co? Przydałby się jeszcze do kompletu Żelazny Krzyż. No i buty odrobinę cisną. — Zwariowałaś. — stwierdziła osłupiała Anka. Gośka puściła do niej oko. — Zresztą to twoja wina. — oświadczyła z uśmiechem. — Jak to, moja? — oburzyła się Anka. — Twoja. Ty mi podsunęłaś ten pomysł. — Nieprawda! — Widzisz, Aniu, co ja z nią mam? — westchnęła ze zrezygnowaniem mama Gośki, wstając z taboretu — Chodź tutaj, Małgoś, poprawię ci ten krawat, bo ty go zasupłałaś, nie zawiązałaś. — Nie umiem wiązać krawatów. — beztrosko wzruszyła ramionami Gośka i wyszczerzyła do Anki zęby — Na początku miałam zapytać, gdzie zgubiłaś aureolę, ale teraz już wiem, za kogo się przebrałaś, Alicjo z Krainy Czarów. Zdradziły cię te podkolanówki! — Nie rób sobie żartów z takich rzeczy. — zbeształa ją mama. — Z jakich? — zdziwiła się Gośka — Z podkolanówek? — Już ty wiesz z jakich. No, teraz jest porządnie. Gośka przesunęła palcami po świeżo zawiązanym węźle czarnego krawata i uśmiechnęła się z zadowoleniem. — Dziękuję, mamusiu. Co ja bym bez ciebie zrobiła? — puściła oko do Anki — No, chodź, Alicjo. Czas na nas. Anka dopiła szybko herbatę. — Jak jedziemy? — zapytała, zakładając palto. — Metrem. — odparła Gośka. — Chcesz jechać Metrem w tym stroju? — jęknęła Anka — Czyś ty upadła na głowę? — Och, nie dramatyzuj. — westchnęła niecierpliwie Gośka — Jak założę palto, nic nie będzie widać. — A czapka? — A czapka... — Gośka zastanowiła się przez chwilę — Mamo, daj jakąś torebkę na tę czapkę, bo mi się księżniczka płoszy. — Bawcie się dobrze i bądźcie grzeczne. Małgosiu, zaraz po zabawie do domu. — przykazała surowo mama Gośki — Żadnego kręcenia się po mieście, rozumiesz? — Rozumiem, rozumiem. — mruknęła niechętnie Gośka, wsuwając zapakowaną w papierową torbę czapkę pod pachę i lekko popychając Ankę do wyjścia. — Ania, przypilnuj jej, dobrze? — Przypilnuję. — obiecała Anka. Gośka zamknęła za nimi drzwi. Zbiegły po schodach, po chwili znalazły się na ulicy. — Strasznie łomocą te twoje buciory. — skrzywiła się Anka. — Bo podkute gwoździami. — wyjaśniła dumnie Gośka, biorąc Ankę pod ramię — A tak właściwie to czym ty pachniesz? — Poczułaś? — ucieszyła się Anka. — Oczywiście, że poczułam. Co to jest? No, pochwal się! — Chanel Numer Pięć. — mruknęła nieśmiało Anka. Gośka wytrzeszczyła nią oczy. — Chanel Numer Pięć. — powtórzyła marzycielsko — Oż ty księżniczko! Zeszły do holu stacji Metra, kupiły w kasie bilety. — Kup dwa — poradziła Gośka — Rano wszystko będzie zamknięte. — Może wrócimy taksówką? — zaproponowała Anka. — Jeśli ty stawiasz, to czemu nie. Ale i tak na wszelki wypadek kup dwa. — Niech będzie, że stawiam. — wzruszyła ramionami Anka. Peron był zatłoczony. Wnosząc po przebraniach oraz szampańskich nastrojach, większość oczekujących wybierała się właśnie na sylwestrowe zabawy. Środkiem peronu przechadzała się niespiesznie para policjantów, wyglądająca w swoich granatowych płaszczach poważnie i ponuro na tle wielokolorowego, rozbawionego tłumu. Anka przesunęła wzrokiem po pokrytych kremowymi płytkami ścianach tuneli, reklamach pralek Siemensa i radioodbiorników „Monika”, oraz afiszach nawołujących do wstąpienia do walczącego o lepsze jutro Frontu Narodowego. — Która to linia? — zapytała. — „B”. — odpowiedziała Gośka, wskazując palcem wiszącą nad ich głowami mapę Metra. Anka kojarzyła tylko kilka ze stacji linii „B”: oczywiście Chłodną, plac Piłsudskiego, Powiśle. — Gdzie my jedziemy? — Na sam koniec. — uśmiechnęła się Gośka. — Czyli na Płocką? — Nie, głupia. W drugą stronę. — Sama jesteś głupia. — burknęła Anka i zmarszczyła brwi — Dworzec Wschodni? — Aha. — Gośka — jęknęła Anka — Ale przecież chyba... — Nie bój się. — uspokoiła ją Gośka — Nie zamierzam wywozić cię z Warszawy. Klub jest niedaleko Dworca Wschodniego. O, jedzie. W ciemnym do tej pory otworze tunelu błysnęło światło, powiało zimnym powietrzem. Po chwili rozległo się wysokie jęknięcie klaksonu, a na stację wtoczył się czerwony pociąg Metra. Weszły do środka, podały konduktorowi swoje bilety, po czym przepchnęły się na sam koniec wagonu i zajęły miejsca na wyściełanych bordową tkaniną ławkach. Za placem Piłsudskiego ścisk w wagonie zelżał. — Będziemy jechać cały czas pod ziemią? — zapytała ciekawie Anka. — Nie. — pokręciła głową Gośka — Nie cały czas. — zerknęła na Ankę badawczo — Czekaj, czekaj. Ty chyba jeszcze nigdy nie byłaś na Pradze, co? — Nie byłam. — przyznała Anka. — To twój pierwszy raz. — zachichotała Gośka — Gratulacje. Pociąg wynurzył się z tunelu, z łomotem kół wśliznął się między kratownice mostu. Anka spojrzała w okno — przejeżdżali właśnie nad skutym lodem brzegiem Wisły. Rozmyte światła lewobrzeżnej Warszawy odbijały się w czarnej, nieruchomej wodzie wraz z lampami pobliskiego mostu średnicowego. — Zobacz jak ładnie. — szepnęła zauroczona Anka. — Ładnie. — przyznała z uśmiechem Gośka. Były już na prawym brzegu, gdzie połknął je następny tunel. Anka przekręciła się z powrotem na ławce, przytuliła się do Gośki i oparła głowę na jej ramieniu. — Gosia — powiedziała nieśmiało — Boję się trochę, wiesz? — Nie masz czego. — pocieszyła ją Gośka, delikatnie poklepując po udzie — Spodoba ci się, zobaczysz. Wymyśliłaś sobie już pseudonim? — Pseudonim? — zawahała się Anka — Nie wiem, może... Alicja? — Idealnie. — pochwaliła ją Gośka — I nawet podróżujesz właśnie tunelem do Krainy Czarów. — Powinnaś była się przebrać za Białego Królika. — zachichotała Anka. — Ha! — klasnęła z zachwytem w dłonie Gośka — I to jest doskonały pomysł, mój Kosiu. Następnym razem. Gdy pociąg dojeżdżał do końcowej stacji, były już w wagonie same. Wyszły na dwupoziomowy peron o wysokim, pogrążonym w ciemności suficie. Zwisające spod niego kuliste, nowoczesne lampy wydawały się lewitować w powietrzu. Gośka chwyciła Ankę za rękę, pewnie poprowadziła ją do ruchomych schodów. Schody, podobnie jak i peron, były zupełnie puste. — Co tutaj jest? — zapytała ciekawie Anka, przyglądając się zaciemnionej antresoli. — Sklepy. — wyjaśniła Gośka — Ale teraz wszystko zamknięte. Skręciły w wyłożony marmurem korytarz, potem w następny, który, zgodnie z umieszczoną na ścianie strzałką wiódł do Dworca Wschodniego. Kolejne ruchome schody wyniosły je do okrągłej hali przykrytej przeszkloną kopułą. Po obydwu stronach dwoma półokręgami rozciągały się kasy biletowe, środek zastawiony był zgrabnymi ławeczkami. W poczekalni nie oczekiwał nikt, z może dwudziestu kas otwarta była raptem jedna. — Co to jest? — zapytała Anka, wskazując wznoszącą się pośrodku hali kamienną konstrukcję — Fontanna? — Tak. — kiwnęła głową Gośka — Ale w zimie wyłączają. Wysokie, przeszklone drzwi rozsunęły się przed nimi automatycznie. Wyszły na zewnątrz, Anka zaszczękała zębami i przylgnęła do Gośki. Ogromny neon na fasadzie Dworca zalewał śnieżną biel powodzią różu i zieleni. DO SIEGO ROKU 1965! 
— Ale mróz. — jęknęła Anka, rozglądając się ciekawie. Na placu pod Dworcem kilka taksówek oczekiwało na spóźnionych pasażerów, ich kierowcy, zbici w grupę, rozmawiali ściszonymi głosami, popijając kawę z dworcowego bufetu. Za placem Anka dostrzegła w pomarańczowym świetle lamp ciemne, postrzępione kontury małego parku. Po lewej, przed skrzyżowaniem z Targową, jaśniał klasycystyczny budynek starego Dworca Terespolskiego przekształconego obecnie w Hotel Dworcowy. — Zaraz się rozgrzejesz. — pocieszyła ją Gośka — Musimy kawałek przejść. — Daleko? — Niedaleko. Chodź. Ruszyły przez śnieg wzdłuż ceglanego parkanu, po prawej mając nasyp z torami kolejowymi. — Rety, Gośka, gdzie my jesteśmy? — stęknęła Anka — Przecież tu nawet nie ma drogi! — Jest, jest. — mruknęła wśród kłębów pary Gośka — Szutrowa. Tylko pod śniegiem, bo nikt tędy nie jeździ. Kilka minut później skończyły się latarnie i szły w niemal już kompletnej ciemności. Z prawej, postukując miarowo kołami, minął je pociąg osobowy, rozświetlając śnieg nasypu żółtawym, migoczącym blaskiem okien. — Gdzie ty mnie ciągniesz, wariatko? — jęknęła rozpaczliwie Anka, czując zimną wilgoć wdzierającą się do jej butów. — Zaraz będziemy. — uspokoiła ją Gośka — Uważaj tylko, bo śli... Anka złapała ją w ostatniej chwili. — Lepiej sama uważaj. — poradziła, szczękając zębami — Jak sobie złamiesz nogę, będę cię tu musiała zostawić, bo nie ma mowy, żebym ciągnęła cię z powrotem przez te zaspy. — Nic sobie nie złamię. — obiecała Gośka. Dobrnęły w końcu do końca parkanu. Po lewej otwierała się mała, wąska, zasypana śniegiem uliczka. Gośka rozejrzała się ostrożnie, po czym chwyciła Ankę za rękę i wciągnęła ją za róg. — To jakaś sekretna kryjówka, czy co? — burknęła zirytowana i już mocno zziębnięta Anka. — Żebyś wiedziała. — uśmiechnęła się Gośka. Obydwie strony uliczki zasłonięte były wysokimi, ceglanymi parkanami, nadającymi jej dość ponurego nastroju, potęgowanego przez blado-pomarańczową poświatę nielicznych latarni. — Co to jest? — zapytała Anka, wskazując masywny, czarny kształt przyczajony za płotem po przeciwnej stronie. — Młyn. — odparła Gośka — Od dawna opuszczony. A tutaj — dodała, zatrzymując się przed zardzewiałą stalową bramą osadzoną między dwoma ceglanymi filarami — Jest stara fabryka drutu. Anka popatrzyła na nią, zaskoczona. Gośka wyjęła z kieszeni latarkę, po czym mrugnęła nią trzy razy przez pręty bramy. — Miałaś latarkę? — zmarszczyła brwi Anka — Trzeba było zapalić wcześniej! — Przecież dałyśmy radę po ciemku. — stwierdziła beztrosko Gośka — Poza tym wolałam nie zwracać uwagi. — Gośka — zamruczała ponuro Anka — W co ty mnie znowu pakujesz? — W nic. — uśmiechnęła się niewinnie Gośka — O, zobacz. Na podwórzu zapaliło się światełko, które kołysząc się na boki, ruszyło w ich kierunku, a po chwili okazało się lampą naftową trzymaną przez wysokiego, opatulonego w futrzaną kurtkę chłopaka. Chłopak zatrzymał się przy bramie, uniósł lampę i przyjrzał im się uważnie. — Serwus, Pucek. — przywitała go Gośka. — Violetta — powiedział po chwili cichym, płaskim głosem Pucek — Serwus. A to kto? — spojrzał na Ankę. — To moja najlepsza przyjaciółka. — oznajmiła Gośka i lekko trąciła Ankę łokciem. — Alicja. — przedstawiła się szybko Anka. — Violetta i Alicja. — podsumował obojętnie Pucek, odstawiając lampę na ziemię. Szczęknął metal. Pucek zdjął kłódkę, odciągnął skrzydło bramy na tyle, aby Gośka z Anką mogły przecisnąć się do środka, po czym zamknął je z powrotem. — Chodźcie. — powiedział, podnosząc lampę i ruszając w głąb podwórza. — Jesteśmy ostatnie? — zapytała Gośka. — Prawie. — mruknął Pucek — Uważajcie, śliskie schody. Wspięły się ostrożnie po metalowych stopniach. Pucek otworzył szarpnięciem ciężkie, skrzypiące ponuro drzwi. Znalazły się w czymś w rodzaju sieni, mając przed sobą dwie zbite niechlujnie z desek ścianki rozdzielone grubą, ciemną kotarą. Ze szpar między deskami i spod kotary sączył się migotliwy, żółto-pomarańczowy blask. — Zostawcie tu palta — powiedział Pucek, unosząc lampę i wskazując im stojące w rogu, obładowane odzieżą wieszaki — I błagam, wytrzyjcie porządnie buty. Nawet nie macie pojęcia, jaki tu się robi... Gośka założyła swoją esesmańską czapkę i wyszczerzyła do niego zęby, pobłyskując srebrem trupiej główki w świetle lampy. — ...syf. — dokończył zaskoczony Pucek, wytrzeszczając na nią oczy. Kotara uchyliła się, do sieni weszła ciemnowłosa dziewczyna ubrana w żółto-pomarańczowe hinduskie sari, z wymalowaną na czole kropką. — Violetta — powiedziała radośnie — Niezłe przebranie. — Dzięki. — odparła Gośka — Twoje też niczego sobie. To jest Alicja. — wskazała Ankę — A to Karmina. Dziewczyna złożyła dłonie jak do modlitwy, ukłoniła się lekko. — Namaste. — powiedziała z uśmiechem — Witaj w Avalonie, Alicjo. — Cześć. — przywitała się Anka. Uścisnęły sobie dłonie. — Janek się spóźnia. — stwierdził Pucek — Wyjdę jeszcze zaczekać. Otworzył ze zgrzytem drzwi, wpuszczając do środka podmuch lodowatego wiatru. Karmina zadygotała. — Chodźcie do środka — powiedziała, krzywiąc się z zimna — Bo idzie tu zamarznąć. Uchyliła i przytrzymała dla nich kotarę. Źródłem tego złotawego blasku, który widziały z sieni, okazały się świece rozstawione malowniczymi, wielopoziomowymi skupiskami w rogach sporego, kwadratowego pomieszczenia. Zza rozwieszonych na ścianach kolorowych tkanin gdzieniegdzie prześwitywała surowa czerwień cegieł. Od grubej, brązowej kotary ciągnęło się wąskie przejście, prowadzące wzdłuż ściany w głąb pokoju, pozostała część podłogi wyłożona była warstwami pstrokatych dywanów. Pachniało jakimś orientalnym, korzennym zapachem, którego Anka nie była w stanie zidentyfikować. Na dywanach siedziało już kilkanaście osób obojga płci, wszyscy w przebraniach, a niektórzy w maskach. Anka dostrzegła pruskiego huzara z ogromną czaszką na futrzanej czapie, prawosławnego batiuszkę w złotym sticharionie z potężną, ewidentnie fałszywą brodą, który na dziewięćdziesiąt procent był przebraną dziewczyną oraz co najmniej dwójkę wymalowanych w wojenne barwy Indian w malowniczych pióropuszach. Więcej zobaczyć nie zdążyła, bo Gośka pociągnęła ją przejściem za idącą przodem Karminą. — Chodź — powiedziała, uśmiechając się radośnie — Przedstawię cię. Anka przekonała się wkrótce, że pomieszczenie musiało być niegdyś jedną długą, fabryczną halą, podzieloną teraz na mniejsze pomieszczenia prowizorycznymi ściankami z desek lub po prostu z ustawionych jedna na drugiej drewnianych skrzyń. Za salą z dywanem znajdowało się coś na kształt kuchni z dużym, metalowym stołem, kilkoma miednicami, które najwyraźniej służyły za zlew oraz zastawionymi żywnością półkami. Pod ścianą stały trzy turystyczne butle gazowe z palnikami, na których bulgotały garnki wypełnione jakąś tajemniczą zawartością. Przy stole, krojąc chleb, ser i jarzyny uwijali się brodaty arabski książę z zatkniętą za pas krzywą szablą, fioletowy biskup w tiarze, z pastorałem opartym o ścianę, oraz czerwonoarmista w wymiętej budionnówce z gwiazdą, z przewieszonym przez plecy na sznurku karabinem. Arabski książę zauważył je pierwszy. — Heil Violetta! — wrzasnął radośnie na widok Gośki, wyprężając się na baczność i wyrzucając przed siebie prawe ramię. — Heil Violetta! — poszli jego śladem biskup i czerwonoarmista, co wydało się Ance mocno komiczne. — Heil, heil. — odpowiedziała łaskawie Gośka, oddając salut zgiętym ramieniem, jakby była przebrana nie za majora SS, ale za samego Hitlera — To jest Alicja — oznajmiła, wskazując dłonią Ankę — Moja najlepsza przyjaciółka. To — wskazała Araba i czerwonoarmistę — Majowy i Tuchaczewski. Karminę już znasz. A to... — A to — uprzedziła ją Karmina, patrząc zimno na biskupa — To jest bydlę. — Nie słuchaj jej. — bąknął zmieszany biskup — Jestem Śledzik. — Niby śledź, a jednak bydlę. — stwierdziła zimno Karmina, po czym odwróciła się na pięcie i zniknęła za ścianą ze skrzyń. — Coś ty jej znowu zrobił? — szeptem zapytał biskupa Tuchaczewski. — Nic jej nie zrobiłem, jak Boga kocham! — uniósł ręce Śledzik — Nie wiem, co ona do mnie ma. Anka parsknęła, zakrywając usta dłonią. Cztery pary oczu spojrzały na nią badawczo. — Przepraszam. — wytłumaczyła się nieśmiało — Pomyślałam tylko, że biskup mówiący „jak Boga kocham”... Urwała, spuściła wzrok, zawstydzona. Gośka zachichotała, Majowy wyszczerzył zęby. Śledzik uśmiechnął się niezręcznie, a Tuchaczewski przyjacielsko palnął Ankę w ramię. — W porządku jesteś, Alicjo. — stwierdził z uśmiechem. Gośka podeszła do Majowego, który objął ją ramieniem. — Zajmij nam miejsce, dobrze? — poprosiła Ankę, wspinając się na palce, aby od niechcenia pocałować chłopaka w zarośnięty policzek — Zaraz do ciebie przyjdę. Anka zamarła, zaskoczona, zbita z tropu i może odrobinę zazdrosna. Gośka nie wspomniała jej do tej pory ani słowem, że kogoś tu miała, zwłaszcza, że ten ktoś wyglądał na na sporo od niej starszego. Marszcząc brwi, zerknęła jeszcze raz na Gośkę, która już szeptała coś uśmiechniętemu Majowemu na ucho, po czym potulnie wycofała się za ścianę ze skrzyń, chociaż miała ogromną ochotę chwycić teraz Gośkę za rękaw, wyciągnąć ją na dwór i zażądać wyjaśnień. Zdjęła buty, zostawiła je w przejściu i usiadła w odosobnieniu pod ścianą, zniechęcona i rozczarowana. Od razu rzuciło jej się w oczy, że na sali były głównie pary — i ona, sama jedna. Nie chciała być piątym kołem u wozu, ale z drugiej strony nie miała również najmniejszej ochoty spędzić całego Sylwestra samotnie. Zobaczymy, pomyślała niechętnie, jeśli nie będzie się kleiło, to po prostu wrócę do domu. Wezmę taksówkę, Mama i Tata są na tym swoim balu, więc obejdzie się bez pytań. Postanowiła dać sobie godzinę i wtedy podjąć ostateczną decyzję — chociaż na myśl o ponownym i tym razem samotnym przedzieraniu się przez śnieg w ciemności zrobiło jej się trochę słabo. — Ależ to Alicja. — odezwał się niespodziewanie chłopiec ubrany w staroświecką, błękitną, mundurową kurtkę ze złotymi obszyciami, który pojawił się przy niej nie wiadomo skąd — Ewidentnie zagubiona w Krainie Czarów. Mogę tu usiąść, Alicjo? Anka drgnęła, wyrwana z zamyślenia, popatrzyła na chłopca szeroko otwartymi oczami. — No pewnie. — zgodziła się, zarumieniona i całkiem przyjemnie zaskoczona — Szłam za Białym Królikiem. — dodała, zerkając w kierunku „kuchni” — A raczej za Szalonym Kapelusznikiem. Chłopiec roześmiał się, siadając przy niej po turecku. Na głowie miał zwieńczony bażancim piórem fantazyjny kapelusik w tym samym odcieniu błękitu, co mundur. Granatowa maska zasłaniała górną część jego twarzy, tak, że Anka mogła dojrzeć tylko czubek nosa, usta i ciemne oczy śmiejące się z wyciętych w masce otworów. — Najważniejsze, że trafiłaś tam, gdzie powinnaś trafić. — stwierdził miękkim tenorem, przyglądając się Ance badawczo. — Szczerze mówiąc, właśnie się nad tym zastanawiałam. — mruknęła Anka, spuszczając wstydliwie wzrok. — W takim razie już nie musisz się zastanawiać. — oznajmił chłopiec — Pierwszy raz cię tu widzę, Alicjo. — Ja ciebie też. — odparła Anka, zerkając na niego znacząco. Chłopiec natychmiast zrozumiał aluzję. Ukłonił się jej, nie zdejmując kapelusika. — Wybacz, proszę. Zachowałem się obrzydliwie. — powiedział zawstydzonym głosem — Jestem Lancelot du Lac. Anka uśmiechnęła się do niego, mrużąc oczy. — Nie wyglądasz na pustelnika, Lancelocie z Jeziora — stwierdziła, rozglądając się teatralnie po sali — Więc domyślam się, że gdzieś tu musi być również jakaś Ginewra. Chłopiec roześmiał się, prezentując urocze dołeczki w policzkach. — Alicja zna legendy arturiańskie. To rzadkie. — Alicja od czasu do czasu lubi sobie poczytać na przykład Tennysona. — oświadczyła Anka, zadzierając nieco nosa. — Naprawdę? — zdziwił się Lancelot — W oryginale czy w tłumaczeniu? — Różnie. — mruknęła tajemniczo Anka, wzruszając ramionami. Lancelot pokiwał głową, po czym nachylił się jej do ucha i zadeklamował z ładnym akcentem:
 Your beauty is your beauty, and I sin 
In speaking, yet O grant my worship of it
 Words, as we grant grief tears… 
Uśmiechnął się, dostrzegając rumieniec na policzkach Anki. — Ach, Alicja faktycznie zna Tennysona. — Wystarczająco, żeby wiedzieć, kiedy jest podrywana. — Zatem kwestię Ginewry mamy chyba wyjaśnioną. — skwitował z uśmiechem Lancelot — Za to teraz ja zaczynam się martwić, że może kręcić się tu jakiś Pendragon. W końcu, jak sama przyznałaś, przyszłaś z towarzystwem. Anka spuściła wzrok. W jej brzuchu ekstatyczną kaskadą pękały gorące bąbelki, miliony bąbelków i musiała się sobie przyznać, że podobał jej się ten Lancelot z Jeziora. — Akurat tego Pendragona w ogóle nie musisz się obawiać. — zapewniła, zerkając w ciemne oczy chłopca — Często tu przychodzisz? — dodała szybko, nie chcąc pozwolić zalęgnąć się niewygodnej ciszy. Lancelot zastanowił się przez chwilę. — Od czasu do czasu. — odparł w końcu — Niezbyt często. O, popatrz, kto przyszedł. — wskazał jej wchodzącego właśnie do sali chłopaka o kręconych włosach i subtelnym dołku w brodzie. Przybysz wyglądał na zupełnie zwyczajnego studenta, był ubrany w starą, zieloną, wojskową kurtkę narzuconą na sweter, w ręku niósł gitarę w wytartym, skórzanym pokrowcu. Za nim wśliznął się do środka zmarznięty Pucek. — Kto to jest? — zapytała cicho Anka, przyglądając się chłopakowi ciekawie. — To Janek Pradera. — odpowiedział z zadowoleniem w głosie Lancelot — Będzie oprawa. Chłopak usiadł po turecku pod ścianą, niedaleko od nich i ostrożnie wyciągnął gitarę z pokrowca. — Bez przebrania? — zdziwiła się Anka. — Janku — odezwał się do chłopaka Lancelot — Alicja pyta, gdzie twoje przebranie? — Ja już jestem przebrany. — odparł spokojnie Janek Pradera, mocując na gryfie gitary kapodaster. — Widzisz? — wzruszył ramionami Lancelot — On już jest przebrany. Napijemy się wina? Anka zawahała się, skinęła nieśmiało głową. Lancelot podniósł się zgrabnie, pogroził jej żartobliwie palcem. — Za chwilę wracam. Nigdzie nie odchodź. — Nie zamierzam. — zapewniła go Anka. Od strony kuchni rozległo się brzęczenie dzwoneczków. Na salę weszła dostojnie procesja, na której czele podążała Karmina, rytmicznie uderzając w tamburyn. Za nią kroczył Śledzik z niskim, drewnianym stolikiem w dłoniach, a po nim Majowy, trzymający duże, podłużne, metalowe urządzenie, jakiego Anka nigdy wcześniej nie widziała. Na końcu, wyrwana z zupełnie innej bajki, maszerowała dumnie Gośka w swoim czarnym mundurze, dzierżąc w jednej dłoni metalowy kosz na długim uchwycie, w drugiej wiklinowe pudełko. Tuż po nich zjawił się Lancelot z dwoma metalowymi kubkami i butelką. Zatrzymał się na moment, obserwując procesję z uśmiechem, po czym podał Ance kubek i ostrożnie usiadł obok, dotykając jej kolana swoim. — Wino z kubków? — zdziwiła się Anka, czerwieniąc się nieco na tę pozornie przypadkową bliskość. — Jaki Kamelot, takie Graale. — uśmiechnął się Lancelot, ostrożnie napełniając naczynia — I tak wybrałem te najmniej odrapane. Na zdrowie, Alicjo. Za Krainę Czarów. — Za Krainę Czarów. — zgodziła się Anka. Stuknęli się kubkami. Wino było słodkie i mocne, przyjemnie rozgrzewało, zostawiając na języku gęsty, owocowy posmak. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, popijając niespiesznie i przyglądając się jak Karmina i Majowy rozstawiają metalowe urządzenie na stoliku. — Co to jest? — zapytała ciekawie Anka. — Fajka wodna. — wyjaśnił Lancelot — Nie paliłaś nigdy? — Nie. — skrzywiła się z niesmakiem Anka — Ja w ogóle nie lubię palić... — Nie przedstawisz mnie? — zapytała Gośka, dosiadając się do nich znienacka. Drgnęli obydwoje, zaskoczeni. Gośka przyjrzała się im badawczo spod zadziornie przekrzywionego daszka swojej kretyńskiej czapki. — To jest właśnie ten Szalony Kapelusznik, o którym ci mówiłam. — powiedziała Anka, wzdychając — A to Lancelot du Lac, najlepszy z rycerzy króla Artura i ojciec Galahada, zdobywcy Świętego Graala. — A kto jest matką? — zainteresowała się Gośka. Anka zaczerwieniła się gwałtownie. — Nie wybiegajmy może aż tak daleko do przodu. — poprosił skromnie Lancelot. Gośka łypnęła na niego ciekawie. — Na wstępie, żeby nie było niedomówień, muszę zastrzec, że dziewięćdziesiąt do stu procent z tego, co o mnie od niej usłyszałeś, to przesada. — oświadczyła — Jestem Violetta. Uścisnęli sobie z Lancelotem dłonie. — Wybacz, że nie salutuję. — uśmiechnął się chłopiec. — Wybaczam. Widziałam już dzisiaj salutującego biskupa i bolszewickiego sołdata, chyba na razie mi wystarczy. Lancelot rozejrzał się po sali. — Chyba widziałem gdzieś tutaj i popa. Miałabyś do kolekcji. — Ja też! — pokiwała głową Anka — I w dodatku wydaje mi się, że to dziewczyna. Gośka już otwierała usta do odpowiedzi, kiedy Karmina klasnęła w dłonie. — Kochani, szisza gotowa! — zawołała — Chętni proszeni do stolika. — Idziecie? — zapytała Gośka. Ta niespodziewana liczba mnoga z jakiegoś powodu wywołała mały pożar w brzuchu Anki. — Idziemy? — zapytał ją Lancelot. Brązowe oczy Gośki prześliznęły się uważnie między nimi. — No, nie wiem... — zawahała się Anka. — Chodź, chodź. — zachęciła Gośka, podnosząc się z dywanu — To naprawdę lepsze niż faja. Lancelot poderwał się zręcznie, nachylił ku Ance, która, zarumieniona, przyjęła jego dłoń. Była miękka i ciepła, i najwyraźniej zupełnie nie miała ochoty rozstać się z jej dłonią, gdy już usiedli w kręgu wokół stojącej na stoliku fajki wodnej, Gośka przy Majowym, obok niej Anka z Lancelotem. Obok nich przycupnął Janek Pradera, zostawiwszy gitarę pod ścianą. Naprzeciwko, po drugiej stronie stolika, usiadł Pucek w otoczeniu dwóch przebranych za Indianki dziewcząt, przy nich Tuchaczewski. Po chwili dołączył do nich jeszcze jakiś franciszkanin oraz legionista Dąbrowskiego w czarno-czerwonym mundurze. — Ja chcę pierwsza! — uniosła rękę Gośka — W celach edukacyjnych, oczywiście. Bo mamy tutaj debiutantkę — wskazała dłonią Ankę, która uśmiechnęła się nieśmiało, czerwona jak burak — Oto Alicja, po raz pierwszy tutaj. Anka spuściła wzrok, kiedy wszystkie oczy zwróciły się na nią. Tuchaczewski, uśmiechnięty szeroko, zaklaskał entuzjastycznie. — Chyba mu się podobasz. — szepnął Ance do ucha Lancelot, ściskając delikatnie jej dłoń. Anka zerknęła na niego wstydliwie. Ciemne oczy patrzyły na nią z otworów maski miękko, ciepło, serdecznie. „A tobie?”, chciała zapytać, ale słowa nie były w stanie przejść jej przez gardło. — Co to za szepty? — ofuknęła ich Gośka z ustnikiem w dłoni — Nie ma szeptania w towarzystwie! Poza tym patrz tutaj, Alicjo i uważaj, bo będę demonstrować. Otóż fajkę wodną pali się tak. Wsunęła ustnik między wargi i pociągnęła zdrowo, napełniając płuca dymem. Jej brązowe oczy zmrużyły się szelmowsko, gdy rzuciła Ance znaczące spojrzenie, po czym uniosła twarz ku Majowemu i pocałowała go rozchylonymi ustami, długo, niespiesznie, przechylając głowę i strącając swoją esesmańską czapkę na podłogę. Krąg oczekujących na swoją kolej zareagował aplauzem. — Brawo Violetta! — zawołał entuzjastycznie Tuchaczewski — Właśnie tak powinno palić się fajkę wodną! Nie klaskali jedynie Anka z Lancelotem, ze względu na to, że ciągle trzymali się za ręce, oraz Janek Pradera, który zadowalał się obserwowaniem widowiska z subtelnym, odrobinę nieobecnym uśmiechem. Gośka oderwała się w końcu od Majowego z usatysfakcjonowanym pomrukiem i zarumienionymi policzkami. — I jak było? — mruknęła, mrużąc oczy. — Prawidłowo. — wyszczerzył zęby Majowy, z przyjemnością wypuszczając dym nosem. — No, ja myślę. — kiwnęła głową Gośka, po czym odwróciła się do czerwonej jak burak Anki, przekazując jej uroczyście wąż z ustnikiem. — Twoja kolej, księżniczko. — oświadczyła z łobuzerkim uśmiechem — Na zdrowie. Anka popatrzyła nieufnie na czarną, lśniącą w świetle świec końcówkę, zawahała się, czując na sobie niecierpliwe oczy zebranych. — Może jednak na początek spróbuj bez udziwnień. — doradził Lancelot. Anka zerknęła na niego kątem oka, z ulgą odkrywając, że nie tylko jej płoną policzki. Majowy, przypatrując się jej z rozbawionym zainteresowaniem, opiekuńczo otoczył ramieniem Gośkę, która wsparła się o niego, zadowolona. Założyła z powrotem swoją czapkę i przekrzywiła ją starannie, obserwując zmrużonymi, brązowymi oczami Ankę, która przełknęła w końcu ślinę i wsunęła końcówkę węża do ust. Pociągnęła ostrożnie, potem mocniej. Dym okazał się wilgotny, gęsty i słodki. Smakował owocami i karmelem, nie drapał w gardło i nie było w nim ani odrobiny tej nieprzyjemnej goryczy, którą Anka doskonale pamiętała z gośkowych faj. Zamknęła oczy, z przyjemnością przytrzymując tę owocową słodkość w płucach, po czym rozchyliła lekko usta, pozwalając jej ulecieć. Otworzyła powieki, zobaczyła oczy wciąż wspartej o ramię Majowego Gośki, obserwujące ją z czujną uciechą. Zawstydzona, odwróciła od niej twarz, przekazała ustnik Lancelotowi. Starając się nie robić tego zbyt nachalnie, przyglądała mu się ciekawie, kiedy zaciągał się dymem. — I co? — zapytał ją miękko Lancelot, oddając wąż Jankowi Praderze. — Całkiem dobre. — skinęła głową Anka — Na pewno lepsze od papierosów. To tytoń? — Tytoń — przytaknęła Karmina — Ale nasączony melasą, syropem i olejkami. Tuchaczewski przywiózł z Egiptu. Tuchaczewski ukłonił się, uchylając budionnówki. — Smacznego. — uśmiechnął się radośnie — Mam tego więcej. — Byłeś w Egipcie? — zdziwiła się Gośka. — Bywam w północnej Afryce regularnie. — oświadczył Tuchaczewski, wzruszając ramionami — Egipt, Libia, Maroko, Algieria... chociaż tam się teraz kotłuje. — Widziałeś piramidy? — zapytała ciekawie Anka. — Jasne. I to z bliska. — skinął głową Tuchaczewski — I Sfinksa też. Następnym razem pokażę ci zdjęcia. — Chętnie! — zgodziła się ochoczo Anka. Lancelot przyglądał się jej z lekkim uśmiechem. — Zostajemy na drugą kolejkę? — zapytał cicho. — No pewnie! Zdziwiła się trochę, jak szybko i gładko Lancelot wśliznął się w rolę jej opiekuna i jak łatwo ona go w niej zaakceptowała. Przez chwilę miała ochotę pójść śladem Gośki i przytulić się do jego ramienia. — Lancelocie. — odezwała się cicho, spoglądając w ciemne oczy chłopca. — Słucham? — zapytał Lancelot, rumieniąc się nieco pod jej spojrzeniem. Anka przysunęła się bliżej, muskając jego palce swoimi. — Dlaczego ja? — szepnęła mu do ucha — Przecież nie jestem tutaj jedyną dziewczyną bez pary. Na przykład ta, która siedzi koło Pucka, po jego lewej, widzisz? — wskazała mu dyskretnym ruchem głowy jedną z Indianek — Nie spuszcza z ciebie oczu. Dlaczego więc akurat ja? Lancelot zawahał się, spuścił w zakłopotaniu wzrok. Z opresji uratowała go Gośka, która położyła Ance dłonie na ramionach, wychylając się zza jej pleców. — Uważaj, Lancelocie. — ostrzegła, marszcząc dramatycznie brwi — Ta Alicja jest mocno niestała w uczuciach. — Nieprawda! — oburzyła się Anka. Lancelot, zaczerwieniony, uśmiechnął się nieśmiało. — Masz. — Gośka podała Ance wąż i z zadowolonym uśmiechem wycofała się z powrotem w ramiona Majowego. Anka zaciągnęła się dymem, zerknęła nieśmiało na Lancelota, ciągle mając w pamięci wyczyn Gośki. Chłopiec przyglądał się jej uważnie z policzkami nabiegłymi szkarłatem, zagryzając w napięciu wargę, zupełnie jakby czytał jej w myślach. Anka zwróciła się ku niemu z sercem walącym wściekle w piersi. Usta Lancelota zadrżały, delikatne płatki jego nozdrzy rozchyliły się nagle, a w jego oczach zamigotało ulotnie coś na kształt lęku. Anka zerknęła przez ramię — Gośka, wtulona w zarośniętą szyję Majowego, obserwowała ją uważnie kątem oka z leciutkim uśmieszkiem na ustach. Zaczynało brakować jej powietrza. Odwróciła głowę i wypuściła z płuc dym, dostrzegając, jak rozluźniają się ramiona Lancelota. Gośka zmarszczyła na nią nos, a Anka pokazała jej szybko sam czubek języka, po czym, zawstydzona, oddała wąż Lancelotowi, starannie unikając jego wzroku. — Czy tylko mi się wydaje, czy za pierwszym razem smakowało lepiej? — zapytała, kiedy chłopiec westchnął z zadowoleniem, wypuściwszy dym nosem. — Wszystko smakuje najlepiej za pierwszym razem. — odpowiedział z uśmiechem, dotykając lekko jej dłoni — Chodź, napijemy się jeszcze wina. Wrócili na swoje poprzednie miejsce pod ścianą, gdzie wciąż czekały na nich ich naczynia i napoczęta butelka. Usiedli blisko siebie, stykając się kolanami, Lancelot nalał wina. — Nie pamiętam, czy to twój. — uśmiechnął się przepraszająco, podając Ance kubek. — Nie szkodzi. — odparła Anka — Piliśmy już za Krainę Czarów, więc za co wypijemy teraz? Lancelot zastanowił się przez chwilę, pocierając brzeg kubka czubkami długich, szczupłych palców. — Powiedziałbym, że za miłość, ale to chyba zbyt banalne, prawda? — odezwał się miękko. — Czy ja wiem? — uśmiechnęła się nieśmiało Anka. — Wypijmy za motylki. — zaproponował Lancelot. — Motylki? — zachichotała Anka, unosząc brwi — Jakie motylki? — Te w brzuchu. — szepnął Lancelot — Znasz to uczucie, prawda? — No pewnie, że znam. — przytaknęła Anka, unosząc swój kubek — I to jak. Za motylki, Lancelocie. — Za motylki, Alicjo. Stuknęli się lekko kubkami i napili po łyku wina, patrząc sobie w oczy. Od kręgu amatorów sziszy oderwał się Janek Pradera. Wrócił na swoje miejsce pod ścianą, w pewnym oddaleniu od Anki i Lancelota, podniósł swoją gitarę i przebiegł lekko palcami po strunach. Na sali ucichło. — Będzie śpiewał. — szepnął Lancelot, przysuwając się bliżej do Anki. Janek Pradera nachylił się nad instrumentem z zamkniętymi oczami. Jego palce trąciły struny, wydobywając z nich delikatną, łagodną melodię. Grał przez chwilę w milczeniu, w końcu kiwnął do siebie głową i zaśpiewał miękkim, ciepłym barytonem:
 I oto znowu jesteś
 wymodlona dostojnie gazelo 
na wzgórzu pomiędzy lustrami
 Taka jesteś dziewica na oczach 
że podpalasz mi brzuch 
dużo lepiej niż głodne tygodnie... 
Anka słuchała, z fascynacją przyglądając się palcom Janka tańczącym po gryfie. Skąpany półmrokiem, z zamkniętymi oczami i z pudłem gitary lśniącym blado w blasku świec, wydawał się zupełnie wyrwany ze świata i zatopiony w swojej muzyce. Poczuła dotyk na obojczyku — to była dłoń Lancelota, jego długie, ostrożne palce wędrujące powoli w stronę jej szyi. Anka przytuliła się do niego, opierając głowę na szczupłym ramieniu. Wino grzało ją od środka, czuła się dobrze i bezpiecznie. Janek już nie śpiewał, melodeklamował teraz miękkim, niespiesznym głosem, akompaniując sobie cicho na gitarze.
 Często dość bardzo zapłakać zachciałem
 Ale tak było że nic zawsze to samo
 I nie wiedziałem co czynić by płakać
 Więc rękami płakałem to więcej
 Żyłami świętymi rzekami 
I jeszcze stopami komunia to więcej... 
Umilkł, ostrożnie zdjął dłonie ze strun. Przez chwilę trwała cisza, potem ktoś nieśmiało zaklaskał. Janek otworzył oczy, niczym wyrwany z transu. — Muszę się wysikać. — stwierdził, odkładając ostrożnie gitarę — Zaraz wracam. — To poeta? — szepnęła Anka, przyglądając się plecom wciągającego buty Janka. — Tak, nawet z własnym tomikiem. — skinął głową Lancelot — Ale wiesz co? Założę się, że jakieś trzy czwarte z tych, których tu widzisz, coś tam pisuje. A połowa z tych, co pisują, próbowała coś gdzieś publikować. Takie czasy, że jak rzucisz kamieniem, to trafisz w poetę. — A ty? — zapytała Anka, delikatnie muskając jego dłoń na swoim ramieniu czubkami palców — Ty też pisujesz, czy tylko recytujesz? Chłopiec uśmiechnął się nieśmiało, wypił łyk wina. — Zdarza mi się czasami coś popełnić, owszem. Ale ja nie mam ambicji, piszę tylko do szuflady. — przyznał skromnie — A ty? — O, nie. Ja do pisania się nie nadaję. — zaprzeczyła ze śmiechem Anka i dodała niepewnie po chwili: — Za to trochę rysuję. Też tylko do szuflady. — Naprawdę? Co rysujesz? — zainteresował się Lancelot. — Cokolwiek mi się spodoba. — wzruszyła ramionami, po czym uniosła głowę i szepnęła mu do ucha: — Powiedz mi jakiś wiersz. Swój wiersz. Policzki Lancelota zakwitły pąsem. Obrócił się ostrożnie ku Ance, ciągle obejmując ją ramieniem i pochylił twarz, wsuwając nos w jej włosy. — Ślicznie pachniesz. — szepnął. — Dziękuję, ale nie próbuj zmieniać tematu. — powiedziała cicho Anka, marszcząc brwi. Chłopiec zawahał się przez moment. — Naprawdę chcesz? — Naprawdę. Lancelot skinął lekko głową i przysunął usta do jej ucha. — Ten wiersz ma tytuł „Gwiazdka śniegu”:
 Przychodzi o zmroku
 W dłoń wplata chłodne palce
 Bladym żarem osiada na policzkach
 Taka krucha i miękka
 Skąd ją wytrzasnąłeś, pytają
 Nie wiem
 Spadła z nieba 
Anka milczała przez chwilę, czując, że płoną jej uszy. — Nie wymyśliłeś tego w tej chwili, prawda? — zapytała, odsuwając się nieco, aby móc spojrzeć w ciemne oczy chłopca. — Oczywiście, że nie. — obruszył się żartobliwie Lancelot — Siedziałem nad tym z miesiąc, próbując dobrać rymy. — Ale to jest biały wiersz. — No właśnie. — zgodził się Lancelot i pocałował Ankę w usta. W jej podbrzuszu coś raptownie eksplodowało, zalewając ją falą gorąca, odbierając dech, wprawiając całe ciało w niekontrolowane drżenie. Usta Lancelota były wilgotne, delikatne i słodkie od wina, a od ich dotyku przeszedł Ankę dreszcz. Zerknęła na niego spod rzęs, ich oczy zderzyły się na ułamek sekundy. Lancelot, jakby spłoszony, przerwał pocałunek, wycofał się ostrożnie, ale Anka nie pozwoliła mu uciec. Z walącym szaleńczo sercem dogoniła go desperacko i pocałowała rozchylonymi ustami. Zdawała sobie sprawę, że pozbawiona jakiegokolwiek doświadczenia zrobiła to niezgrabnie i nieumiejętnie — ale, jakby nie było, pocałowała go sama, z własnej, nieprzymuszonej woli. Świadomość tej nagłej, spontanicznej autonomii sprawiła, że jej podbrzusze stanęło w ogniu. Chłopiec przechylił lekko głowę, odpowiedział pocałunkiem, a Anka znów roztopiła się w tej gorącej, obezwładniającej wilgoci jego ust. — Alicjo — szepnął drżącym nieco głosem Lancelot, delikatnie dotykając jej płonącego policzka opuszkami palców — Spodziewałem się... nie, miałem nadzieję, że może do tego dojść, ale czy nie idzie nam trochę za szybko? — To ty pocałowałeś mnie pierwszy. — zauważyła zadziwiająco przytomnie Anka. — Święta racja. — zgodził się chłopiec — W takim razie, mogę pocałować cię jeszcze raz? — Myślałam, że idzie nam trochę za szybko. — powiedziała cicho Anka, chociaż wszystko w niej domagało się zgody na kolejny pocałunek, a potem może na jeszcze jeden. Od zasłaniającej wejście kotary powiało chłodem, wracał Janek Pradera. Anka i Lancelot, obydwoje zażenowani i spłonieni, odsunęli się nieco od siebie ze spuszczonymi oczami, wciąż jednak trzymając się za ręce. — O — powiedział Janek, dostrzegając stojącą obok nich butelkę — Dajcie trochę tego wina, bo zimno, jak jasna cholera. Usta Lancelota ściągnęły się lekko, jego palce zacisnęły się mocniej na dłoni Anki, niechętne do pozostawienia jej samej sobie choćby na chwilę. Pucek pomocnie podsunął im pusty kubek, zmarszczył brwi, dostrzegając ich splecione stanowczo dłonie. — Ja naleję. — zaoferował z subtelnym uśmiechem, sięgając po butelkę. — Dzięki. — powiedział cichym, zawstydzonym tenorem Lancelot. Anka skinęła Puckowi głową, a przy okazji dojrzała Gośkę, siedzącą razem z Majowym, Tuchaczewskim i Karminą, którzy dyskutowali o czymś ściszonymi głosami. Gośka wydawała się zupełnie w tej dyskusji nie uczestniczyć — z odwróconą głową i zmarszczonymi brwiami bacznie obserwowała Lancelota. Może jest zazdrosna, pomyślała Anka, uśmiechając się do tej myśli z satysfakcją. — Do twarzy ci w uśmiechu. — szepnął Lancelot, delikatnie gładząc opuszką kciuka grzbiet jej dłoni. — Uważaj z komplementami, Lancelocie. — ostrzegła go żartobliwie Anka — Pendragon patrzy. — Niech patrzy. — zamruczał chłopiec, nachylając się ku niej i całując ją miękko w kącik ust. Anka westchnęła cicho, przymykając oczy i pocierając czubkiem nosa jego gładki policzek. — Jakieś życzenia à propos repertuaru? — zapytał zza ich pleców Janek. Lancelot uśmiechnął się łagodnie, chłonąc ją ciemnymi oczami wypełnionymi czułością i zachwytem. — Masz jakieś życzenia? — zapytał cicho. — Ja mam bardzo dużo życzeń, Lancelocie — odparła Anka, czując przeogromną potrzebę pocałowania obydwu dołeczków w jego policzkach — Ale żadne z nich nie dotyczy muzyki. — „Różę”, Janku. — odezwała się przebrana za batiuszkę dziewczyna, przytulona do ramienia czarno-białego, zamaskowanego pierrota — Zagraj „Różę”. — „Różę”? — uniósł brwi Janek — Niech będzie „Róża”. Westchnął i trącił palcami struny, pochylając kędzierzawą głowę.
 W ogrodzie nocą chochoł to król
 A narzeczona jego magiczna
 O łaskę króla ją pielęgnować
 A mnie to już nikt dawno tak bardzo 
Dawno tak bardzo już nikt
 Nie pielęgnował... 
Anka wyciągnęła się na dywanie, kładąc głowę na kolanach Lancelota. — Mogę? — upewniła się szeptem, zaglądając w ciemne oczy chłopca. — Oczywiście. — uśmiechnął się Lancelot, delikatnie głaszcząc ją po policzku — Jeśli to jedno z twoich życzeń. Siedzieli tak, rozgrzani winem i zasłuchani w muzykę, sycąc się swoją bliskością, dzieląc szczodrze zmysłami. Mieli oczy tylko dla siebie nawzajem, zamknięci wewnątrz niewidzialnej bańki, w której zaczynał i kończył się teraz cały ich świat. Na zewnątrz Janek grał na gitarze i śpiewał, mrugało światło świec, powietrze pachniało korzennym kadzidłem i owocowym dymem, ale to wszystko stanowiło tylko zawieszone gdzieś na samej granicy świadomości tło. Anka wyciągnęła rękę, kładąc dłoń na miękkim, ciepłym policzku chłopca. Lancelot obrócił twarz, delikatnie musnął ustami jej palce. Wpatrując się w jego skupione i nieruchome oczy, tak ciemne, że prawie czarne, ale jednocześnie wydające się jarzyć jakimś niewidzialnym, wewnętrznym ogniem, Anka zdała sobie sprawę, że Lancelot widzi teraz tylko ją i nic więcej. Przyjemne ciepło rozlało się po jej wnętrzu, serce skurczyło się i zadrżało, a Anka poczuła przemożną potrzebę pochwycenia go w ramiona, upewnienia się, że nie jest jakimś widziadłem czy innym wytworem wyobraźni, ale prawdziwą, żyjącą, czującą istotą. — Nie jesteś głodna? — zapytał Lancelot — Są kanapki, ciastka i... Drgnął, rzucił jej spłoszone spojrzenie, kiedy Anka uniosła się nagle z jego kolan. Zaciskając zęby, przysunęła się bliżej, zarzuciła mu ramiona na szyję, przytulając się z wszystkich sił. — Co się stało? — szepnął zaskoczony Lancelot, obejmując ją w pasie. Poczuła jego dłonie na plecach, gładzące ją lekko po kręgosłupie, między łopatkami. Co ja robię, pomyślała nagle panicznie Anka. Co ja w ogóle wyprawiam? Była w jakiejś opuszczonej fabryce, w otoczeniu obcych ludzi, w ramionach chłopaka, którego przecież nawet nie rozpoznałaby na ulicy. Przypomniała sobie słowa Gośki o mężczyznach, przypomniała sobie Krzyśka, natychmiast zdając sobie sprawę, że nigdy przecież nie dostrzegła w jego niebieskich oczach takiej tkliwości, takiej fascynacji, takiego zachwytu, jakie widziała teraz niczym na dłoni w oczach Lancelota. Zresztą Lancelot nie znał jej prawdziwego imienia ani nazwiska, nie wiedział, kim był jej Tata. To było coś zupełnie innego, coś szczerego, czystego i bezinteresownego. Lancelot był w niej zakochany, Anka była tego stuprocentowo pewna. A ona... a ona była zakochana w nim, na jakieś, powiedzmy, osiemdziesiąt procent. Może nawet dziewięćdziesiąt. Gośka zaś — o ile to wszystko nie było jednym pięknym, zwodniczo rozbudowanym snem, z którego Anka mogła się lada chwila obudzić — zupełnie nie miała racji. — Alicjo, wszystko w porządku? — zapytał zaniepokojony Lancelot, trzymając ją w ramionach. — Lancelocie — powiedziała cichym, drżącym głosem Anka, wtulając się w jego szyję — Lancelocie, skąd ty się wziąłeś? Czy ty w ogóle naprawdę istniejesz? Przyszedłeś do mnie jak... jak gwiazdka śniegu. Lancelot przycisnął ją ostrożnie do piersi, musnął ustami jej policzek. — Istnieję. — wyszeptał miękko — Jestem tutaj. Dopóki zechcesz, żebym był. A potem zniknę. — Nie znikaj. — poprosiła Anka. — Alicjo — powiedział cicho Lancelot, głaszcząc ją powoli po włosach — Nie płaczesz, prawda? — Nie płaczę. — zapewniła go Anka, zaciskając powieki — Tylko... boję się trochę. — Czego się boisz? — szepnął, muskając ustami płatek jej ucha. — Tego, co będzie. — odparła Anka — Tego, że my przecież... „My”. Nie „ty” i „ja”, tylko „my”. Jak łatwo przeszło jej to przez usta. Urwała, zagryzła wargę. Chłopak milczał przez chwilę, trzymając ją w ramionach. — Nie bój się. — powiedział miękko — Na razie jest Sylwester i jesteśmy tutaj we dwoje. A potem niech będzie, co ma być. Anka odsunęła się odrobinę, aby spojrzeć mu w oczy. — Płakałaś. — szepnął, zasmucony. — Tylko trochę. — odpowiedziała nieśmiało i pocałowała go lekko w usta. Lancelot przechylił głowę, odpowiedział pocałunkiem, zamykając jej policzek w dłoni. — Nie rozumiem. — odezwała się po dłuższej chwili Anka, opierając głowę na jego ramieniu. — Czego nie rozumiesz? — Nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Przecież ja ciebie nawet nie znam. Lancelot uśmiechnął się do niej miękko. — Alicjo... — zaczął, ale przerwał mu donośny dźwięk metalu uderzającego o metal. Drgnęli obydwoje, odwrócili głowy. — Kochani — powiedziała Karmina, trzymająca w dłoni lśniący w świetle świec, mosiężny gong — Za chwilę północ. Stojący obok niej Tuchaczewski, pozbawiony budionnówki, pokiwał rudą, kędzierzawą głową, wpatrując się w staroświecki kieszonkowy zegarek na łańcuszku. — Tuchaczewski, a ten zabytek to ci dobrze chodzi? — zapytał kpiąco franciszkanin, obejmujący w pasie Królewnę Śnieżkę w białej sukni z błękitną lamówką i z diademem w ciemnych włosach, prawie jak z obrazka Jüttnera. — Co do sekundy, spokojna twoja rozczochrana. — odparł dumnie Tuchaczewski — No, moi drodzy, półtorej minuty. — ogłosił, dając ręką znak do powstania. Anka i Lancelot podnieśli się razem z wszystkimi, podeszli bliżej, formując luźny półokrąg wokół Karminy i Tuchaczewskiego. Lancelot otoczył Ankę ramieniem, a ona przylgnęła do niego, obejmując go w pasie. Zarumieniona i ewidentnie szczęśliwa Gośka, która wraz z Majowym znalazła się nagle tuż przy nich, lekko trąciła Ankę łokciem i puściła do niej oko, wyszczerzając zęby. Anka uszczypnęła ją w udo przez bryczesy. — Dziesięć... dziewięć... osiem... siedem... — zaczął odliczać Tuchaczewski, unosząc w górę palec. Lancelot obrócił głowę, musnął ustami włosy Anki. — Trzy... dwa... jeden... szczęśliwego Nowego Roku! — zawołał Tuchaczewski, wyrzucając ręce w górę. Karmina uderzyła w gong, dźwięk rozniósł się po sali metaliczną falą. — Jeszcze przed chwilą miałem w głowie całe mnóstwo naprawdę rewelacyjnych życzeń dla ciebie — uśmiechnął się do Anki Lancelot, patrząc jej w oczy — Ale nagle wszystkie mi gdzieś umknęły. Dlatego po prostu szczęśliwego nowego roku, Alicjo. — Szczęśliwego nowego roku, Lancelocie. — odpowiedziała Anka, przysuwając ku niemu zarumienioną twarz. Pocałowali się niespiesznie, wtuleni w siebie nawzajem. W otaczającym ich roześmianym, podnieconym gwarze nowy, tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty piąty rok nabierał z każdą sekundą coraz więcej kształtu i koloru, ale dla nich, i tylko dla nich, czas się zatrzymał. Ktoś potrącił ich niechcący ze zdawkowymi przeprosinami, ktoś inny zaczął deklamować podniosłym głosem: W słoneczność my patrzmy, w słoneczność tę bożą,
 Co z przyszłych dni wschodem zabłyśnie na ziemi! 
Skrzydłami się do niej zrywajmy orlemi,
 A niech nas zaćmienia nie trwożą! 
Oni byli skupieni wyłącznie na sobie nawzajem, dzieląc się hojnie gorącem, oddechem, dotykiem, a gdyby cały świat wokół nich nagle rozpłynął się w nicość, oni zapewne nawet by tego nie zauważyli. — Alicjo... — wyszeptał rozedrganym głosem Lancelot, gdy oderwali się w końcu od siebie, obydwoje zarumienieni i nieco zdyszani. Anka uśmiechnęła się do niego wstydliwie, ciągle czując jego smak w ustach i zapach w nozdrzach, a miliony maleńkich motylków tańczyły ekstatycznie w jej brzuchu. Ktoś delikatnie położył jej dłoń na ramieniu. — Nie chcę wam przeszkadzać — powiedziała z nieśmiałym uśmiechem Karmina — Ale szczęśliwego nowego roku dla was obojga. — Nie przeszkadzasz — odparła Anka, a Lancelot pokiwał twierdząco głową — Szczęśliwego nowego roku. Karmina nachyliła się i, ku zaskoczeniu Anki, pocałowała miękko w usta najpierw ją, potem Lancelota. Po chwili spostrzegła, że delikatny pocałunek przy składaniu życzeń był najwyraźniej miejscowym zwyczajem, którego łamać nie wypadało. Została zatem obcałowana przez Tuchaczewskiego, Pucka, Janka Praderę, oraz całą kolorową, roześmianą masę innych osób, z którymi nie zamieniła do tej pory nawet słowa. Na końcu podeszli do niej Gośka z Majowym, obydwoje uśmiechnięci od ucha do ucha. Gośka zarzuciła Ance ramiona na szyję. — Szczęśliwego nowego roku, Alicjo! — zawołała wesoło, całując ją zgodnie ze zwyczajem w usta. — Och, Gosiaczku — wyszeptała jej do ucha Anka, przytulając mocno — Szczęśliwego nowego roku, ty potworze. Gośka zachichotała, popatrzyła jej przez chwilę w oczy, ujmując jej dłonie i lekko ściskając. — Tak, nie, czy jeszcze nie wiem? — wyszeptała, zerkając znacząco na Lancelota. — Tak. — szepnęła bez namysłu Anka, oblewając się pąsem. Gośka pokiwała z zadowoleniem głową. — Bardzo się cieszę. — oświadczyła radośnie, po czym puściła do Anki oko i zarzuciła ramiona na szyję Lancelotowi. — Szczęśliwego nowego roku. — uśmiechnął się do Anki Majowy. Był wielki, więc musiała wspiąć się do niego na palce, przy okazji podrapał ją brodą po policzkach. Poczuła lekkie ukłucie zazdrości, dostrzegając kątem oka, jak Gośka całuje Lancelota. Kiedy tylko zostali sami, przylgnęła do niego, biorąc go za rękę. — Alicjo — szepnął nieśmiało chłopiec, spuszczając wzrok. — Coś się stało? — zaniepokoiła się Anka. — Nic się nie stało. — powiedział z oporami Lancelot — Tylko... muszę już iść. Przepraszam. — Naprawdę? — zmartwiła się Anka — Przecież dopiero północ. — Wiem — westchnął Lancelot — Ale taki mam układ z rodzicami. Muszę, jeśli chcę tu przyjść następnym razem. A bardzo chcę. — uśmiechnął się do niej smutno. Anka skinęła niechętnie głową. — Nie gniewasz się, prawda? — zapytał niepewnie Lancelot, delikatnie dotykając jej policzka. — Oczywiście, że się nie gniewam. — zapewniła, patrząc mu w oczy — Tylko... Urwała, zmarszczyła brwi, desperacko szukając słów. — Myślimy tak samo. — szepnął Lancelot, delikatnie muskając jej usta opuszką kciuka. Anka wypuściła go niechętnie z ramion. Stojąc obok, przyglądała się, jak wkładał buty, zawiązując sznurówki długimi, zręcznymi palcami. Kiedy tylko zdołał się wyprostować, wzięła go znowu za rękę. Wyszli razem do sieni, oświetlonej słabym blaskiem tlącej się mizernie naftowej lampy. Anka skarciła się bezgłośnie, że nie przyszło jej do głowy włożyć butów — zimna, wilgotna posadzka ziębiła ją w stopy. — Lancelocie. — zatrzymała go, ciągnąc lekko za rękę. Popatrzył na nią ciemnymi oczami. — Słucham? — Zdejmij maskę. — poprosiła. Lancelot zawahał się, spuścił wzrok. — Nie mogę. — odpowiedział cicho. — Dlaczego? — Bo... jeszcze nie mogę. Gdybyś zobaczyła mnie teraz bez maski, mogłabyś mnie znienawidzić. — Wygłupiasz się, prawda? — powiedziała z lekkim grymasem Anka — Przecież nie zmieniasz się po północy w potwora. Lancelot pokiwał głową, uśmiechając się smutno, sięgnął po palto. — Zmieniam się tylko w siebie. — westchnął, przygnębiony — Ale kiedy zobaczymy się następnym razem, będę już bez maski. — obiecał, wpatrując się w Ankę intensywnie, jakby próbował zakodować w pamięci każdy szczegół jej wyglądu. — A zobaczymy się jeszcze? — zapytała Anka, podchodząc bliżej i unosząc ku niemu twarz. — Obiecuję. — powiedział Lancelot, obejmując ją w pasie — I to niedługo. Ich usta odnalazły się pnownie, Anka zamknęła oczy, lgnąc do niego z wszystkich sił. Przeszkodził im Janek Pradera, który przecisnął się przez kotarę, dźwigając swój skórzany pokrowiec z gitarą. Odstąpili od siebie, obydwoje czerwoni i zawstydzeni. Janek zerknął na nich obojętnie, po czym odwrócił się demonstracyjnie, owijając szyję szalikiem i zapinając swoją wojskową kurtkę. — Ty też już wychodzisz, Janku? — zapytał Lancelot, ściskając lekko dłoń Anki. — Tak — mruknął Janek Pradera — Zyta chora, a ja baluję. — Jeśli idziesz w stronę Dworca, to możemy pójść razem. — zasugerował Lancelot. — No to chodźmy. — zgodził się Janek, zarzucając gitarę na ramię — Serwus, Alicjo. — Muszę iść. — szepnął Lancelot z nutą bólu w głosie — Muszę, bo jeśli nie wyjdę stąd teraz, to... to już nie wyjdę w ogóle. Anka skinęła głową, cofnęła się o krok. — Obiecałeś. — przypomniała, z ociąganiem wypuszczając jego dłoń. — Do zobaczenia. — powiedział cicho Lancelot, nachylając się ku Ance i całując ją miękko w usta. — Do zobaczenia. — westchnęła Anka — Uważajcie na siebie. Zadygotała z zimna, kiedy Janek otworzył drzwi. Lancelot obrócił głowę, popatrzył na nią jeszcze raz z łagodnym uśmiechem, po czym wyszedł. Anka została sama. Szczękając zębami, wpatrywała się przez chwilę w przerdzewiały metal, po czym westchnęła raz jeszcze i wróciła niechętnie na salę. Tam zatrzymała się bezradnie — po czarnym mundurze Gośki ani po Majowym nie było śladu, a ona znowu została sama jedna wśród wszystkich tych obcych par i grupek. — Twój chłopak już poszedł? — zapytała cicho Karmina, podsuwając jej tacę zastawioną glinianymi czarkami wypełnionymi jakimś parującym płynem. — Tak. — skinęła głową Anka, czując coś przyjemnie ciepłego i miękkiego w podbrzuszu. „Twój chłopak”. — Szkoda. — uśmiechnęła się współczująco Karmina — Pasujecie do siebie. — Szkoda. — zgodziła się z westchnieniem Anka, ostrożnie biorąc czarkę z tacy — Co to jest? — Zamiast szampana. — wyjaśniła Karmina, mrużąc lekko oczy — Spróbuj. — Dziękuję. — kiwnęła głową Anka — Aha, Karmina? Nie wiesz, gdzie może być Go... Violetta? — Poszli z Majowym do sypialni. — poinformowała Karmina — Po drugiej stronie kuchni. Anka ostrożnie wzięła łyk gorącego płynu, poczuła na języku miód oraz dziwny, jakby grzybowy posmak z subtelną domieszką goryczki. Wokół jej serca wciąż buzowało przyjemne, miękkie ciepło, rozchodzące się wraz z krwią po całym ciele. Lancelot. Uśmiechnęła się do siebie, przypominając sobie jego ciemne oczy, drobne, delikatne usta, dołeczki w policzkach. Lancelot, jej Lancelot, o którym koniecznie musiała porozmawiać teraz z Gośką, inaczej... inaczej to szczęście mogłoby ją rozsadzić. Wypiła do końca, po czym wsunęła zziębnięte stopy w buty i poszła do kuchni. Przy metalowym stole zastała popijających z czarek Tuchaczewskiego, Pucka i Śledzika. Tuchaczewski puścił do niej oko, uniósł swoją czarkę w toaście. Anka odpowiedziała skinieniem głowy. — Szukasz Violetty, Alicjo? — zapytał swoim monotonnym, niespiesznym głosem Pucek. — Tak. Widzieliście ją? — Widzieliśmy. — przytaknął Śledzik i wskazał na zasłonięte płachtą czerwonego materiału przejście, za którym tliło się blade światło — Violetta może być teraz zajęta, ale lepiej sprawdź sama. Wymienili się z Tuchaczewskim porozumiewawczymi uśmiechami. Pucek przyglądał się jej obojętnie. — Dzięki. — mruknęła Anka i ostrożnie odchyliła zasłonę. „Sypialnia” podzielona była prowizorycznymi parawanami na maleńkie pokoiki z wąskim korytarzem pośrodku. Te pojedyncze alkowy nie miały drzwi, od korytarza odgradzały je kurtyny wykonane z tego samego kolorowego materiału, co parawany. Większa część kurtyn była odsunięta na bok i Anka zobaczyła, że w każdej z alków było akurat tyle miejsca, aby zmieścił się tam materac. Puste pokoiki były ciemne, w zajętych paliło się wątłe, mrugające światło. Na korytarzu, przed zasłoniętymi kurtynami, stało pozostawione obuwie. Odnalezienie wysokich szklanek Gośki nie sprawiło Ance najmniejszego problemu. Tuż przy nich stała para skórzanych, brązowych trzewików na grubym, ząbkowanym obcasie, które zapewne należały do Majowego. Anka uniosła głowę, przyjrzała się grze cieni na zasłoniętej kurtynie, przekonując się po chwili, że Śledzik miał rację, i że Gośka w istocie była bardzo zajęta, tak zajęta, jak tylko może być naga dziewczyna w ramionach nagiego chłopaka. Anka zdała sobie sprawę, że patrzy na coś, czego ze względu na lojalność wobec Gośki i na czystą przyzwoitość widzieć nie powinna, i że jedynym właściwym rozwiązaniem byłoby teraz odwrócić się na pięcie i wyjść, ale z jakiegoś powodu nie była w stanie się ruszyć. Coś trzymało ją przykutą w miejscu, z płonącymi uszami i szeroko otwartymi oczami wbitymi w pomarańczową płachtę. Serce waliło jej jak oszalałe, kiedy słuchała skrzypnięć sprężyn materaca i cichych, ulotnych westchnień swojej najlepszej przyjaciółki, którą, jak jej się do tej pory wydawało, znała jak własną kieszeń. Przeszło jej nagle przez myśl, że być może właśnie przed tym uciekł Lancelot i jak na zawołanie wyobraziła sobie kształty ich cieni na kurtynie. W jej podbrzuszu rozlało się coś bezwstydnie, przyjemnie gorącego, przygryzła opuszkę kciuka, czując, jak jej żołądek kurczy się w małą, rozdygotaną podnieceniem kulkę. Kolory wyostrzyły się nagle, czerwień i pomarańcz niemal zapiekły ją w oczy. Anka potrząsnęła głową, odrywając w końcu wzrok od wijących się hipnotycznie cieni. Poczuła się jakoś dziwnie tkliwie i podniośle. Gdyby była w domu, zaczęłaby teraz rysować. Portret Lancelota. Być może nawet akt. Kolory bulgotały jej przed oczami. Ruszyła w stronę kuchni, a barwne kurtyny zakłębiły się wokół niej jaskrawym cyklonem. Anka przepędziła je gestem, brnąc uparcie przed siebie. Odchyliła zasłonę, weszła do kuchni, i znalazła się w sercu gęstej, wilgotnej dżungli skąpanej w bogatej, wieczornej purpurze. Wśród mokrych liści wiły się jakieś małe, śliskie stworzonka. Z wysokich gałęzi potężnych drzew dobiegało skrzeczenie dostojnych ptaków o niebieskim i zielonym upierzeniu, błyszczącym metalicznie w migoczących promieniach słońca. — Czy wy też to widzicie? — zapytała Tuchaczewskiego, Śledzika i Pucka, którzy zaskrzeczeli twierdząco z gałęzi swojego drzewa. Anka uniosła głowę, zobaczyła podłużny, czarny cień kołujący wysoko nad wierzchołkami drzew. — Stań za mną, Alicjo. — powiedział Lancelot, obejmując ją ramieniem — Obronię cię. — Nie! — zawołała Anka, chwytając go za rękę — To przecież Żaberłak! A ty nie masz swojego miecza! Ale Lancelota już przy niej nie było. Anka rozejrzała się, wystraszona. — Lancelocie! — zawołała. Z purpurowego nieba majestatycznie spłynął ku niej Żaberłak, niczym wysmukły, ulepiony z dymu rekin. Anka wspięła się zręcznie na jego grzbiet, chwytając za skłębioną, syczącą od elektryczności grzywę. — Zabierz mnie do niego. — zażądała, a Żaberłak posłusznie pognał przez dżunglę, która stanęła od tego pędu w ogniu, błyskawicznie rozpadając się na miliony drobinek jaskrawoczerwonego popiołu. Karminowy pył bladł, opadając na ziemię, a Anka zauważyła, że nie była już w dżungli. Jej widmowy wierzchowiec sunął przez zasypaną śniegiem równinę w gęstej, migoczącej szkarłatem mgle. Rozejrzała się, mrużąc oczy. — Lancelocie! — zawołała rozpaczliwie — Gdzie jesteś? — Tutaj. — dobiegł ją cichy głos zza pleców. Anka desperacko szarpnęła grzywę Żaberłaka, który niósł ją w zupełnie złym kierunku, ale jej palce bez żadnego oporu zanurzyły się w obsydianowym dymie. Nie miała innego wyboru, odwróciła się i zeskoczyła w miękki, suchy śnieg, w którym zapadła się aż po kolana. — Lancelocie! — krzyknęła — Lancelocie! — Jestem tutaj. Anka pobiegła w stronę głosu, przedzierając się przez sypką biel, w której drobiny czerwieni migotały niczym kamień w pierścionku żony Stalina. Przyspieszyła kroku, dostrzegając ciemną, rozmytą we mgle sylwetkę. To był Lancelot, w swoim błękitnym mundurze i kapelusiku, odwrócony do niej tyłem i zapatrzony w pustkę. Dopadła do niego, chwytając go za rękę — i dopiero teraz spostrzegła ze zdumieniem, że jest naga, ale ta nagość z jakiegoś dziwnego powodu nie wystraszyła jej ani nie zawstydziła. — Lancelocie — wyszeptała Anka, przytulając się do chłopca — Tyle czasu cię szukałam. — Popatrz. — powiedział Lancelot, wskazując migoczącą szkarłatem mgłę pod ich stopami — Widzisz? — Nie widzę. — zaprzeczyła Anka, mrużąc oczy. — Tam jest Avalon. — wytłumaczył łagodnie Lancelot — Chodź, popłyniemy. I zawsze już będziemy razem. Nie czekając na Ankę, zanurzył się miękko we mgle, zanurkował, odpychając skłębioną szarość wyrzutami ramion. Anka upadła na kolana, próbując pójść w jego ślady, wsunęła ręce w szary pył i natrafiła na niewzruszenie chłodną twardość. — Zaczekaj na mnie! — zawołała za nim, ale po chłopcu nie było już śladu. — Lancelocie! — krzyknęła rozpaczliwie Anka, z całej siły uderzając pięściami w nieustępliwą mgłę.
  10. Rozdział 10 — Oj, Aniu, Aniu. — biadała półgłosem Hela, siedząc na łóżku przy Ance, która, ciągle w koszuli nocnej, wmuszała w siebie śniadaniową owsiankę — Na same święta, co za los! Może jednak zostanę z tobą, co? — dodała po chwili zastanowienia. — Nawet się nie wygłupiaj. — zaprotestowała Anka, przełykając pospiesznie. Nie mogła przecież przyznać się Heli, że objawienie się problemu właśnie teraz, w najdogodniejszym momencie, a nie na przykład tuż przed Sylwestrem, sprawiło jej w głębi duszy ogromną ulgę — Kiedy ostatni raz byłaś w domu? Poza tym dzisiaj Wigilia. — Niby tak — zgodziła się niechętnie Hela — Ale... — Nie ma mowy. — ucięła Anka, oddając Heli ledwo napoczęte śniadanie — Już nie mogę. Dasz mi tabletki? Hela ostrożnie odstawiła talerz na stolik. Wydobyła z kieszonki fartuszka brązową buteleczkę z acetaminofenem. — Jedną czy dwie? — zapytała, wyciągając korek. — Dwie. — poprosiła Anka. Hela podała jej leki i filiżankę z pachnącą imbirem herbatą. Anka połknęła tabletki, popiła i z westchnieniem zsunęła się po materacu. — O której masz pociąg? — Jeszcze czas. — uśmiechnęła się uspokajająco Hela — Nie martw się, zdążę. Rozległo się pukanie do drzwi, chwilę później do pokoju zajrzała Mama. — Jak się czujesz, kochanie? — zapytała niespokojnie. — Właśnie wzięłam tabletki. — skrzywiła się Anka — Nic mi nie będzie, Mamo. Mama westchnęła, spojrzała na Helę. — Helu, może niech Hela już się zbiera. — zaproponowała, zerkając na zegarek — Stefan odwiezie Helę na dworzec. — Nie trzeba, proszę pani. — powiedziała nieśmiało Hela — Toż szkoda fatygi, mogę pojechać autobusem. — Żadna fatyga, wszystko już uzgodnione. Nam przecież też zależy, żeby Heli było wygodnie. — Właśnie. — podchwyciła Anka — I pozdrów od nas rodzinę. Hela podniosła się niechętnie z łóżka, sięgając po talerz z niedojedzonym śniadaniem Anki. — Przyjdę się jeszcze pożegnać, dobrze? — powiedziała. Anka skinęła głową. Hela uśmiechnęła się do niej nieśmiało i wyszła z pokoju, zostawiając buteleczkę acetaminofenu na nocnej szafce. Kiedy zostały same, Mama usiadła na łóżku przy Ance, pogłaskała ją po włosach. — Masz gorączkę. — westchnęła z troską. — Przejdzie mi. Poza tym trzydzieści siedem to nie gorączka. — Wiem, że przejdzie. — uśmiechnęła się smutno Mama — Chociaż wolałabym, żeby nic ci nie musiało przechodzić. Przynieść ci coś? Anka zastanowiła się przez chwilę. — Nie. Poleżę i zaczekam, aż zaczną działać tabletki, potem zejdę na dół i coś ci pomogę. Kiedy wychodzi Marcysia? — Mówiła, że koło południa. — Mama wstała, popatrzyła na Ankę z troską — Odpoczywaj, dobrze? Jakbyś czegoś potrzebowała, wołaj. — Dobrze, Mamo. Nie rób wszystkiego sama. — Zobaczymy. — odparła niezobowiązująco Mama i wyszła. Anka sięgnęła po książkę, ale błyskawicznie przekonała się, że zupełnie jest w stanie skupić się na tekście. Nie było jeszcze dziewiątej rano, a ona już czuła się wyczerpana. Zwinęła się w kłębek pod kołdrą i zamknęła oczy, ze wszelkich sił starając się ignorować pulsujący w podbrzuszu ból. Zasnęła płytkim, nie przynoszącym odpoczynku snem, który wydawał się trwać nie dłużej, niż kilka minut, ale kiedy Anka uniosła z poduszki głowę, budzik na szafce wskazywał już wpół do dziesiątej. Bolesne pulsowanie przycichło do lekkiego, ale wciąż nieprzyjemnego ćmienia, było jej ciepło, wygodnie i w miarę dobrze. Jeszcze pół godziny, obiecała sobie Anka, pozwalając swoim ciężkim, zmęczonym powiekom opaść ponownie. Obudziła się po pierwszej. Zła na siebie, wzięła jeszcze jedną tabletkę, po czym powlokła się do łazienki. — Hela i Marcysia już poszły? — zapytała, gdy już umyta i ubrana zeszła do kuchni, zastając w niej krzątającą się przy całej kolekcji naczyń ze świątecznymi potrawami Mamę. — Poszły. — przytaknęła Mama, zerkając na trzymaną w dłoni kartkę — Najpierw Hela, potem Marcysia. Nie chciały ci przeszkadzać, bo spałaś, ale życzą ci wesołych świąt. — Dziękuję. — westchnęła niezadowolona Anka — Chciałam się z nimi pożegnać. — Jak się czujesz? — zapytała Mama, odkładając kartkę i przenosząc swój czujny wzrok na Ankę. — Tak sobie. O której będzie Tata? — Zgodnie z ostatnią wersją — skrzywiła się nieco Mama — Koło czwartej. Jesteś głodna? Anka pokręciła z niechętnym grymasem głową. — Zastanów się. — uprzedziła ją Mama — Potem nie będę miała czasu szykować ci niczego aż do kolacji. — Najwyżej zrobię sobie kanapkę. — wzruszyła ramionami Anka — Pomóc ci coś? — Nie trzeba. — odpowiedziała Mama, rozglądając się bezradnie po kuchni — Idź odpocznij, poczytaj, porysuj, pooglądaj telewizję, ale nie kręć mi się pod nogami. — Chciałam tylko pomóc. — burknęła Anka, nieco urażona szorstkością w jej głosie. Mama westchnęła, podeszła do Anki i przytuliła ją ostrożnie. — Wiem, kochanie. Przepraszam. — powiedziała miękko, nachylając się, aby pocałować ją w czubek głowy — O nic się nie martw, dobrze? Dam sobie radę. W końcu przecież w każde święta jest tak samo. Marcysia zostawiła mi instrukcje. — wskazała swoją kartkę, zapisaną krągłym pismem Marcysi. — Skoro już tu jestem, to zrobię sobie herbaty. — stwierdziła Anka — A gdybyś zmieniła zdanie, Mamo, to mnie zawołaj. — Dobrze, zawołam. — zgodziła się Mama — Aha, Ania? Jakby co, to w lodówce jest marcysiowy sernik. — To świetnie — uśmiechnęła się do niej słabo Anka — Ale ja naprawdę nie jestem głodna. Wróciła do swojego pokoju, wyciągnęła z szuflady biurka prezenty dla Mamy i Taty, które poprzedniego wieczoru starannie zawinęła w błyszczący papier i obwiązała wstążkami. Po chwili namysłu wsunęła do kieszeni dżinsów buteleczkę z tabletkami acetaminofenu, po czym z prezentami pod pachą zeszła ostrożnie na dół. Upewniwszy się, że Mama była w dalszym ciągu zajęta w kuchni, weszła do salonu i starannie ułożyła obydwa pudełka pod choinką. Stęknęła, kiedy jej podbrzusze odezwało się mdłym skurczem, zgięta w pół padła na kanapę i przykryła się kocem. Zaraz po czwartej wrócił do domu Tata. — Miałem przebrać się za Mikołaja, jak w amerykańskich filmach, ale nie wyszło. — oświadczył z uśmiechem, wchodząc do salonu. Mina zrzedła mu na widok Anki — Co się dzieje? Źle się czujesz? Anka, która spędziła ostatnie kilka godzin na pół czytając „Alicję” i drzemiąc, odpowiedziała niechętnym pomrukiem. Tata ostrożnie usiadł przy niej na kanapie, lekko ścisnął jej palce w swojej zmarzniętej dłoni. — Zimny jesteś. — stwierdziła Anka, marszcząc nos — I śmierdzisz papierosami. — Rozmawiałem przez chwilę ze Stefanem na dworze. — przyznał się Tata. — Mówiłeś mu, żeby został na Wigilię? — Mówiłem, ale sama wiesz, jak to jest ze Stefanem. Bardzo grzecznie odmówił. Tak, jak co roku. — On nie ma rodziny, prawda? — zapytała Anka, unosząc brwi. Tata potrząsnął głową. — Stefan to Stefan, skarbie. — powiedział z lekkim uśmiechem — Gdzie Mama? — W kuchni. — Zobaczę, czy coś jej trzeba pomóc. — Powodzenia. — skrzywiła się Anka — Ja też próbowałam i zostałam przepędzona. Tata okazał się najwyraźniej bardziej przekonujący, ponieważ gdy Anka zwlekła się w końcu z kanapy i poszła zaparzyć sobie herbatę, zastała go bez marynarki i krawata, kursującego pomiędzy kuchnią a jadalnią z naręczami półmisków i talerzy. — Wyglądasz jak kelner od Viscontiego. — stwierdziła, przyglądając mu się krytycznie. — Boki zrywać. — mruknął ponuro Tata, pobrzękując naczyniami. Anka weszła do kuchni. Było gorąco, pachniało tym specyficznym, korzennym zapachem świąt, który zawsze przywodził jej na myśl Boże Narodzenie w Zamościu, u Babci. — Czy ktoś do nas przychodzi na Wigilię? — zapytała Anka, nalewając wody do czajnika i zerkając przy okazji na kontuar. — Nie. — powiedziała z lekką nutą irytacji w głosie Mama — Będzie tylko nas troje. — Przecież my w życiu tego wszystkiego nie zjemy! — zmarszczyła brwi Anka. — Ania, przestań już, proszę. — westchnęła Mama, z impetem zamykając drzwiczki piecyka — Idź się położyć. Tata przyniesie ci herbatę. Anka wycofała się potulnie do jadalni. Tata zerknął teatralnie w kierunku kuchni, unosząc brwi, po czym znacząco pokiwał do Anki głową. Było przed szóstą, kiedy zasiedli w trójkę do wigilijnej kolacji. Humor Mamy najwyraźniej zdążył się do tego czasu znacznie poprawić, Anka została przywitana w jadalni uśmiechem i pocałunkiem w czoło. — Jak się czujesz, kochanie? — zapytała troskliwie Mama. — Tak sobie — odpowiedziała Anka, obrzucając spojrzeniem zastawiony stół — Ale wzięłam tabletki. Gdzie Tata? — Poszedł się przebrać, bo zachlapał sobie koszulę sosem. O, idzie. Wszedł Tata, ubrany w piaskowy garnitur. — Już obydwie gotowe? — uśmiechnął się, zacierając ręce — To co, zasiadamy? Przytulili się we troje. — Wszystkiego dobrego. — powiedział miękkim, cichym głosem Tata. — Wszystkiego dobrego. — odpowiedziały Mama z Anką. — Ania, siadaj tutaj. — Tata wskazał Ance krzesło u szczytu stołu. — Dlaczego? — zdziwiła się Anka. — Bo dzisiaj ty jesteś najważniejsza. — odparł Tata. — I żebyśmy obydwoje mogli mieć cię na oku. — dodała z uśmiechem Mama — Jesteś chociaż odrobinę głodna? — Zjem barszczyku. — zadecydowała Anka, rozglądając się po stole. — Ja też. — powiedział Tata — Barszczyk dobra sprawa. A ty, Zosiu? — Jeśli barszcz, to ukraiński. — stwierdziła z grymasem Mama — Ja wezmę karpia. Anka i Tata wykrzywili się do siebie. — Zajmijcie się lepiej swoim barszczem. — poradziła im Mama. Przez chwilę jedli w milczeniu, ostrożnie, aby nie ochlapać się zupą. Barszcz był lekko pikantny, aromatyczny, doskonale komponował się z grzybowym farszem uszek. Tata uniósł serwetkę, otarł nią usta, po czym rozłożył z powrotem na kolanach. — No, jednak Marcysia to klasa. — docenił z uśmiechem. Anka i Mama pokiwały głowami. — Kiedy ona zdążyła to wszystko zrobić? — spytała zadziwiona Anka. — Marcysia, Aniu, nie gotuje tak, jak zwykli ludzie. — powiedział Tata, wyławiając z barszczu uszko — Ona gotuje jak maszyna, na wszystkich palnikach równocześnie i do tego piecze jeszcze w piecyku. A w międzyczasie miesza, kroi, szatkuje i uciera. Sposób gotowania Marcysi jest dla nas, amatorów, nie do objęcia rozumem. Anka odsunęła od siebie pusty talerz, uniosła brwi. — Naprawdę? — Naprawdę. — przytaknęła Mama, ocierając usta serwetką — Jakiś czas temu spuchła jej ręka, więc zaproponowałam, że pomogę jej obrać ziemniaki do obiadu. Kręciła strasznie nosem, ale kazałam się jej nie wygłupiać. W końcu uległa, dała mi do obierania ziemniaki, a sama wzięła się za cebulę. Zanim ja obrałam dwa ziemniaki, Marcysia miała już całą cebulę skrojoną. Kiedy ja obierałam następne dwa, Marcysia załatwiła już całe kilo — i to żebyś widziała jak. Można było nimi grać w bilard. Z bolącą ręką! Potem było już mi wstyd proponować jakąkolwiek pomoc. — pokiwała głową, rozejrzała się po stole — Może zjesz trochę kapustki z grochem, kochanie? Albo ryby po grecku? — Kapusty, ale odrobinkę. — zgodziła się bardziej przez grzeczność niż z głodu Anka. Tata nałożył sobie hojnie śledzi w śmietanie. — Pamiętacie te święta u Babci, kiedy spadło tyle śniegu, że rano Tata i Dziadek musieli kopać tunel do drogi? — zapytała z sentymentalnym uśmiechem Anka — A Dziadek spił kolędników tak, że pomyliły im się role? — I przy okazji sam schlał się orzechówką tak, że król Herod pomieszał mu się z królem Popielem. — dodała Mama — Pamiętamy, oj, pamiętamy. — Ja tam za dużo z tamtych świąt nie pamiętam. — przyznał wstydliwie Tata. — Co ty powiesz. — mruknęła Mama, rzucając mu znaczące spojrzenie. Anka zachichotała. — Dziwię się tylko, że ty to wszystko pamiętasz, Aniu. — powiedział Tata, zagryzając dzwonko śledzia chlebem — Miałaś wtedy... sześć lat? — No pewnie, że pamiętam. — obruszyła się Anka. — Być może uda nam się pojechać na święta do Babci w przyszłym roku. — Mama popatrzyła znacząco na Tatę — Prawda, Zenek? — Być może. — zgodził się z kamienną twarzą Tata. — Naprawdę? — rozpromieniła się Anka. — Jasne. Czemu nie. — tym razem Tata spojrzał na Mamę — Tylko trzeba to będzie wcześniej z Babcią dogadać. — Jak najbardziej do załatwienia. — mruknęła Mama. Anka, uśmiechnięta od ucha do ucha, wychyliła się na krześle i pocałowała Tatę w policzek. Potem Mamę. — Ja już się najadłam. — oświadczyła, podnosząc serwetkę z kolan i kładąc ją na stole. — W takim razie chodźmy może do salonu. — zaproponował Tata, nakładając sobie na talerz ryby po grecku — Zawsze możemy skończyć jeść tam. I napić się jakiegoś dobrego winka. Zosiu? — Owszem, możemy. — uśmiechnęła się Mama — Szczerze mówiąc, ja też mam już dosyć jedzenia. — A może puścimy jakąś płytę z kolędami? — zapytała w salonie Anka, rozkładając koc na kanapie. — Puścimy, puścimy. — pokiwał głową Tata — Ale może najpierw zobacz, co leży pod choinką. A raczej co leżałoby pod choinką, gdyby się pod nią zmieściło. Oczy Anki podążyły za wzrokiem Taty i otworzyły się nagle szeroko. Pod oknem, za mieniącym się świątecznym bogactwem kolorów drzewkiem, stało wielkie pudło owinięte niebieskim papierem. Anka podeszła do niego powoli, ostrożnie pociągnęła za srebrną wstążkę. — Zdaje się — powiedziała, spoglądając przez ramię na rodziców — Że widziałam pod choinką coś jeszcze. Ale lepiej sprawdźcie sami, bo mogło mi się przywidzieć. — Faktycznie. — przyznał ze świetnie pozorowanym zdziwieniem Tata — Coś tu jeszcze jest. To chyba dla ciebie, Zosiu. A to najwidoczniej dla mnie. Ania, nie próbuj tego podnosić, bo ciężkie. Po prostu rozerwij papier. — „Thorens” — przeczytała z pudła Anka — Co to jest? — Otwórz, zobacz. — uśmiechnął się Tata — No, piękny krawat. Aż muszę założyć! — Załóż, załóż. — skinęła glową Mama — A potem zapalimy sobie świeczkę. — O rany. — jęknęła Anka, nabożnie przesuwając czubkami palców po gładkiej, drewnianej obudowie — Mój własny adapter? — Tak, skarbie, twój własny adapter. — roześmiał się Tata — A w tym pudle pod spodem są głośniki. Zaraz wszystko podłączymy i posłuchamy sobie na nim kolęd. Anka wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w czarną, gumową matę pokrywającą talerz, ostrożnie przesunęła palcami wzdłuż rowków. — A potem... będę mogła wziąć go do siebie? — zapytała z zachwytem. — Oczywiście. — uśmiechnął się Tata. — Ale w płyty musisz zaopatrzyć się sama. — dodała Mama — Bo szczerze mówiąc, nie wiedzieliśmy, co ci kupić. Pierwszą rzeczą, która przyszła Ance do głowy, była kolekcja płyt Karoli. — Karolina Haller z mojej klasy ma dużo świetnych płyt. Coś od niej pożyczę. Dopiero za tydzień, uświadomiła sobie gorzko. Karola z Lufą były przecież w Szwecji. Tata, w swoim nowym, orzechowym krawacie na szyi, przykucnął przy niej, ostrożnie wyjął adapter z pudełka. — Postawię na razie na stoliku i podłączę głośniki. — oznajmił z uśmiechem — Ty poszukaj jakichś kolęd. — Chcę patrzeć, jak podłączasz! — obruszyła się Anka. Skrzywiła się, kiedy jej podbrzusze skurczyło się boleśnie, co nie uszło uwadze Taty. — Połóż się, Aniu. — powiedział miękko — Jeszcze zdążysz wszystko zobaczyć. — Zrobię ci herbaty. — zaoferowała Mama, podnosząc się z fotela. — Mamo, a świece? — zapytała Anka, kładąc się z grymasem na kanapie. — Zaraz zapalimy. — skinęła głową Mama — Zastanów się jaką. Mamy lawendę, wanilię, bez i... co tam jeszcze jest? — zerknęła do pudełka — Gorzką czekoladę? Ciekawe. Za chwileczkę wracam. Ostrożnie odstawiła pudełko i wyszła do jadalni, posyłając Ance zatroskany uśmiech. Anka przykryła się kocem, obserwując krzątającego się przy kablach Tatę. — Nie słyszałam nigdy o Thorensie. — stwierdziła — Lepszy od waszego philipsa? — Zaraz się sama przekonasz. — Tata zatarł entuzjastycznie dłonie — No, zrobione. To co, może... — zastanowił się przez chwilę — Lola Zajcy? Zresztą nie mamy chyba innej płyty z kolędami. — A może Fogg? — zapytała z uśmiechem Anka. Tata przepadał za Foggiem. — Fogga nie odmawiam nigdy. — odparł ochoczo Tata — Ale z tego, co pamiętam, ktoś tutaj życzył sobie kolęd. — Zmieniłam zdanie. — oświadczyła Anka, która tak naprawdę chciała sprawić Tacie przyjemność — Posłuchajmy Fogga. Może „Ostatnią niedzielę”? — Zwariowałaś? „Ostatnia niedziela” w święta? — obruszył się nieszczerze Tata, już wyciągając płytę z koszulki. Ustawił prędkość, po czym starannie opuścił igłę. Głośniki zaszumiały miękko, a po chwili tkliwym, sentymentalnym piano odezwały się smyczki. Anka słyszała tę piosenkę już tak wiele razy, że zdołała zapamiętać słowa, ale po raz pierwszy w życiu poczuła, że bicie jej serca dostosowuje się do rytmu muzyki. Bogaty, gęsty dźwięk łaskotał lekko jej skórę, osiadając na niej niczym piana podczas kąpieli i unosząc włoski na karku. Zdumiona, popatrzyła na Tatę szeroko otwartymi oczami, a on uśmiechnął się do niej, zadowolony z efektu. Teraz nie pora szukać wymówek 
Fakt, że skończyło się 
Dziś przyszedł drugi, bogatszy i lepszy ode mnie 
I wraz z tobą skradł szczęście me... 
— Czy wy obydwoje poszaleliście? — zapytała Mama, która właśnie wróciła z filiżanką pachnącej imbirem herbaty i półmiskiem wyładowanym sernikiem i makowcem — „Ostatnia niedziela” w Wigilię? — Mamo — westchnęła z zachwytem Anka — Posłuchaj, jak to gra! — No gra, gra. — uśmiechnęła się Mama. Tata poderwał się z fotela, delikatnie odebrał Mamie naczynia i postawił je na stoliku, po czym skłonił się jej szarmancko. — Czy można? — Skoro już mamy tango, to czemu nie. — odparła miękko Mama, kładąc dłoń na jego ramieniu. Anka z uśmiechem przyglądała się ich tańcowi, oparta o poduchy kanapy, z kawałkiem sernika na talerzyku, choinkowymi bombkami mieniącymi się w świetle płomieni kominka i tą tkliwą muzyką wprawiającą jej serce w przyjemne wibracje. To ostatnia niedziela
 Moje sny wymarzone,
 Szczęście tak upragnione,
 Skończyło się. 
Tata ukłonił się Mamie, ucałował jej dłoń. — Dawno tak nie tańczyliśmy. — powiedział z westchnieniem. — Dawno. — przyznała Mama — Ostatni raz na balu noworocznym, o ile dobrze pamiętam. Ania, jaką chcesz świeczkę? — Gorzką czekoladę. — zadecydowała Anka. — Wina? — zapytał Tata, sięgając po korkociąg — Na przykład białe Sauternes z pięćdziesiątego piątego. Nie za słodkie, w sam raz do sernika. — Chętnie. — skinęła głową Mama, siadając w fotelu. — Tobie nie proponuję, Aniu, bo przecież leki. — usprawiedliwił się wstydliwie Tata. — I słusznie. — stwierdziła stanowczo Mama — Anka na alkohol ma jeszcze czas. Całkiem sporo czasu. — rzuciła w stronę Anki znaczące spojrzenie. — Mała lampka dobrego wina od święta nie zrobiłaby jej krzywdy. — mruknął Tata. Usiadł na kanapie, kładąc sobie stopy Anki na kolanach, po czym stuknęli się z Mamą kieliszkami. Płonąca na stoliku świeczka syciła powietrze słodkim, lekko korzennym zapachem. W tle Mieczysław Fogg śpiewał o smutnych herbacianych różach, a linia smyczków znów unosiła Ance włoski na karku. — Nie łaskocz. — zbeształa Tatę, podkurczając palce. — Masuję, nie łaskoczę. — obruszył się Tata. — Też mi masażysta. — prychnęła Anka, niecierpliwie strząsając jego niewprawne dłonie ze swoich stóp — O której przychodzą jutro Kwapiszewscy? — Koło południa. — powiedziała z westchnieniem Mama — Ania, zdaję sobie sprawę, że... — Wiem, Mamo. — przerwała jej Anka, krzywiąc się niechętnie — Wiem. Obiecuję, że tym razem nie nazwę Pawełka kretynem albo czymś gorszym. Dołożę wszelkich starań. Tata parsknął. Mama zgromiła go wzrokiem. — Chyba pójdę się już położyć. — powiedziała Anka. — Boli? — zaniepokoiła się Mama. — Trochę boli. Może się najpierw wykąpię? — Naleję ci wody. — zaoferowała Mama. — A ja podłączę adapter w twoim pokoju. — dodał ochoczo Tata — Chcesz jakąś płytę do przesłuchania w łóżku? Anka zastanowiła się, przeglądając w pamięci kolekcję rodziców. — Dziewiątą Symfonię Beethovena. — powiedziała, nie mogąc już doczekać się nowego roku i powrotu Karoli. — Von Karajana czy Szella? — zapytał Tata. — Von Karajana. — odparła po chwili namysłu Anka. — No, przyjechali. — oznajmił Tata, odkładając telefon i poprawiając przed lustrem swój nowy, orzechowy krawat. Anka, nafaszerowana tabletkami i przebrana w białą, odświętną sukienkę, z włosami ściągniętymi kupioną specjalnie na Sylwestra opaską, podeszła do okna w holu i wyjrzała na zewnątrz. Czerwone BMW wujka Jurka wjeżdżało właśnie przez bramę, mijając wyprężonego na baczność wartownika. Anka poczuła na ramieniu dłoń Mamy, która podeszła bliżej i stanęła za jej plecami. Auto zatrzymało się na podjeździe. Otworzyły się drzwiczki, zza kierownicy wysunął się z trudem — ze względu na imponujący brzuch — wujek Jurek z bordową muchą wystającą znad kołnierza palta. W drzwiach pasażera ukazała się ciocia Kasia w grafitowym futrze, a z tyłu wysiadł naburmuszony Pawełek w skórzanym płaszczu narzuconym na oliwkową koszulę i czarny krawat Młodzieży Wszechpolskiej. — Ciekawe czy on też się kąpie w tym mundurku. — mruknęła z grymasem Anka. Tata rzucił jej rozbawione spojrzenie. — Anna. — syknęła Mama, lekko zaciskając palce na jej ramieniu. — Witamy, zapraszamy! — zawołał Tata, otwierając drzwi i wpuszczając jednocześnie do środka zimny powiew z dworu. Anka zaszczękała zębami. — Wszystkiego dobrego! — uśmiechnęła się szeroko ciocia Kasia, całując Tatę w policzek — Dzień dobry! Dzień dobry, Zosiu. Ania, jak ty urosłaś! — Dzień dobry, ciociu. — przywitała się Anka, która szczerze wątpiła, aby od ostatniego momentu, w którym widziała ją ciocia Kasia, czyli od wakacji, urosła chociaż o centymetr. — Wszystkiego dobrego, Aneczko. — wujek przytulił ją lekko i pocałował w obydwa policzki. Gładko ogolony, z przerzedzonymi włosami, wyglądał prawie jak mocno przerośnięty niemowlak — Robisz się tak śliczna, jak twoja mama. — Dziękuję, wujku. — uśmiechnęła się nieśmiało Anka. Mina jej zrzedła, kiedy stanął przed nią niemalże dwumetrowy Pawełek, przyglądając się jej pogardliwym wzrokiem. Jego bujne, niemalże stykające się brwi były zmarszczone niesmakiem, na szyi i brodzie czerniły się igiełki rzadkiego, chłopięcego zarostu. Bez słowa podali sobie chłodno ręce. — Nie mamy dzisiaj ani kucharki, ani służącej. — powiedziała do cioci Kasi Mama — Będziemy musiały dać sobie jakoś radę. — Poradzimy sobie, Zosiu. — odparła uspokajająco ciocia Kasia — U nas przecież tak samo, nie miał nas nawet kto przywieźć i Jurek musiał wyciągnąć z garażu tego rupiecia. — Ja mogłem. — powiedział naburmuszony Pawełek, którego opinia, ku satysfakcji Anki, została zupełnie zignorowana. — Tylko nie rupiecia! — zaprotestował wujek — To ciągle świetne auto. — Chodź, pokażę ci coś ciekawego. — Tata wziął go z łobuzerskim uśmiechem pod ramię, pociągając subtelnie w stronę swojego gabinetu. — Pawełku — powiedział wujek Jurek, widząc, że Pawełek szykuje się, aby do nich dołączyć — Bądź dżentelmenem i dotrzymaj towarzystwa paniom. W końcu ktoś musi reprezentować płeć brzydszą. Pawełek, ewidentnie niezadowolony, zacisnął zęby, a Anka, która zerkała na niego kątem oka, z trudem powstrzymała się od uśmiechu. — O, masz instrukcje. — ucieszyła się w kuchni ciocia Kasia, przeglądając pozostawioną przez Marcysię kartkę — Świetnie, damy sobie radę. — Damy sobie, oczywiście, że sobie damy. — przytaknęła Mama, rozglądając się w roztargnieniu po kuchni. — Zosia. — upomniała ją ciocia Kasia — Nie ma pośpiechu. Siądź na razie. Zróbmy na początek herbaty. — Masz rację. — westchnęła Mama — Aniu, nastaw wodę. — Dobrze, Mamo. — zgodziła się potulnie Anka. Mama usiadła na stołku, popatrzyła na ogromnego, wciąż nastroszonego Pawełka, marszcząc nieco brwi. — Pawełku — powiedziała — Ty kończysz teraz liceum, prawda? I co dalej? Pawełek już otwierał usta do odpowiedzi, ale ubiegła go ciocia Kasia. — Wyobraź sobie, Zosiu, że on wbił sobie do głowy szkołę SS i o niczym innym nie chce słyszeć. — oznajmiła z oburzeniem — Szkoła SS! A przecież bez problemu mógłby dostać się na prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Anka szczerze powątpiewała, czy Pawełek byłby w stanie dostać się na jakikolwiek kierunek wymagający choć sporadycznego używania mózgu, ale zgodnie z wczorajszą obietnicą, powstrzymała się od komentarza. — Prawo, prawo. — burknął Pawełek — Ja chcę walczyć, a nie debatować o bzdurach! Anka parsknęła, co ledwie udało jej się zamaskować udawanym kaszlem. Mama posłała jej mordercze spojrzenie. Pawełek łypnął na nią ponuro. — Mogę w czymś pomóc? — zapytała niewinnie Anka. — Dzieci — powiedziała ciocia Kasia, zakasując rękawy — Jest taka ładna pogoda, przejdźcie się może po ogrodzie. Poradzimy sobie same, a wy tylko kręcilibyście się nam pod nogami. — Właśnie. — zgodziła się Mama, patrząc na Ankę znacząco — Przejdźcie się, trochę świeżego powietrza dobrze wam zrobi. Anka odwróciła twarz, aby ukryć grymas. — Może do parku? — zapytał Pawełek. — Nie mamy dzisiaj ochrony, więc park odpada. — odparła ciocia Kasia. — Po co ochrona? — wzruszył ramionami Pawełek — Przecież wystarczy... — Paweł — przerwała mu niecierpliwie ciocia — Powiedziałam chyba wyraźnie: przejdźcie się po ogrodzie. O parku nie ma mowy. Ubrani, wyszli na zewnątrz. Było pogodnie, lecz mroźno i Anka opatuliła się szczelniej, zakrywając usta szalikiem, w stylu Gośki. Pawełek, chociaż z trudem powstrzymywał się od szczękania zębami, nie zapiął swojego płaszcza ani nie zawiązał na szyi szalika. Śnieg iskrzył i migotał złotem w promieniach bladego, zimowego słońca, niebo było doskonale błękitne i bezchmurne. Idealna pogoda na sanki, pomyślała gorzko Anka, a nie na spacery z debilami. Powoli szli w milczeniu zasypanymi śniegiem alejkami ogrodu, obydwoje niespecjalnie zadowoleni z towarzystwa. Nie było nawet za bardzo czego oglądać poza malowniczymi soplami zwisającymi ze szczytu otaczającego ogród muru. Krzewy i żywopłoty zmieniły się w większe lub mniejsze białe zaspy, z nieskalanej bieli od czasu do czasu wystawał tylko jakiś, goły, nieidentyfikowalny badyl. Kiedy przechodzili pod jabłoniami, doszło do nich ćwierkanie ptaków. Przy wykonanym przez ogrodnika, pana Józefa i zawieszonym na jednym z drzew karmniku uwijały się żółtobrzuche sikorki. Anka uśmiechnęła się do siebie na ich widok, a jej myśli pobiegły do Karoli. Może mogłaby poprosić rodziców o aparat fotograficzny na następną Gwiazdkę? Karola na pewno potrafiłaby jej coś polecić. Pawełek milczał zawzięcie, mrużąc w słońcu oczy i udając, że Anki w ogóle nie dostrzega. Cała ta sytuacja zaczynała powoli przypominać obowiązkowy spacer po więziennym dziedzińcu i w połowie drugiego kółka Anka nie wytrzymała. — Ty tak na poważnie z tą szkołą SS? — zapytała. — Bo co? — burknął ostrożnie Pawełek, zerkając na nią spode łba. — Bo przecież w takiej szkole trzeba mówić po niemiecku. — Ich kann Deutsch sprechen. — oświadczył Pawełek z potwornym akcentem. Anka uśmiechnęła się wyrozumiale. — Poza tym, żeby przyjęli cię do szkoły SS, podobno musisz mieć aryjski wygląd. — Ja mam aryjski wygląd! — oburzył się Pawełek. Anka uniosła głowę, przyjrzała mu się dokładnie, mrużąc oczy i napawając się wyrazem zakłopotanego rozdrażnienia na jego twarzy. — No, nie wiem. — oznajmiła w końcu z powątpiewaniem w głosie — Moim zdaniem profil masz mocno semicki. Pawełek zatrząsł się z wściekłości. — Gówno prawda! Poza tym, co taka głupia gówniara jak ty może wiedzieć o SS? — wydyszał w kłębach pary. — Być może więcej od ciebie. — zaperzyła się zirytowana już Anka. — Tak? — Tak. Bo wiesz, od czasu do czasu bywa u nas na kolacji pewien... SS-Oberführer z Berlina. — oświadczyła, naciągając nieco prawdę. Pawełek popatrzył na nią, marszcząc brwi. — Kłamiesz. — stwierdził oskarżycielsko. — Wcale nie kłamię. I wiesz, co jeszcze? — dorzuciła gładko Anka, zadzierając nosa — Ten Oberführer powiedział mi, że gdybym chciała przenieść się do liceum w Berlinie, nawet teraz, to nie miałabym tam żadnych problemów w nauce, a on bardzo chętnie ze wszystkim pomoże. Pawełek wytrzeszczył na nią oczy. Anka, zadowolona z efektu, odwróciła twarz w stronę domu, uśmiechając się do siebie z satysfakcją. Resztę okrążenia pokonali w ciszy, przerywanej jedynie skrzypiącym pod butami śniegiem. — Wracajmy. — zaburczał ponuro Pawełek, kiedy dotarli do schodów. — A co, zimno ci? — zapytała niewinnie Anka. — Nie! — warknął ze złością Pawełek — Po prostu nie chce już mi się łazić w kółko. W kuchni było cudownie ciepło i pachniało pieczystym. Anka została z miejsca zatrudniona do nakrywania stołu. Pawełek strategicznie wycofał się do salonu. — Jak tam, gotowe? — Mama zajrzała do jadalni, kiedy Anka kończyła polerować sztućce. — Gotowe. Prawie. Mama podeszła do Anki, przytuliła ją lekko. — Jak się czujesz? — zapytała cicho. — Może być. — Bałam się, że możesz zrobić mu krzywdę podczas tego spaceru. — szepnęła Mama z lekkim uśmiechem. — Chyba zrobiłam. — przyznała się Anka, po czym wspięła się na palce i wyszeptała Mamie do ucha: — Powiedziałam mu, że ma semicki profil. Kąciki ust Mamy zadrżały. — Idź, zawołaj Tatę i wujka. Anka skinęła głową. Z dłonią na klamce puściła do Mamy oko, a potem otworzyła drzwi jadalni i wyszła do holu. Ze szpary w uchylonych drzwiach gabinetu Taty wydobywały się kłęby dymu. Anka uniosła dłoń, zamierzając zapukać, ale usłyszała nagle coś, co zatrzymało jej rękę w powietrzu. — To prawda, że żona tego Weissa zabiła się przez niego? — to był głos wujka. — Nie wiadomo. — odpowiedział Tata — Ale powiesiła się dwa miesiące po powrocie Weissa z Rosji. Podobno po tym, jak przeczytała jego raport. — Dał jej raport do przeczytania? — Takie chodzą słuchy. Byłbym nawet w stanie to jakoś zrozumieć. Jurek, każdy z nas miał przecież po tej Rosji coś na sumieniu i każdy radził sobie z tym tak, jak potrafił. A Weiss przecież dowodził „Przebiśniegiem” w polskim sektorze. Pamiętasz, on dostał za to nominację generalską od Giertycha, ale ją odrzucił, odszedł z wojska i wrócił na uczelnię. — Zwariował. — Czy ja wiem? Ja myślę, że on po prostu nie był w stanie poradzić sobie z całym tym bagażem. — Ale ty sobie poradziłeś. Tata milczał przez chwilę. — W domu czekały na mnie Zosia z Anką, która miała wtedy dwa latka. To było wszystko, o czym myślałem i tego się trzymałem. I jakoś… nie wiem, udało mi się. Weissowi się nie udało. Facet pękł, i wiesz, choćbym chciał, nie mogę go za to winić. — To, że pękł, jestem jeszcze w stanie zrozumieć. Nie rozumiem tylko, skąd przyszedł mu nagle do głowy pomysł, żeby przekazać ten swój raport Jankesom. Nic dla siebie na tym nie ugra, więc po co nas straszy? — Bo tyle może zrobić. Jeszcze koniaczku? — Poproszę. Zapadła chwila ciszy, przerywana tylko brzękiem szkła. — Wiesz co, Jurek? — odezwał się Tata — Czasami myślę, że powinniśmy pozwolić mu przekazać im ten raport. To byłby ostateczny koniec podlizywania się Jankesom. — No, dopiero by się burza rozpętała. — Wiem, wiem. — westchnął Tata — On naprawdę chowa gdzieś kopię? — Tego akurat nie jesteśmy pewni, ale Howorka z Mosdorfem wolą dmuchać na zimne. Im bardzo zależy na tym układzie z Amerykanami. Nie krzyw się tak, wiem, co myślisz o Mosdorfie, ale to mimo wszystko ciągle jeszcze premier. — Do czasu. Już nie ma Maczka, żeby go chronił. — Być może. Tak czy inaczej, na chwilę obecną Weiss teoretycznie ma swój raport, za to my mamy jego córkę jak najbardziej praktycznie. Na razie pat. Ale gdybyśmy położyli na tym raporcie rękę... — Rodzina Weissa nic nie wie? Wujek Jurek westchnął. — To nie była szczęśliwa rodzina, Zenku. Jego matki ruszyć nie możemy. Ale Kornicki ma swojego człowieka, który już pracuje nad córką. — Pracuje nad nią? — Nie tak, jak myślisz. To skomplikowana smarkula, co automatycznie komplikuje całą operację. Anka usłyszała głosy Mamy i cioci Kasi w jadalni. Zapukała do drzwi gabinetu i po chwili zajrzała do środka. — Rany, ile tu dymu. — skrzywiła się z obrzydzeniem. — Chodzisz jak duch, Aneczko. — uśmiechnął się do niej wujek Jurek — W ogóle cię nie słyszałem. — To na pewno przez ten cały dym, wujku. — stwierdziła gładko Anka — Za chwilkę będzie obiad. Tata i wujek spojrzeli po sobie. — No, to chyba idziemy. — powiedział Tata — Mam nadzieję, że jesteś głodny, Jurek. Zapasów mamy jak dla kompanii piechoty na tydzień. Wujek Jurek poklepał się po wydatnym brzuchu. — Zrobię, co mogę, obiecuję. — powiedział ze śmiechem. W holu objął Ankę ramieniem. — Jak tam Platerka, Aneczko? Wszystko gra? — zapytał. — Gra, wujku, gra. — uśmiechnęła się do niego Anka — Mam świetną klasę i nauczycieli, jestem bardzo zadowolona. — No to bardzo się cieszę! — oznajmił radośnie wujek — Z twoją głową pewnie już jesteś prymuską, tak jak w gimnazjum, co? — Z tym już jakby gorzej. — mruknął Tata. — Wcale nie idzie mi źle! — oburzyła się Anka. — A ja wcale tego nie powiedziałem. — oświadczył Tata z niewinnym uśmiechem. Weszli do jadalni. Mama spojrzała na nich ze zmarszczonymi brwiami. — Już myślałam, że się gdzieś zgubiliście. Tata zerknął na Ankę badawczo. Mama wychwyciła to spojrzenie i przyjrzała się jej uważnie. — Musiałam jeszcze pójść do toalety. — skłamała szybko Anka. Otworzyły się drzwi kuchni, weszła ciocia Kasia, wycierając w chusteczkę dłonie. Mama kiwnęła głową. — Siadajmy już. Pawełku! — zawołała w stronę salonu. Usiedli przy stole. Mama nalała do talerzy pięknie pachnącą grzybową zupę, a Ance, chociaż wcale nie czuła się głodna, pociekła ślinka. — Doskonała. — pochwalił z zachwytem wujek. — Prawda? — zgodziła się ochoczo ciocia — Jak te grzyby pachną! Potrzebuję tego przepisu, Zosiu. — Jak tylko wróci nasza kucharka. — uśmiechnęła się Mama. — Paweł, słyszałem, że chcesz iść do szkoły SS. — powiedział Tata, odstawiając talerz i ocierając usta serwetką — No, pięknie wygląda ta wołowina, ale nie nakładaj mi dużo, kochanie. — zwrócił się do Mamy. Pawełek pokiwał energicznie głową, pospiesznie przełykając zupę. — Do Breslau. — skrzywiła się ciocia. — Breslau ładne miasto. — uśmiechnął się Tata — A potem co? Do Leibstandarte, „Deutschland” i „Germanii” przyjmują tylko Niemców. „Falanga”? — Oczywiście, że „Falanga”! — potwierdził z zapałem Pawełek — Po szkole miałbym od razu stopień Untersturmführera. — A to nie jest tak — wtrąciła Mama — Że zanim skończysz szkołę, musisz odbyć staż jako strażnik w obozie? — Nie, Zosiu. — odpowiedział Tata — Tak było kiedyś, ale teraz obozy leżą w gestii SD Heydricha. Paweł chce iść do jednostek bojowych, które podlegają Mohnkemu. To są dwie odrębne organizacje. — Właśnie — przytaknął Pawełek — Obozy to Totenkopfverbände, a oddziały bojowe to Verwegungstruppe. — Chyba Verfügung. — mruknęła z ledwie skrywaną uciechą Anka, nadziewając na widelec kawałek pieczonego ziemniaka — Co to jest ta „Falanga”? Pawełek łypnął na nią spode łba. — To polski legion w SS, Aniu. — wyjaśnił Tata. — Kto teraz w ogóle dowodzi „Falangą”? — zapytał wujek Jurek, odkrawając następny plaster pieczeni — Łańcucki? — Nie, Łańcucki przeszedł na emeryturę. — powiedział Tata — Teraz dowodzi Wilkołak. Czyli SS-Oberführer Wilkowiak. Byliśmy razem pod Stalingradem. — Pod Pilsudskistadt. — poprawił nadętym głosem Pawełek. Anka skrzywiła się i natychmiast zamaskowała grymas serwetką. — Wtedy to był jeszcze Stalingrad, Pawełku. — uśmiechnął się łagodnie Tata — Tak czy inaczej, znamy się z Wilkołakiem i mógłbym mu szepnąć słówko. — Naprawdę? — wytrzeszczył oczy Pawełek. — Najgorsze w tym wszystkim — westchnęła ciocia Kasia — Że nawet jak skończy tę nieszczęsną szkołę, to będzie musiał służyć w Komisariacie Wschodnim, bo przecież tam ta jego „Falanga” stacjonuje. — Ale to jest właśnie najlepsze, Mamo! — zawołał entuzjastycznie Pawełek — Ja chcę walczyć z czerwonymi i Żydami! Przecież tam jest jak na Dzikim Zachodzie! A potem dostanę ziemię, osiedlę się gdzieś nad Wołgą i będę hodował konie. Anka przewróciła oczami. — Widzisz, Zosiu? — powiedziała z niesmakiem ciocia Kasia, rzucając Mamie znaczące spojrzenie — Naczytał się Maya i odbiło mu do reszty. Anka poczuła się nieco zaskoczona faktem, że Pawełek był w stanie przeczytać książkę. — A ty, Aneczko? — odezwał się wujek — Co planujesz po liceum? — Jeszcze nie wiem, wujku. — odparła skromnie Anka — Waham się między prawem, filologiami germańską i angielską, politologią, albo może architekturą? Mam czas. — A to coś nowego. — mruknęła Mama — Czy do architektury przypadkiem nie trzeba mieć pojęcia o matematyce i fizyce? Anka zaczerwieniła się, Pawełek wyszczerzył do niej zęby. — W absolutnie najgorszym wypadku — powiedziała powoli Anka, wpatrując się w niego zmrużonymi oczami — Zawsze pozostaje mi szkoła SS. Tata zasłonił się serwetką. Pawełek, pobladły ze złości, już otwierał usta, ale ubiegł go wujek. — No, pieczeń doskonała i grzybowa również prima sort. Tylko nie mów mi, Zosiu, że jest jeszcze deser. — A żebyś wiedział, że jest. — uśmiechnęła się Mama. Wujek uniósł ręce w geście kapitulacji. — Oj, boję się, że muszę odpuścić. Przynajmniej na razie. — W takim razie może koniaczku na trawienie? — zaproponował Tata — Zwłaszcza że mamy jeszcze parę spraw do obgadania. — No wiecie co, w święta? — oburzyła się ciocia Kasia. — Służba nie drużba. — uśmiechnął się łagodnie wujek. — Napijesz się wina, Kasiu? — zapytała Mama. — Może najpierw zaparzyłybyśmy kawki? — zastanowiła się ciocia. — Możemy zaparzyć. — zgodziła się Mama — Dla Ani na pewno herbata. Pawełku, kawy? Pawełek skinął głową. Przenieśli się do salonu. Mama i ciocia Kasia usiadły na kanapie, Anka zajęła fotel, zrzucając pantofle i siadając po turecku, Pawełek demonstracyjnie ustawił krzesło pod oknem i zasiadł na nim z grubym, świątecznym numerem „Przeglądu Kulturalnego”. Było ciepło, z włączonego radia dobiegała cicha muzyka fortepianowa, rozmowa Mamy i cioci Kasi przelatywała przez głowę Anki nie pozostawiając po sobie śladu. Zrobiło się jej ciepło, wygodnie i odrobinę sennie. Nawet jej brzuch wydawał się zapaść w sen, ukojony sytą błogością. — Mamo — powiedziała Anka — Chyba pójdę się położyć. — Co się stało, Aneczko? — zaniepokoiła się ciocia Kasia — Źle się czujesz? Co ci jest? Anka spuściła wzrok. — Kobiecość. — westchnęła Mama. Pawełek łypnął na Ankę ciekawie znad „Przeglądu”. Ciocia Kasia pokiwała powoli głową, przyglądając się jej badawczo. — Tak — powiedziała — No, tak. Naprawdę tak źle to przechodzisz? — Miewa bardzo silne bóle brzucha. — wyjaśniła Mama — Do tego nieregularne krwawienia, które czasem trwają dzień, czasem trzy dni, a czasem nie ma ich w ogóle. — To bardzo niedobrze. — zmartwiła się ciocia Kasia — Może trzeba by ją do lekarza... — Ankę badało już kilku lekarzy — pokręciła głową Mama — Nic nie znaleźli, wszystko jest z nią w porządku. Nasz doktor Mazurek twierdzi, że to normalne w jej wieku, i że z czasem się ustabilizuje. Zwłaszcza że Anka w ogóle późno zaczęła... — Mamo! — jęknęła z wyrzutem Anka, czerwona jak burak, subtelnym ruchem głowy wskazując nasłuchującego z zainteresowaniem Pawełka. — Rzeczywiście, kochanie, przepraszam. — Mama uśmiechnęła się do niej niezręcznie — Idź, połóż się. — Tak, tak — pokiwała głową ciocia Kasia — Odpoczywaj, Aneczko. Niczym się nie przejmuj. — Zaparzyć ci jeszcze herbaty? — zaproponowała Mama. — Nie trzeba, dziękuję. — powiedziała Anka. Uśmiechnęła się wstydliwie do cioci Kasi i ruszyła do wyjścia z pokoju. Po drodze wywaliła język do odprowadzającego ją wzrokiem Pawełka. Drzwi gabinetu Taty były tym razem zamknięte i Anka, przechodząc obok, usłyszała tylko dobiegający z wnętrza stłumiony pomruk głosów. Na górze przebrała się w koszulę nocną, ponieważ nie miała już dzisiaj zamiaru dotrzymywać gościom towarzystwa, nastawiła cicho Dziewiątą Symfonię na swoim nowiutkim adapterze, po czym wzięła na wszelki wypadek tabletkę i wśliznęła się pod kołdrę. Było już cicho i ciemno, kiedy obudziło ją pukanie do drzwi. Anka poderwała głowę, mrugając klejącymi się oczami. — Śpisz? — szepnęła Mama, zaglądając przez szparę. — Nie śpię. — mruknęła Anka — Poszli już? — Jakąś godzinę temu, ale nie chciałam cię budzić. — Która jest? — ziewnęła Anka, gramoląc się spod kołdry. — Prawie wpół do szóstej. Nie śpij już, bo nie będziesz mogła zasnąć w nocy. Jak się czujesz? — zapytała troskliwie Mama. — Nie wiem. — zamruczała nieprzytomnie Anka, wzruszając ramionami — Chyba w porządku. Muszę zadzwonić. — Dzisiaj? Do kogo? — zdziwiła się Mama. Anka potrząsnęła głową, próbując się rozbudzić. Był pierwszy dzień świąt. Nic się od wczoraj nie zmieniło, Karola w dalszym ciągu bawiła w Sztokholmie. — Myślałam, że już jest Nowy Rok. — westchnęła, rozczarowana. — Nie wiedziałam, że aż tak ci się spieszy. — powiedziała zdziwiona Mama.
  11. Rozdział 9 W ciągu dwóch następnych dni samopoczucie Anki mozolnie gramoliło się pod górę, zaliczając przejściowe i szczęśliwie coraz rzadsze chwile zapaści, oraz coraz częstsze i utrzymujące się dłużej okresy, w których czuła się normalnie lub prawie normalnie. Wspinaczka ta odbywała się pod czujną kuratelą Gośki, Maleńkiej, Karoli i Lufy, które w szkole nie opuszczały Anki na krok, zachowując się tak, jakby cała sytuacja z Krzyśkiem nigdy nie miała miejsca i usilnie pilnując, aby ich rozmowy nie schodziły na tematy ogólnie drażliwe. W ten sposób z obiadowych plotek zostały tymczasowo wykluczone wszystkie wieści o flirtach i romansach dziewczyn z klasy oraz ich znajomych, dramatyczne opowieści o zdradach i zerwanych związkach, a także, na wszelki wypadek, inne historie zahaczające o kwestie uczuciowe w sposób choćby nawet jak najbardziej oględny. Przełamanie nastąpiło w piątek podczas obiadu, gdy na stosunkowo mało zabawną dygresję Maleńkiej o potencjalnym zapuszczeniu przez Karolę wąsów, Anka niespodzianie parsknęła śmiechem, niemalże opluwając się zupą ogórkową. Było to tak zaskakujące, że przez kilka chwil dziewczyny po prostu siedziały jak wryte, przyglądając się w oniemieniu zaśmiewającej się do rozpuku Ance. Gośka była pierwszą, której kąciki ust w pewnym momencie niekontrolowanie drgnęły, a sekundę później śmiały się już wszystkie, bardziej z ulgi, niż z komicznego potencjału Maleńkiej. Tego samego dnia po lekcjach, bardzo nieszczęśliwa Dorcia zaciągnęła Ankę w kąt szatni, gdzie łamiącym się głosem oświadczyła, że wie już wszystko, jej brat to ostatnie bydlę, i jest jej z tego powodu bardzo przykro i wstyd. Anka bez słowa przytuliła Dorcię do piersi, która natychmiast rozpłakała się w jej palto i po raz pierwszy od początku tygodnia Anka była nie tą pocieszaną, a pocieszającą, co sprawiło jej pod pewnym względem przyjemność. Jej powrót do normalności został przyjęty z ogromną ulgą również przez domowników, a Marcysia oblała się wręcz łzami szczęścia, gdy Anka zażądała na piątkową kolację racuchów z jabłkami, po czym w rekordowym czasie spałaszowała wszystkie i poprosiła o repetę. Tego samego wieczora Anka zastrzegła Mamie, Tacie oraz Heli, że temat Krzyśka uważa niniejszym za zamknięty i że nie życzy sobie o nim więcej słyszeć. W sobotę po szkole opowiedziała dziewczynom całą historię, poczynając od andrzejkowej prywatki u Dorci, kończąc na środowej rozprawie pod szkołą. Ku swojemu ogromnemu zdziwieniu, w trakcie relacji nie uroniła nawet łzy, chociaż głos wciąż drżał jej ze złości i upokorzenia, gdy mówiła im o prawdziwych intencjach Krzyśka. Opowieść została skwitowana zniesmaczonymi pomrukami i ogólną zgodą z konkluzją Dorci dotyczącą biologicznego zaszeregowania jej brata. Następny tydzień był dla odmiany tak zupełnie pozbawiony niespodzianek i wstrząsów, że zupełnie przemknął Ance koło nosa. Zanim się obejrzała, była już sobota, ostatni dzień szkoły przed przerwą świąteczną. Jako że zarówno nauczyciele, jak i uczennice żyli już świętami, odpytywanie przy tablicy prawie się nie zdarzało, niepisane moratorium zostało najwyraźniej ogłoszone również na prace domowe. Ostatnia lekcja przed przerwą, historia, rozpoczęła się z kilkuminutowym opóźnieniem z winy profesora Misiorka, który wpadł do klasy zdyszany, bez krawata, obrzucając uczennice nieco zawstydzonym uśmiechem. Profesor był nauczycielem młodym, świeżo po studiach, a na domiar złego idealistą i marzycielem z głową w chmurach. W klasowej świadomości zasłynął szczególnie zjawieniem się na jednej z pierwszych, wrześniowych lekcji z rozpiętym rozporkiem, co zainspirowało Gośkę do skomponowania dziewięciozgłoskowca zaczynającego się od słów: Czy ktoś się obawia potworka,
 Co zerka z rozporka Misiorka? 
— Moje kochane — zaczął profesor, nie zadając sobie nawet trudu, aby sprawdzić listę obecności — Zdaję sobie doskonale sprawę, że wszyscy mamy już w głowach święta, a szkoła... Zerknął w stronę drzwi, po czym dokończył teatralnym szeptem: — ...a szkoła w ogóle i historia w szczególe znajduje się obecnie bardzo nisko na naszych listach priorytetów. Czy zgadzamy się wszyscy? Odpowiedziały mu chichoty i ochocze kiwnięcia głowami. — W takim razie proponuję schować książki i zeszyty z powrotem do teczek. — powiedział profesor — Urządzimy sobie małą grę. Rozejrzał się po klasie z tajemniczym uśmiechem, po czym uniósł w górę palec. — Wszyscy wiemy, co wydarzyło się w Czarną Sobotę, siedemnastego marca tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego roku, prawda? Dziewczęta zamruczały twierdząco, Lufa uniosła rękę. — Ludwika, przypomnij nam, na wszelki wypadek. — skinął jej głową profesor Misiorek. — Komunistyczni bojówkarze przeprowadzili w Monachium zamach bombowy, w którym zginął kanclerz Rzeszy Adolf Hitler wraz z większością kierownictwa NSDAP. — powiedziała Lufa. — Otóż właśnie to. — zgodził się profesor Misiorek — Zastanówmy się zatem, jak wyglądałby dzisiejszy świat, gdyby owa bomba nie wybuchła. Mam nadzieję, że zgadzamy się tutaj wszyscy, że śmierć kanclerza Hitlera zmieniła bieg historii nie tylko dla Rzeszy, ale również dla Polski, a może i dla całej Europy. Pomyślmy zatem, co mogłoby się wydarzyć, gdyby Hitler ów zamach przeżył, a wraz z nim Reichsführer-SS Himmler, premier Prus Göring, minister spraw wewnętrznych Frick i inni. Co wtedy? — A Hess, panie profesorze? — zapytała któraś z sióstr Nawrockich. Profesor Misiorek rozłożył bezradnie ramiona. — Ciała Rudolfa Hessa nigdy nie znaleziono w ruinach Bürgerbräukeller. Ślad po nim zaginął, ale kto wie, być może kiedyś się okaże, co tak naprawdę się z nim stało. — Jest gwiazdą filmową w Ameryce. — mruknęła Gośka. Profesor roześmiał się, pokręcił głową. — A ja słyszałem, że widziano go wśród tubylców w dorzeczu Amazonki i szczerze mówiąc, obydwie te teorie wydają mi się równie wiarygodne. Ale na potrzeby naszej gry, uznajmy, że Hess również wyszedł z całej awantury bez szwanku. — Nie wybuchłaby wojna domowa w Rzeszy. — stwierdziła Mańka Dziedzic. — Maria zapewne ma tutaj rację. — zgodził się profesor Misiorek — Możemy śmiało założyć, że nie doszłoby do walk między komunistami, Reichswehrą i SA. A co za tym idzie, również generał Zahorski straciłby pretekst do dokonania swojego słynnego rajdu z brygadą kawalerii na Berlin. Co wtedy? — Wtedy Gregor Strasser nie zostałby kanclerzem. — podsumowała pierwsza z bliźniaczek Nawrockich. — Ani Röhm marszałkiem Rzeszy. — dodała druga. Obydwie zgodnie kiwnęły do siebie głowami. — Z pewnością, biorąc pod uwagę, że Strasser miał z Hitlerem na pieńku, a na kanclerza został wyniesiony na naszych, że tak powiem, bagnetach. — uśmiechnął się profesor — Ale na razie myślimy lokalnie. Spróbujmy popatrzeć na większy obraz. Jak myślicie, co stałoby się z Europą? — Moglibyśmy pokonać Stalina dużo wcześniej. — zasugerowała Anka. — Dlaczego tak myślisz? — zainteresował się profesor Misiorek. — Dlatego, że Hitler nie pozwoliłby na reformy Strassera i Röhma, które doprowadziły do upadku Reichswehry. Rzesza odbudowałaby swoją armię szybciej, więc moglibyśmy wcześniej zawrzeć sojusz przeciwko Sowietom, może nawet pod koniec lat trzydziestych. I w takim przypadku nigdy nie doszłoby do rzezi w państwach bałtyckich. Atena uniosła rękę. — Przecież Polska nie była gotowa do wojny aż do połowy lat czterdziestych, a Reichswehrę ciągle ograniczał jeszcze wtedy traktat wersalski. Anka wydęła wargi. — Zawarlibyśmy układ wiedeński wcześniej. — Zgadzam się z Anką, że Rzesza ciężko odchorowała swój flirt z socjalizmem, do którego nie dopuściłby Hitler. — odezwał się po chwili namysłu profesor Misiorek — I poniekąd zgadzam się również z Ateną w kwestii Reichswehry i traktatu wersalskiego. Tylko poniekąd, ponieważ nawet jeśli Reichswehra, aż do zawarcia w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym układu wiedeńskiego, nie mogła przekroczyć limitu stu tysięcy żołnierzy, to SA wciąż liczyła wtedy ponad trzy miliony członków. Pamiętajmy, że ambicją marszałka Röhma było od samego początku połączenie Reichswehry i SA w jedną strukturę i to najlepiej w sposób nienaruszający postanowień traktatu. — I dlatego właśnie wybuchł bunt pułkowników. — podsumowała Karola. — Owszem. — zgodził się profesor — A czy jesteś w stanie powiedzieć, dlaczego tak właściwie armia zbuntowała się przeciwko Röhmowi, Karolina? — Być może dlatego, że wojsko zostało zmuszone do podporządkowania się SA? — powiedziała po chwili zastanowienia Karola. — I masz w tym rację, ujmując rzecz ogólnie. — przyznał z uśmiechem profesor — Ale iskrą w beczce prochu stał się incydent, do którego doszło jedenastego kwietnia tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, podczas zamieszek w Gleiwitz, do tłumienia których skierowane zostały elementy dywizji piechoty pod dowództwem generała-majora Wilhelma Keitla oraz SA-Untergruppenführera Antona Rotha. Obydwaj panowie byli teoretycznie równi rangą, ale faktycznie dowodził Roth, który wydał Keitlowi rozkaz strzelania do demonstrantów. Gdy ten odmówił, został przez Rotha publicznie spoliczkowany. Profesor umilkł na chwilę, spoglądając znacząco po klasie. — Smaczku całej aferze dodaje fakt, że po pierwsze, rok wcześniej Roth był jeszcze SA-Sturmbannführerem, czyli majorem. Awansował o trzy stopnie w przeciągu zaledwie kilku miesięcy. A po drugie, był tak zwanym befsztykiem. Wiecie, co to znaczy? Dziewczęta pokręciły przecząco głowami. — Roth, w odróżnieniu od pruskiego ziemianina Keitla, nie ukończył żadnych oficerskich szkół, bo z zawodu był dekarzem. Urodził się w rodzinie robotniczej i w młodości objawiał niezdrowe ciągoty do komunizmu, co nie przeszkodziło mu wstąpić do SA i piąć się tam w górę. Dlatego takich jak on nazywano wtedy właśnie befsztykami: brunatni z wierzchu, ale czerwoni w środku. Klasa zachichotała. — Czyli wszystko poszło o to — podsumowała, mrużąc oczy, Karola — Że pruski generał dostał po twarzy befsztykiem. Profesor Misiorek roześmiał się na całe gardło. Wyszczerzona Anka z uznaniem poklepała Karolę po plecach, która obróciła się szybko i z szelmowskim uśmiechem puściła do niej oko. — To nie do końca tak, Karolina. — powiedział wciąż roześmiany profesor — Faktyczną przyczyną, tak jak stwierdziłyście wcześniej z Anką, była sama istota reform Röhma, narzucająca armii zwierzchnictwo SA. Incydent gliwicki był po prostu tą przysłowiową kroplą, która przelała czarę goryczy. Koniec dygresji, czas ucieka, wracajmy do tematu. Rozmawialiśmy, o ile mnie pamięć nie myli, o potencjalnym wcześniejszym sojuszu z Rzeszą przeciwko Sowietom. — Panie profesorze — odezwała szybko się któraś z bliźniaczek Nawrockich — Co w końcu stało się z tym... befsztykiem? Profesor uśmiechnął się lekko. — Zarówno Roth, jak i Keitel przeszli na emeryturę w stopniu generała-porucznika. Ale tylko o jednym z nich można dzisiaj poczytać w książkach. No, teraz już naprawdę wracamy do tematu. Ktoś jeszcze ma jakieś pomysły? — A ja myślę — oznajmiła Magda Turek — Że mogłoby dojść do wojny Rzeszy z Polską. — A to ciekawe. — zainteresował się profesor Misiorek — Dlaczego tak myślisz, Magda? — Podobno w pierwszym wydaniu „Mein Kampf” Hitler wypowiadał się przeciwko Polakom i twierdził, że celem Rzeszy jest podporządkowanie sobie wszystkich ziem na wschodzie, wliczając Polskę. — Nieprawda! — zaprotestowała Anka — Hitler wypowiadał się przeciwko Rosjanom, nie Polakom. Profesor rozejrzał się po klasie z uśmiechem. — Czy któraś z was — mam na myśli was wszystkie tutaj — przeczytała „Mein Kampf”? Zapadła cisza. — Dowolną edycję. Wszystko jedno, czy po polsku, czy po niemiecku. Nikt? Anka uniosła rękę. — Ja próbowałam — przyznała nieśmiało — Ale nie dałam rady. Kilka dziewcząt zachichotało. — Nie śmiejcie się z Anki — powiedział uśmiechnięty profesor — Bo ona przynajmniej próbowała. W odróżnieniu od dziewięćdziesięciu pięciu procent obywateli Rzeszy, którzy dostają egzemplarz od państwa przy każdej możliwej okazji. Adolf Hitler, nic mu nie ujmując, był wybitnym politykiem. Był również całkiem przyzwoitym malarzem, dopóki skupiał się na architekturze. Niestety pisanie nie należało do jego silnych stron. Uważam się za historyka, więc „Mein Kampf”, jako pozycję definiującą politykę Rzeszy w latach trzydziestych i czterdziestych, przeczytałem z poczucia obowiązku. Tak, wszystkie trzy edycje. Muszę przyznać, że chociaż nigdy nie narzekałem na mój niemiecki, pierwsza edycja była napisana językiem tak mętnym, że w pewnych kwestiach trudno było w ogóle dociec, co autor faktycznie próbował przekazać. Najwyraźniej zdawał sobie z tego sprawę sam Hitler, gdyż pozostawił po sobie cały zbiór notatek i komentarzy, w których pewne tematy zostały uściślone i rozwinięte — w tym również kwestia tak zwanego Lebensraumu. Profesor zakaszlał, zakrywając usta dłonią. — Przepraszam. Zgodnie z notatkami, Hitler w pewnym momencie zaczął zdawać sobie sprawę, że posiadając za zachodnią granicą nieprzyjazną Francję i w bliższej lub dalszej perspektywie konflikt z bolszewikami, strategiczny sojusz z Polską był dla Rzeszy jedynym rozwiązaniem. — Zwłaszcza że Hitler szanował Piłsudskiego. — dodała Anka. — Osobiste uczucia i polityka to dwie różne sprawy, które bardzo często stoją ze sobą w konflikcie. — stwierdził profesor — Tak czy inaczej, swój Lebensraum Hitler widział dalej na wschodzie, za linią Dniepru, w charakterze europejskiej kolonii Rzeszy. Aczkolwiek, jak wiemy, wraz z powstaniem Protektoratu Rusi Kijowskiej owa kolonia została odepchnięta jeszcze dalej na wschód. — Szkoda, że nie wybuchła wojna z Rzeszą. — odezwała się Zosia Krępicka. — Tak? Dlaczego? — uniósł brwi profesor. — Bo odzyskalibyśmy Gdańsk i Prusy Wschodnie. — Aha — uśmiechnął się profesor — Czyli zakładasz, Zosiu, że wojnę z Rzeszą byśmy wygrali? — Oczywiście. — wzruszyła ramionami Zosia — Przecież mielibyśmy za sobą przynajmniej Francję i Czechosłowację. Niemcy nigdy nie daliby rady takiej potędze, nawet gdyby wzięli sobie do pomocy Mussolińszczaka. Klasa skwitowała „Mussolińszczaka” śmiechem. — Dobrze! — uśmiechnął się do Zosi profesor — Bardzo ciekawa koncepcja. I co dalej? Odebralibyśmy tylko Gdańsk i Prusy Wschodnie, czy może jeszcze Śląsk? A może poszlibyśmy aż do Odry, albo nawet i za nią? — Czemu nie. — zgodziła się chętnie Zosia — W końcu to historycznie nasze ziemie. Profesor Misiorek uśmiechnął się sprytnie, mrużąc oczy. — Nie sztuką jest zająć wrogie terytorium. — powiedział — Sztuką jest je później utrzymać, a na tych, jak powiedziałaś, historycznie naszych ziemiach żywioł polski jest obecnie mniejszością. Jak myślisz, Zosiu, czy dalibyśmy radę obronić się przed bolszewikami, musząc równocześnie zabezpieczać zachodnie rubieże przed wrogą nam Rzeszą i wewnętrznym ruchem oporu? Zosia zawahała się, zmarszczyła brwi. — Chyba... na pewno nie z taką armią, jaką mieliśmy na początku lat czterdziestych. — odezwała się niepewnie Karola. — Chyba, czy na pewno? — roześmiał się profesor — Karolina ma rację. Nie dalibyśmy rady, chyba że wydarzyłby się następny cud nad Wisłą. A jak myślicie, jak wyglądałaby dzisiaj Polska, gdybyśmy wojnę z Sowietami przegrali? Zapadła cisza. — Nie mogliśmy przegrać wojny z Sowietami. — powiedziała w końcu Karola — Przecież kiedy prezydent Wieniawa-Długoszowski wraz z marszałkiem Śmigłym-Rydzem ogłaszali w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym krucjatę przeciwko bolszewikom, cała Europa stanęła za nami. Niemcy, Włosi, Francuzi, Finowie, Hiszpanie, Brytyjczycy. Nawet Amerykanie. Anka pokiwała z uśmiechem głową. „Jej” profesor Mallory przyjechał walczyć z Sowietami aż z Nowej Zelandii, a potem, już jako polski obywatel, pozostał w kraju na stałe. — Owszem, biorąc pod uwagę, jak rozkładały się wówczas nastroje w Europie, Stalin wybrał bardzo zły moment na rozpoczęcie wojny z Rzeczpospolitą. — zgodził się profesor. — Podobno sowiecka napaść na Zahacie była prowokacją polskiego i niemieckiego wywiadu. — stwierdziła Atena. — Z tego typu rewelacjami byłbym już ostrożny. — pogroził jej palcem profesor — Załóżmy czysto hipotetycznie, że Stalin nie przespał swojej szansy i zaatakował Polskę w roku... dajmy na to, trzydziestym dziewiątym, kiedy nasze wojsko było ciągle w odbudowie, a na pomoc Rzeszy również nie było co liczyć. Co wtedy? — Prawdopodobnie ta lekcja odbywałaby się po rosyjsku. — powiedziała z grymasem Lufa. — I gdzieś na Syberii. — dodała Anka — A Warszawa byłaby stolicą Polskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. — Nieprawda. — odezwała się z dziwną miną Zosia — Ta lekcja nie odbywałaby się w ogóle, bo leżałybyśmy już wszystkie w dole, gdzieś w lesie, razem z naszymi rodzinami. Zapadła nagła cisza. — Dlaczego tak uważasz, Zosia? — uniósł brew profesor. — Może i nie każdy Żyd to komunista, ale prawie każdy komunista to Żyd. — wyjaśniła z obrzydzonym grymasem Zosia — Tak mawiał mój ojciec, a on znał się i na jednych, i na drugich, bo walczył z nimi przez całe swoje życie. Pod Sowietami mielibyśmy tu Rzeczpospolitą żydowską, rządzoną przez Żydów polskich do spółki z Żydami sowieckimi. A jak wyglądają rządy Żydów, widać było w Estonii i na Łotwie, kiedy wkroczyła tam Armia Czerwona. Żydzi to bandyci i mordercy, dlatego bardzo dobrze zrobiliśmy, odbierając tym wszystkim parchom obywatelstwo i... — Wystarczy, Zosiu. — przerwał jej z naciskiem profesor Misiorek — Nie odbiegajmy za bardzo od tematu. — A ja myślę, że pod rządami Stalina mogłoby nam być lepiej, niż za carów. — powiedziała po chwili Atena — Przecież oni nas nienawidzili i masowo wywozili na Syberię, a komuniści mimo wszystko wierzyli w równość bez względu na pochodzenie. — Nieprawda. — zaprotestowała Lufa — Nasza arystokracja liczyła się na carskim dworze. Polacy, jak na przykład książę Czartoryski zostawali zaufanymi carów i wykorzystywali swoją pozycję, aby pracować na rzecz ojczyzny. To Stalin nienawidził Polaków i nigdy im nie ufał. — A Dzierżyński? — przechyliła głowę Atena. — Dzierżyński nie był Polakiem. — prychnęła z grymasem Lufa. — Obawiam się, że jednak był. — sprostował z uśmiechem profesor Misiorek — Renegatem, ale Polakiem. A na domiar złego szlachcicem. Wracając do tematu, jak sądzicie, czy Stalin zatrzymałby się na Polsce? — Jeśli upadłaby Polska — powiedziała Karola — To zatrzymałby się dopiero na Atlantyku. — Albo i dalej. — dodała Anka. — Dalej już chyba za bardzo nie miałby się gdzie zatrzymywać. — zachichotała Karola — Poza tym wtedy do wojny włączyłaby się Ameryka. — O! — ucieszył się profesor Misiorek — No, nareszcie. Porozmawiajmy zatem o Ameryce. Dlaczego tak uważasz, Karolina? — Dlatego — wyjaśniła Karola — Że następnym przystankiem byłaby dla Stalina Brytania. A Amerykanie i Kanadyjczycy nie pozwoliliby Sowietom zająć Brytanii ze względu na wspólną historię i kulturę. Poza tym, gdyby upadła Wielka Brytania, Ameryka straciłaby wszystkie swoje wpływy w Europie bez żadnej szansy na ich odzyskanie, a Sowieci mogliby zagrozić wtedy Kanadzie. A stamtąd przecież do Stanów Zjednoczonych już niedaleko. — Brawo, wnikliwa analiza. — uśmiechnął się do niej promiennie profesor. — Dopóki Ameryka posiada broń atomową, musi obawiać się tylko siebie. — powiedziała któraś z sióstr Nawrockich. — Mądrze powiedziane. — pochwalił ją profesor — Ty jesteś Klara, prawda? — Edyta. — Edyta, oczywiście. Przepraszam. — zmieszał się profesor — A co gdyby Związek Sowiecki również taką broń posiadał? — Wtedy chyba faktycznie ta lekcja nie odbywałaby się w ogóle. — odezwała się z grymasem Lufa. Profesor pokiwał powoli głową. — Właśnie. — przytaknął — Zadajmy sobie teraz pytanie, dokąd może zaprowadzić nas niekontrolowany rozwój... Przerwało mu jazgotliwe brzęczenie szkolnego dzwonka. Profesor Misiorek, uśmiechnięty od ucha do ucha, rozłożył ramiona. — No, moje kochane, nie zamierzam was dłużej trzymać. Życzę wam dużo radości, spokojnych świąt i szczęśliwego nowego roku. Widzimy się, mam nadzieję w komplecie, w styczniu. Tuż po wyjściu z klasy Gośka znienacka chwyciła Ankę za rękę i popędziła z nią korytarzem, przepychając się między podekscytowanymi zaczynającą się właśnie przerwą dziewczynami. — Gdzie mnie ciągniesz, wariatko? — jęknęła Anka. — Atena! — zawołała Gośka. Atena zatrzymała się tuż przed drzwiami toalety, odwróciła się do nich i poprawiła okulary. — Tak? — zapytała, unosząc brwi. — Plan z Sylwestrem aktualny? — szepnęła konspiracyjnie Gośka. Atena uśmiechnęła się kącikami ust. — Aktualny, a co? — Świetnie. W takim razie Anka będzie u ciebie w Sylwestra o... — Gośka zerknęła na Ankę — O szóstej? Anka kiwnęła potakująco głową. — O szóstej. — potwierdziła Atena — Jesteśmy umówione. — Za co się przebierasz? — zapytała ciekawie Anka. — Niespodzianka. — uśmiechnęła się Atena — A ty? — Też niespodzianka. — zachichotała Anka — Gośki nawet nie pytaj. Atena uśmiechnęła się łagodnie. — No, czyli wszystkie przekonamy się dopiero w Sylwestra. — stwierdziła radośnie Gośka — Serwus, Atena. Wesołych! — Wesołych świąt. — pożegnała je Atena i ruszyła korytarzem w stronę szatni. — Załatwione. — skwitowała zadowolona Gośka i klepnęła Ankę w ramię. Przy schodach czekały na nie Karola, Lufa i Maleńka. — Macie jakieś plany na popołudnie? — zapytała ich Karola. — Ja nie mam żadnych. — pokręciła głową Gośka — Nie wiem jak księżniczka. — Ja też nie. — Anka wymierzyła Gośce kuksańca — A co? — Tak sobie pomyślałam — powiedziała nieśmiało Karola — Że skoro widzimy się wszystkie po raz ostatni w tym roku, to może poszłybyśmy na Krakowskie Przedmieście zobaczyć dekoracje świąteczne? I choinkę? — Przecież teraz nic nie będzie widać. — wzruszyła ramionami Gośka — Trzeba by zaczekać, aż się zrobi ciemno. A dopiero południe. — No to co? — wzruszyła beztrosko ramionami Karola — Zjemy obiad i już będzie pierwsza. A potem... — Na Nowym Świecie jest Blikle. — wtrąciła Anka — Mogłybyśmy wstąpić? — Jest. — podchwyciła ochoczo Maleńka — Można posiedzieć, pogadać, zjeść ptysia. A o takiej czwartej już będzie ciemno. Karola zerknęła na Lufę. — Jak uważasz? — Może być. — zgodziła się po chwili namysłu Lufa, kiwając głową — Tylko ostrożnie z tymi ptysiami, Karol. — Swoją drogą, Karolku — powiedziała Gośka, gdy zasiadały ze swoimi tacami przy stoliku na stołówce — Zawsze możemy spotkać się jakoś przed świętami. — Właśnie. — przytaknęła Anka — Mogłybyśmy pojechać razem na sanki do Młocin. Od poniedziałku ma padać śnieg. — Dobrze gada. — mruknęła Maleńka. Karola pokręciła głową. — W poniedziałek wyjeżdżamy z Lufą do moich rodziców, do Sztokholmu. Wracamy dopiero w Nowy Rok. — Co ty powiesz? — zdziwiła się z grymasem Lufa, ostrożnie nabierając zupy na łyżkę — Myślałam, że wracamy w Sylwestra? — Jakby nie liczyć, przez następne dwa tygodnie nas nie będzie. — powiedziała szybko Karola, rumieniąc się nieco. — Szkoda. — zmartwiła się Anka. — Nie to nie, trudno. — wzruszyła ramionami Gośka — A ty, Maleństwo? — A ja bardzo chętnie. — uśmiechnęła się ochoczo Maleńka — Nie mam żadnych planów przed świętami. — Maleńka, masz telefon? — zapytała Anka. Maleńka kiwnęła twierdząco głową. Anka otworzyła teczkę, wyrwała z zeszytu kartkę, zapisała na niej swój numer telefonu, po czym podała ją Maleńkiej. — Daj mi swój. — powiedziała — Umówimy się jakoś. — Nam też dajcie! — poprosiła Karola. — Przecież wyjeżdżacie? — uniosła brew Maleńka. — Na wszelki wypadek. — mruknęła Karola, zapisując na kawałkach papieru swój numer telefonu i rozdając je Ance, Gośce i Maleńkiej. — Ja wyszłam na tym najlepiej. — stwierdziła z zadowoleniem Gośka — Teraz ja mogę dzwonić do was wszystkich, ale wy nie możecie dzwonić do mnie. — Też coś. — prychnęła Lufa. — Jej i tak zawsze brakuje dwudziestogroszówek. — zachichotała Anka, zerkając na nadgarstek Gośki — Która godzina? — Co ja jestem, zegarynka? — obruszyła się Gośka — Taka przyjemność kosztuje dwadzieścia groszy. — Za dziesięć pierwsza. — powiedziała Lufa — Idziemy? — Możemy iść. — zgodziła się Maleńka — Pojedziemy tramwajem? — Boję się, że nie zabierzemy się wszystkie do karocy księżniczki. — wyszczerzyła zęby Gośka. — Myślałam, że się przespacerujemy, żeby zabić trochę czasu? — zaproponowała Karola — Przecież to tyle, co przejść Wiejską, a potem przez plac Trzech Krzyży i już jesteśmy na Nowym Świecie. — Możemy się przespacerować. — zgodziła się Lufa. — Zimno. — skrzywiła się Anka. — Ja też głosuję za tramwajem. — poparła ją Maleńka. — Coś nam się tu zaczynają księżniczki mnożyć. — stwierdziła cierpko Lufa — Mamy po dwa głosy, więc zadecydujemy demokratycznie: Gośka, spacer czy tramwaj? Gośka zastanowiła się przez chwilę, ewidentnie znajdując mnóstwo radości w napiętych spojrzeniach Anki i Maleńkiej. — Spacer. — oświadczyła — W końcu nigdzie nam się nie spieszy, a wam, wasze miłoście, trochę świeżego powietrza dobrze zrobi. — Zdrajca. — prychnęła z niesmakiem Anka. — Poczekaj, Lorenc — zmarszczyła brwi Maleńka — Jeszcze będziesz chciała odpisywać matematykę. — Widzicie? — Gośka zwróciła się do Lufy i Karoli — Ja tylko dbam o ich zdrowie, a one robią ze mnie Barabasza. — À propos Barabasza — powiedziała Karola, gdy schodziły do szatni — Nie spodziewałam się, że z tej Zośki taka wściekła antysemitka. — To ty nie słyszałaś? — zdziwiła się Maleńka. — Czego nie słyszałam? — uniosła brew Karola — Co? Maleńka? — Później ci powiem. — ucięła Maleńka. Anka zerknęła ciekawie na Gośkę, która wydęła usta i wzruszyła ramionami. — Ja tam nic nie wiem. — mruknęła lekceważąco. W szatni Maleńka usiadła naprzeciwko Karoli i nachyliła się do niej konspiracyjnie. — W czasie przesiedleń — szepnęła — Stary Zośki dowodził batalionem żandarmerii. Podobno mieli całe listy tych Żydków, których zabierali z Muranowa, nocami wywozili do Puszczy Kampinoskiej i... — Maleńka ułożyła palce w pistolet — Paf. Dostał za to pułkownika. Karola zamarła z butem w dłoniach. Lufa zmarszczyła brwi, a Gośka łypnęła na Maleńką znad zawiązywanego właśnie szalika. Ciarki przeszły Ance po plecach. — Skąd wiesz? — zapytała cicho Karola. — Zośka sama się tym chwaliła. — wzruszyła ramionami Maleńka. — Bzdura. — burknęła Lufa — Po pierwsze, takich rzeczy nie da się robić po kryjomu, ktoś by coś zauważył. Po drugie, po co mieliby zabijać ludzi, których i tak wyrzucają z kraju? Ma dziewczyna wyobraźnię. — No właśnie. — zgodziła się Anka — I jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby ojciec Zośki chwalił się jej takimi rzeczami. — Jej ojciec nie powiedział jej o tym ani słowa. Został potem przeniesiony do Protektoratu i zginął w banderowskiej zasadzce pod Charkowem. — powiedziała Maleńka — Zresztą razem z całym oddziałem. Ocalało tylko dwóch. Jeden, jak już wyszedł ze szpitala, wysłał do starej Krępickiej list, w którym opisał całą tę sprawę z przesiedleniami. Potem walnął sobie w łeb. — A drugi? — zapytała Anka, przysłuchując się z szeroko otwartymi oczami. — A drugi zaginął bez śladu. — Przecież to zupełnie nie ma sensu. — powiedziała po chwili Karola — Skoro ojca Zośki zabili Ukraińcy, którzy zresztą też za Żydami nie przepadają, to niby dlaczego Zośka miałaby zostać przez to wściekłą antysemitką? — Może po prostu dziewczynie po tym wszystkim odbiło. — mruknęła Gośka — A wy doszukujecie się nie wiadomo czego. — Może tak być. Albo tamten chłopak, co napisał list, żywił do jej ojca jakiś uraz. — zgodziła się Maleńka — Ale ona i tak jest trochę dziwna, ta Zośka. — Bo nie lubi Żydów? — wzruszyła ramionami Lufa — Pokaż mi kogoś, kto lubi. — Pokaż mi najpierw jakiegoś Żyda. — powiedziała Karola — Wyjdziemy stąd kiedyś, czy będziemy tak tu debatować do świąt? — Sama chciałaś zabijać czas, Karolku. — odparła Gośka — A nie ma lepszego sposobu uśmiercania czasu, niż inteligentna dyskusja. — Idziemy. — zakomenderowała Anka — A swoją drogą, Karol, wpadnij kiedyś do Gośki, ona ci może jednego Żyda pokazać. Wisi u niej na ścianie. — No, no. — obruszyła się Gośka — Od Baczyńskiego łapska precz, bo poprzetrącam. Poza tym żaden z niego Żyd. — A jego matka nie była przypadkiem Żydówką? — zapytała Lufa, otwierając drzwi szkoły — Rety, ale zimno! Anka i Maleńka mogły mieć rację z tym tramwajem. — Widzisz? — powiedziała z wyrzutem Anka — Zawsze możemy zagłosować jeszcze raz. — Zaraz się rozgrzejesz, nie marudź, antysemitko. — ofuknęła Lufę Gośka. — Idźcie. — przykazała Anka — Ja tylko powiem Stefanowi, że wybieramy się na plac Zamkowy i za chwilę was dogonię. Umówiwszy się ze Stefanem, że będzie na nią czekał przy Nowym Zjeździe, Anka zdziwiła się nieco, widząc dziewczyny tuż za bramą szkoły, dokładnie tam, gdzie je zostawiła. Gośka z Lufą były pogrążone w dyskusji o żydostwie Baczyńskiego, którą przerwała dopiero Maleńka. — Całkiem, całkiem ten twój Stefan. — oznajmiła z uznaniem do nadchodzącej Anki. — Stefan jest mój, sio. — oburzyła się Gośka, porzucając znienacka Baczyńskiego — Zainwestowałam już w niego kanapki z szynką, pierogi, parówki z chrzanem, gołąbki, parę litrów herbaty, a ostatnio naleśniki i szarlotkę. Ty mi się, Maleństwo, między wódkę a zakąskę nie instaluj. — Czyli już odchowany, tym lepiej. — ucieszyła się Maleńka. Karola parsknęła. — Przecież on mógłby być waszym ojcem. — powiedziała Lufa, marszcząc brwi — Jak nie dziadkiem. — Gośka, a co z tym twoim Syfonem? — zapytała podstępnie Karola, mrużąc oczy. — Cały i zdrów, śle pozdrowienia. — zbyła ją krótko Gośka i zwróciła się do Lufy — No, nie spodziewałam się, że hrabianka gustuje w małolatach. — A żebyś wiedziała. — zadarła nosa Lufa — Najpierw zostanę sędzią, zrobię karierę, zdobędę pieniądze, a potem znajdę sobie jakiegoś ładnego, głupiego gówniarza, żeby mi dogadzał. A co. Gośka chwyciła ją za ramię. — Ty się, jaśnie oświecona, tak nie rozmarzaj, bo pod samochód wpadniesz. Czerwone światło. — pokazała na sygnalizator po drugiej stronie przejścia. Były na skrzyżowaniu Myśliwieckiej i Mościckiego. — A ty, Karolku? — odezwała się Maleńka, kiedy światło zmieniło się na zielone — Jakich mężczyzn ty preferujesz? Karola uśmiechnęła się od ucha do ucha, demonstrując dołeczki w policzkach. — Bogatych. — stwierdziła — I z poważnymi chorobami serca. — Odpowiedź godna Gośki. — skwitowała Anka. — Nic dodać, nic ująć. — doceniła Gośka. Trzech uzbrojonych w długą broń, zmarzniętych policjantów sterczących pod bramą kompleksu sejmowego przy Wiejskiej przyjrzało im się z zaciekawieniem, a Maleńka nie byłaby sobą, gdyby nie pomachała im radośnie. — To moje gimnazjum. — oznajmiła dumnie Lufa, wskazując okazały, trzypiętrowy budynek po drugiej stronie ulicy, na rogu Wiejskiej i Matejki. — Dwóch Panien Jadwig? — zapytała Gośka. — Czarnej i Białej. — przytaknęła Lufa — Biała Jadwiga jeszcze żyje. Przychodziła do nas co roku na święto szkoły, dziewiątego września. Kochana babcia. Na placu Trzech Krzyży powitały je policyjne koguty, zalewające całą wschodnią pierzeję migającym czerwonym światłem. Spiczaste wieże i kopuła kościoła świętego Aleksandra wydawały się skąpane we krwi. Chodnik był zastawiony przez trzy czarno-białe policyjne radiowozy oraz karetkę Pogotowia. Z szeroko otwartych drzwi jednego ze sklepów wynoszono właśnie na noszach ciało przykryte prześcieradłem. Dziewczęta zatrzymały się i zbiły w ciasną grupkę, przyglądając się scenie szeroko otwartymi oczami. — Panienki tu nie sterczą, bo nie ma się na co gapić. — ofuknął je w końcu pilnujący radiowozów policjant z groźnie wyglądającą strzelbą w dłoniach. — Ciekawe, co się stało. — powiedziała cicho Gośka, wykręcając szyję tak, aby móc zerknąć po drodze do wnętrza sklepu — Jubiler. Może jakiś napad? — Napad, w sobotę? W środku dnia? — skrzywiła się Maleńka — To musiałby być najgłupszy złodziej w Warszawie. — Pierścionek Stalinowej. — przypomniała sobie nagle Anka. Karola i Maleńka popatrzyły na nią zaskoczone. Gośka wyszczerzyła zęby. — Co? — zamrugała oczami Lufa. Anka zrelacjonowała im przygodę z sierotą po bohaterze z ubiegłej soboty. Zaśmiewając się z opowieści, minęły rozświetlone na biało zejście do stacji Metra i przebiegły przez skrzyżowanie z Alejami. Północny odcinek Nowego Światu, pomimo niezbyt sprzyjającej aury, był wypełniony ludźmi, zmuszając je do zmiany szyku w pary: Maleńka w awangardzie, za nią Gośka z Anką, Karola z Lufą na końcu. — Ojciec mi opowiadał — powiedziała Karola — Że w latach trzydziestych i czterdziestych fetniaki próbowali bajerować jeleni na pamiątki po Hitlerze. A nawet po carze. — No, Karolku. — odwróciła się do niej Gośka — Mówisz jak prawdziwy antek z Czerniakowa. Kto by pomyślał. — Karol przez Czerniaków może przejeżdżał ze dwa razy w życiu. — odezwała się z grymasem Lufa — Za to kiedy jego klasa wystawiała pod koniec szkoły powszechnej teatrzyk na podstawie Wiecha, Karol grał szwagra Piekutoszczaka. Zresztą całkiem przekonująco. — puściła oko do Karoli, która odpowiedziała uśmiechem z dołeczkami. — Lubisz Wiecha, Karolku? — ucieszyła się Maleńka. — Przepadam. — uśmiechnęła się nieśmiało Karola. — Kto to jest Wiech? — uniosła brwi Anka. — No tak — westchnęła Gośka — Księżniczka ciągle jeszcze zielona. Dziennikarz, pisywał felietony gwarą warszawską do „Dobrego Wieczoru”. — Dalej pisuje. — sprostowała Karola. — Naprawdę? — zdziwiła się Gośka. — Jasne. — pokiwała głową Maleńka — Tylko teraz do „Dziennika Stołecznego”. — Pożyczę ci „Piecyka i Spółkę”. — zaoferowała Ance Karola — Zakochasz się. — Chętnie. — zaśmiała się Anka. — Mam nadzieję, że u Bliklego nie będzie takich tłumów. — zafrasowała się Maleńka, po raz kolejny potrącona w ścisku. — Zaraz się okaże. — mruknęła Gośka. Ku ich zdziwieniu, cukiernia była prawie pusta. Z wyjątkiem kilku klientów dokonujących zakupów na wynos przy ladzie i jakiegoś starszego pana czytającego przy kawie „Dobry Wieczór”, wszystkie stoliki były puste. Usiadły przy oknie wychodzącym na Nowy Świat, przy czym doszło do krótkiej bitwy pomiędzy Lufą a Gośką o pluszowy fotel, którą Gośka, o dziwo, przegrała. — Przeflancuj się troszkie, królewna. — poleciła Karoli, próbując wcisnąć się ze swoim krzesłem między nią a Ankę. Zamówiły dwie kawy ze śmietanką dla Lufy i Karoli, dwie malinowe herbaty dla Anki i Maleńkiej i mocnego, czarnego earl greya dla Gośki. Do tego Gośka z Maleńką zażyczyły sobie po ptysiu, Anka sernik, Lufa eklerkę, a Karola, z nieco niepewnym uśmiechem, rurkę z kremem. — Karol! — ofuknęła ją Lufa, marszcząc groźnie brwi. — Zostaw dziewczynę w spokoju. — stanęła w jej obronie Gośka — Przecież dzisiaj świętujemy, — Właśnie — poparła ją Anka — I dlaczego tylko rurka? — Karol w ogóle nie powinien jeść słodyczy. — wyjaśniła Lufa. Anka popatrzyła na Karolę szeroko otwartymi oczami. — Karolku, przepraszam. — powiedziała, zawstydzona — Gdybym wiedziała wcześniej, w życiu bym tego Bliklego nie zaproponowała! — Daj spokój, Ania. — Karola poklepała ją uspokajająco po dłoni — W ogóle nie ma o czym mówić. Od jednej rurki nic mi się nie stanie. Robiło się już ciemno, kiedy wychodziły z cukierni na mroźną ulicę. Tłum nieco zelżał, było późne, sobotnie popołudnie, ludzie spieszyli do ciepła swoich domów po ostatnich, desperackich, świątecznych zakupach. Były już przy Krakowskim Przedmieściu, kiedy zapłonęły tysiące maleńkich lampek owiniętych wokół latarni i przeciągniętych na drutach wysoko ponad linią krawężników, zalewając ulicę białym i czerwonym blaskiem. Złotem, błękitem i czerwienią zamrugały rozwieszone nad chodnikami gwiazdki śniegu, odbijając się migoczącą, wielokolorową kaskadą w karoseriach oczekujących na zielone światło aut. Dziewczęta zatrzymały się, obróciły powoli, z zadartymi głowami obserwując feerię barw i wydychając w mroźnym powietrzu kłęby pary. — Patrzcie! — zawołała nagle Maleńka, wskazując im pomnik Kopernika. Powiodły wzrokiem za jej gestem i wybuchnęły śmiechem. Zasiadający dostojnie pod Pałacem Staszica wielki astronom miał na głowie jaskrawo czerwoną czapę Mikołaja, a na kolanach, pomiędzy cyrklem a astrolabium, spore pudło owinięte złotym papierem i przewiązane szeroką, karmazynową wstążką. Przechodnie idący od Krakowskiego Przedmieścia w stronę Pałacu przyglądali mu się z rozbawieniem. — W sumie też Mikołaj. — stwierdziła Anka. — Poczekajcie. — poprosiła Karola, otwierając teczkę. — Ciekawe, kto uskutecznił taki numer. — powiedziała z podziwem Gośka, przyglądając się świątecznemu Kopernikowi. — I to zaraz naprzeciwko komendy policji. — dodała Anka. — Przecież nawet sami policjanci się z tego śmieją. — zauważyła Lufa — Nie zdziwiłabym się, gdyby to była ich robota. O, Karol, będziesz robić zdjęcia? Karola uśmiechnęła się nieśmiało, ostrożnie wyjmując ze skórzanego futerału srebrną Leikę. — Mam jeszcze ze trzynaście zdjęć na tej rolce. — powiedziała — Chcę zużyć i założyć na wyjazd nową. Będziemy miały pamiątkę. Stańcie pod Kopernikiem, co? Przebiegły przez tory tramwajowe na drugą stronę ulicy. Lufa, Maleńka, Anka i Gośka ustawiły się pod pomnikiem, Maleńka objęła Gośkę w pasie i przechyliła ją do tyłu, jak w tanecznej figurze. Gośka wyrzuciła malowniczo ramię za głowę, prawie trafiając Lufę w oko. Karola przykucnęła na chodniku, uniosła aparat do oczu, zaczekała, aż w kadrze nie będzie przechodniów. — Świetne. — oznajmiła zadowolona — Gośka, weź teraz Ankę na ręce. — Jeszcze czego! — spłoszyła się Anka. — Zamień się ze mną, Karol. — zaproponowała Lufa — I weźcie ją na ręce we trzy. Karola ochoczo oddała aparat Lufie i podbiegła do Gośki i Maleńkiej, które dzieliły się właśnie częściami ciała protestującej zawzięcie Anki. — Ja biorę głowę. — oświadczyła nieznoszącym sprzeciwu głosem — Gośka, rusz się. Oparły swoje teczki o pomnik i nie zważając na obiekcje, pochwyciły oporną Ankę, unosząc ją bez wysiłku. — Wy wariatki. — powiedziała bez złości Anka i odchyliła głowę, przytrzymując jedną ręką swój szkolny beret. Zobaczyła nad sobą ciemne, błyszczące radością oczy Karoli wpatrujące się w nią z uśmiechem. — Wariatki. — powtórzyła cicho, odwracając wzrok i czując, jak jej policzki wzbierają rumieńcem. Gdy Anka została w końcu postawiona z powrotem na ziemi, Lufa zażyczyła sobie zdjęcia z Karolą, które wykonała specjalnie przeszkolona w tym celu Anka, uznana za najstabilniejszą i najbardziej odpowiedzialną. Potem zdjęcie z Anką zrobiła sobie Gośka, a na końcu, podpuszczona z zemsty przez Ankę, Maleńka wzięła na ręce chichoczącą i czerwieniącą się wściekle Karolę. — Nie wiedziałam, że fotografujesz. — powiedziała do Karoli Anka, kiedy szły bajkowo rozświetlonym Krakowskim Przedmieściem w stronę placu Zamkowego. — Ja mam wiele zainteresowań, mówiłam ci już. — odparła z uśmiechem Karola — Ale fotografować bardzo lubię. — Karol robi świetne portrety. — powiedziała Lufa, nachylając się Ance do ucha. — Naprawdę? — Anka popatrzyła na Karolę szeroko otwartymi oczami — Ja też chcę! — Tak? W takim razie znajdę dla ciebie miejsce w kalendarzu na przyszły rok. — zaśmiała się Karola. — Przy okazji, ktoś tutaj jest mi winny portret. — zauważyła Gośka, rzucając znaczące spojrzenie w stronę Anki. Karola, Lufa i Maleńka popatrzyły na nią zaskoczone. — Jak to? — zmarszczyła brwi Lufa. — Przecież Anka niesamowicie rysuje. — powiedziała Gośka — Co wy, nie wiedziałyście? — W ogóle się nie chwaliłaś. — zbeształa Ankę łagodnie Maleńka. — Bo nie ma za bardzo czym. — odparła skromnie Anka, rumieniejąc i rzucając Gośce wstydliwe spojrzenie. Gośka puściła do niej w odpowiedzi oko. — W takim razie ja też chcę portret! — oświadczyła ochoczo Karola. — Portret za portret, umowa stoi. — zachichotała Anka. — Do kolejki, łobuzie. — ofuknęła Karolę Gośka — Ja byłam pierwsza. Dochodziły do Mariensztatu, mogły już zobaczyć króla Zygmunta III Wazę stojącego z szablą i krzyżem na podświetlonej jasno kolumnie i patrzącego przez Senatorską w stronę placu Teatralnego. Za kolumną, naprzeciwko bramy Zamku, wznosiła się ogromna choinka, obwieszona lśniącymi w świetle latarń bombkami, z zatkniętą na szczycie błyszczącą złotem gwiazdą. Pod choinką uliczna kapela w kaszkietach, szalikach i paltach narzuconych na kraciaste marynarki, grała kolędy w aranżacji na gitarę, mandolinę, akordeon, skrzypce i kontrabas. Karola oddała swoją teczkę Lufie, podbiegła do muzyków i wrzuciła im do stojącego na chodniku melonika kilka monet. — Uszanowanko panience. — ukłonił się jej gitarzysta. — Dam marszałka, jeśli zagracie panowie „Warszawa da się lubić”. — zaproponowała Karola. — No jasne, że dla panienki zagramy. — zgodził się ochoczo gitarzysta, wymieniając się porozumiewawczymi spojrzeniami z resztą zespołu. Karola wrzuciła banknot do melonika, a kapela gładko przeszła z „Wśród nocnej ciszy” na „Warszawę”. Karola ukłoniła się muzykom, po czym wróciła w podskokach, prezentując dołeczki w policzkach w ich całej uroczej okazałości. Dopadła Anki, chwyciła ją w ramiona i pociągnęła do tańca. — Karol, wariacie! — pisnęła Anka. — Trzeba miastu spojrzeć w oczy, jak Aniuchnie swej w oczęta! — zaśpiewała Gośka, wtórując muzykom. — Już tej chwili, tej uroczej, się nie zapomni, się zapamięta! — dołączyła Maleńka. Przechodnie zatrzymywali się na ten niecodzienny widok, śmiejąc się i bijąc brawo. Kapela ciągnęła co sił, zadowolona z nieoczekiwanego zarobku. Wiadoma rzecz, Stolica, 
I każde słowo zbędnem,
 I w ogóle, i w szczególe, 
I pod każdem innym względem! 
Anka, czerwona jak burak, ku swojemu zaskoczeniu zauważyła, że nie tańczyły już same — po chwili dołączyli do nich jacyś starsi państwo, potem następna para, a potem jeszcze jedna, a na końcu dwóch małoletnich andrusów, którzy, z utkwionymi w Ance i Karoli roześmianymi oczami, ewidentnie usiłowali je przedrzeźniać. Karola nie zwracała na nic uwagi, z ramieniem oplecionym wokół talii Anki i z jej dłonią w swojej, pewnie prowadziła ją w walcu, śmiejąc się do niej białymi ząbkami. Z nią się nawet podobnież,
 Miasto Paryż równać nie ma prawa,
 Bo faktycznie wiadomo, pardą,
 Lecz nie ma,
 Nie ma jak Warszawa! 
— Prawdziwy z ciebie wariat, Karol. — szepnęła Anka, czując się z jakiegoś powodu niesamowicie szczęśliwa. Wydało się jej przez moment, że sam król Zygmunt odwrócił ku nim głowę, przyglądając się ich tańcowi z uśmiechem. Karola zachichotała, światło latarni odbiło się zachwyconym ognikiem w jej ciemnych oczach. Warszawa da się lubić,
 Warszawa da się lubić,
 Tu szczęście można znaleźć,
 Tutaj serce można zgubić! 
W finale ostatniego refrenu, widząc, że roztańczeni ludzie wcale nie mają ochoty kończyć, muzycy skinęli do siebie porozumiewawczo, a mandolinista wystąpił przed szereg, zręcznie przechodząc w niespieszne, improwizowane solo. Po mandolinie popisał się swoją improwizacją skrzypek, a potem ponownie zabrzmiał cały refren i wreszcie piosenka zakończyła się zamaszystym akordem. — Szanowne państwo, niniejsze potańcówkie zafondowała ta oto panienka. — ogłosił z uśmiechem gitarzysta, wskazując dłonią Karolę. Rozległy się oklaski, Karola ukłoniła się, a potem uśmiechnęła szeroko do Anki, ciągle trzymając ją za rękę. Anka, zaczerwieniona i lekko zdyszana, odwzajemniła uśmiech. — Panowie, dycha za „U cioci na imieninach”! — zawołał starszy pan, któremu wyraźnie chciało się tańczyć. — Heniu, przecież adwent. — zaprotestowała bez przekonania jego partnerka. — Co tam adwent. — machnął ręką starszy pan. — Jeszcze raz? — zapytała Ankę Karola, szczerząc zęby. — Nie, Karolku! — zachichotała Anka — Raz wystarczy. Ale zobacz — pokazała palcem Gośkę — Gośka aż się pali do tańca, ją porwij. — Ani mi się waż! — obruszyła się Gośka, na wszelki wypadek chowając się za Maleńką. — Stańcie pod choinką. — powiedziała Karola — Zużyjemy resztę filmu. — Ile zostało ci zdjęć? — zapytała ciekawie Maleńka. — Nie wiem. Może z pięć? — Ot, poetka. — mruknęła Gośka. — Byle szybko, bo zimno. — zaszczękała zębami Lufa. — Idź zatańczyć z Karolem, raz-dwa się rozgrzejesz. — doradziła jej Gośka — Popatrz na Ankę, jaka teraz rumiana. — Odczep się. — odezwały się równocześnie Lufa z Anką i zadowolone wyszczerzyły do siebie zęby. — Teraz ja wam zrobię zdjęcie. — zaproponowała Maleńka — Karol, pokaż mi jak. — Nie. — pokręciła głową Karola — Zrobimy sobie wszystkie razem. Przepraszam — zaczepiła jakąś przechodzącą parę — Czy mogliby państwo zrobić nam zdjęcie? Przytuliły się do siebie pod choinką, z Maleńką w środku, niczym filarem obejmującym Gośkę i Ankę jednym ramieniem, a Karolę i Lufę drugim. — Uśmiech proszę! — zawołał pan, celując w nie obiektywem karolowej Leiki — Już! — Jeszcze jedno, dobrze? — poprosiła Karola. — Oczywiście. — uśmiechnął się pan. Karola ściągnęła usta w dzióbek i popatrzyła znacząco na Ankę, która, momentalnie wyłapując, o co chodzi, skinęła głową. — Uwaga! — Trzy, cztery. — odezwała się półgłosem Anka i kiedy pan naciskał migawkę aparatu, błyskawicznie wspięły się z Karolą na palce i pocałowały Maleńką w obydwa policzki. — Ratunku, całują! — spłoszyła się zaskoczona Maleńka. — Nie dawaj się łobuzom, Maleństwo. — powiedziała Gośka — Całuj je też! — Nie będę nikogo całować. — obruszyła się Maleńka — Całujcie się same. Karol, ja też chcę zrobić zdjęcie! Karola, prowadząca właśnie rozmowę z pomocnym panem i jego partnerką, odwróciła do niej głowę. — Poczekaj! Po chwili podbiegła do nich, uśmiechnięta, ściskając w dłoniach aparat. — Ten pan jest fotografem prasowym. — poinformowała, zadowolona — Pogadaliśmy trochę o obiektywach i takich tam. Chodź, Maleńka, jak tak bardzo chcesz, to ci pokażę. Jak się okazało, szacunek Karoli zgadzał się co do joty. Z pięciu pozostałych zdjęć dwa zrobiła Maleńka, następne dwa Anka, a ostatnie przypadło w udziale Gośce. — To co teraz? — zapytała zmarznięta Maleńka z dłońmi wciśniętymi w kieszenie palta. — Chyba wystarczy już tych szaleństw. — powiedziała Lufa — Widzimy się w przyszłym roku? — Albo i przed — Gośka puściła oko do Maleńkiej — Sanki? — Sanki! — zgodziła się ochoczo Maleńka — A jak pogoda nie dopisze, to zawsze można pójść na łyżwy pod Pingwiny na placu Muranowskim. — Nie umiem jeździć na łyżwach. — skrzywiła się Gośka. — To cię z Maleńką nauczymy. — uśmiechnęła się z wyższością Anka. — Ech, poszłabym z wami. Może jakoś w styczniu. — westchnęła tęsknie Karola. — Pójdziemy, Karolku. — obiecała jej Anka. Karola popatrzyła na nią wzrokiem, od którego zrobiło się Ance jakoś dziwnie ciepło, miękko i błogo, po czym uśmiechnęła się całą buzią, prezentując swoje dołeczki. — No, dziewczyny — powiedziała z westchnieniem — W takim razie... wesołych świąt i do siego roku! Będziemy tęsknić. Co nie, Lufa? — Jasne, że będziemy. — przytaknęła z oszczędnym uśmiechem Lufa — Wesołych świąt. — Wesołych świąt! Bawcie się dobrze w tej Szwecji. Uścisnęły się, pomachały sobie rękami. Karola z Lufą skręciły w Podwale, zostawiając Ankę z Gośką i Maleńką. — Maleńka, ty na tramwaj? — zapytała Gośka. — Mam stąd trzynastkę do siebie na Mokotów. — skinęła głową Maleńka — Serwus! Pamiętajcie o sankach! — Cześć! Gośka i Anka zatrzymały się przy wylocie Senatorskiej. — Gdzie Stefan? — Gośka zerknęła na Ankę, podciągając skraj szalika na nos. Z całej jej twarzy widoczne były teraz jedynie brązowe oczy. — Tam. — Anka wskazała dłonią róg Mariensztatu i Nowego Zjazdu, zza którego widać były już białe i czerwone lampy wiaduktu Pancera — Podrzucić cię do domu? Gośka pokręciła głową. — Nie, przejdę się na plac Piłsudskiego, stamtąd może złapię Metro. Albo pójdę na piechotę przez Ogród Saski i Elektoralną. — zastanowiła się przez chwilę, po czym pokiwała głową — Chyba mam ochotę na spacer. — Nie zamarznij. — poradziła z troską Anka. — Nie zamarznę. — obiecała jej Gośka — Zadzwonię w poniedziałek, dobrze? — Koniecznie! — przytaknęła stanowczo Anka. W domu czekały na Ankę dwie niespodzianki. Pierwszą był Tata, w kamizelce i koszuli, ale bez marynarki, a drugą wielka, sięgająca niemal sufitu choinka, już ustawiona na stojaku w rogu salonu. — No, nareszcie — mruknął na widok Anki Tata — Już sam się miałem brać za ubieranie. — Nie ma mowy! — zaprotestowała stanowczo Anka — Przebiorę się tylko i zaraz wracam. Ubieranie choinki zajęło im prawie półtorej godziny, być może dlatego, że Anka uparła się na własnoręczne ozdobienie górnych partii drzewka, a zwłaszcza na zatknięcie na jego szczycie gwiazdy. W tym celu musiała najpierw wspiąć się na krzesło przy asekuracji Taty, a kiedy to okazało się niewystarczające, Tata został zmuszony wziąć ją na barana. — No, mam wrażenie, że trochę ci się przybrało, moja droga. — skomentował z grymasem, krzywiąc się nieco pod ciężarem córki. — Nieprawda! — zaperzyła się Anka, czerwieniejąc gwałtownie — Ważę tyle samo, co rok temu! W pracy tej dzielnie asystowały im Hela, rozpakowująca ozdoby z przyniesionych ze strychu pudeł i ocierająca je z kurzu, oraz udzielająca im z kanapy rad i wskazówek tyczących się ogólnej kompozycji i estetyki Mama. Końcowy efekt był tak satysfakcjonujący, że Anka odmówiła zjedzenia kolacji w jadalni i przyniosła swój talerz do salonu, gdzie zgasiła górne światło. Jedząc w fotelu, przyglądała się z zadowoleniem mrugającym kolorowym lampkom i rozbłyskom krzesanym na lśniących krągłościach bombek przez tańczące w kominku płomienie. Poniedziałkowy poranek spędziła z ołówkiem i notatnikiem, szkicując od niechcenia zapamiętaną z soboty nocną panoramę Starego Miasta. Nie przykładała się do tego specjalnie, jako że w głębi duszy czekała już na telefon od Gośki i cieszyła się na perspektywę spotkania. Gośka zadzwoniła koło trzeciej. Wbrew prognozom, przez cały poniedziałek nie spadł ani jeden płatek śniegu, więc zgodnie z ustaleniami poczynionymi na placu Zamkowym, umówiły się na wtorek pod halą sportową na placu Muranowskim. — Może zamiast tych łyżew pójdziemy na basen? — zaproponowała Gośka, a Anka była sobie w stanie wyobrazić grymas na jej twarzy. — Łyżwy. — odparła stanowczo — Jutro, w samo południe. — Na wszelki wypadek wezmę kostium. — westchnęła Gośka. — Ani się waż! Spotkały się przed wejściem do hali noszącej oficjalne miano Muranowskiego Domu Sportu imienia Janusza Kusocińskiego, ale ze względu na zawieszony nad wejściem neon przedstawiający maszerującą grupę pingwinów, powszechnie nazywaną Halą pod Pingwinami. Dom Sportu był obłym, kilkupiętrowym olbrzymem ze stali i szkła, zajmującym, wraz z otaczającym go małym parkiem, większą część placu. Wewnątrz mieściły się dwa wielofunkcyjne boiska, z których jedno zamieniało się w zimie w sztuczne lodowisko, dwa baseny, kilka sal gimnastycznych oraz umieszczony na przykrytym przeszkloną kopułą dachu kort tenisowy. Gośka zdziwiła się niepomiernie, zobaczywszy, że Maleńka przyniosła własne łyżwy. — Anka, widziałaś? — szturchnęła Ankę łokciem — Maleńka ma swoje łyżwy! — Co w tym dziwnego? — wzruszyła ramionami Anka — W szkole powszechnej też miałam swoje. Z wypożyczonymi nigdy nic wiadomo, prawda, Maleńka? — Święte słowa. — przyznała poważnie Maleńka. — I co ja tu robię z takimi dwoma Schnelldorferkami? — mruknęła zrezygnowanym głosem Gośka. Ustawiły się w kolejce przy kasach. Hala była pełna nastolatków i dzieciaków pod opieką rodziców i starszego rodzeństwa. Kiedy wreszcie udało im się kupić bilety i wypożyczyć łyżwy, oniemiały — lodowisko było wypełnione ludźmi. — A mogłyśmy pójść na basen. — oznajmiła cierpko Gośka. — Myślisz, że tam lepiej? — prychnęła Anka — W końcu przerwa świąteczna. Trudno, skoro nie da się pościgać, to może przynajmniej nauczymy Gośkę jeździć? — No, zobaczymy, co z tego wyjdzie. — powiedziała, mrużąc oczy, Maleńka — Boję się, że uczennica może być trochę bałwan. Gdy tylko weszły na taflę i ujęły Gośkę pod ramiona, otrzymały kategoryczny zakaz puszczania jej bez względu na wszystko i już do końca kursu, pomimo próśb, kpin i obietnic, nie udało im się namówić jej na samodzielną przejażdżkę. Gośka męczyła się straszliwie, nie będąc w stanie rozluźnić napiętych panicznie mięśni i mimo że miała na sobie tylko sweter i spódnicę, oblewała się obficie znojnym potem. — Wystarczy. — oświadczyła po półgodzinie, ocierając zlane męką czoło — Już wystarczy. Przecież nikogo nie zabiłam, żeby się tak nade mną znęcać. Odstawcie mnie do bandy i idźcie sobie pojeździć, a ja zobaczę, co tu dają w bufecie. Anka i Maleńka popatrzyły po sobie, wzruszyły ramionami, po czym, zgodnie z życzeniem, odholowały Gośkę do wyjścia z tafli. — To co teraz? — zapytała Maleńka. — Zobacz — pokazała dłonią Anka — Tamta część jest chyba dla tych, co potrafią jeździć. I tam jest luźniej niż tutaj. — Jedziemy. — zadecydowała Maleńka. Anka jeździła ostatni raz na łyżwach na początku gimnazjum, ale jej mięśnie szybko przypomniały sobie technikę i odzyskały dawną wprawę. Ramię w ramię z Maleńką zatoczyły szerokie koło wzdłuż umownych granic zaawansowanej części lodowiska, zręcznie wymijając maruderów. Podczas drugiego okrążenia Anka wysunęła się do przodu, odwróciła twarzą do Maleńkiej i jadąc tyłem, z dłońmi splecionymi na plecach, posłała jej zadowolony uśmiech. — Niezła jesteś! — oznajmiła z uznaniem. — Ty też. — uśmiechnęła się Maleńka — I powinnaś częściej się tak ubierać. Pasuje ci. Anka zwinnie odwróciła się do Maleńkiej plecami, aby ukryć rumieniec. W ferie nie obowiązywał przymus noszenia mundurku szkolnego, więc na ten wypad ubrała się nieco po chłopięcemu: w szary, wełniany golf i niebieskie dżinsy. Ubierała się tak bardzo rzadko, zazwyczaj preferując stylizacje znacznie bardziej dziewczęce, ale komplement Maleńkiej i tak sprawił jej przyjemność. Najeździwszy się do syta, ku aprobacie Gośki, zjadły w bufecie obiad. Było tak tłoczno, że zaczynały już godzić się z perspektywą jedzenia na stojąco, kiedy Maleńka jakimś cudem wypatrzyła zwalniający się właśnie stolik i rzuciła się do niego przez salę, niemalże rozlewając zupę. Gdy wyszły na zewnątrz, padał śnieg, okrywając szare, granitowe płyty placu Muranowskiego białym puchem i oblepiając nagie korony drzew skrzącym się w świetle świeżo rozpalonych latarni srebrem. Zatrzymały się na chodniku z twarzami uniesionymi do granatowego nieba i tańczących w nim maleńkich, rozmigotanych gwiazdek. — Pięknie. — powiedziała marzycielskim głosem Maleńka. — Biedny profesor Przeniczny. — westchnęła Anka. Gośka i Maleńka wymieniły się zaskoczonymi spojrzeniami. — Co takiego? — zdziwiła się Gośka. — Profesor Przeniczny. Fizyka. — To wiemy. — stwierdziła Gośka — Ale dlaczego biedny? — Jak to, dlaczego? — oburzyła się Anka — Święta w szpitalu! — Faktycznie. — zafrasowała się Maleńka. — Może go do świąt wypuszczą. — zasugerowała Gośka. — Oby. To przecież taki dobry dziadzio. — pokiwała głową Anka. — Myślałam, że nie lubisz fizyki. — powiedziała Gośka. Anka wzruszyła ramionami. — Fizyki nie lubię, ale lubię profesora. To jak, jutro sanki? — Jutro odpada. — skrzywiła się Gośka — Muszę pomóc mojej nieszczęsnej matce z zakupami. — Ja też nie mogę. — dodała Maleńka — Umówmy się na po świętach, Ania. — Jak będzie jeszcze się na co umawiać. — mruknęła rozczarowana Anka. — Będzie, będzie. — pocieszyła ją z uśmiechem Gośka — Głowa do góry. Ten śnieg, który zaczął padać we wtorek po południu, sypał stateczną, niespieszną bielą przez całą środę, zapowiadając białe i śnieżne święta jak z bajki. Sypał jeszcze w czwartek rano, w Wigilię, w którą Anka obudziła się przed świtem, skulona w kłębek, z podbrzuszem pulsującym znajomym, mdłym bólem.
  12. Rozdział 8 Poniedziałek rozpoczął się szaro i ponuro. W nocy ściął mróz, resztki śnieżnego błota pozamarzały, nadając trawnikom wyglądu pobojowiska z czasów Wielkiej Wojny. W sercu Anki za to wszystko grało i śpiewało, kiedy myła w łazience zęby, zerkając na swoje bursztynowe serduszko. Odłożywszy szczoteczkę do kubka i starannie wypłukawszy usta, odrzuciła włosy na plecy i kręcąc odsłoniętymi ramionami, z przyjemnością przyjrzała się ognistym odblaskom na gładkiej powierzchni miodowego klejnocika. Westchnęła z zadowoleniem i nie mogąc przestać się uśmiechać, wróciła do pokoju, aby ubrać się do szkoły. — O, jaka rozanielona. — powitał ją w jadalni Tata — Dzień dobry. — Dzień dobry, Tato! — Anka przytuliła się do niego i pocałowała w policzek — Ładnie pachniesz. Nowa woda kolońska? — Ta sama, co zwykle. — zaśmiał się Tata — Siadaj, córeczko. Słuchaj, może pojedziemy dzisiaj razem? Wysadzimy cię pod szkołą. — No pewnie! — zgodziła się ochoczo Anka, po czym zmarszczyła brwi — A gdzie Mama? — Została w łóżku. — powiedział Tata — Nie czuje się dzisiaj najlepiej. — Ale nic poważnego? — zaniepokoiła się Anka. — Nic poważnego. — zapewnił ją Tata. Hela przyniosła Ance śniadanie: jajko na miękko, do tego bułeczki z masłem, talerzyk konfitur i herbatę. Przez chwilę jedli obydwoje w milczeniu, aż wreszcie Anka przypomniała sobie, o co miała zapytać Tatę po wczorajszej rozmowie z Krzyśkiem. — Tato? — odezwała się, mrużąc oczy — Ty byłeś na studiach... barwiarzem? Tata parsknął, zasłonił usta serwetką. — Skąd w ogóle ci to przyszło do głowy? — Byłeś, czy nie? — nacisnęła Anka. Tata westchnął. — Byłem. W Tybindze. Zresztą razem z Maksem. Pamiętasz Maksa, prawda? Anka pokiwała głową. Oczywiście, że świetnie pamiętała Maksa. — Tam nazywało się to Bux. — ciągnął Tata — Od Burschenschaftu. — I byłeś w ma... to znaczy, pojedynkowałeś się? — zapytała powoli Anka, mierząc go wzrokiem. Tata zastanowił się przez chwilę nad odpowiedzią, żując bułkę z masłem i miodem. — Pojedynki to głupota, kochanie. — stwierdził w końcu — Przynajmniej te studenckie. — Wiem. — poważnie skinęła głową Anka — Ale ja nie o to pytałam. Tata wziął się ostro za jedzenie, najwyraźniej próbując ją przeczekać, ale Anka była już z tą taktyką doskonale obeznana. — Tato. — mruknęła ponaglająco, marszcząc brwi. Tata wykrzywił się do niej niechętnie. Przełknął, otarł usta serwetką i westchnął ze zrezygnowaniem. — Aniu — powiedział — Młodzi ludzie, czy na studiach, czy w szkole, robią czasami różne głupstwa... — I to jest zupełnie normalne, tak? — podpowiedziała spokojnie Anka — W ogóle nie ma sobie czym zawracać głowy, kiedy młodzi ludzie w szkole zrobią od czasu do czasu coś głupiego, prawda? Tata dopiero teraz zdał sobie sprawę, w jaką pułapkę się wpakował. — Skąd w ogóle o tym usłyszałaś? — zapytał, usiłując desperacko zmienić temat. — Od Mamy. — odparła niewinnie Anka. — Chyba będę musiał z Mamą zamienić parę słów o rozpuszczaniu plotek. — oznajmił chmurnie Tata. — Nie fatyguj się. — rzuciła gładko Anka — Już ja z Mamą porozmawiam w twoim imieniu. Tata przyjrzał się jej uważnie. — Czy ja zrobiłem ci coś złego, Aniu? — zapytał nieszczęśliwym głosem. Anka wybuchnęła śmiechem, podniosła się od stołu i pocałowała Tatę w policzek. — Chodź — powiedziała — Musimy się zbierać. — To przerażające, jakie wy dwie jesteście czasami do siebie podobne. — gderał półgłosem w holu Tata, wkładając płaszcz i owijając szyję szalikiem. Anka wyszczerzyła do niego zęby w uśmiechu. — Nie wierzę własnym uszom. — oznajmiła powoli Gośka, wybałuszając na Ankę oczy — Powtórz, bo musiałam się przesłyszeć. — Niczego nie będę powtarzać, odwal się. — burknęła zaczerwieniona kwieciście Anka — Doskonale słyszałaś za pierwszym razem. Stały na podwórzu szkoły, spotkawszy się w bramie, częściowo schowane za pniem dorodnego grabu. Wydychały chmury pary podczas tej ściszonej rozmowy, bo poranek był przeraźliwie zimny. Gośka przestąpiła z nogi na nogę, poprawiła w zamyśleniu szkolny beret. — Chcesz przez to powiedzieć, że pomyliłam się w szacunkach? — zapytała po chwili. — Nie. — odparła Anka — To ty chcesz to powiedzieć. Ja chciałam powiedzieć dokładnie to, co powiedziałam. Gośka zmrużyła oczy. — I jesteś pewna, że... — Nic mi się nie przyśniło. — przerwała stanowczo Anka, lekko już zirytowana — Nie chcesz, to nie wierz, ale... Zza grabu wyłoniły się Lufa z Karolą. Zatrzymały się obydwie na ich widok, przyglądając się im ciekawie. — Serwus. — odezwała się Lufa — Co wy, nie wybieracie się dzisiaj do szkoły? — Właśnie się wybieramy. — oznajmiła Gośka. — I co takiego ci się nie przyśniło, Anka? — zainteresowała się Karola. Anka odwróciła wzrok. Gośka wyszczerzyła w uśmiechu zęby. Ciemne, bystre oczy Karoli przeskoczyły uważnie pomiędzy nimi. — Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, Karolku. — upomniała ją Gośka. — Nikt z Karolem w piekle nie wytrzyma. — mruknęła Lufa — Idziecie w końcu, czy nie? — Idziemy, idziemy. — powiedziała z uśmiechem Gośka i puściła oko do Anki, która udawała, że nie zwraca na nią uwagi. Karola, obserwująca je obydwie z wyrazem zadziwionej konsternacji na twarzy, pokręciła głową i wzruszyła ramionami. — No, to na kiedy planujesz następny raz? — zapytała od niechcenia Gośka w trakcie obiadu, który jadły całą paczką, tak jak zdarzało im się ostatnio coraz częściej. Anka niemalże opluła się gulaszem. Zgromiła Gośkę wzrokiem, zasłaniając usta serwetką. Lufa i Maleńka popatrzyły po sobie pytająco. Karola odłożyła widelec i przyjrzała się Ance uważnie. — Następny raz? — uniosła brew Maleńka. Gośka uśmiechnęła się tajemniczo. — Mam wrażenie — powiedziała powoli Karola — Że jakoś ostatnio wydarzyło się coś, o czym powinnyśmy wiedzieć. — Nie powinnyście. — burknęła Anka, rumieniąc się wściekle. — Czyli coś się jednak wydarzyło. — skwitowała Maleńka. — Czy to przypadkiem ma jakiś związek z bratem Dorci? — zapytała nagle Karola, w zamyśleniu pocierając czubkiem długiego, szczupłego palca brzeg szklanki z kompotem. Anka poderwała się, prawie przewracając krzesło. — Muszę lecieć. — oznajmiła i chwytając teczkę, wypadła ze stołówki. Resztę lekcji spędziła z nosem w książkach, udając, że nie dostrzega ani Gośki, ani szybkich spojrzeń rzucanych jej przez ramię przez Karolę, ani intensywnego wzroku Maleńkiej spod okna. Jedyną, na której tajemnica Anki najwyraźniej nie zrobiła żadnego wrażenia, była stoicko beznamiętna Lufa. Po lekcjach Gośka przepchnęła się przez zatłoczoną szatnię i przycupnęła obok Anki, na samym końcu ławki. Anka ubrała się szybko, chwyciła teczkę i wstała, gotowa do wyjścia, ale Gośka chwyciła ją za rękaw i pociągnęła z powrotem. — Nie złość się. — mruknęła. — Nie złoszczę się. — odparła chłodno Anka — Czasami po prostu za dużo paplasz. — Przecież niczego nie wypaplałam. — obruszyła się Gośka — Spowiłam cię za to w aurę tajemniczości. — pokiwała głową z poważną miną, najwyraźniej dumna z siebie. — Sama się spowij. — prychnęła Anka — One pewnie sobie teraz myślą, że ja już... już... Urwała, odwróciła twarz, aby ukryć wzbierający na policzkach rumieniec. — No? — zachęciła ją łagodnie Gośka. — Odwal się. — burknęła ze złością Anka. — Oj, Aniu. — westchnęła Gośka — Widzisz, właśnie wychodzi z ciebie to całe twoje nieszczęsne dziewictwo. Zamiast dawać dyla, trzeba było się po prostu uśmiechnąć i powiedzieć, że następny raz będzie w swoim czasie. Albo i nie powiedzieć nic. Dziewczyny pospadałyby z krzeseł. A ty jak Kopciuszek, w nogi. A potem siedziałaś przez resztę dnia naburmuszona, jakby ci kto zrobił wielką krzywdę. Anka pokręciła głową. — Ale ja tak nie potrafię. — powiedziała ponuro. — Potrafisz, potrafisz. — zapewniła ją Gośka — Popatrz na mnie. No, popatrz. Ujęła podbródek Anki i delikatnie obróciła jej twarz ku sobie. — Uśmiechnij się. — poleciła spokojnie. — Daj mi spokój. — burknęła Anka. — No, uśmiechnij się. Proszę. Anka uśmiechnęła się nieszczerze. — Nie tak. — powiedziała Gośka — Opuść lekko głowę. Uśmiechnij się samymi kącikami ust. Kącikami, Kosiu. Mam ci pokazać, gdzie masz kąciki? Teraz popatrz na mnie. Nie unoś głowy! Unieś za to nieco brwi. O, właśnie tak wygląda tajemniczy kobiecy uśmiech. Widzisz? — Nie widzę. — Poćwicz w domu. — doradziła Gośka — I musisz popracować nad tą swoją cnotliwością, bo aż mi ciebie szkoda. Rozejrzała się ostrożnie. — Widzisz się dzisiaj z Krzyśkiem? — zapytała szeptem. — Nie wiem. — odpowiedziała z westchnieniem Anka. — Poważnie? Nie umówiliście się na następną randkę? — zdziwiła się Gośka. — Nie było okazji. — mruknęła Anka. Gośka przewróciła oczami i pokręciła głową. — I o tym właśnie mówię. No już, już, nie płoń mi się tutaj. Przecież to było normalne pytanie. — Być może dla ciebie. Chodźmy już, co? — zaproponowała niecierpliwie Anka, podnosząc się z ławki. — Chciałam tylko powiedzieć — oznajmiła Gośka, dopinając palto — Że mogłabyś poćwiczyć i na nim. W warunkach bojowych, jak to mówią. Proszę uprzejmie. — otworzyła i przytrzymała dla Anki drzwi. — Gośka? — rzuciła groźnie Anka, mijając ją w progu. — Słucham? — ćwierknęła niewinnym głosem Gośka. — Ty powiedziałaś Karolowi o Krzyśku? — Ania — Gośka chwyciła ją za rękę — Przysięgam ci na wszystko, na co warto przysięgać, że nawet o nim nie wspomniałam. Nie tylko Karolowi, ale w ogóle nikomu. Jeśli chodzi o twojego Krzyśka, to jestem jak grób generała Maczka. — To skąd ona wiedziała? — zmarszczyła brwi Anka. — Bo widziała, co się działo na Andrzejkach i połączyła fakty. — wyjaśniła Gośka, wzruszając ramionami — Z tego Karola jest całkiem sprytna bestia, aż trochę strach... Zatrzymała się nagle ze zmarszczonymi brwiami, wpatrując się z napięciem w bramę szkoły. — Co się dzieje? — zapytała zaskoczona Anka. — Czy to aby nie twój laufer? — mruknęła Gośka. — Rzeczywiście. Kto z nim jest? — Anka zmrużyła oczy, z niepokojem przyglądając się stojącej przy Krzyśku niskiej postaci w palcie i berecie, z zarzuconą na ramię szkolną teczką. — Przypadkiem nie Dorcia? — powiedziała Gośka. — Chyba przypadkiem Dorcia. — zgodziła się z ulgą Anka. Zawahała się przez chwilę — Nie wiem, czy powinnam im teraz przeszkadzać? — Stoją w bramie — zauważyła Gośka — Więc sami się proszą. Przez płot raczej nie skacz, bo w najlepszym przypadku podrzesz sobie rajstopki, a w najgorszym coś znacznie cenniejszego. Poza tym Dorcia to już prawie jak rodzina. Anka wymierzyła jej kuksańca w żebra. — Idę. — zadecydowała. — Darz bór. — Gośka pobłogosławiła ją gestem. Anka ruszyła w stronę bramy, nerwowo zaciskając palce na rączce teczki. Krzysiek stał zwrócony do niej tyłem, ale Dorcia spostrzegła ją od razu, rzucając w jej stronę badawcze spojrzenie. — ...po prostu czuję się trochę dziwnie, kiedy mój rodzony brat kręci mi się pod szkołą. — dokończyła. — Serwus. — przywitała się nieśmiało Anka. Krzysiek drgnął, odwrócił się do niej i posłał jej lekko zażenowany uśmiech. — Serwus. — odpowiedział. Dorcia uważnie przyjrzała się im obydwojgu po kolei. — Nie przeszkadzam? — zapytała Anka. — Skądże. — powiedział szybko Krzysiek, zerkając na swoją siostrę. — Właściwie to muszę już lecieć. — stwierdziła Dorcia, przenosząc wzrok z Anki na Krzyśka — Pogadamy w domu. Serwus. Obok nich przemknęła niczym cień Gośka, po drodze puszczając do Anki oko. — O co chodziło? — zapytała nieco niepewnym głosem Anka. Krzysiek wzruszył ramionami. — Wpadliśmy na siebie z Dorotą przypadkiem. — wyjaśnił niechętnie — Mniejsza z tym. Przyszedłem, bo chciałem cię zobaczyć. Masz może ochotę na spacer, Aniu? — Ochotę mam. — powiedziała z grymasem Anka — Ale nie mam czasu. Muszę jechać na angielski. — Ach... no tak. — zmartwił się Krzysiek — Oczywiście. Trudno. Może w takim razie jutro? — Dobrze. — zgodziła się Anka — Umówmy się na jutro po szkole. — Świetnie. Jesteśmy umówieni. Krzysiek zawahał się przez moment z utkwionymi w Ance niebieskimi oczami. Zmieszany, uśmiechnął się do niej nieśmiało, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę Rozbratu. Anka, nieco zawiedziona, odprowadzała go przez chwilę wzrokiem. Westchnęła w końcu, wzruszyła ramionami i pomachała ręką oczekującemu przy samochodzie Stefanowi. — Panie profesorze — powiedziała Anka, wyjmując z teczki oprawioną w czerwoną skórę książkę — Czy moglibyśmy porozmawiać o „Through the Looking-Glass”? — Oczywiście. — rozpromienił się profesor Mallory, splatając dłonie na brzuchu — Jak ci się podoba? — Wydaje mi się troszeczkę dziwna, ale bardzo ciekawa, dziękuję. — uśmiechnęła się Anka, otwierając książkę w miejscu, które uprzednio zaznaczyła sobie zakładką — Tylko mam problem ze zrozumieniem tego wiersza... — „Jabberwocky”? — domyślił się profesor, zerkając na Ankę znad okularów. — Tak, „Jabberwocky”. — skinęła głową Anka — Czy te słowa w ogóle istnieją? Profesor Mallory uśmiechnął się do niej, pocierając bródkę dłonią. — Owszem, widzisz je w książce, nawet ułożone w wiersz. — powiedział — Dlatego, według mnie, one istnieją jak najbardziej. Myślę, że to, o co tak naprawdę chcesz zapytać, to czy one coś oznaczają. — Tak. — przyznała nieco speszona Anka — Właśnie o to mi chodzi. Nie potrafię znaleźć ich znaczenia. Profesor wypił łyk herbaty. — A Humpty-Dumpty? Dotarłaś już do tej części? — Dotarłam, ale... — Anka zawahała się przez chwilę. — Ale to, co mówi Humpty-Dumpty, zupełnie do ciebie nie przemawia, prawda? — podpowiedział profesor Mallory. — Właśnie. Przecież on wyraźnie próbuje Alicję zbyć. Profesor pokiwał głową, przyglądając się jej z uśmiechem. — Myślę, że szukasz znaczenia tych słów w złym miejscu. — oznajmił. Anka zamrugała oczami, zaskoczona. — Ale... patrzyłam w dwa różne słowniki... — Wcale nie mam na myśli słowników. — uśmiechnął się profesor, wyciągając rękę — Mogę? — Oczywiście. — Anka podała mu książkę. Profesor Mallory poprawił okulary, przerzucił kartkę. — Mówiąc ogólnie, „Jabberwocky” jest historią o bohaterskim młodzieńcu, który wyrusza zabić jakiegoś smoka, czy też innego groźnego potwora. Zgadzamy się z tym obydwoje? — zapytał. Anka skinęła twierdząco głową. — Doskonale. — uśmiechnął się swoim oszczędnym uśmiechem profesor — W takim razie zamknij teraz oczy. Zaskoczona Anka zerknęła na niego badawczo, po czym zamknęła powieki. Profesor Mallory zaczął czytać swoim głębokim, niskim głosem: Twas brillig, and the slithy toves
 Did gyre and gimble in the wabe;
 All mimsy were the borogoves, 
And the mome raths outgrabe. 
 — Nie otwieraj oczu. — uprzedził ją profesor — Powiedz mi, co zobaczyłaś? — Szczerze mówiąc, nie jestem pewna. — powiedziała ostrożnie Anka. — Przeczytam jeszcze raz. Nie próbuj na siłę wyciągać z tych słów znaczenia. Skup się tylko na ich brzmieniu, pozwól im opowiedzieć sobie historię. Anka skinęła niepewnie głową. Profesor przeczytał ponownie pierwszą zwrotkę, zerkając na zmarszczone brwi Anki. — Widziałam... — Anka zawahała się przez moment, pocierając usta czubkiem palca — Popołudnie w gęstej, gorącej dżungli. Albo może w bagnistym lesie. Jakieś małe, śliskie stworzonka wijące się wśród mokrych liści. I duże, kolorowe ptaki skrzeczące na gałęziach wysokich drzew. — Brawo. — powiedział z uśmiechem profesor Mallory, zamykając książkę — Właśnie rozwiązałaś zagadkę tego wiersza. Anka otworzyła oczy. — Ale skąd mogę wiedzieć, że moje tłumaczenie jest właściwe? — zastanowiła się, sięgając po filiżankę. — A dlaczego miałoby być niewłaściwe? — profesor Mallory nachylił się bliżej, zaglądając jej w oczy — Jest tak samo właściwe, jak każde inne. Gdyby Carroll chciał przekazać nam jasną wiadomość, użyłby słów, które są dla wszystkich zrozumiałe. Ale on wolał dać nam ramę, na której jego pędzlem możemy namalować nasz własny obraz. I o to właśnie chodzi w tym wierszu, Anna. Postrzegamy nasz świat przez pryzmat słów, którymi go opisujemy, a słowa to wspaniały wynalazek, ale czasami potrafią stać się dla naszej wyobraźni pułapką. I to jest właśnie lekcja Carrolla dla nas. Rozbierając się w holu z palta i butów, Anka usłyszała dobiegający z otwartego gabinetu głos Taty. Była to rzecz dziwna, bo Tata zawsze dbał, aby drzwi były szczelnie zamknięte, gdy pracował. Z pantoflami w dłoni, Anka zbliżyła się do sączącej się przez szparę smugi światła i od razu poczuła ciężki zapach tytoniowego dymu. — Maćku — mówił Tata — Ja rozumiem, że ten twój Toporczyk to gówniarz i że próbuje sobie wyrobić markę, ale weźże ty go trochę utemperuj. Czytałeś, co on napisał w dzisiejszym wydaniu? Jeśli prezydent apeluje o jedność w rządzie, to jaki z tego wynika szerszy kontekst? No właśnie. Nie możemy sobie na coś takiego pozwolić, szczególnie teraz. Kwapiszewski cały się zagotował, jak to zobaczył. Aż się pali, żeby wam wsadzić zewnętrznego redaktora merytorycznego, a po co wam to? Tata umilkł na chwilę, słuchając. — Nie, Maćku. Żarty się skończyły. Teraz już idziemy na całość i wyjdziemy z tego albo z tarczą, albo na tarczy. Tego całego Toporczyka na razie gdzieś schowaj, nie wiem, do działu sportowego, albo niech gnój pisze o pogodzie, byle tylko bez aluzji. A jutrzejszym pogrzebem najlepiej niech zajmie się Miecio. Pogadamy w piątek. Ucałuj Luśkę od Zosi i ode mnie. Cześć. Brzęknęła odkładana słuchawka. Anka zajrzała do środka. Tata, bez marynarki, w rozpiętym kołnierzyku i z podwiniętymi rękawami koszuli siedział z łokciem na biurku, pocierając skronie czubkami palców. — Zostawiłeś otwarte drzwi. — powiedziała Anka. Tata uniósł głowę i spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem. — Wiem. — westchnął — Nie miałem wyjścia. Nie czujesz, jak tu duszno? Powietrze w gabinecie faktycznie było ciężkie, gorące i gęste od dymu. Grzbiety książek, którymi zastawiona była biblioteczka za plecami Taty, wyglądały szarawo i mdło, jak przez mgłę. — Za dużo palisz. — stwierdziła z grymasem Anka. — Palę tyle, co zazwyczaj. — zaprotestował Tata — Komin musiał się zatkać. Trzeba będzie ściągnąć tu Siwka, ale to pewnie dopiero po świętach. — Otwórz okno. — doradziła Anka. — Nie mogę. — Niby dlaczego nie? Tata otworzył szufladę biurka i wyjął z niej wyrwaną klamkę. Anka uśmiechnęła się protekcjonalnie. — No i co z tego? Przecież to wystarczy wcisnąć i przekręcić. — Tak? — uniósł brew Tata — Sama spróbuj, jak jesteś taka mądra. — Też mi wielka filozofia. — prychnęła lekceważąco Anka, zabierając klamkę — Zaraz ci to naprawię. — Śmiało. — uśmiechnął się krzywo Tata. Anka podeszła do okna, przyjrzała się klamce. Wyglądała niemalże dokładnie tak samo, jak ta z gośkowego okna, która pewnego dnia w ubiegłe wakacje niespodziewanie została Gośce w ręku. Kwadratowy bolec powinien pasować do otworu w ramie — klamka co prawda nie będzie się trzymała, ale okno w dalszym ciągu przy odrobinie sprytu da się otworzyć i zamknąć. Mrużąc oczy, Anka wsunęła bolec w otwór we framudze. Posyłając Tacie zwycięski uśmiech, chwyciła za uchwyt i spróbowała przekręcić go w górę. Klamka ani drgnęła. Anka spróbowała jeszcze raz, bezowocnie, po czym ostrożnie wyciągnęła bolec z otworu i przyjrzała mu się uważnie. — No, no. — zadrwił za jej plecami Tata — Gdybym wiedział, że wyrosła nam tu taka złota rączka, już dawno wziąłbym cię na etat w ministerstwie. Anka zacisnęła zęby. Powoli wsunęła bolec jeszcze raz, po czym z całej siły szarpnęła za klamkę. Bez rezultatu. Przygryzając wargę, spróbowała na siłę odciągnąć ramę okna od ościeżnicy. — Tylko nie wybij szyby. — ostrzegł kpiąco Tata. — Przeszło mi to przez głowę, owszem. — przyznała Anka, obserwując ze złością uparty mechanizm. — Zostaw już, Ania. — powiedział Tata — Jakoś wytrzymam. Anka westchnęła i wzruszyła ramionami. — Nie lubię, jak rzeczy nagle przestają działać. — stwierdziła ze zrezygnowaniem. — Co ty powiesz? — uśmiechnął się do niej Tata — Ja przepadam. Nic nie sprawia mi takiej przyjemności, jak obserwowanie fachowców przy pracy. Anka pokazała mu język. We wtorek rano, przed fizyką, Karola zjawiła się w klasie sama, wywołując ogólne zdziwienie. — Gdzie zgubiłaś Lufę, Karol? — zapytała ciekawie Gośka. — Lufa reprezentuje. — oznajmiła z uśmiechem Karola. Gośka nie zdążyła dopytać o szczegóły, bo do klasy wkroczył profesor Zielnik. — Mam dzisiaj dla was same dobre wiadomości. — oświadczył, zasiadając za biurkiem i otwierając dziennik — Jak zapewne wiecie, pan profesor Przeniczny przebywa obecnie w szpitalu i pobędzie w nim jeszcze przez chwilę. Otóż niezmiernie miło mi poinformować, że pan profesor czuje się świetnie i już nie może się doczekać powrotu do was. I to jest pierwsza dobra wiadomość. Zaś druga dobra wiadomość jest taka, że dzisiaj odbędą się tylko dwie lekcje. W klasie zaszumiało. — Tak, tak, dobrze słyszałyście. — pokiwał głową profesor Zielnik — Po drugiej lekcji jedziemy wszyscy na Powązki, gdzie godnie i z należytą powagą będziemy uczestniczyć w pogrzebie ofiar czwartkowej katastrofy lotniczej. Rozejrzał się surowo po klasie, zatrzymując przez chwilę wzrok na Gośce. — I mam szczerą nadzieję, że nikomu nie muszę wyjaśniać znaczenia słów „godnie” i „z należytą powagą”. — Ciekawe. — mruknęła zupełnie niespeszona Gośka. Anka nachyliła się do niej ze zmarszczonymi troską brwiami. — Ale miałam spotkać się z Krzyśkiem po lekcjach! — szepnęła zmartwionym głosem — No i Stefan... jak ja to teraz załatwię? Gośka zerknęła na nią kątem oka. — A teraz trzecia i najlepsza wiadomość — oznajmił profesor — Skoro nie ma z nami pana profesora Przenicznego, wykorzystamy tę okazję, aby porozmawiać sobie więcej o zawiłościach le plus-que-parfait, ponieważ niektóre z was najwyraźniej mają z nimi ogromny problem. Koś, chodź do tablicy, skoro masz tak dużo do powiedzenia. Zaraz po drugiej przerwie ogłoszono zbiórkę na podwórzu szkoły, gdzie uczennice Platerki zostały zapakowane do kilku wynajętych autobusów i zawiezione na Powązki Wojskowe. Na cmentarz weszły bramą od ulicy Powązkowskiej, po czym poprowadzono je centralną aleją w głąb nekropolii. Do samego jej serca dotrzeć im się nie udało, jako że w pewnym momencie natrafiły na mur czarnych i granatowych palt, gdzie zostały zatrzymane i ustawione w schludne szeregi. — Ale tłumy. — stęknęła Maleńka — Przecież nic nie będzie widać. — A co ty byś chciała oglądać? — mruknęła Gośka. — Kompanię honorową. — powiedziała łakomie Maleńka. — Zwieźli tu wszystkie szkoły z Warszawy, czy co? — zapytała dygocząca z zimna Dorcia, zła, bo jako najniższa w klasie mogła oglądać jedynie cudze plecy. — Nie ma mowy, w życiu by się wszyscy nie zmieścili. — pokręciła głową Anka. — O, patrzcie, tam stoi Norwid. — zauważyła Gośka, wspinając się na palce — To szkoła Syfona. — dodała po chwili, dostrzegając zdziwione spojrzenia — Ale jest ich tylko trójka! — A tam Słowacki. — pokazała Karola — Ale też tylko kilkoro. — To co, tylko nas zwieźli w całości? — zdziwiła się Anka. — Na to wygląda. — westchnęła Maleńka. — Nie. — odezwała się Magda Turek — Patrzcie, Batory też chyba cały. — Tylko my i Batory? — zmarszczyła brwi Anka — Ciekawe dlaczego? Gośka wzruszyła ramionami i przytuliła się do niej dyskretnie. — Żeby jeszcze tak nie wiało. — burknęła. Stały w milczeniu, rozglądając się ciekawie, podczas gdy na cmentarz napływały coraz to nowe fale ludzi. — O, zobaczcie, ksiądz. — zauważyła Anka — Mszy przecież nie było. Dziwne, nie? — Msza była tylko dla członków rodzin i najbliższych przyjaciół. — wyjaśniła półgłosem Lufa, która właśnie wcisnęła się między Gośkę a Karolę — A ksiądz jest na życzenie rodziny generała. — Byłaś na tej mszy? — zapytała Anka. — Byłam. — westchnęła ciężko Lufa — Dlatego opuściłam lekcje. Mój ojciec jeździł z generałem Maczkiem na ryby. — Bez Karola? — uniosła brew Maleńka. — Oczywiście, że bez Karola. — prychnęła Lufa — Jeździli we dwóch, ale czasami... — Dlaczego na mszy byłaś bez Karola, głupia. — przerwała jej, krzywiąc się, Gośka. — Sama jesteś głupia. — obruszyła się Lufa — A Karol się po cwaniacku wykręcił. — dodała z grymasem. Karola wyszczerzyła zęby. Anka zachichotała. — Przestańcie się śmiać, idiotki, bo nas też tu zaraz pochowają. — mruknęła ponuro Gośka. — Cicho, kondukt idzie. — fuknęła Lufa. — Ksiądz nie powinien iść razem z konduktem? — uniosła brwi Maleńka. — To państwowy pogrzeb. — szepnęła Lufa. Z bocznej alei dobiegły ich dźwięki werblowego tremolo. Zza rzędu drzew wyłonił się wojskowy sztandar z białym orłem w centrum czerwonego kawalerskiego krzyża. Za pierwszym sztandarem podążały inne, całe morze sztandarów, płynących falą biało-czerwonego przypływu między szpalerem wyprężonych na baczność cyprysów. Sztandary szły i szły, a Anka miała wrażenie, że zamarznie tutaj na kość, zanim ten pochód się skończy. Chorągwie skręciły, zatoczyły półkole wokół placu, ustawiły się zwartym szeregiem naprzeciwko tłumu. Po sztandarach pojawiły się niesione na ramionach, okryte biało-czerwonymi flagami trumny, które Anka była w stanie dojrzeć dopiero, kiedy stanęła na palcach. — Gdzie kompania honorowa? — zainteresowała się szeptem Maleńka, wyciągając szyję. — Kompania idzie na początku. — powiedziała cicho Lufa. — Lorenc, weź mnie na barana. — poprosiła Maleńka. — Zdurniała do reszty. — burknęła Gośka. — Uspokoicie się w końcu? — syknęła ze złością Lufa. Werble ucichły. Ktoś zaczął przemawiać, ale stały za daleko, aby słyszeć poszczególne słowa, dodatkowo przeszkadzał w tym gwiżdżący między cmentarnymi pomnikami wiatr. — Rany, jak zimno. — zaszczękała zębami Anka i przylgnęła do Gośki. Lufa spiorunowała ją spojrzeniem. — Nie żołądkuj się, jaśnie poświęcona, przecież i tak nic nie słychać. — mruknęła Gośka, ujmując ramię Anki. — Ani nie widać. — dodała rozczarowana Maleńka. Były już zdrowo zmarznięte, kiedy w końcu rozległ się dźwięk trąbki. Trębacz grał „Hasło Wojska Polskiego”, czyli trumny musiały być właśnie opuszczane do grobu. Po trzykrotnym powtórzeniu motywu trąbka ucichła, usłyszały za to komendę i ostry szczęk przeładowywanej broni. Huknęło, odgłos salwy honorowej przetoczył się w zimnym powietrzu, rezonując o kamienne pomniki. Anka drgnęła, zaskoczona, przytuliła się mocniej do Gośki. Szczęknęły jednocześnie repetowane karabiny, huknęło raz jeszcze, i jeszcze, i nagle nastała martwa cisza — wtedy od wschodu dobiegł do nich odległy grzmot artyleryjskiej salwy z kaponier Cytadeli. Nie zdążyło jeszcze ucichnąć jej echo, kiedy zagrzmiała druga, po niej kolejna. Głuchy pomruk armat sprawił, że Anka z jakiegoś powodu zadrżała, poczuła, jak włoski na karku stają jej dęba. — Szesnaście... siedemnaście... osiemnaście... — liczyła szeptem Gośka. — Dwadzieścia jeden. — dokończyła Lufa — Pełny salut narodowy. Po ostatnim, dwudziestym pierwszym wystrzale, na cmentarzu zapadła zupełna cisza. Gdzieś za nimi rozległ się nagle ryk silników. Jak na komendę uniosły głowy, w samą porę, aby zobaczyć przelatujące nad nekropolią cztery wojskowe odrzutowce w ciasnym szyku, ciągnące za sobą smugi białego i szkarłatnego dymu. Za cmentarzem samoloty rozdzieliły się w dwie biało-czerwone pary, uciekły w przeciwne strony, znikając w niskich, popielatych chmurach. — To chyba tyle? — powiedziała Gośka, zmrużonymi oczami obserwując rozlewające się w szarości nieba kolory. — Ludzie zaczynają się rozchodzić. — zauważyła Anka. — Mamy wracać do autobusów. — poinformowała je stojąca przed nimi Baśka Szajer, chuchając obłokami pary. Gośka puściła do Anki oko. — Urywamy się? — zaproponowała cicho z łobuzerskim uśmiechem. — Daj spokój. — ofuknęła ją Anka — Przecież i tak muszę zaczekać na Stefana. No i... — zaczerwieniła się, spuszczając wzrok — Sama wiesz, co jeszcze. — Aha. — wyszczerzyła zęby Gośka — Siła wyższa. Trudno, dotrzymam ci towarzystwa przynajmniej do autobusu. — Anka — odezwała się nagle Dorcia, która z trudem zdołała przepchnąć się do nich przez tłum. W swoim opadającym na oczy berecie wyglądała jak zmarznięty i nieszczęśliwy krasnoludek — Możemy pogadać? — No pewnie. — skinęła głową zaskoczona nieco Anka. — We dwie? — dodała Dorcia, rzucając znaczące spojrzenie na Gośkę, która uśmiechnęła się niewinnie, wzruszyła ramionami i demonstracyjnie odwróciła się na pięcie. Anka i Dorcia zaczekały, aż tłum się trochę przerzedzi, po czym niespiesznie ruszyły aleją w stronę bramy. — Anka — odezwała się Dorcia — Wiem, że to nie moja sprawa, ale... czy między tobą a moim bratem coś jest? Anka popatrzyła na nią zaskoczona, nie do końca wiedząc, jak odpowiedzieć na to pytanie. — Bo wiesz... — dodała z grymasem Dorcia — On ma dziewczynę. Anka zatrzymała się w miejscu, wpatrzona w Dorcię szeroko otwartymi oczami. Jej żołądek skulił się nagle w ciasny, bolesny węzeł. Ktoś potrącił ją z wyburczanymi pospiesznie przeprosinami, ale Anka nawet tego nie zauważyła. — Ania — Dorcia zmarszczyła brwi, przyglądając się jej z niepokojem — On... nic ci nie zrobił, prawda? Bo jeśli chociaż tknął cię palcem, to ja go własnymi rękami uduszę. — Nie, oczywiście, że nic mi nie zrobił. — powiedziała szybko Anka, czując, jak jej usta płoną dokładnie w tym miejscu, które pocałował w niedzielę Krzysiek — Jesteś... jesteś pewna? Dorcia przestąpiła z nogi na nogę, przyglądając się Ance nieszczęśliwym wzrokiem. — Tak, znam ją przecież, tę jego Jaśkę. Ona wyjechała teraz na rok do Bazylei i tam studiuje, ale cały czas do siebie piszą. Anka zacisnęła zęby, czując nagły przypływ dzikiej nienawiści do tej studiującej w Bazylei Jaśki, chociaż nawet nie miała pojęcia, kim jest ani jak wygląda. Łzy napłynęły jej do oczu, odwróciła twarz, nie chcąc, aby Dorcia widziała ją w takim stanie. — Ania... — zaczęła cicho Dorcia, ale Anka potrząsnęła głową. — Wszystko w porządku, Dorciu. — wydusiła z siebie, z całej siły wbijając paznokcie we wnętrza dłoni. — Na pewno? — zapytała niepewnie Dorcia. Anka skinęła głową, chociaż nic, absolutnie nic nie było w porządku. — Może... chodźmy do autobusu? — zaproponowała nieśmiało Dorcia — Nie widzę już nikogo od nas. Ruszyły w milczeniu znacznie już luźniejszą aleją. Anka szła sztywno, starając się zapanować nad wzbierającymi łzami. Wściekłość mieszała się w niej z żalem i rozczarowaniem, wspomnienie niedzielnego pocałunku nachalnie dobijało się do jej świadomości, a Anka ze wszystkich sił starała się go tam nie dopuścić. Przecież on nawet nie był w moim typie, powiedziała sobie w myślach. Po co w ogóle zawracam sobie nim głowę? To nawet lepiej, że tak się stało. Teraz przynajmniej wiem, na czym stoję. Uniosę cię jedną ręką, przypomniała sobie jego obietnicę. Przypomniała sobie roześmiany błękit jego tęczówek. Przypomniała sobie słodkie ciepło jego ust na swoich i zrozumiała, że nie da rady nie rozryczeć się jak ostatnia idiotka. Oddychać. Wdech, policzyć do czterech, wydech, policzyć do czterech. — Ania — Dorcia wzięła ją za rękę — Słyszałaś, co powiedziałam? Anka, wytrącona z zamyślenia, szybko otarła oczy rękawem. — Przepraszam, Dorciu. — wyszeptała — Co mówiłaś? — Nie przepraszaj. — westchnęła Dorcia — Mówiłam, że porozmawiam z nim w domu. Bo jeżeli on nagadał ci jakichś głupot, a nie wspomniał o tym, że już kogoś ma, to jest zwykłą świnią i za coś takiego powinien dostać po gębie. Przestań, poprosiła ją w myślach Anka. Przestań, bo zaraz się rozpłaczę. — Nie, Dorciu. — powiedziała trzęsącym się głosem — Nie mów mu nic, dobrze? Ja to załatwię. — Na pewno? — uniosła brwi Dorcia. Anka przełknęła ślinę. Myśl o tym, że miała się dzisiaj zobaczyć z Krzyśkiem, napawała ją panicznym strachem, ale przecież nie mogła angażować Dorci do rozwiązywania swoich własnych spraw. Nawet po andrzejkowej prywatce Dorcia nie stała się jej przyjaciółką, co najwyżej koleżanką z klasy, którą na ulicy witało się skinięciem głowy i uśmiechem. Za to Gośka... Anka miała wrażenie, że Gośka bardzo chętnie podjęłaby się rozwiązania tego problemu za nią, a przynajmniej na pewno zgodziłaby się towarzyszyć jej przy nieuniknionej konfrontacji z Krzyśkiem. Tyle, że to nie była sprawa Gośki, a Anka nie chciała już być niezaradną sierotką, którą trzeba się było opiekować. — Na pewno. — skinęła głową. Dorcia popatrzyła na nią z nieszczęśliwym wyrazem twarzy, ale nie powiedziała nic. Przy autobusach czekali wyraźnie już poirytowani profesorowie Bednarz i Kańczyk. — Nie spieszyło wam się, co? — ofuknął je profesor Kańczyk. — Musiałyśmy na chwilę usiąść, panie profesorze — skłamała gładko Dorcia — Anka źle się poczuła. Profesor Kańczyk przyjrzał się Ance uważnie, jego twarz złagodniała. — Anka, wszystko w porządku? — zapytał cicho — Coś cię boli? Życie, pomyślała Anka. Boli mnie życie. — Nic mi nie jest, panie profesorze. — wyszeptała, spuszczając wzrok — Już czuję się lepiej. Profesor odchrząknął, zakłopotany, potarł dłonią podbródek. — No, dobrze. — powiedział miękko — Wsiadajcie do autobusu. — To taka wrażliwa dziewczyna. — Anka zdołała usłyszeć jeszcze ściszony głos profesora Kańczyka zwracającego się do profesora Bednarza i zacisnęła zęby, czując łzy po raz kolejny zbierające się w jej oczach. Ze wzrokiem utkwionym w podłodze, przecisnęła się za Dorcią przejściem pomiędzy rzędami foteli, usiadła koło Gośki. — Co się stało? — zapytała zaniepokojona Gośka. W głowie Anki ponownie pojawiła się myśl o podzieleniu się z nią kłopotem, a tym samym wciągnięciu ją w całą sprawę. Miałaby wtedy przy sobie kogoś, na kim mogłaby się oprzeć, kogoś, kto nie zawahałby się użyczyć jej swoich niespożytych sił. Nieporadna, bezsilna sierotka, pomyślała gorzko. — Nic. — bąknęła, starannie unikając wzroku Gośki. — Na pewno? — Na pewno. Całą drogę z Powązkowskiej na Myśliwiecką przejechały w milczeniu. Anka wpatrywała się w swoje kolana, otępiała, z umysłem obolałym od lęku i niepewności, Gośka wyglądała przez okno, wyraźnie zbita z tropu i zaniepokojona, od czasu do czasu rzucając Ance badawcze spojrzenie. Na podwórzu szkoły, kiedy wszystkie już zdołały wysiąść, zakomunikowano im, że te, które chcą, mogą iść do domu — reszta lekcji została odwołana. — Może pójdziemy do mnie? — zaproponowała Gośka. Anka pokręciła głową. — Została jeszcze szarlotka. — dodała kusząco Gośka. — Nie dzisiaj, Gosia. — powiedziała niechętnie Anka. — To co zamierzasz robić przez następne dwie godziny? — uniosła brwi Gośka. Utopić się w Wiśle, pomyślała Anka. — Nie wiem. Gośka skrzywiła się z niesmakiem. Owinęła się szczelniej szalikiem, przestąpiła z nogi na nogę. — Ania, co się stało? — szepnęła, przyglądając się Ance z troską. — Nic się nie stało. — odburknęła Anka z oczami wbitymi w gośkowe buty. Gośka westchnęła. — Dobrze. — zgodziła się z grymasem — Jeśli nie chcesz mi powiedzieć, to nie mów. Serwus. Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę bramy z teczką zarzuconą na ramię. Anka patrzyła na jej oddalające się plecy, z trudem powstrzymując się od pobiegnięcia za Gośką, chwycenia ją za rękaw i od rozpłakania się w jej palto. Z całej siły zacisnęła zęby, aż zgrzytnęły. Z oczami ciągle utkwionymi w Gośce, zrobiła dwa małe kroki do przodu, po czym westchnęła i skręciła w stronę wejścia do szkoły, czując, że wszystko w niej dygocze. — Anka! — usłyszała głos za plecami. Zatrzymała się, zobaczyła Karolę i Lufę przyglądające się jej ze zdziwieniem. — Gdzie idziesz? — zapytała Karola. — Do biblioteki. — szepnęła Anka i odwróciła się na pięcie, napotykając po drodze zaniepokojone spojrzenie Dorci. Biblioteka była prawie pusta, z wyjątkiem kilku trzecioklasistek powtarzających materiał do matury. Anka zajęła stolik w rogu, przy oknie, z widokiem na dziedziniec szkoły ze stojącym w jego centrum popiersiem Emilii Plater. Wyjęła z teczki książki i zeszyty, ale nawet nie odkręciła skuwki z pióra. Siedziała bez ruchu, wpatrzona w powoli ciemniejące niebo i szarpane wiatrem bezlistne korony drzew, bez końca roztrząsając w pamięci sposób, w jaki potraktowała Gośkę. Czuła się fatalnie. Jej obolały zmartwieniem umysł podsuwał jej coraz to gorsze wizje przyszłości, w których Gośka zrywała ich przyjaźń, oświadczając, że nie chce mieć już z nią do czynienia, a Krzysiek ze śmiechem i wzruszeniem ramion porzucał ją rozryczaną na środku ulicy. Anka widziała już siebie sądzoną przed dyrektorskim obliczem za rozwiązłość, chłostaną na oczach wszystkich na scenie w sali gimnastycznej, a potem wyprowadzaną ze szkoły pod eskortą rodziców, jak Laura Cichocka. W tych czarnych fantazjach nie było nawet siedzącej przez gabinetem pielęgniarki Gośki, która powiedziałaby jej ostatnie „cześć”. Anka pociągnęła nosem, otarła oczy wilgotną chusteczką. — Zaraz zamykamy! — zawołała bibliotekarka, wyrywając ją z czarnego zamyślenia. Schowała ciągle zamknięte pióro do piórnika, zgarnęła nietknięte książki i zeszyty z powrotem do teczki. Zeszła do pustej szatni. Na wieszaku wisiało tylko jej palto i ten widok był tak niezwykły, że zatrzymała się przez chwilę w drzwiach. Najchętniej przenocowałaby w szkole, bez konieczności wychodzenia na zewnątrz. Ubrana, trzęsąc się ze strachu i z zimna, wyszła na podwórze. Czuła się bardzo, ale to bardzo samotna i bezbronna, niesamowicie brakowało jej Gośki, jej ciepła, pewności siebie i tego dodającego otuchy, irytującego cynizmu. Powoli robiło się już ciemno. Zauważyła Stefana czekającego przy zaparkowanym wzdłuż jezdni mercedesie, rozejrzała się na boki, szukając znajomego korporanckiego dekla. Krzyśka nie było. Może wyszłam za wcześnie, pomyślała, marszcząc brwi. Machnęła ręką do Stefana, przeszła się wzdłuż płotu szkoły w jedną i drugą stronę, rozglądając się uważnie. Zaszczękała zębami, robiło się jej porządnie zimno. Krzysiek nie przyszedł. Z jednej strony Anka poczuła ogromną ulgę, ale równocześnie była teraz na niego naprawdę wściekła. Odwróciła się na pięcie, ruszyła energicznym krokiem w stronę samochodu. — Panna Ania na kogoś czeka? — zapytał Stefan — Może lepiej będzie zaczekać w aucie? — Nie. — powiedziała Anka — Już nie czekam na nikogo. Wracajmy do domu, Stefku. Stefan otworzył jej drzwiczki. Anka wsiadła do środka, zsunęła się na kanapie, tak, aby nie mógł dojrzeć w lusterku jej twarzy. — Wszystko w porządku, panno Aniu? — zapytał Stefan, uruchamiając silnik. — Tak. — burknęła Anka. Odwróciła głowę, przyglądając się światłom Warszawy, ale po chwili położyła się na kanapie, podkładając dłoń pod policzek. Nienawidziła tego miasta, nienawidziła tych ulic, tych drapaczy chmur, tego harmidru i zgiełku, nienawidziła nawet Dworca Głównego. Bardzo chciała wrócić do Zamościa, do Babci i tam spędzić w samotności resztę życia. Gdyby tylko była teraz ze mną Gosia, pomyślała z żalem. Gdyby jeszcze kiedykolwiek zechciała ze mną porozmawiać. Nagle przyszło jej do głowy, aby poprosić Stefana o zawrócenie i zabranie ją na Chłodną. Już otwierała usta, ale w tym samym momencie wróciło do niej tamto lodowate „serwus”, którym pożegnała się z nią Gośka i Anka skuliła się żałośnie na kanapie. W domu przywitała się z Helą mruknięciem i nawet nie zaglądając do salonu, poszła na górę. Nie zapalając światła, położyła teczkę na biurku i rzuciła się na łóżko, wtulając twarz w poduszkę — i w końcu rozpłakała się porządnie, wyrzucając z siebie całe napięcie dzisiejszego dnia, cały lęk, całą złość, całe rozczarowanie, które rozsadzały ją od wewnątrz od chwili, w której rozstała się z Gośką. Zwinięta w kłębek, wykończona płaczem leżała w ciemności bez ruchu. W głowie miała pustkę, jej umysł był zbyt otępiały, aby wysuwać kolejne katastroficzne wizje. Ktoś zapukał do drzwi. — Ania? — odezwała się ostrożnie Mama, zaglądając do środka — Coś się wydarzyło w szkole, kochanie? — Nic się nie wydarzyło, Mamo. — powiedziała cicho Anka — Po prostu źle się czuję. — Mam zadzwonić po doktora Mazurka? — zapytała niespokojnie Mama — Nawet jak na ciebie, to chyba trochę za wcześnie… — To nie to. — przerwała jej Anka — Nic mi nie jest. Mama usiadła przy niej na łóżku, delikatnie dotknęła jej ramienia. — Nawet się nie przebrałaś. — powiedziała łagodnie i zawahała się przez chwilę — Aniu, czy... na pewno wszystko z tobą w porządku? — Jestem po prostu bardzo zmęczona, Mamo. — szepnęła Anka. Mama przez chwilę siedziała przy niej w ciszy, lekko głaszcząc ją po głowie. — Wiesz, że jeśli chciałabyś o czymś porozmawiać, to ja zawsze tutaj jestem, prawda? — powiedziała w końcu cicho. — Wiem, Mamo. Mama westchnęła, podniosła się z łóżka. — Przebierz się przynajmniej. — zasugerowała łagodnie — Zapalić ci światło? — Nie, tak jest dobrze. — burknęła Anka. Mama popatrzyła na nią w ciemności, po czym westchnęła jeszcze raz i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Anka przyjechała do szkoły wcześniej niż zazwyczaj. Jej plan zakładał przebranie się w szatni, kiedy jeszcze nikogo w niej nie było, następnie ukrycie się w łazience aż do dzwonka na pierwszą lekcję. W ten sposób uniknęłaby interakcji z dziewczynami — a przede wszystkim z Gośką, o której myśl napawała ją przygnębieniem i strachem. Plan zawiódł. Gośka, która ewidentnie przejrzała jej zamiary na wylot, zjawiła się w szkole jeszcze wcześniej i zastawiła na nią zasadzkę tuż za bramą. — Rety, dziewczyno — powiedziała, przyglądając się Ance szeroko otwartymi oczami — Wyglądasz jak upiór w operze, tylko bez opery. Czy ty w ogóle spałaś? Pytanie, jak to zazwyczaj bywało z Gośką, trafiło w sedno. Anka spędziła pół nocy, drobiazgowo rozważając wszystkie możliwe strategie potencjalnej konfrontacji z Krzyśkiem, poczynając od karczemnej awantury, kończąc na zalaniu się łzami i ucieczce. Jej jedyną pociechą była myśl, że być może jednak Dorcia mimo wszystko porozmawiała z bratem w jej imieniu, dzięki czemu Krzysiek po prostu wyparuje z jej życia na dobre, a tym samym problem rozwiąże się sam. Drugą połowę nocy zajęło Ance zamartwianie się Gośką. Za każdym razem, kiedy przypominała sobie to jej zimne „serwus”, czuła przemożną chęć zerwania się z łóżka i popędzenia na Chłodną, choćby i na piechotę, gdzie załomotałaby do drzwi, złapała Gośkę w ramiona i nie wypuściła, dopóki nie zostałaby jej wybaczona wczorajsza głupota. — Gosia — jęknęła drżącym głosem Anka i z całej siły przytuliła się do Gośki, zarzucając jej ramiona na szyję i chowając twarz w szaliku — Gosiaczku, przepraszam. Naprawdę przepraszam. Zaskoczona Gośka wytrzeszczyła oczy, w zakłopotaniu poklepała Ankę po plecach. — I za co ty mnie tak przepraszasz? — zapytała cicho — Z tego, co wiem, to nikogo mi nie zabiłaś. — Za wczoraj. — wyszeptała Anka, obficie mocząc łzami gośkowy szalik. Gośka rozejrzała się szybko. — Chodź stąd. — mruknęła — Bo już się robi widowisko. Pociągnęła żałośnie zasmarkaną i szlochającą bezradnie Ankę przez podwórze. Schowały się za rogiem szkoły, gdzie Gośka otarła Ance oczy i nos, pozwoliła jej rozpłakać się jeszcze raz, po czym cierpliwie powtórzyła procedurę. — Już lepiej? — powiedziała — To teraz mów, co takiego się wczoraj wydarzyło. Anka pokrótce zrelacjonowała Gośce wczorajszą rozmowę z Dorcią, przy okazji zmuszając ją do ponownego użycia chusteczki — tym razem pożyczonej od Anki, jako że jej własna chusteczka nie nadawała się już do niczego. — I w końcu nie przyszedł? — zapytała Gośka, marszcząc brwi. — Nie przyszedł. — pokiwała żałośnie głową Anka. — Świnia. — skwitowała Gośka, biorąc Ankę pod ramię i delikatnie kierując w stronę wejścia do szatni — Dać mu od ciebie w mordę? — Dać. — westchnęła ciężko Anka — Albo nie, nie dawać. — Namyśl się jeszcze. — powiedziała Gośka — I w dalszym ciągu nie rozumiem, za co ty mnie tak przepraszałaś. To znaczy, chyba rozumiem, ale i tak wolę, żebyśmy to sobie na wszelki wypadek wyjaśniły raz, a porządnie. — Myślałam, że jesteś na mnie wściekła za to, jak potraktowałam cię wczoraj, po tym pogrzebie. — wytłumaczyła nieszczęśliwym głosem Anka. Gośka zatrzymała się przy drzwiach, spojrzała Ance w oczy. — Owszem, byłam wczoraj zła. — przyznała cicho — Zmarzłam na tym cholernym cmentarzu, zgłodniałam, chciało mi się siku, a jeszcze ty zaczęłaś ni z gruszki, ni z pietruszki stroić fochy, jakbym ci zrobiła jakąś straszną krzywdę. I wiesz co, w drodze do domu faktycznie zaczęłam się zastanawiać, czy ja ci przypadkiem czegoś nie zrobiłam, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. — Nie zrobiłaś mi żadnej... — zaczęła Anka, kręcąc głową. — Zamknij się, teraz ja mówię. — przerwała jej surowo Gośka — Przez cały wieczór kręciłam się jak głupia i na niczym nie mogłam się skupić. Nawet przyszło mi w pewnym momencie do głowy, żeby do ciebie zadzwonić, obsztorcować cię na perłowo ze szlaczkiem i z gardła wyciągnąć, o co ci, do cholery ciężkiej, chodzi. Ale potem pomyślałam sobie, że ty to ty, i że przecież najpóźniej do czwartku i tak z tej swojej skorupy wyleziesz i przyjdziesz do mnie z płaczem. Myliłam się? — Nie myliłaś się. — przyznała zawstydzona Anka — Przepraszam. Gośka westchnęła. — Jeszcze się nie naprzepraszałaś? A ja właśnie ze wszystkich sił próbuję ci wytłumaczyć, że nie żywię urazy. — zerknęła na zegarek — Chodź już do szatni. — Już nie będę tak robić. — obiecała poważnie Anka, zdejmując palto — Nie chcę, żebyś się o mnie martwiła. Gośka wzruszyła ramionami. — Ania, jak będzie trzeba, to i tak będę się o ciebie martwić. Ale byłoby mi łatwiej, gdybym przynajmniej wiedziała, o co tak właściwie się martwię. Rozumiesz? Anka skinęła potulnie głową. — Powiedz mi lepiej — odezwała się w drodze na niemiecki Gośka — Co zamierzasz teraz zrobić z tym swoim niewiernym Krzysztofem? — Może już się nie pokaże? — powiedziała z nadzieją w głosie Anka. — Może. — zgodziła się Gośka, po czym zerknęła na nią badawczo — A jak się jednak pokaże? Anka westchnęła. — Nie wiem. — mruknęła ponuro — Naprawdę nie mam pojęcia. — Załatwić to za ciebie? — zaproponowała Gośka — Bo ja owszem, pojęcie mam. — Nie. — powiedziała stanowczo Anka — To jest coś, co muszę załatwić sama. Gośka uniosła brwi, pokiwała z uznaniem głową. — Musisz być świadoma jednej kwestii. — otworzyła drzwi klasy, upewniając się, że w środku nie ma jeszcze profesora Schneidera — Otóż samiec, który usiłuje cię poderwać, w dziesięciu przypadkach na dziesięć chce cię w jakiś sposób wykorzystać. Gośka położyła z rozmachem teczkę na blacie ławki. — Cały problem polega na odkryciu tego sposobu. — kontynuowała półgłosem, ale wystarczająco głośno, aby przyciągnąć uwagę siedzących przed nimi Lufy i Karoli — Jeśli wiesz, czego twój samiec tak właściwie pożąda, to masz go w garści. Możesz go sobie owinąć wokół palca i robić z nim, co zechcesz. Od czasu do czasu musisz mu tylko dawać jakąś namiastkę albo chociaż namiastkę namiastki. Tak jak ze złotą rybką, jak przez tydzień nie dasz jej żreć, to wypłynie do góry brzuchem. Ale ty nie chcesz pozwolić swojemu samcowi wypłynąć do góry brzuchem zbyt wcześnie. Ponieważ samca należy najpierw wykorzystać, wydoić, wycisnąć do ostatniej kropelki i dopiero wtedy porzucić. A kiedy przyjdzie do ciebie na kolanach, z płaczem, skomląc o litość, to czasami warto przyjąć go tylko po to, żeby porzucić jeszcze raz. I to, mój Kosiu, jest nasz kobiecy, moralny obowiązek. Anka przyglądała się jej szeroko otwartymi oczami. — Czegoś ty się znowu naczytała? — zapytała Gośkę Lufa, unosząc brew. — A podobno to ja jestem ta wyemancypowana. — mruknęła Karola. Ukojenie, które przyniosło Ance pojednanie z Gośką, okazało się tylko tymczasowe. Już przed przerwą obiadową Anka zmieniła się z powrotem w kłębek nerwów, rozdarty pomiędzy dziką, palącą złością a panicznym strachem. Przyczyniła się ku temu, zdecydowanie wbrew swoim intencjom, również Dorcia, która, odciągnąwszy Ankę w ustronny kąt, poinformowała ją, że rozmawiała wczoraj o niej z Krzyśkiem, który zjawi się dzisiaj zaraz po szkole, aby nieporozumienie wyjaśnić. — „Nieporozumienie”? — parsknęła w trakcie obiadu Gośka, kiedy Anka zreferowała jej słowa Dorci. Tym razem ustawiły się tak, aby móc zjeść i porozmawiać bez towarzystwa — Ciekawe, co niby według niego jest nieporozumieniem. — Gosia — jęknęła Anka, kręcąc widelcem w nietkniętej kaszy i czując, że robi się jej ze strachu niedobrze — Ja nie chcę, żeby on mi cokolwiek wyjaśniał. Chcę, żeby mi po prostu dał spokój. Co ja mam zrobić? Gośka zastanowiła się, ostrożnie rozwijając gołąbka z kapusty. — Wcale nie poczujesz się lepiej, jeśli wystawisz go tak, jak on wystawił cię wczoraj. — powiedziała, najwyraźniej czytając Ance w myślach — Ania, ty nie musisz zastanawiać się nad tym, co zrobić czy powiedzieć. W ogóle nic nie musisz. Ty jesteś tutaj stroną poszkodowaną, rozumiesz? Jeśli chcesz, posłuchaj, co ci ma do powiedzenia. Jeśli nie chcesz, po prostu powiedz mu, że to koniec, la fin, the end, das Ende vom Lied, i tyle. Na angielskim Anka była tak zdenerwowana, że stojąc przy tablicy z kredą w ręku, zupełnie zapomniała formy past perfect czasownika to stride, prowokując profesora Pawlickiego do publicznego wyrażenia kilku cierpkich uwag, które, choć nawet niespecjalnie jadowite, doprowadziły Ankę do łez. Zupełnie zbity z tropu profesor odesłał ją do ławki i przez resztę lekcji nie wywołał do tablicy już nikogo, od czasu do czasu rzucając tylko w stronę Anki niespokojne spojrzenia. Maleńka, Lufa i Karola, choć zaniepokojone i świadome jej mocno niestabilnego nastroju, trzymały wobec Anki zdrowy dystans, nie starając się wymuszać na niej zwierzeń ani na siłę oferować pomocy, za co Anka była im niezmiernie wdzięczna. Nie miała najmniejszej ochoty zwierzać się komukolwiek poza Gośką, a i to kosztowało ją niemało siły. W szatni ręce trzęsły się jej tak bardzo, że miała problemy z zawiązaniem butów. Gośka przyglądała się jej zmaganiom z wyrazem zafrasowanej zadumy na twarzy. — Ania — powiedziała cicho, gdy zmierzały w stronę wyjścia — Może naprawdę ja to za ciebie załatwię? Aż mnie boli, kiedy na ciebie patrzę, dziewczyno. — Nie. — odparła stanowczo Anka. Zatrzymała się zaraz za drzwiami, uniosła twarz ku ciemniejącemu niebu i wzięła głęboki, rozdygotany oddech — Zobacz tylko, czy już jest, dobrze? Gośka przyjrzała się jej uważnie, westchnęła i ruszyła w stronę bramy. Anka zamknęła oczy. Jej dłonie były mokre od potu, czuła nieprzyjemną wilgoć pod pachami i na plecach. — Jest. — mruknęła Gośka, wracając po chwili. Serce podjechało Ance do gardła. Dygocząc, wzięła następny głęboki oddech, po czym oddała Gośce swoją teczkę. — Idę. — oznajmiła z przerażeniem w oczach. Gośka skinęła głową, obserwując ją niespokojnie. Anka przeszła na sztywnych nogach przez podwórze, zacisnęła zęby, dostrzegając przed bramą korporancki dekiel Krzyśka. Z sercem walącym dziko w piersiach i spuszczonymi oczami, stawiając ostrożnie stopę za stopą tak, żeby się nie potknąć i nie wywrócić, bo wtedy nie miałaby już innego wyjścia jak tylko rzucić się do Wisły, podeszła tak blisko, aż zobaczyła przed sobą jego buty i dopiero wtedy uniosła twarz, aby spojrzeć mu w oczy. — Serwus, Ania. — powiedział Krzysiek z zakłopotanym uśmiechem — Przepraszam, że wczoraj nie przyszedłem, ale... — urwał, widząc minę Anki, przełknął ślinę. Przez chwilę stali w ciężkiej, gęstej ciszy. — Dorota powiedziała mi... — zaczął w końcu Krzysiek, ale Anka przerwała mu w pół słowa. — Czy to prawda, że masz dziewczynę? Jest teraz w Bazylei? Krzysiek wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, z których w jakiś dziwny sposób wyparował cały błękit. — Jaśka, zgadza się? — ciągnęła Anka, przyglądając mu się uważnie — I często do siebie pisujecie? Krzysiek zawahał się, przestąpił z nogi na nogę. — Tak, mam dziewczynę — przyznał niechętnie — Ale Ania, co to ma do rzeczy? Anka zacisnęła pięści. — Co to ma do rzeczy? — wycedziła — Naprawdę nie wiesz, co to ma do rzeczy? Krzysiek podrapał się po nosie. — Ania — powiedział — Mam wrażenie, że ty niewłaściwie to wszystko odbierasz. Chodziło mi o to... — urwał, oblizał nerwowo usta — Wiesz, jesteś bardzo inteligentną i mądrą dziewczyną i po prostu chciałem... chciałem... — Tak? — uniosła brwi Anka, czując, jak coś zaczyna się gotować w jej wnętrzu — I co tak po prostu chciałeś? — Chciałem... żebyśmy zostali przyjaciółmi. — powiedział cicho Krzysiek, odwracając wzrok. — Aha — pokiwała głową Anka, trzęsąc się ze złości — I dlatego pocałowałeś mnie w niedzielę? Krzysiek zmieszał się, zaczerwienił, odprowadził wzrokiem przejeżdżający Myśliwiecką autobus. — No? — nacisnęła Anka — Powiedz mi, że to była pomyłka. Że wcale nie miałeś zamiaru mnie pocałować. Że to był czysty przypadek i nic więcej. Krzysiek milczał, a Anka poczuła nagły, niekontrolowany przypływ wściekłości. O dziwo, wraz z tą wściekłością spłynęła na nią dziwna jasność umysłu, a wszystkie elementy układanki niespodziewanie połączyły się w jeden, wyraźny obraz. Mama mówiąca o Krzyśku usiłującym zrobić na niej wrażenie. To jego niepojęte rozczarowanie nieobecnością Taty. Ten artykuł, którego Anka nie miała szans zrozumieć, z czego przecież Krzysiek doskonale zdawał sobie sprawę. Uświadomiła sobie, że doskonale wie, czego Krzysiek tak naprawdę od niej chciał, i że Gośka, wygłaszając dziś przed niemieckim swoją idiotyczną tyradę, mogła mimo wszystko mieć rację. — Ja tylko... — zaczął Krzysiek, ale Anka nie pozwoliła mu dokończyć. — Ty tylko chciałeś zrobić wrażenie na moim Tacie, prawda? Przez cały czas zależało ci na nim, nie na mnie, ja byłam ledwie dodatkiem. No, udowodnij mi, że się mylę. Zaskoczona i zmieszana mina Krzyśka potwierdziła jej, że trafiła w sedno. — Co ty, myślałeś, że Tata z miejsca zaoferuje ci posadę, kiedy dowie się, jaki jesteś świetny? — ciągnęła, czując, że wszystko w niej trzęsie się z wściekłości — Da ci twoją własną gazetę? Wyda ci książkę? Może od razu zrobi cię swoim wiceministrem, bo oczarowałeś jego córkę? Naprawdę tego się spodziewałeś? Krzysiek zbladł. Otworzył usta, po czym zamknął je z powrotem, wpatrując się w Ankę szeroko otwartymi oczami. — Wiesz co? — powiedziała ze złością Anka — Gówniarz jesteś i tyle. Powiem ci tylko, że jak następnym razem przyjdzie ci do głowy wspinać się po plecach jakiejś innej naiwnej dziewczyny, to przynajmniej nie próbuj jej całować. Odwróciła się z furią na pięcie. — Ania... — odezwał się słabo Krzysiek. — Nie mów tak na mnie! — krzyknęła na niego Anka. Zacisnęła powieki, starając się zapanować nad dygoczącymi mięśniami — A twój artykuł oddam ci przez Dorcię. Cześć. — dodała chłodno i nie odwracając się, ruszyła przez szkolne podwórze. Gośka czekała na nią za rogiem szkoły. Anka przebiegła ostatnie kilka metrów, dopadła Gośki i przylgnęła do niej z całej siły. Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu, zadrżała i rozpłakała się, wtulając twarz w gośkowe palto. — No, już, już. — wyszeptała Gośka, głaszcząc ją po głowie — Już wszystko dobrze. — Co za świnia! — zaszlochała Anka — Co za zwykła świnia! Skończyłam z nim. Na dobre. — Widzisz? — powiedziała Gośka — Pamiętasz, jak ci powiedziałam, że szkoda cię dla niego? — Pamiętam — jęknęła Anka — Miałaś rację. Dlaczego ja cię wtedy nie posłuchałam? — I bardzo dobrze, że mnie nie posłuchałaś. — pokiwała głową Gośka — Wiesz, co powtarzał mi mój lebiega ojciec, kiedy uczył mnie jeździć na rowerze? — Co? — chlipnęła Anka. — Że jak się nie wypieprzę, to się nie nauczę. — oznajmiła z grymasem Gośka — A ty się właśnie wypieprzyłaś, i to na pierwszej jeździe. Weź z tego naukę, mój Kosiu. Na przykład taką, że samce to zasadniczo świnie. Poza twoim starym, bo to równy chłop. No i Stefanem, oczywiście. Anka pociągnęła nosem, oparła głowę na ramieniu Gośki. Łzy ciągle ciekły jej z oczu, czuła się zupełnie wykończona — a przecież jeszcze miała na dzisiaj zaplanowaną lekcję fortepianu u pani Teresy! — Gosia — jęknęła Anka — Ja już nie dam rady. — Dasz, dasz. — pocieszyła ją miękko Gośka — Nawet tak nie myśl. — Nie — powiedziała Anka — Już nie dam rady iść dzisiaj na fortepian. Zupełnie nie mam siły. Gośka westchnęła. — Och, ty biedo. Skąd masz mieć siłę, skoro w nocy nie spałaś i prawie nic nie jadłaś przez cały dzień? — uśmiechnęła się do Anki, odgarniając loki z jej twarzy i poprawiając beret — Chodź, idziemy do Stefana, niech cię zabierze do domu. Powoli ruszyły przez opustoszałe podwórze w stronę bramy. Wyraźnie zaniepokojony Stefan czekał przy samochodzie, na widok prawie niesionej przez Gośkę Anki zmarszczył brwi. — Co się stało, panno Aniu? — odezwał się niespokojnie — Źle się panna Ania czuje? — Księżniczka miała bardzo ciężki dzień, panie Stefanie. — wyjaśniła Gośka. Stefan, który widział spotkanie Anki z Krzyśkiem, pokiwał ze zrozumieniem głową. — Odpuszczamy dzisiaj fortepian? — zapytał, otwierając drzwiczki mercedesa. — Odpuszczamy. — westchnęła ciężko Anka. Przytuliła się jeszcze raz do Gośki, obejmując ją ramionami. — Przepraszam, Gosia. — szepnęła drżącym głosem, czując, jak łzy znowu napływają jej do oczu. — Wystarczy już tego przepraszania. — powiedziała miękko Gośka — Jedź do domu, zjedz coś, wyśpij się i odpocznij. Pogadamy jutro, obiecuję. Anka skinęła głową, niechętnie oderwała się od Gośki i wsiadła do auta. Gośka zamknęła za nią drzwiczki, po czym nachyliła się i przycisnęła nos do szyby, robiąc przy tym straszliwego zeza. Anka uśmiechnęła się do niej słabo. Stefan milczał, od czasu do czasu rzucając Ance badawcze spojrzenie w lusterku. Silnik mruczał krzepiąco, światła neonów wlewały się do wnętrza auta jaskrawymi falami różu, czerwieni, błękitu i zieleni, a Anka oparła głowę o kanapę, wpatrując się w ciemniejące szybko ulice. Najgorsze było już za nią, ale nie czuła nawet krztyny satysfakcji ani ulgi. Z jakąś dziwną, cierpiętniczą determinacją analizowała przebieg rozmowy z Krzyśkiem, a im częściej powtarzała sobie jego słowa, tym większa wzbierała w niej wściekłość. Zwłaszcza te fragmenty o Ance odbierającej ich związek w niewłaściwy sposób, a potem o zostaniu przyjaciółmi sprawiały, że coś zaczynało się gotować w jej wnętrzu. Pozwoliła mu wykręcić się sianem, chociaż powinna była być zdecydowanie ostrzejsza, powinna była... no właśnie, co? Nawrzeszczeć na niego na środku ulicy? Dać mu w twarz? Czy w ogóle byłaby w stanie zrobić coś takiego, a potem nie spalić ze wstydu i poczucia winy? Kiedy w końcu dotarli do domu, Anka była już tak nabuzowana złością, że wyskoczyła z auta, trzasnęła drzwiami wejściowymi i nie zadając sobie nawet trudu, aby zdjąć palto i buty, wpadła do salonu. Mama i Hela przerwały rozmowę, w której były pogrążone i jak na komendę wytrzeszczyły na Ankę oczy. — Anka, co ty wyprawiasz? — zapytała zimno Mama — I dlaczego nie jesteś u pani Teresy? Anka rzuciła swoją teczkę na kanapę. — Zwykła świnia z tego Krzyśka! — wrzasnęła trzęsącym się od wściekłości głosem, po czym usiadła w fotelu i po raz kolejny tego dnia rozpłakała się gorzko. Mama kucnęła przy niej, ostrożnie zdjęła jej z głowy beret i odsunęła krnąbrne, miodowo-złote loki z policzków. — Ania, czy on ci coś zrobił? — zapytała, wpatrując się w nią intensywnie. — Nie. — odpowiedziała trzęsącym się głosem Anka, ze złością ocierając rękawem palta łzy — Za to ja mam ochotę zrobić coś jemu. On ma dziewczynę, wiesz? I nawet słowem się nie zająknął! Jak on nie jest świnia, to... to co on jest? Mama rozluźniła się, westchnęła, delikatnie pogłaskała Ankę po głowie. — Helu, myślę, że potrzebujemy gorącej czekolady. — powiedziała miękko — I trzeba będzie zadzwonić do pani Teresy. Drugi tydzień z rzędu. No cóż. — Już się robi, proszę pani. — odezwała się zza pleców Anki Hela. — Mamo — pociągnęła nosem Anka, chwytając Mamę za rękę — Świnia, prawda? — Świnia. — zgodziła się Mama z lekkim uśmiechem.
  13. @Leszczym Dziękuję. Prowokacji (na razie) nie potwierdzam ani nie zaprzeczam.
  14. Rozdział 7 — Coś taka ponura? — zapytała Gośka, kiedy szły razem na pierwszą piątkową lekcję — Co się stało? — Ty nie słuchasz radia? — burknęła Anka. — Owszem, słucham. — odpowiedziała beztrosko Gośka — Radia Monachium. — I w Radiu Monachium nie mówili nic o katastrofie? Gośka zmarszczyła brwi. — Mówili. — przyznała — Co z tego? Anka westchnęła, zatrzymała się i zamknęła oczy, żeby ukryć napływające do nich łzy. Czuła się rozżalona, wyczerpana i zupełnie pozbawiona ochoty na droczenie się teraz z Gośką. Całą niemalże noc spędziła przewracając się z boku na bok, rozgoryczona i zatroskana o reakcję dziewczyn na wieść o odwołaniu prywatki dzień po jej ogłoszeniu. Będzie również musiała anulować lub przełożyć randkę z Krzyśkiem, co z jednej strony ją przygnębiło, ale równocześnie sprawiło jakąś niepokojąco dziwną ulgę, której nie była w stanie w żaden sposób wytłumaczyć. W tle bez przerwy kołatał się wzbudzony słowami Mamy niepokój wraz z przeczuciem, że na dalszym planie całej tej sprawy z nowym stanowiskiem Taty czaiło się coś jeszcze, coś groźnego i niewysłowionego, o czym Anka nie mogła mieć pojęcia. Zacisnęła zęby. Najchętniej wybiegłaby teraz ze szkoły, wróciła do domu, schowała pod kołdrą i pozostała już tam do końca świata. — Ania? — usłyszała zaniepokojony głos Gośki, poczuła jej dłoń na ramieniu — Wszystko w porządku? — Nic nie jest w porządku. — jęknęła zrozpaczona — Przecież muszę teraz odwołać prywatkę! I kino! Wszystko na nic, bo jest żałoba narodowa! Co ja mam powiedzieć dziewczynom i Krzyśkowi? — Ania — powiedziała miękko Gośka, delikatnie gładząc jej ramię — Czy ten samolot spadł przez ciebie? Anka przełknęła ślinę. Znaczenie pytania Gośki powoli zaczynało przenikać przez dziury w murze jej żalu i rozczarowania. — Coś się stało? — usłyszała jakiś zaaferowany głos, którego nie potrafiła dopasować do nikogo znajomego. — Nic się nie stało. — odpowiedziała ze zniecierpliwieniem w głosie Gośka — Sio. Anka odetchnęła głęboko, pociągnęła nosem i otworzyła powieki. Brązowe oczy Gośki patrzyły na nią miękko, łagodnie, bez wyrzutu. — Nie przeze mnie. — przyznała Anka, ocierając łzy. — No właśnie. — kiwnęła głową Gośka — Przecież nikt się na ciebie nie pogniewa. Stało się, trudno. Nie ta niedziela, to następna. Nie u ciebie, to u mnie. A kin, z tego, co wiem, nikt likwidować nie zamierza. — Potem będą święta. — burknęła ponuro Anka — I Sylwester. — A potem co, koniec świata? — uśmiechnęła się Gośka. — Nie. — zgodziła się z ociąganiem Anka — Chyba nie. — Jak chcesz, to ja powiem dziewczynom, że prywatka odwołana. — zaproponowała Gośka. — Ja im powiem. — powiedziała Anka — W końcu ja organizuję, to i ja powinnam odwołać. Gośka uśmiechnęła się do niej, poklepując ją lekko po ramieniu. — Zuch dziewczyna. Wiesz co? Tak mi właśnie przyszło do głowy... Zastanowiła się przez chwilę. — Co ci przyszło do głowy? — popędziła ją ze zmarszczonymi brwiami Anka. — Że może poszłybyśmy jutro po szkole na świąteczne zakupy? Sklepy w końcu są ciągle otwarte, nie? Anka patrzyła długo w te ciepłe, mądre, brązowe oczy, czując, jak jakiś ogromny ciężar zsuwa się powoli z jej ramion. Gośka przyglądała się jej z lekkim, łagodnym uśmiechem, wciąż trzymając dłoń na jej ramieniu. — Do Braci Jabłkowskich? — zapytała cicho Anka, pociągając nosem. — A może na plac Żelaznej Bramy, do Nowego Dworu Gościnnego? — zaproponowała Gośka. — To Gościnny Dwór już otwarty? — zdziwiła się Anka. — Od końca września. — przytaknęła Gośka — I mają tam Wedla! Gorąca czekolada z bitą śmietaną, mój Kosiu. — dodała, mrużąc kusząco oczy. Anka wyciągnęła z teczki chusteczkę, otarła oczy i nos. — Przekonałaś mnie tą czekoladą. — powiedziała z wątłym uśmiechem i zawahała się przez chwilę — Zabierzemy dziewczyny? Gośka pokręciła głową. — Tylko my dwie. — oświadczyła stanowczo. — Dlaczego? — zapytała Anka, unosząc w zdziwieniu brwi. — Bo tak jest nam pisane. — oznajmiła tajemniczo Gośka. Anka westchnęła, wzruszyła ramionami. Gośka uśmiechnęła się do niej promiennie. — Już lepiej? — zapytała — Księżniczka udobruchana? To może ruszmy się na geografię, co? Anka złapała ją za rękę. — Gosia? — Słucham? — Gośka zerknęła na nią ciekawie. — Dziękuję. — szepnęła Anka, lekko zaciskając w dłoni jej palce. Gośka puściła do niej oko. — Czasami czuję się, jakbyś była moją młodszą siostrą. — stwierdziła z uśmiechem. — I dlatego wyciągasz mnie na faje do Łazienek? — zmarszczyła brwi Anka. — Touché. — wyszczerzyła zęby Gośka. Wbrew obawom Anki, Karola, Lufa i Maleńka przyjęły informację o odwołaniu niedzielnej prywatki nie tylko ze zrozumieniem, ale wręcz ze współczuciem. Siedziały na stołówce, jedząc razem obiad przy stoliku, który zajęły cały dla siebie. — Nie przejmuj się, Ania. — pocieszyła ją Maleńka — Zorganizujemy coś, jak ta cała żałoba się skończy. — Ale już nie będzie okazji. — westchnęła Anka. — Przecież teraz też miało być bez okazji. — zauważyła bystro Karola. — Okazja nieważna, grunt, że twoi starzy są ci teraz winni prywatkę. — powiedziała szybko Gośka — Co się odwlecze, to nie uciecze. Lufa przysłuchiwała im się w milczeniu, kiwając powoli głową. — Otóż to. — powiedziała w końcu — Zresztą, spodziewałam się tego. — Spodziewałaś się? — zdziwiła się Anka. — Oczywiście. — Lufa wzruszyła ramionami — Pamiętasz, Karol? Nawet wczoraj powiedziałam ci jeszcze w trakcie „Dziennika”, że teraz nie ma mowy, aby ta impreza wypaliła. — Pamiętam. — przytaknęła Karola, przetaczając po talerzu kawałek ziemniaka — Powiedziałaś. Gośka zamrugała oczami, przyjrzała się najpierw Lufie, potem Karoli. — Zaraz, zaraz. — odezwała się zaaferowanym głosem — Wy ze sobą mieszkacie? Czy tylko przychodzicie do siebie na telewizję? Karola wyszczerzyła zęby. Lufa przewróciła oczami. — Powiedz jej, Karol. — poleciła po wielkopańsku. — Sama jej powiedz. — roześmiała się Karola. — Nazwiska macie inne, czyli żadna z was rodzina. — kontynuowała uparcie Gośka, machając widelcem — Narzeczone raczej też nie, bo pierścionków nie widzę, a zresztą związki jednopłciowe są mocno nielegalne. Więc co wy tak właściwie jesteście? — A jak myślisz? — zapytała Karola, mrużąc szelmowsko ciemne oczy. — Ja jej powiem. — zaoferowała ze zrezygnowanym westchnieniem Anka i zwróciła się do Gośki — Karol mieszka u Lufy. Są kuzynkami. — A ty skąd wiesz? — naskoczyła na nią Gośka. Anka wzruszyła ramionami. — Maleńka, wiedziałaś? — zapytała. — Jasne. — przytaknęła Maleńka z ustami pełnymi dorsza i ziemniaków. — Widzisz? — Anka uśmiechnęła się do Gośki tryumfująco, nie zdradzając, że sama dowiedziała się dopiero w sobotę — Wychodzi na to, że nie wiedziałaś tylko ty. Gośka podłubała widelcem w swoim obiedzie. — Ale to i tak nie tłumaczy, dlaczego żyją razem. — stwierdziła — Ja też mam kuzynów i... — Gośka, uwzięłaś się na nie, czy co? — westchnęła Anka. — Nie. Po prostu interesuje mnie kwestia wspólnego zamieszkiwania przez kuzynki. — Rodzice Karola nie mieszkają w Polsce. — wytłumaczyła Maleńka — Zadowolona? Gośka pomyślała przez chwilę, napiła się kompotu, zmarszczyła nos. — Nie. — oświadczyła z niesmakiem — Zbyt trywialne. Spodziewałam się bardziej soczystej intrygi. Na przykład bliźniaczek rozdzielonych w kołysce i cudem odnalezionych po latach... — Bliźniaczek — prychnęła Lufa, przewracając oczami — Też wymyśliła. Karola zachichotała. — ...ewentualnie jakiejś zakazanej miłości, ukrywania się pod przybranym nazwiskiem przed wysłannikami okrutnego hrabiego po ucieczce sprzed ołtarza, pojedynków na szable w świetle księżyca — ciągnęła Gośka, wyliczając na palcach — A przynajmniej Karol mógłby się w końcu przyznać, że jest chłopakiem. Maleńka parsknęła w talerz. — Karol, udowodnij koleżance. — mruknęła Lufa. — Udowadniałam już dzisiaj przed wuefem i po. — oburzyła się Karola — Ile jeszcze mam udowadniać? Za dodatkowe dowody się płaci. — Słyszysz? — Gośka zwróciła się do Anki — Nie dość, że robi nas wszystkie w balona, to jeszcze domaga się pieniędzy. Ja ci mówię, że ona musi być facetem. — Ależ ziąb. — stęknęła Gośka, kiedy po skończonych lekcjach ledwie zdążyły wystawić nosy z Anką na zewnątrz. — Żadnych faj w Łazienkach. — zapowiedziała prewencyjnie Anka, owijając się szalikiem. — Za zimno nawet na faję. — mruknęła Gośka. — Może podwieźć cię do domu? — zaproponowała Anka. Gośka zastanowiła się przez chwilę, skinęła głową. — Czemu nie? — powiedziała, zadowolona — I przy okazji wstąpisz na kakao i szarlotkę? — No pewnie, że wstąpię! — zgodziła się ochoczo Anka. Gośka uśmiechnęła się do niej. Jej brązowe oczy przesunęły się w punkt ponad ramieniem Anki, a uśmiech znikł nagle z jej ust. Anka odwróciła się, zaskoczona tą niespodziewaną zmianą nastroju i natychmiast dostrzegła jego przyczynę. Od strony Rozbratu żwawo zbliżał się do nich znajomy korporancki dekiel. — Wiesz co, chyba jednak pojadę tramwajem. — burknęła niechętnie Gośka. Anka chwyciła ją za rękaw, przytrzymała w miejscu. — Nie wygłupiaj się nawet. — fuknęła. — Serwus! — przywitał się z uśmiechem Krzysiek. Mina zrzedła mu nieco na widok Gośki. — Wychodzi na to, że z kina nici. — powiedziała Anka z westchnieniem. — Właśnie dlatego przyszedłem. — oznajmił Krzysiek. Zerknął szybko na Gośkę, odchrząknął — Wiesz co, Aniu? Tak sobie pomyślałem, że skoro na kino nie ma teraz szans, to może przynajmniej moglibyśmy pójść w niedzielę na spacer? Anka zastanowiła się przez chwilę. Gośka przestąpiła z nogi na nogę, zerkając na nią badawczo. — Pewnie, tylko gdzie? — zgodziła się w końcu Anka — Może umówimy się na placu Bankowym i pójdziemy do Ogrodu Saskiego? Krzysiek pokręcił głową. — Myślałem raczej o Konstancinie. — powiedział nieśmiało — Park Żeromskiego? — To tuż koło mnie! — ucieszyła się Anka. — No widzisz? — uśmiechnął się Krzysiek — Ale byłbym u ciebie trochę później. Koło południa? Bo chyba... — zawiesił głos. — Tak, urodziny odwołane. — przyznała z lekkim grymasem Anka — Może być koło południa. — Czyli jesteśmy umówieni? — zapytał z zapałem Krzysiek. — Jesteśmy. — skinęła głową Anka. — Świetnie. — stwierdził radośnie Krzysiek, nie spuszczając z Anki swoich jasnych, niebieskich oczu — Muszę lecieć. Widzimy się w niedzielę. Aha! — przypomniał sobie nagle — Czytałaś może już ten artykuł? — Jeszcze nie. — Anka spuściła wzrok, zawstydzona. Prawdę powiedziawszy, zapomniała nawet wyjąć go z teczki — Miałam mnóstwo pracy domowej. Ale przeczytam, obiecuję! — Nie ma pośpiechu. — zapewnił ją Krzysiek z delikatną nutą rozczarowania w głosie — Serwus! Gośka w zamyśleniu odprowadziła wzrokiem jego oddalające się plecy. — „Aniu”? — zapytała, zerkając podejrzliwie na Ankę — A ty mówisz na niego „Krzysiu”? Anka zaczerwieniła się, wzruszyła ramionami. — Nie mówię, odczep się. — burknęła — Nazywał mnie „Anna”, dopóki nie kazałam mu przestać. — Faktycznie, postęp. — stwierdziła Gośka i zadygotała pod nagłym podmuchem lodowatego wiatru — Chodźże już, bo tu zaraz uświerkniemy. Stefan, okutany w płaszcz z postawionym kołnierzem, powitał je ukłonem. Gośka dygnęła, obrzucając go rozpromienionym wzrokiem. — Dzień dobry panu Stefanowi! — zaszczebiotała, szczękając nieco zębami — Wyśmienitą mamy dziś pogodę, czyż nie? Nic, tylko brać koszyk z prowiantem i ciągnąć do Dąbrowy! — Rozkoszną, doprawdy. — mruknął rozbawiony Stefan, otwierając dla nich drzwiczki auta. Rozsiadły się na kanapie, w przyjemnym cieple. Anka westchnęła z zadowoleniem. — Przydałaby się jeszcze wanna. — stwierdziła Gośka. — Też wymyśliłaś. — zachichotała Anka. — Wyobraź sobie — powiedziała rozmarzona Gośka — Wychodzisz tylko ze szkoły i od razu jesteś w wannie, w cudownie gorącej wodzie z pianą. Toż to raj. — I rozchlapujesz całą tę cudownie gorącą wodę z pianą, jadąc do domu. — prychnęła Anka — Wyśmienity pomysł. — A kto tu mówi o jakimś jeżdżeniu? — zamruczała Gośka, dyskretnie wskazując podbródkiem chwytającego właśnie za klamkę przednich drzwi Stefana. Anka wymierzyła jej kuksańca w żebra. — Gdzie jedziemy? — zapytał Stefan, zasiadając za kierownicą. — Na Chłodną, Stefku. — zaordynowała Anka — Odstawimy pannę Lorencównę do domu, żeby się nie szlajała w taki ziąb po mieście. — Panna Lorencówna jest dozgonnie wdzięczna. — oznajmiła Gośka, starając się wsunąć zmarznięte ręce pod spódniczkę Anki, która, piszcząc i chichocząc, uciekła na drugą stronę kanapy, pod same drzwi. — Właśnie, co to za artykuł? — zainteresowała się Gośka. — Jaki artykuł? — zdziwiła się Anka. — Ten, który miałaś przeczytać. — wytłumaczyła cierpliwie Gośka. Anka otworzyła teczkę, wyciągnęła z niej zapisane drobnym, krzyśkowym pismem kartki i podała je Gośce. — „Panslawizm i neoslawizm: ślepa uliczka słowianizmu”, — przeczytała Gośka, odwracając się do okna — „Ostatnimi czasy, szczególnie w kręgach inteligencji związanych z Uniwersytetem Karola w Pradze, daje się zaobserwować wzrastający dyskurs w temacie powrotu do zapomnianych już nieco teorii Purkyněgo i Kramářa...” Ma chłopak rację. — oceniła, kiwając głową — Ja też zaobserwowałam ostatnio jakiś dyskurs w temacie. — Gośka! — upomniała ją Anka, wymierzając szturchańca. Stefan zerknął ciekawie na Gośkę w lusterku. Gośka przerzuciła kartkę. — „Identyfikacja plemienna o podłożu politycznym,” — kontynuowała podniosłym tonem — „Której jedynym właściwie celem było podporządkowanie narodów słowiańskich Rosji, w kontrze przeciwko żywiołowi germańskiemu postrzeganemu jako zagrożenie, co wynikało z błędnego wszak założenia o odwiecznej wrogości dzielącej obydwie te grupy.” — Gośka zmarszczyła brwi, odwróciła kartkę na drugą stronę — „U podstaw idei Narodu leżą bios i logos, przyczyna sprawcza i przyczyna celowa, krew i idea, gdzie bios jest dziedzictwem fizycznym, uwarunkowaniem powstałym w momencie narodzin jednostki, zaś logos stanowi spuściznę duchową i kulturalną, którą owa jednostka nasiąka na etapie kształtowania osobowości.” Gośka złożyła kartki, przyjrzała się Ance uważnie spod zmarszczonych brwi. — No, moja droga Anno, — odezwała się belferskim tonem — Martwię się, czy twoja osobowość aby na pewno jest już wystarczająco nasiąknięta logosem i bigosem. Stefan nie wytrzymał, parsknął śmiechem. — Starczy, oddawaj. — zażądała Anka, chichocząc. — No, nie wiem. — uniosła brwi Gośka — To mogą być zbyt skomplikowane sprawy jak na twoją kochaną główkę. Anka rzuciła się na nią i przez kilka chwil kotłowały się po kanapie, piszcząc i chichocząc, aż wreszcie Ance udało się odzyskać artykuł Krzyśka bez większych strat, nie licząc lekkiego pomięcia. — No, chyba czas na zawieszenie broni. — odezwał się Stefan, z uśmiechem przyglądając się im w lusterku — Jesteśmy na miejscu. — Dziękujemy, panie Stefanie. — powiedziała Gośka, odsuwając od siebie Ankę i zakładając z powrotem beret — Jest pan jak ten gołąbek pokoju, otuchę i ukojenie niosący łez temu padołowi grzesznemu. — Co też panna Małgosia opowiada? — roześmiał się Stefan. — Wyłaź, wariatko. — rozkazała ze śmiechem Anka — Gołąbki ci się poplątały. Stefku, ja niedługo wracam, dobrze? — Niech się panna Ania nie spieszy. — zapewnił ją spokojnie Stefan. Wysiadły z samochodu, chichocząc przebiegły przez otwartą bramę kamienicy i wspięły się na drugie piętro. — O! — zdziwiła się Gośka, kiedy klucz przekręcił się w zamku tylko raz, zamiast zwykłych dwóch. — O! — zdziwiła się jeszcze bardziej, dostrzegając buty w przedpokoju — Mamo, jesteś w domu? — Jestem, jestem. — z kuchni wyjrzała mama Gośki, niska kobieta o upiętych w kok siwiejących włosach i zmęczonej twarzy. Spod jej gęstych, ciemnych brwi jaśniały brązowe oczy, dokładnie takie same, jak oczy jej córek. — Ania! — zawołała, uradowana — No, nie widziałam cię chyba od wakacji! Chodźcie, dzieci, chodźcie. Na dworze ziąb, zaraz zrobię wam herbaty. — Dzień dobry pani. — uśmiechnęła się Anka. — Kakao, mamo. — oświadczyła Gośka, ściągając w pośpiechu buty — I szarlotka! Ja się wszystkim zajmę, ty usiądź. Usiadły w kuchni przy stole, mama Gośki odsunęła na bok stertę papierów i lekko uścisnęła dłoń Anki. — Jak w szkole, Aniu? — zapytała z uśmiechem — Wszystko w porządku? — Tak, dziękuję. — skinęła głową Anka — Nie możemy narzekać ani na klasę, ani na nauczycieli. Prawda, Gosia? — Powiedzmy. — mruknęła Gośka, krzątając się przy kuchence — Mamo, też chcesz szarlotki i kakao? — Za kakao dziękuję, mam kawę. — odparła jej mama — Ale szarlotkę bardzo chętnie. Wstaw może na trochę do piecyka. — zwróciła się z powrotem do Anki — Cieszę się, kochanie. Liceum to przecież brama w dorosłość. Właśnie, czy ty przypadkiem nie masz jakoś zaraz urodzin? — Pojutrze. — przyznała nieśmiało Anka. — Tak też mi się wydawało. Powinnam była ci coś kupić. — westchnęła mama Gośki — Przepraszam, przez ostatnie dwa tygodnie po prostu nie wiedziałam, w co ręce włożyć. No, przynajmniej jest szarlotka. Anka pokręciła głową. — Ależ zupełnie nie trzeba, proszę pani. — Ty jej tak nie rozpieszczaj, mamo — powiedziała Gośka — Bo już jest wystarczająco rozpieszczona. Skup się lepiej na swojej najlepszej córce, której przydałyby się nowe buty na zimę. — Przecież twoje zimowe buty mają dopiero rok! — obruszyła się jej mama. — Ale fason już nie ten. — westchnęła Gośka — Poza tym ja rosnę! — Małgoś, mleko ci zaraz wykipi! — ostrzegła ją mama. — Nic mi nie wykipi. — prychnęła Gośka — Niech mnie mama nie uczy, jak gotować mleko... o, szlag by to trafił! — Jak ty się wyrażasz, smarkulo?! — oburzyła się jej mama i z ciężkim westchnieniem pokiwała znacząco głową do Anki — Widzisz, co ja z nią mam, Aniu? Istny krzyż Pański. — Wiem. — zgodziła się poważnie Anka — I z całego serca współczuję. — A to niby co miało oznaczać? — obruszyła się Gośka, ostrożnie nalewając mleko do kubków. — To klasówki? — zainteresowała się Anka, zerkając na stertę papierów. — Dyktanda. — westchnęła mama Gośki — Trzecia klasa szkoły powszechnej. Nie uwierzyłabyś, ile błędów na raz można zrobić w słowie „przecież”. Gośka postawiła przed nimi talerzyki z ciepłą szarlotką i kubki, po czym przyciągnęła dla siebie stołek. — Rozumiem, że zlikwidujesz skutki tej katastrofy, jak skończysz jeść? — powiedziała surowo jej mama, mrużąc oczy. — Zlikwiduję, zlikwiduję. — mruknęła niechętnie Gośka, wsuwając kawałek ciasta do ust — Pyszna, mamo. — oznajmiła z zadowolonym uśmiechem — Nie, Anka? — No pewnie! — przytaknęła ochoczo Anka — Doskonała. Dobroduszne zmarszczki pojawiły się w kącikach oczu mamy Gośki. — Jedzcie, dzieci, na zdrowie. — powiedziała z łagodnym uśmiechem — Nie będę wam przeszkadzać, pójdę do salonu z tą robotą. — Pomogę ci. — zaoferowała Gośka — Przecież sama się nie zabierzesz z całym tym majdanem i jeszcze z szarlotką. Mama rzuciła jej badawcze spojrzenie. — Coś ty znowu narozrabiała? — zapytała czujnie. — Oj, mamo! — oburzyła się Gośka, zabierając talerzyk z ciastem i szklankę z kawą. Jej mama wzięła pod pachę plik dyktand i uśmiechnęła się w drzwiach do Anki. Wyszły obydwie z kuchni, a Anka z zadowolonym westchnieniem wzięła do ust następny kęs ciepłej, pachnącej cynamonem szarlotki. Przez chwilę panowała cisza, a potem otworzyły się drzwi salonu, a Anka usłyszała głosy Gośki i jej mamy — ale głównie Gośki. — A o której Mościkowa zamyka pralnię? — mówiła Gośka — Zdążę bez problemu. Może jak raz przestanie padać. A właśnie, mamo, musimy później pogadać o Sylwestrze. Rety, nie chcę żadnych pieniędzy! Co wy macie z Olką z tymi pieniędzmi? Porozmawiamy potem, bo na razie księżniczka mi usycha z tęsknoty. Anka uśmiechnęła się do siebie. — Chodź do mnie. — zaproponowała Gośka, zaglądając do kuchni. — Muszę zaraz lecieć. — powiedziała Anka. — To zaraz polecisz. — wzruszyła ramionami Gośka — Ale na razie chodź do mnie. Przeniosły się z szarlotką i kubkami do pokoju Gośki. Było ciemno, ale zamiast włączyć światło elektryczne, Gośka wyciągnęła zapałki i zapaliła porozstawiane na komodzie i nocnej szafce świeczki. Usiadły na tapczanie, pod ścianą zasłoniętą słomianą matą obwieszoną wierszami własnoręcznie przepisanymi przez Gośkę jej staranną kursywą. Ściana podzielona była pomiędzy dwie frakcje. Pierwszą z nich stanowili głównie Skamandryci na czele z pionierem Staffem: Lechoń, Tuwim, Słonimski, nieco Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Po drugiej stronie iluzorycznej barykady znajdowali się Rimbaud, Verlaine, Corbière, a także gwiazdy lirycznej „nowej fali”: Wojaczek, Śniegocka, Balsak-Nałęcz, Zalnierowicz. Miejsce honorowe w samym centrum maty zajmował oczywiście Baczyński. Baczyński był dla Gośki apostołem poezji, przepadała za nim do tego stopnia, że wiersze z „Zamkniętego echem” była w stanie wyrecytować wyrwana ze snu w środku nocy. W czasach gimnazjum słała mu do Londynu natchnione epistoły, na kilka nawet otrzymując odpowiedzi, i te listy, spisane lekką, pospieszną kursywą Baczyńskiego stanowiły dla Gośki najdroższą relikwię. — Gdybym wiedziała, przyniosłabym ci sukienkę i pończochy. — powiedziała Anka, przyglądając się macie. Gośka wzruszyła ramionami, napiła się kakao. — W sukienkę i tak się już nie zmieszczę, zostaw sobie. — I niby co powiem Mamie, jak ją znajdzie u mnie w szafie? — burknęła niechętnie Anka. Sukienka bardzo jej się podobała i zostawiłaby ją sobie z ogromną chęcią. — Ale pończochy mogłabyś mi oddać. — dodała po chwili namysłu Gośka — W końcu to prawdziwe wolfordy, ef-ef. — Co? — zamrugała oczami Anka. — Pończochy, mój Kosiu, pończochy. — mruknęła Gośka — Ale nie ma pośpiechu. Przez chwilę jadły w milczeniu. — Gosia? — odezwała się w końcu Anka. — Hm? — Powiedz... — Anka zawahała się przez moment — Co ty myślisz o Krzyśku? Gośka zastanowiła się, stukając widelczykiem o usta. — To chyba raczej ja powinnam zapytać, co myślisz o nim ty. — stwierdziła, mrużąc oczy. — Ty pierwsza. — powiedziała szybko Anka. Gośka milczała, blask świec tańczył w jej brązowych oczach. — Ania — odezwała się w końcu — To, co ja o nim myślę, nie ma żadnego znaczenia. — Ale... — zaczęła Anka. Gośka powstrzymała ją gestem widelczyka. — Ja wiem, co ty tu tak naprawdę próbujesz ugrać. Chcesz, żebym ci powiedziała, czy masz z nim zacząć chodzić, czy nie, bo nie potrafisz zdecydować się sama. Anka zaczerwieniła się, spuściła wzrok. Gośka trafiła w sedno. — Ale to jest twoje życie i twój wybór. — ciągnęła Gośka — Nie mogę ci przecież mówić, w kim masz się zakochać, a kogo kopnąć w tyłek. To jest tylko i wyłącznie twoja sprawa, a mnie od tego wara. — A czy ty byś się w nim zakochała? — zapytała Anka. Gośka parsknęła, prawie opluwając się okruchami szarlotki. — W życiu! — oświadczyła stanowczo. — Dlaczego? — zmarszczyła brwi Anka. — Bo nie jest w moim typie. — wyjaśniła Gośka, wzruszając ramionami. — A jaki jest twój typ? Gośka westchnęła. — Wiedziałam, że to śliski temat. — zamruczała niechętnie — No dobrze, niech będzie. Lubię takich facetów, którymi trzeba się opiekować. Takie małe, naiwne, niezaradne sierotki, których da się karmić z ręki, a oni w zamian będą kochali cię całym sercem i duszą. Anka popatrzyła na nią z niedowierzaniem. — Poważnie? — Być może. — uniosła tajemniczo brwi Gośka — A jaki, w takim razie, jest twój typ? Anka zastanowiła się z płonącymi policzkami i oczami wbitymi we wzorek talerzyka. — Mój typ... — zaczęła i natychmiast urwała, zagryzając wargę. Zamierzała sparafrazować historię Lancelota, ale w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że Gośka z miejsca wyzwałaby ją wtedy, nie bez racji, od naiwnych smarkul i księżniczek. — Nie wiem. — westchnęła ciężko, kręcąc ze zrezygnowaniem głową — Mój typ to ktoś, kto będzie mnie tak naprawdę, z całego serca kochał. — Czyli nie masz zbyt dużych wymagań. — skwitowała Gośka i poklepała ją po kolanie — Moim zdaniem szkoda cię dla tego Krzyśka. Anka łypnęła na nią spode łba. — Bo nie jest naiwną, niezaradną sierotką, którą trzeba się opiekować? — burknęła. — Nie. — powiedziała spokojnie Gośka — Bo ja go po prostu nie lubię. — Dlaczego? — zapytała urażona nieco Anka. — Naprawdę chcesz wiedzieć? — No pewnie, że chcę! — Bo to nadęty, przemądrzały studenciak? — powiedziała ostrożnie Gośka. — Nie jest nadęty. — zaprzeczyła Anka, nerwowo obracając talerzyk w dłoniach. — Poza tym... — dodała z oporami Gośka — Wiesz, być może się mylę, ale wydaje mi się, że jest w nim coś cwaniackiego. Jakby nie mówił tego, co naprawdę myśli, ale to, co będzie dobrze odebrane. — Mylisz się. — mruknęła Anka, unikając jej wzroku. — Oby. — westchnęła Gośka — Nigdy nie twierdziłam, że znam się na ludziach. Nie złość się, Ania. Sama chciałaś o nim rozmawiać. — Nie złoszczę się. — powiedziała Anka — Po prostu... myślałam, że masz o nim lepszą opinię. On jest naprawdę bardzo miły i grzeczny. I chyba trochę nieśmiały. No i naprawdę ma ogromną wiedzę o tych Słowianach! — Ania — odezwała się miękko Gośka, nachylając się do niej i lekko poklepując ją po dłoni — Właśnie dlatego powiedziałam ci na samym początku, że to, co ja o nim myślę, nie ma znaczenia. Bo najważniejsze, żebyś to ty była szczęśliwa. Jesteś szczęśliwa? — Nie wiem. — przyznała z westchnieniem Anka — Jak myślę o niedzieli, to aż coś we mnie skacze z radości. — To dobrze. — skinęła głową Gośka. — Ale równocześnie boję się tak, jakbym szła na jakąś wojnę. — dodała Anka — A co, jeśli on... nie wiem, spróbuje mnie pocałować? Gośka przyglądała się jej przez chwilę. — Wtedy masz dwa wyjścia. — powiedziała, wystawiając palec wskazujący — Albo dasz mu się pocałować, tym samym pieczętując wasz, powiedzmy, związek... — wyprostowała palec środkowy — Albo od pocałunku się uchylisz, co będzie znaczyło, że jeszcze nie jesteś zainteresowana. — No właśnie. — westchnęła Anka. — Co: no właśnie? — zmarszczyła brwi Gośka. — No właśnie nie wiem, czy jestem zainteresowana. — Jeśli nie jesteś zainteresowana, to po jaką cholerę umawiasz się z nim na randkę?! — To samo powiedziała moja Mama. — mruknęła ponuro Anka — Ale ja nie mówię, że nie jestem zainteresowana. Mówię, że nie wiem, czy jestem zainteresowana. — Masz czas, żeby się namyślić. — pocieszyła ją Gośka — Przemądrzałe studenciaki nigdy nie całują na pierwszej randce. Najpierw przerobicie Platona i Arystotelesa, a potem musi polecieć Augustyn i Tomasz z Akwinu. Pierwszego pocałunku spodziewałabym się najwcześniej gdzieś w okolicach Rousseau. Anka przypomniała sobie, jak Krzysiek niemalże pocałował ją na pożegnanie w Łazienkach i zagryzła wargę, czując miliony motylich skrzydełek przyjemnie łaskoczących wnętrze jej brzucha. — Naprawdę muszę już lecieć, Gosia. — oznajmiła, podnosząc się z tapczanu — Stefan czeka. — Trudno. — westchnęła Gośka. Anka jeszcze raz obrzuciła wzrokiem ścianę z wierszami. — Miałaś narysować mój portret. — przypomniała jej Gośka. — Tylko portret? A może akt? — uśmiechnęła się złośliwie Anka — Żebyś miała na co łowić swoje biedne sierotki? — To nie jest w sumie zły pomysł. — zgodziła się łaskawie Gośka. — A wysiedzisz bez ruchu godzinę na golasa? — zmrużyła oczy Anka. — Cel uświęca środki. — wyszczerzyła do niej zęby Gośka — Właśnie, dobrze, że mi przypomniałaś. Ukroję szarlotki dla Stefana. Zaraz po zakończeniu sobotnich lekcji kazały Stefanowi wieźć się na plac Żelaznej Bramy, do Nowego Gościnnego Dworu. — Zakupy? — uśmiechnął się Stefan — Nie wiem, czy nie będziemy musieli zatrzymać się gdzieś wcześniej. Na placu Żelaznej Bramy dzisiaj jakiś wiec. — Może plac Grzybowski, w takim razie? — zastanowiła się Gośka. — Plac Grzybowski byłby w sam raz. — skinął głową Stefan — Stamtąd będą miały panienki dwa kroki, tyle, co przejść Rynkową. Zatrzymali się pod kamienicą na rogu placu Grzybowskiego i Próżnej. — Stefku — powiedziała Anka, zarzucając na ramię teczkę — Nie wiem, ile nam tam zejdzie. Może umówmy się tutaj o czternastej? Albo lepiej o piętnastej. — Ile panienkom zejdzie, tyle zejdzie. — oznajmił filozoficznie Stefan — Niech się panna Ania o nic nie martwi. Kiedy tylko skręciły z Grzybowskiej w Rynkową, zaczepił je może dwunastoletni chłopak w kraciastym kaszkiecie i brudnej, granatowej kurtce. Chłopak łypnął okiem na tarcze szkolne na ich rękawach i mrugnął porozumiewawczo. — Ej, panienki — rzucił konspiracyjnym szeptem — Szukacie prezentów na święta? Zatrzymały się, Gośka popatrzyła na chłopaka z rozbawieniem. — A jak szukamy, to co? — zapytała. Chłopak wyszczerzył się do nich w mocno wyszczerbionym uśmiechu. — To ja mam coś dobrego. Panienki pozwolą do bramy, pokażę. — Pokaż. — zgodziła się ochoczo Gośka. Anka pociągnęła ją za rękaw. — Daj spokój... Gośka pokręciła głową. — Chodź, chodź. Zobaczymy. — powiedziała z uciechą — W końcu co nam szkodzi, nie? Weszli do bramy pobliskiej kamienicy. Chłopak rozejrzał się uważnie, po czym wyciągnął z kieszeni coś zawiniętego w brudną chusteczkę. Ostrożnie rozsupłał zawiniątko i z nabożeństwem pokazał im złoty sygnet z osadzonym w nim dużym, czerwonym kamieniem. — To jest prawdziwy pirścionek samuśnej żony Stalina. — oznajmił natchnionym szeptem, patrząc im w oczy — Mój stary, niech mu ziemia lekką będzie, zajmował Moskwę razem ze świętej pamięci gienierała Maczka drugą pancerną brygadą i był jednym z pierwszych przy pociągu tego oberkacapa, po tem, jak mu nasze chłopcy bombkie na dynie spuścili. Pirścionek sam skitrał trupowi Stalinowej z palca. Jak go zatachał do lubilera, wyszło, że to najpierwsze złoto z rubinem. Anka skrzywiła się z powątpiewaniem. Gośka uniosła pierścionek w palcach, przyjrzała mu się z bliska, zezując. Chłopak westchnął smutno, zatrzepotał rzęsami. — No, a potem stary wykitował na gruźlice i zostawił pirścionek mi, sierocie. Tyle lat go dekowałem w charakterze rodzinnego skarbu, ale teraz już nie ma chodu, muszę opchnąć. Normalnie wołałbym za takie aliganckie cacko i ze dwa grube, ale że święta, a mi się spieszy, to od panienek wezmę tylko dwie dychy. Gośka roześmiała się na całe gardło. — Ty gówniarzu cegłą po zębach trącany, kogo ty próbujesz w bajer brać? Dwa grube? Złamanej złotówki bym nie dała za twój najpierwszy tombak ze szkiełkiem. Jazda mi na Różyca z tą grandą, pętaku, bo zawołam policję. Rzuciła „klejnot” pod nogi, w śnieżne błoto. Chłopak schylił się szybko, chwycił pierścionek i schował go do kieszeni, potem obrzucił Gośkę i Ankę złym spojrzeniem. — Zapamiętam was sobie, wy małpy burżujskie. — obiecał. Gośka wychyliła się z bramy. — Panie posterunkowy! — zawołała — Tutaj! Chłopak nawet się nie obejrzał, prysnął między samochodami na drugą stronę Rynkowej. Kiedy tylko bezpiecznie znalazł się na krawężniku, odwrócił się i wywalił do nich język. Gośka zachichotała i lekko trąciła Ankę łokciem. — Szkoda. — westchnęła Anka — Mama byłaby pierścionkiem Stalinowej zachwycona. — Nie martw się. — pocieszyła ją Gośka — Za dwie dychy znajdę ci trzy pierścionki Stalinowej i na dodatek fajkę Stalina dla twojego taty. — Myślisz, że ten smark może nam narobić kłopotów? — zapytała niepewnie Anka — W końcu widział nasze tarcze. — No, niech tylko gnój spróbuje. — oświadczyła wojowniczo Gośka — Powinnam zresztą była kopnąć go w dupę, mnie od burżujów wyzywać! — Gosia, patrz! — zawołała z zachwytem Anka, trzymając Gośkę za ramię. Były przy skrzyżowaniu z Krochmalną, przed nimi wznosił się wysoki, nowoczesny walec Nowego Gościnnego Dworu, lśniący szkłem i stalą. — Niezłe, co? — uśmiechnęła się Gośka. — To prawda, że na dachu jest ogród? — zapytała Anka, unosząc głowę. — Jest. — przytaknęła Gośka — Ale w zimie zamknięty. Przyjdziemy na wiosnę. Anka skręciła w stronę wejścia, ale Gośka chwyciła ją za rękę. — Chodź na plac Żelaznej Bramy. — powiedziała — Chcę popatrzeć na ten wiec. — Po co? — zdziwiła się Anka. — No, chodź. Może będzie mordobicie. — Gośka... — jęknęła Anka, ale pozwoliła pociągnąć się wzdłuż łagodnego łuku Gościnnego Dworu. Biało-czerwona flaga na dachu pałacu Lubomirskich była opuszczona do połowy. Pod arkadami zebrał się mały tłumek otaczający zaparkowanego forda, w asyście kilku zmarzniętych policjantów. Na pace samochodu stał mężczyzna w berecie, z oliwkową koszulą i czarnym krawatem widocznymi spod rozpiętego mimo zimna palta, przemawiający do zebranych przez blaszany megafon. Za nim wznosił się szereg zielonych sztandarów. — Młodzież Wszechpolska. — skrzywiła się Gośka — Ich żałoba nie dotyczy? — Możemy już iść? — mruknęła niechętnie Anka. — Zaczekaj chwilę. — Panowie Axer, Lachs i Landauer ostrzegają nas z Toronto o anihilacji heglowskiego społeczeństwa politycznego w Polsce! — grzmiał blaszanym głosem mówca — Pan Lewenstam w Londynie martwi się o upadek polskiej ekonomii! Martwi się o to w kraju, w którym panuje dwudziestopięcioprocentowa inflacja! — Bo u nas tylko piętnaście procent! — zawołał ktoś z tłumu. Odpowiedziały mu pojedyncze śmiechy. — Najlepiej byłoby i dla Rzeczypospolitej, i dla tych panów — kontynuował mówca — Gdyby sprawami naszego państwa po prostu przestali się interesować. To nie jest ich kraj! Zwracam się tutaj również do tych Żydów, którym ze względu na ich domniemane zasługi zezwolono w Polsce pozostać: Vogelfängerów, Kisielewskich i innych: jesteście tu gośćmi! Powtarzam raz jeszcze: to nie jest wasz kraj! To jest nasza ojczyzna, nasz dom, a my nie chcemy w nim Żydów, zboczeńców i aborcjonistek. Nie potrzebujemy połajanek od krajów, które mają czelność nazywać się demokratycznymi! — To podatków może też nie chcecie? — zawołał ponownie ten sam głos. W tłum wmieszali się barczyści młodzieńcy w czarnych beretach. Zakotłowało się, ktoś krzyknął ostrzegawczo. Pilnujący zgromadzenia policjanci wymienili się rozbawionymi spojrzeniami. — Chodź. — mruknęła Gośka, ciągnąc Ankę za rękę w stronę wejścia do Gościnnego Dworu. — Zadowolona? — zapytała z krzywym uśmiechem Anka. — Nie. — skrzywiła się Gośka — Spodziewałam się czegoś bardziej odkrywczego, ale u nich w kółko tylko Żydzi, Żydzi i Żydzi. Zupełnie jakby nie dało się wyjść z domu, żeby nie potknąć się o jakiegoś Żyda. — Przecież byli jeszcze zboczeńcy i aborcjonistki. — przypomniała Anka. — Tylko cyklistów zabrakło. — mruknęła Gośka — Zaczynamy od góry, czy od dołu? W ogóle wiesz, co chcesz kupić? — Nie wiem. — westchnęła Anka, rozglądając się po wielkiej, jasnej hali — Ile tu jest pięter? — Cztery. Nas pewnie będzie interesowało pierwsze, tam są rzeczy do domu i upominki. — A ubrania? — Anka podrapała się po policzku. — Co konkretnie chcesz z ubrań? — Gośka zerknęła na nią ciekawie. — Krawaty? — zastanowiła się Anka — Albo spinki do mankietów? — Na drugim. Chyba. — A gdzie jest Wedel? — Wedel na końcu. — Gośka pogroziła jej palcem — Najpierw misja, potem przyjemność. Spędziły blisko dwie godziny, krążąc po stoiskach, wybierając, wahając się, kręcąc nosem, w końcu wracając do miejsc, które zdążyły już wcześniej spisać na straty. Anka kupiła wreszcie elegancki zestaw świec zapachowych dla Mamy, a dla Taty piękny, jedwabny krawat w kolorze orzecha, z subtelnym złotym wzorem. — Trochę dziwnie, nie? — mruknęła Anka, zauważywszy, że cały personel sklepu nosił na rękawach wąskie opaski z kiru. — Czuję się, jakbym weszła do kogoś obcego na stypę. — zgodziła się Gośka. — Nic nie kupujesz? — Anka zerknęła na nią badawczo. — Dzisiaj nie. — burknęła z niechęcią Gośka. — Dlaczego? Potem będą tłumy. Jak chcesz, możemy przejść się jeszcze raz. — Nie chcę. — ucięła Gośka — Usiadłabym za to, bo od tego chodzenia już mi nogi wrastają w tyłek. — Wedel? — ucieszyła się Anka. — Wedel. — skinęła przyzwalająco głową Gośka. Pijalnia czekolady mieściła się na samej górze Gościnnego Dworu. Udało im się zająć stolik przy oknie, z widokiem na wschodnią część placu i wejście do Ogrodu Saskiego ze świeżo odbudowaną Żelazną Bramą. Zamówiły dwie gorące czekolady z bitą śmietaną i po kawałku waflowego torcika. — Ania. — powiedziała uroczyście Gośka, kiedy ich zamówienie zostało już dostarczone do stolika. — Co się stało? — Anka uniosła brwi, zdziwiona podniosłością jej głosu. — Nic się nie stało. — uśmiechnęła się Gośka, wyciągając z teczki mały, zapakowany w czerwony papier sześcian i kładąc go przy talerzyku Anki — Wszystkiego najlepszego. Nareszcie jesteśmy w tym samym wieku. — Zwariowałaś! — jęknęła Anka — Mówiłam przecież... — Tamto tyczyło się dziewczyn. — stwierdziła Gośka — Mnie nie oszukasz, bo ja i tak wiem, kiedy są twoje urodziny. Bierz, nie marudź. Anka ostrożnie uniosła paczuszkę w dłoni, zerknęła na Gośkę. — Mogę otworzyć? — zapytała ciekawie. — Jasne. — zgodziła się z uśmiechem Gośka. Anka starannie rozwinęła papier, wewnątrz odkryła pudełeczko pokryte purpurowym atłasem. Ostrożnie otworzyła wieko i jęknęła. — Ty naprawdę zwariowałaś! Gośka wyszczerzyła do niej zęby w zadowolonym uśmiechu. W pudełeczku znajdowało się oprawione w srebro serduszko z bursztynu, zawieszone na delikatnym, srebrnym łańcuszku. Anka ostrożnie uniosła wisiorek do oczu, przyjrzała się, oczarowana, jak światło lamp wykrzesuje w miodowym klejnociku płomienie. — Gosia — powiedziała z zachwytem — To jest prześliczne, ale musiało kosztować majątek! — O to niech już cię główka nie boli. — uśmiechnęła się Gośka — Daj, zapnę. Podniosła się z krzesła, stanęła za Anką, która sięgnęła za głowę i uniosła włosy z karku. Gośka ostrożnie zapięła klamerkę, płomienne serduszko opadło swobodnie tuż nad zbiegiem marynarskiego kołnierza. — Wszystkiego najlepszego, Aniu. — powtórzyła, przytulając się do pleców Anki i obejmując ją ramionami. — Dziękuję, Gosiaczku. — szepnęła miękko Anka — Naprawdę jesteś kochana. — Sama wybrałam kamyk. — oznajmiła z dumą Gośka — Taki, żeby pasował ci do oczu. Anka westchnęła, unosząc wisiorek w dłoni i ciesząc się twardą gładkością bursztynu pod opuszką kciuka. — Przyszłabyś do mnie jutro, gdyby nie ta żałoba, prawda? — zapytała, wpatrując się podejrzliwie w Gośkę zasiadającą z powrotem na swoim krześle. Gośka zawahała się, wzruszyła ramionami. — Nie lubię do ciebie przychodzić. — powiedziała z ociąganiem — Po pierwsze, mieszkasz prawie na samym końcu świata. A po drugie i najważniejsze, twoi rodzice za mną nie przepadają. — Nieprawda. Tata mówi, że z tobą można konie kraść. Tylko Mama... — Anka zawahała się, pokręciła głową — Ale pracuję nad nią! — Pracujesz nad nią? — zaśmiała się Gośka i spojrzała na Ankę rozbawionym wzrokiem. — Poza tym, rodziców miało jutro nie być. — dodała Anka. — Tak czy inaczej, za każdym razem, kiedy do ciebie przychodzę, mam wrażenie, jakbym właśnie stawała przed trybunałem wojennym. Czekolada ci wystygnie. — zauważyła Gośka, zerkając znacząco na jej filiżankę. — Zapomniałam! — zmartwiła się Anka. — Wstyd. — zganiła ją Gośka. Anka ostrożnie nabrała bitej śmietany na łyżeczkę, wsunęła do ust, popiła gęstą, pachnącą czekoladą. Westchnęła, zamykając z zadowoleniem oczy. Gośka przyglądała się jej z uśmiechem, czubkiem palca śledząc krzywiznę ucha swojej filiżanki. — Dobra? — Pyszna. — Anka zsunęła się nieco na krześle, spojrzała w okno — Wiesz co? Chciałabym, żeby to się nigdy nie skończyło. — Co? — zapytała Gośka, przechylając głowę. — To popołudnie. Gośka wyciągnęła rękę, bez słowa ścisnęła lekko dłoń Anki. Jej brązowe oczy wydawały się zamyślone i dziwnie nieobecne. — Gosia? — Hm? — Wszystko w porządku? Gośka uśmiechnęła się oszczędnie, poklepała Ankę po dłoni i dopiła swoją czekoladę. — Tak. Jestem tylko trochę zmęczona. — powiedziała. — Wiesz... — zaczęła nieśmiało Anka — Zastanawiam się od jakiegoś czasu... Gośka uniosła brwi. — Czy... ty i Syfon...? — Anka zawahała się, spuściła wzrok. — Tak? — Gośka zerknęła na nią ciekawie — Czy ja i Syfon co? — Czy wy... jesteście razem? Gośka roześmiała się, potrząsnęła głową. — Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? Anka zaczerwieniła się, zamieszała łyżeczką w pustej filiżance. — Bo... z tego, co mówiłaś, to on jest całkiem w twoim typie. — wybąkała, zawstydzona — Poza tym wzięłaś go na Andrzejkach na kolana. — A gdybym wzięła na kolana ciebie, to znaczyłoby, że jesteśmy razem? — zachichotała Gośka. — Nie, ale ja nie jestem ani chłopakiem, ani... — Anka urwała, marszcząc brwi i zastanawiając się nagle, czy aby na pewno nie jest małą, naiwną, niezaradną sierotką, którą da się karmić z ręki. Gośka zmrużyła oczy, obserwując ją uważnie z szelmowskim uśmieszkiem igrającym w kącikach ust. — Oj, Ania, Ania. — powiedziała w końcu — Nie bój się, nie jesteś w moim typie. Ja cię po prostu bardzo, ale to bardzo lubię, moja ty księżniczko. Bez podtekstów. Anka kiwnęła głową, zaczerwieniona wstydliwie, nerwowo obracając w palcach bursztynowe serduszko. — Ale powiedz mi, Anuś — powiedziała z uciechą Gośka — Co byś pomyślała, gdybym wzięła na kolana takiego Karola? — Karola? — Anka łypnęła na nią podejrzliwie — Dlaczego akurat Karola? Gośka przechyliła lekko głowę, delikatnie pocierając usta widelczykiem. — Naprawdę się nie domyślasz? — zapytała powoli, unosząc brwi. — Czego się nie domyślam? — żachnęła się niecierpliwie Anka — Gosia, przestań w końcu mówić do mnie zagadkami. Gośka zachichotała figlarnie. — Och, mój ty biedny Kosiu. No, to co z tym Karolem? Anka odwróciła wzrok. — Nic bym nie pomyślała. — powiedziała po chwili — Karol tylko wygląda jak chłopak, ale tak naprawdę jest bardzo dziewczęca. I raczej nie wygląda na sierotkę do karmienia z ręki. — Aha. — wyszczerzyła zęby Gośka — Czyli nie byłabyś zazdrosna? — O ciebie? — prychnęła Anka — Toś wymyśliła. — Jesteś przesłodko niewinna, wiesz, moja ty Anusiu? — oznajmiła z promiennym uśmiechem Gośka. — Odczep się. — burknęła zawstydzona i nieco skołowana Anka. Gośka zachichotała. — Morał z tego taki — powiedziała, akcentując swoje słowa machnięciami widelczyka — Że nie każdy, kto siedzi ci na kolanach, jest od razu twoim laufrem, a stałe związki... — zastanowiła się przez moment — Stałe związki, Aniu, z oczekiwaniami i wymaganiami i z „nie opuszczę cię aż do śmierci” to pułapka. — Dlaczego? — wytrzeszczyła na nią oczy Anka. — Popatrz na moją nieszczęsną matkę. — mruknęła Gośka — I sama sobie odpowiedz, dlaczego. Wchodząc do domu, Anka napotkała w holu rozmawiającą przez telefon Mamę. — Nie, Basieńko. — mówiła stanowczo Mama, puszczając do Anki oko — Załatwimy to wszystko na raz w czwartek. Anka uśmiechnęła się do Heli, oddając jej palto i beret. — Zakupy się udały? — szepnęła Hela. Anka skinęła głową. — Jesteś głodna? — Nie za specjalnie. — Gdzie? — powiedziała do słuchawki Mama — A dlaczego nie w Polonii? — Pójdę się przebrać. — szepnęła do Heli Anka, wsuwając pantofle. — No dobrze, niech w takim razie będzie Europejski. — odprowadzał ją po schodach głos Mamy — Ja wszystko Agnieszce przekażę, ty się o nic nie martw. Anka starannie schowała prezenty dla rodziców w szufladzie biurka, do której nikt prócz niej nie zaglądał, po czym upewniła się, że ma jeszcze wystarczający zapas kolorowego papieru i wstążek. Zadowolona, przebrała się ze szkolnego mundurka w swój zwykły, domowy strój i zeszła na dół. Mama skończyła już rozmowę, drzwi salonu stały uchylone. — Mamo — powiedziała Anka, wchodząc do środka i rozsiadając się na kanapie — Zapomniałam ci o czymś powiedzieć. — O czym mi zapomniałaś powiedzieć? — zainteresowała się Mama. — Jutro koło południa przyjdzie Krzysiek. — oznajmiła Anka, czerwieniąc się i spuszczając wzrok. Tak naprawdę wcale o tym nie zapomniała, ale przez cały piątkowy wieczór nie była w stanie znaleźć w sobie wystarczająco dużo kurażu. — Jutro? — uniosła brwi Mama — Przecież z kina i tak nic nie będzie. — Wiem, ale chcemy pójść na spacer. — wyjaśniła Anka — Tutaj, do Parku Żeromskiego. — Kto nie mógł doczekać się końca żałoby? On, czy ty? — mruknęła Mama, uśmiechając się kącikami ust. — Oj, Mamo! — jęknęła Anka. Mama wyprostowała się nagle w fotelu. — Co ty masz na szyi? Chodź, pokaż! Anka podeszła do Mamy, nachyliła się nad nią, z dumą prezentując bursztynowe serduszko. — Śliczne. — pochwaliła Mama i spojrzała na Ankę podejrzliwie — Od kogo dostałaś? — Od Gośki. — powiedziała Anka, zerkając na Mamę niespokojnie i daremnie starając się wyczytać cokolwiek z jej twarzy. — Od Gośki. — powtórzyła Mama — Ciekawe, skąd ona ma pieniądze na takie rzeczy. — Mamo! — oburzyła się Anka. — No już, już, przepraszam. — westchnęła Mama — Nie denerwuj się. — Nie denerwuję się wcale. — Anka łypnęła na nią spode łba — A Gośka naprawdę nie jest taka, jak myślisz. — Obyś miała rację, kochanie. — powiedziała Mama — Życzę ci tego z całego serca. Anka obudziła się tuż przed szóstą, w chłodnej, atramentowej ciemności grudniowego przedświtu. Przez kilkanaście minut przewracała się daremnie z boku na bok, próbując skusić swój umysł na choćby jeszcze chwilę drzemki, aż w końcu z poirytowaniem odrzuciła kołdrę, usiadła na skraju łóżka i wsłuchała się w absolutną ciszę. Na Helę było jeszcze za wcześnie, a Marcysia przychodziła w niedziele dopiero koło siódmej. Anka poczuła się, jakby miała cały dom dla siebie. Założyła szlafrok, wsunęła pantofle i ostrożnie zeszła po ciemku na dół, przytrzymując się poręczy schodów. Podeszła do wieszaka, wymacała na nim palta swoje oraz Mamy, płaszcza Taty nie było. Westchnęła, zawiedziona. Bardzo liczyła na to, że Tata będzie dzisiaj w domu — w końcu to były jej urodziny! Może jeszcze przyjdzie, pocieszyła się w myślach Anka. Przecież zawsze do tej pory znajdował jakoś dla niej czas w jej urodziny, bez względu na to, jak bardzo był zajęty. Anka była jego oczkiem w głowie, z czego doskonale zdawała sobie sprawę, i czego nie wahała się od czasu do czasu wykorzystywać. Odwróciła się na pięcie, weszła do salonu. W pokoju było chłodno, ogień w kominku zgasł, pozostawiając po sobie blade, żółto-pomarańczowe iskierki mrugające niemrawo spomiędzy wypalonych polan. Anka podeszła do okna, rozsunęła zasłony. Przyjrzała się wąskiemu, blademu sierpowi księżyca wiszącemu nad wierzchołkami czarnych drzew. Zza pleców dobiegało ją spotęgowane ciszą miarowe tykanie zegara, Anka stanęła na chwilę bez ruchu, patrząc w atramentowe niebo, wsłuchana w ten spokojny, stabilny dźwięk, który zawsze kojarzył jej się z domem. W nocy musiało padać, patio pokryte było cienką warstwą świeżego śniegu. Wiedziona impulsem, który nagle i niewytłumaczalnie pojawił się nie wiadomo skąd, Anka otworzyła portfenetr i wyszła na zewnątrz, ostrożnie odpychając czubkami pantofli śnieżną narzutę. Mróz uszczypnął ją w policzki i w gołe nogi, Anka otuliła się szczelniej szlafrokiem i wsunęła dłonie do kieszeni. Czarne, niewyraźne kontury krzewów i drzew ogrodu tkwiły w bezruchu pod czujnym nadzorem bladego, ostrego księżyca. Anka ostrożnie zamknęła za sobą drzwi, odcinając dźwięki zegara. Poczuła się, jakby była jedynym ruchomym elementem wszechświata, jego osią i kwintesencją, a wszystko obracało się teraz wokół niej. Popatrzyła w niebo, bezkresne, nieskończenie atramentowe, wydmuchała w jego stronę chmurę pary, obserwując, jak błyskawicznie rozpływa się w nicość. Zimno zaczęło przedzierać się przez podeszwy pantofli, Anka zadygotała i objęła się ramionami. Balansując na jednej nodze, starannie otrzepała kapcie ze śnieżnego puchu i wróciła do salonu. Teraz było jej już naprawdę zimno. Spojrzała tęsknie na wygaszony kominek, zastanawiając się, czy dałaby radę rozpalić ogień bez puszczania z dymem całego domu, ale postanowiła nie ryzykować i po prostu umyć się i ubrać. Zawahała się w otwartych drzwiach szafy, medytując nad doborem stroju, który byłby w stanie olśnić Krzyśka, a coś ruchliwie gorącego towarzyszyło jej w tej medytacji, buzując przyjemnie w żołądku. Najchętniej oczywiście wybrałaby czerwoną sukienkę Gośki, ale zdawała sobie sprawę, że o tym nawet nie mogło być mowy. Skrzywiła się na myśl o stroju — jak podsumowała go Gośka —„grodzieńskiej pensjonarki”, w który zapewne znowu będzie chciała ubrać ją Mama. Anka pragnęła pokazać się Krzyśkowi jako prawdziwa, dojrzała, uwodzicielska kobieta, tak jak na Andrzejkach, a nie jako zwykła smarkula z liceum. Z niesmakiem zamknęła szafę i na razie założyła swój codzienny sweter i spódnicę, po czym ponownie zeszła na dół. Ciemny kobalt nieba z wolna ustępował miejsca odcieniom granatu i chabru, księżyc muskał już swoim bladym rogiem korony drzew. Anka kucnęła przed kominkiem, dłubiąc w nim bezradnie pogrzebaczem. Nie miała pojęcia, od czego zacząć, nie wiedziała nawet, gdzie trzymany był zapas drewna. Z kłopotu wybawił ją dźwięk klucza w zamku. Wyjrzała ciekawie z salonu. W świetle wiszącej na zewnątrz lampy dostrzegła stojącą w otwartych drzwiach drobną postać w brązowym kożuszku i futrzanej czapce. Hela. Nie zdradzając swojej obecności, Anka patrzyła, jak dziewczyna ściąga bez zapalania światła kożuszek, szalik i czapkę, buty zamienia na pantofle, po czym rusza w stronę jadalni. W połowie drogi Hela zatrzymała się, zauważając uchylone drzwi salonu, powoli podeszła bliżej. — Ania? — zdziwiła się szeptem, rozpoznając Ankę — Nie śpisz już? Anka zachichotała, gestem zaprosiła Helę do środka. — Dzień dobry, Helu. — wyszeptała, zamykając drzwi — Obudziłam się wcześnie i nie mogłam już zasnąć. — No tak. — uśmiechnęła się Hela — W końcu dzisiaj twój dzień. I to nie tylko z jednego powodu, co? Anka zaczerwieniła się, odwróciła wzrok. — Zastanawiałam się, jak rozpalić kominek. — zmieniła szybko temat. — Zaraz przyniosę ze składziku drewna i rozpalę. — powiedziała Hela — Zaparzyć ci herbaty? — Poproszę. — skinęła głową Anka. Hela zatarła z zapałem ręce i puściła do Anki oko. — Helu — powiedziała nieśmiało Anka. Dziewczyna zerknęła na nią ciekawie. — Czy ty... — Anka urwała, spuściła wstydliwie wzrok — Co tak właściwie robi się na randkach? — Oj, Aniu, Aniu. — zachichotała Hela, pieszczotliwie głaszcząc ją po głowie — A gdzie macie tę randkę? — Tutaj. — powiedziała Anka — W Parku Żeromskiego. — Możecie zacząć od trzymania się za ręce. — doradziła Hela — A potem jakoś już samo pójdzie, zobaczysz. Zaraz wracam. Myśl o trzymaniu się z Krzyśkiem za ręce zdominowała umysł Anki. Siedząc przed kominkiem z filiżanką gorącej herbaty w dłoniach i wyciągając w stronę ognia nogi, Anka bladła i czerwieniła się na zmianę, czując, jak jej żołądek wyczynia rozognione fikołki, aby chwilę później skurczyć się boleśnie w ataku paniki. Dopijała już herbatę, kiedy przyszła Marcysia, a zaraz po niej do salonu zajrzała Mama, rozziewana, w narzuconym na koszulę nocną szlafroku. — Nie śpisz? — zdziwiła się, widząc Ankę — Przecież dopiero siódma. — Nie śpię. — przytaknęła Anka — Mamo, Tata przyjdzie dzisiaj do domu? — Mam nadzieję. — westchnęła Mama, rozsuwając zasłony — Ale nie chcę ci niczego obiecywać, kochanie. Wiesz, że Tata ma teraz mnóstwo pracy. — Wiem. — przyznała niechętnie Anka. — Helu, poproszę o kawę. — zwróciła się do Heli Mama, po czym znów wyjrzała przez okno — Ładnie dzisiaj, biało. W sam raz, co? — zerknęła na Ankę z uśmiechem. Anka zaczerwieniła się i spuściła wzrok, odstawiając pustą filiżankę na stolik. — Wychodziłaś na patio? — zapytała nagle Mama. Zaskoczona Anka rzuciła jej niespokojne spojrzenie. — Skąd wiesz? Mama popatrzyła na nią z uśmiechem igrającym w kącikach ust. — Śnieg ma to do siebie, kochanie, że zostają w nim ślady. — wyjaśniła, mrużąc oczy — Ja rozumiem, że cię nosi, ale lepiej nie wariuj. Żebyś się jeszcze na święta nie rozchorowała. — Właśnie, co ze świętami, Mamo? — zapytała Anka — Babcia przyjedzie? Mama zawahała się przez chwilę. — Wątpię. — powiedziała — Wiesz przecież, że Babcia z Tatą nie dogadują się najlepiej. Tata wspominał o zaproszeniu Kwapiszewskich na pierwszy dzień świąt. Lubisz wujka Jurka, prawda? — dodała szybko, widząc grymas na twarzy Anki. — Wujka, owszem. — przyznała Anka — Ale pewnie przyprowadzą ze sobą Pawełka. — Ania — westchnęła Mama — Zdaję sobie sprawę, że wolałabyś pojechać na święta do Babci, ale czasami trzeba zacisnąć zęby i robić to, co trzeba, a nie to, co się chce. Dla Taty. — Wiem. — mruknęła ponuro Anka, żywiąc szczerą nadzieję, że właśnie jak raz w te święta uda jej się rozchorować — Trudno. — Może zjedzmy jakieś śniadanie? — zaproponowała, podnosząc się z podłogi, chociaż nie czuła się ani odrobinę głodna. — Ty się dzisiaj nie kręć po kuchni. — usadziła ją Mama — Ja pójdę. Jajecznica? — Może być. — zgodziła się Anka. — Masz już jakieś plany na Sylwestra? — zapytała przy śniadaniu Mama — Chyba że zamierzasz iść z nami na bal do Polonii. — dodała z kpiącym uśmiechem. — Nigdy w życiu. — skrzywiła się Anka — Koleżanka z klasy urządza prywatkę. — Jaka koleżanka? — zainteresowała się Mama. — Atena Rzątek. Mieszka przy Lesznie. Będą przebrania, wiesz? — O. — Mama uniosła brew — I już wiesz, za kogo chciałabyś się przebrać? — Za Alicję. — oświadczyła ochoczo Anka. — Za Alicję z twojej książki? — Tak! — Anka pokiwała energicznie głową, podnosząc się od stołu — Pokażę ci! — Skończ najpierw śniadanie. — upomniała ją Mama. — Za chwileczkę wracam! — obiecała spod drzwi Anka, słysząc zrezygnowane westchnienie Mamy. Chwilę później już była z powrotem, z „Alicją” w ramionach. Mama odsunęła swój talerz, zaczęły we dwie kartkować książkę, przyglądając się ilustracjom. — Fartuszek możemy pożyczyć od Heli. — powiedziała Mama — Masz tę białą sukienkę, w której w ogóle nie chodzisz, ufarbujemy ją na niebiesko albo na czerwono. — Na niebiesko. — skinęła głową Anka. — Musimy kupić ci tylko pasiaste podkolanówki. I opaskę do włosów. Żaden problem. — Mama westchnęła — No, myślałam, że wymyślisz coś gorszego. — Na przykład co? — zmarszczyła brwi Anka. — Na przykład Marcowego Zająca. — uśmiechnęła się Mama, puszczając do niej oko. — To nie ta książka, Mamo! — żachnęła się Anka, zabierając „Alicję” ze stołu. — Wiem, wiem. — roześmiała się Mama, po czym spojrzała na Ankę zmrużonymi podstępnie oczami — A przy okazji, powiedz mi, czy ta Atena ma jakichś braci? — Nie będzie żadnych chłopaków, Mamo. — oświadczyła Anka, czując, jak czerwienieją jej policzki — Same dziewczyny. — Już gdzieś to kiedyś słyszałam. — stwierdziła cierpko Mama — I co, zaraz po północy do domu, tak, jak zwykle? — Wolałabym zostać do rana. — powiedziała nieśmiało Anka. — Oczywiście, że byś wolała. — mruknęła Mama, przyglądając się jej uważnie — No, zobaczymy. Jeśli uda ci się do Sylwestra nie narozrabiać, to będziesz mogła zostać do rana. Anka uśmiechnęła się do niej radośnie. — A skoro skończyłaś już jeść, to zaczekaj na mnie w salonie. — dodała Mama — Mam jeszcze z tobą do pogadania. Lekko zaniepokojona Anka wróciła do salonu i usiadła na kanapie. Mama nie dołączała do niej przez dłuższy czas, a kiedy wreszcie stanęła w drzwiach, trzymała w dłoniach pakunek owinięty w błyszczący, niebieski papier. — Miałam zaczekać z tym do popołudnia — oznajmiła — Ale skoro ma tu przyjść twój Krzysiek, to nie ma co zwlekać. Usiadła na kanapie obok Anki i wręczyła jej paczkę. — Wszystkiego najlepszego, Aniu. — powiedziała z uśmiechem — Ponieważ masz już oficjalnie piętnaście lat, to może ci się przydać. No, rozpakuj. Anka spojrzała na Mamę, zaskoczona i zabrała się za rozwijanie papieru. — Chanel? — wytrzeszczyła oczy na prosty, srebrny napis wytłoczony na czarnym atłasie pudełka — Przecież to jest... Mama uśmiechnęła się do niej miękko, ruchem podbródka zachęcając ją do uniesienia wieka. Anka oniemiała. — Mamo... — jęknęła. Bardzo ostrożnie odłożyła pudełko na stolik, po czym zarzuciła Mamie ramiona na szyję, przytulając ją mocno. — Dziękuję, Mamo. — szepnęła, całując ją w policzek — Naprawdę dziękuję. To... po tych Andrzejkach? — Nie, kochanie. — zaśmiała się Mama, głaszcząc Ankę po plecach — Wyobraź sobie, że wpadłam na ten pomysł jeszcze na długo przed Andrzejkami. No, chodź, pokażę ci, jak tego wszystkiego używać. Anka skinęła ochoczo głową. Mama posadziła ją na krześle pod oknem, włożyła jej w dłonie lusterko. — Zaczniemy od podkładu. — powiedziała, wyciągając z pudełka czarny słoiczek i pokazując go Ance — Podkład wyrówna odcień skóry i zapobiegnie świeceniu. Nałożymy odrobinę na nos, czoło i policzki. Anka zmrużyła oczy, czując miękki dotyk pędzelka na twarzy. — La Creme de Teint. — przeczytała. — Twoja skóra jest młoda i gładka, więc nie potrzebujesz dużo makijażu. — kontynuowała Mama — U ciebie nie będziemy niczego maskować, tylko podkreślać. Anka już otwierała usta, aby pochwalić się, że niemalże to samo powiedziała o niej Gośka, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Po podkładzie Mama nałożyła nieco pudru, aby rozświetlić kości policzkowe, po czym przyszła kolej na odrobinę cienia do powiek i szminkę — w znacznie bardziej stonowanym kolorze niż ta, której użyła Gośka. — I jak? — zapytała Mama, przechylając głowę i przyglądając się Ance z uśmiechem. — Niesamowicie. — westchnęła z zachwytem Anka, przeglądając się w lusterku. Jej nowy makijaż był o wiele bardziej subtelny niż ten, który zrobiła jej Gośka, ale tak jak zapowiedziała Mama, doskonale eksponował wszystko to, co Ance się w sobie podobało: wykrój ust, kształt i wielkość oczu, delikatną linię kości policzkowych. — W takim razie teraz rzecz najważniejsza. — oznajmiła Mama, wyciągając z pudełka maleńki flakonik. — Numer Pięć? — zdziwiła się Anka. — Żebyś wiedziała, Numer Pięć. — skinęła głową Mama — Daj rękę. Odkorkowała flakonik i ostrożnie wytrząsnęła kropelkę na nadgarstek Anki. — Powąchaj. — O rany. — wyszeptała Anka, zamykając oczy. Jej skóra pachniała nocą, purpurowym aksamitem, światłem świec odbitym w kryształowym szkle i muśnięciem palców na policzku. — Prawda? — uśmiechnęła się Mama — Kropelka po obydwu stronach szyi, nie więcej. Chcesz... intrygować, nie przytłaczać. I nie waż się nosić tego do szkoły. — Dlaczego nie? — zmartwiła się Anka. — Dlatego, że tak masz napisane w regulaminie. — wyjaśniła cierpliwie Mama — Żadnych perfum i żadnego makijażu. Nie mam zamiaru tłumaczyć się twojemu dyrektorowi. — Trudno. — westchnęła Anka, ostrożnie odkładając flakonik do pudełka — A co to za kremy, Mamo? — Kremy były w zestawie — powiedziała Mama — Ale nie przydadzą ci się jeszcze przez jakieś dwadzieścia lat. I nie wiem, czy ich sobie od ciebie nie pożyczę. — dodała z lekkim uśmiechem. Anka zachichotała i jeszcze raz uniosła nadgarstek do nosa. — Podoba ci się? — zapytała Mama. — Bardzo. — Anka zerknęła na nią badawczo — Mamo? — Słucham? — A... paznokcie? Mama spojrzała na jej dłonie, uniosła brwi. — Naprawdę chcesz? — Naprawdę! Mama westchnęła. — No dobrze, pomalujemy ci paznokcie. Tylko tak na szybko. Ja też się muszę dla tego twojego Krzyśka wystroić, żeby sobie nie pomyślał. — oświadczyła, puszczając do Anki oko. Ostatnie pół godziny przed południem Anka spędziła kręcąc się nerwowo po holu i raz po raz wyglądając przez okna na podjazd. Była tak przejęta, że z trudem powstrzymywała się od zagryzania paznokci, świeżo pociągniętych wiśniowym lakierem Mamy, niemalże idealnie pasującym do jej sweterka z szalowym kołnierzem. — Nie denerwuj się tak, Ania. — szepnęła do niej Hela, która właśnie wyszła z jadalni, niosąc w ramionach stertę obrusów. — Łatwo ci powiedzieć. — jęknęła spanikowana Anka, która najchętniej zapadłaby się teraz pod ziemię. — Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. — pocieszyła ją Hela — I wyglądasz świetnie. — dodała, obrzucając Ankę pełnym podziwu wzrokiem. — Nic nie będzie dobrze, Helu. — oznajmiła katastroficznie Anka. Rozległ się dzwonek telefonu. Anka rzuciła się do słuchawki. — Dzień dobry, panno Aniu, Wilczak z tej strony. — rozpoznała głos wartownika spod bramy — Mam tutaj pana Krzysztofa Milewskiego do panny Ani. — Proszę wpuścić, panie Jacku. — pisnęła Anka. — Przyszedł. — wyszeptała, rzucając Heli paniczne spojrzenie, po czym popędziła do salonu — Mamo! Przyszedł! — Punktualny. — doceniła Mama, podnosząc się z fotela, w którym, jakby nigdy nic, czytała książkę — No, chodź. Objęła Ankę ramieniem i razem wyszły do holu. Anka dygotała, serce waliło jej tak, jakby za chwilę miało wyrwać się z piersi. — Powiedz mu, że się rozchorowałam. — poprosiła rozdygotanym szeptem. — Przestań już panikować. — mruknęła Mama. Hela otworzyła drzwi. W progu ukazał się Krzysiek ściskający pod pachą teczkę, a w dłoni bukiet pąsowych róż. — Dzień dobry. — uśmiechnął się do Heli. — Dzień dobry panu. — odpowiedziała Hela, wpuszczając go do środka. Krzysiek zerknął ciekawie na Mamę, niebieskie oczy zatrzymały się przez chwilę na Ance, która od tego wzroku najpierw pobladła, a potem poczerwieniała. Zdjął buty, oddał Heli płaszcz, szalik i nieodłączny dekiel, ukazując granatowy garnitur z białą, jedwabną poszetką i wiśniowy krawat. — Dzień dobry paniom. — ukłonił się grzecznie, wręczając bukiet Ance, której policzki i uszy nabrały koloru mocno zbliżonego do trzymanych w ramionach kwiatów. — Dziękuję. — wyszeptała z sercem walącym dziko w piersi Anka — Nie trzeba było. Piętnaście, policzyła szybko, a jej żołądek zwinął się w pulsującą ekstatycznym ciepłem ósemkę. Krzysiek uśmiechnął się miękko, wpatrując się w nią tymi jasnymi, zniewalająco błękitnymi oczami. — Mamo, to jest Krzysiek. — przedstawiła go Anka, dokonując nadludzkich wysiłków, aby powstrzymać drżenie głosu — A to jest moja Mama. Krzysiek ucałował dłoń Mamy. — Krzysztof Milewski. Bardzo mi miło. — Zofia Koś. Mnie również. — uśmiechnęła się do niego Mama — Ania bardzo dużo mi o panu opowiadała. Anka zerknęła na nią szybko. — Naprawdę? — ucieszył się Krzysiek, po czym delikatnie ujął dłoń Anki — Wyglądasz prześlicznie, Aniu. — Dziękuję. — szepnęła słabo Anko, z jakiegoś powodu wykonując coś w rodzaju niezgrabnego dygnięcia i czując, że zaraz chyba zemdleje. — Zapraszamy do salonu. — powiedziała Mama — Napije się pan herbaty albo kawy? Na dworze ziąb. — Kawy, jeśli można. Czarnej, bez śmietanki ani cukru. — skinął głową Krzysiek — Nie jest tak zimno, proszę pani. Chyba nawet nie ma już mrozu. — A dla ciebie, Aniu? — zapytała Mama. — Dla mnie też kawa. — wypaliła Anka. Mama zerknęła na nią podejrzliwie. — Helu, poprosimy o trzy kawy. A kwiaty niech Hela wstawi do wazonu. Zasiedli w salonie, Mama w fotelu, Krzysiek z Anką na kanapie. — Jest pan barwiarzem, panie Krzysztofie? — zapytała Mama. — Na razie tylko fuksem, proszę pani. — odparł skromnie Krzysiek — Ale z prawem do noszenia dekla. — W której korporacji? — zainteresowała się Mama — Patria? — Aquilonia. — sprostował nieśmiało Krzysiek. — Oczywiście, Aquilonia. — pokiwała głową Mama — Wiśniowy, biały i błękitny. Nie wiem, skąd mi się wzięła ta Patria. — Mamy z Patrią kartel. — powiedział Krzysiek — Pani jest filisterką? — Nie. — zaśmiała się Mama — Za to mój mąż był Buksem, kiedy studiował w Tybindze. Podobno brał nawet udział w menzurach, ale sama nie wiem, ile z tego to zwykłe przechwałki. Potem, kiedy podjął studia doktoranckie na Uniwersytecie Warszawskim, nie mógł już wstąpić do innej korporacji, bo zabraniał tego jego stary Burschenschaft. — Pani mąż musi mieć teraz bardzo dużo pracy. — zauważył nieśmiało Krzysiek. Weszła Hela z kawą, zakrzątnęła się przy stoliku. — Dziękujemy, Helu. — powiedziała Mama. — Aniu — odezwał się Krzysiek, kiedy zostali sami. Sięgnął po swoją teczkę i ostrożnie wyciągnął z niej owinięty w papier pakunek — To dla ciebie. Wszystkiego najlepszego! — Dla mnie? — zdziwiła się Anka — Naprawdę nie trzeba było! Ostrożnie rozwinęła opakowanie. W środku znajdowała się gruba książka w twardej, ciemnozielonej oprawie. — Kazimierz Moszyński — przeczytała z okładki — „Kultura ludowa Słowian”. Część druga? — zdziwiła się, zerkając na Krzyśka. — Tak. — skinął głową Krzysiek — Tom drugi jest o kulturze duchowej. Wydaje mi się, że będzie dla ciebie bardziej interesujący niż kultura materialna czy społeczna. — Dziękuję! — uśmiechnęła się do niego Anka. — Słyszałam od Ani, że interesuje się pan kulturą Słowian. — powiedziała Mama. — Owszem. — przytaknął ochoczo Krzysiek — Pisuję nawet do „Nowej Zadrugi”. — Właśnie, przeczytałam twój artykuł. — oznajmiła Anka, desperacko próbując włączyć się w rozmowę. — Naprawdę? — rozpromienił się Krzysiek — I jak? — To, co napisałeś o Rosjanach, że nie są prawdziwymi Słowianami, było bardzo ciekawe. — powiedziała Anka. Szczerze mówiąc, była to jedyna rzecz z całego artykułu, która jakoś zdołała utkwić jej w głowie. — To nie moja teza, oczywiście. — uśmiechnął się skromnie Krzysiek, zwracając się do Mamy. — Czyli czytuje pan Duchińskiego. — stwierdziła Mama. — Duchińskiego też. — kiwnął głową Krzysiek — Ale chętniej Skarzeckiego, który w połowie lat czterdziestych tezy Duchińskiego rozwinął i usystematyzował. Anka sięgnęła po filiżankę. Rozmowa znowu zaczynała wykraczać poza jej horyzonty, a ona zaczynała czuć się jak dziecko przysłuchujące się dwojgu dorosłych. Wypiła łyk i z trudem powstrzymała się od grymasu — kawa była potwornie gorzka. Zerknęła pożądliwie na cukiernicę i mlecznik, które Hela zapobiegliwie zostawiła na stoliku, ale Mama i Krzysiek pili swoją kawę czarną, bez dodatków, a Anka nie mogła przecież okazać się gorsza. Marszcząc brwi, odstawiła filiżankę na spodeczek i zaczęła powoli kartkować książkę, przysłuchując się rozmowie o uczelni i profesorach, których nazwiska zupełnie nic jej nie mówiły. Coś zabębniło o szyby. Anka uniosła głowę i westchnęła ciężko. — Patrzcie — powiedziała rozczarowanym głosem — Deszcz pada! Mama i Krzysiek przerwali dyskusję, obydwoje jak na komendę spojrzeli w stronę okna. — A planowaliśmy z Anią iść do parku na spacer. — zmartwił się Krzysiek. — Zupełnie jakby wszystko się na nas uwzięło. — dodała niezadowolona Anka. — Na pogodę nic nie poradzimy. — powiedziała Mama — Ale skoro ze spaceru nici, to może zostanie pan na obiad? — Nie chciałbym się narzucać, proszę pani. — odparł nieśmiało Krzysiek. — Żaden problem. — pokręciła głową Mama — Dzisiaj mamy, zdaje się, pieczonego kurczaka. Mam nadzieję, że lubi pan drób? — Lubię, dziękuję. — W takim razie świetnie się składa — uśmiechnęła się Mama, wstając z fotela — Nie obraźcie się, zostawię was na chwilę samych. Krzysiek uniósł się z kanapy, odprowadził Mamę wzrokiem do drzwi jadalni, po czym rozejrzał się po pokoju. — Ładnie tu — powiedział — Taka cisza i spokój. Anka przyglądała mu się ze zmarszczonymi brwiami, usilnie starając się znaleźć jakąś odpowiedź, która nie byłaby równocześnie zamknięciem tematu. Jak bardzo chciałaby posiadać teraz chociaż odrobinę tej gośkowej swady i błyskotliwości! — Krzysiek, kto to jest filisterka? — zagadnęła w końcu. Krzysiek spojrzał na nią z uśmiechem. — Racja, skąd możesz wiedzieć. — pokiwał głową — Filister to korporant, który już skończył studia. Barwiarz to pełnoprawny członek korporacji — od tego, że ma prawo nosić jej barwy: dekiel i bandę, czyli czapkę i szarfę. A fuks to kandydat na korporanta. — Tak jak ty? — zapytała Anka. — Tak jak ja. — przytaknął Krzysiek. — A menzury? — Menzura to pojedynek między korporantami. — wyjaśnił Krzysiek. — Pojedynkowałeś się? — wytrzeszczyła oczy Anka. — Jeszcze nie miałem okazji. — powiedział skromnie Krzysiek. — Ale... stanąłbyś do pojedynku? — Gdybym musiał. Wiesz, to nie są pojedynki na śmierć i życie. Anka wydęła usta. Pojedynki wydawały jej się zupełną głupotą, i ciężko było jej uwierzyć, że Tata również mógł brać w nich udział. Postanowiła przy najbliższej okazji zaczerpnąć informacji u źródła. — Naprawdę ślicznie dzisiaj wyglądasz. — powiedział Krzysiek, przyglądając się jej z uśmiechem. Anka, zbita z tropu i przyjemnie zawstydzona, odwróciła wzrok i spojrzała w okno. — Dziękuję. — bąknęła, szybko zmieniając temat — Szkoda, że ciągle pada. Miałam ochotę na ten spacer. — Pójdziemy następnym razem. — obiecał Krzysiek. Zapadła niezręczna cisza, zakłócana jedynie potrzaskiwaniem polan w kominku, tykaniem zegara i szumem deszczu za oknami. Anka gniotła w palcach skraj spódnicy, Krzysiek przyglądał się zegarowi z dłońmi splecionymi za plecami. — Piękny zegar. — powiedział w końcu — Wybija godziny? — Wybijał godziny i półgodziny. — skinęła głową Anka — Ale już nie wybija, bo był za głośny i w nocy było go słychać w całym domu. Teraz tylko pobrzękuje. Krzysiek wrócił na kanapę. Spojrzał w okno, po czym przesunął wzrok na Ankę. Anka zaczerwieniła się, lada chwila spodziewając się następnego onieśmielającego komplementu, kiedy do salonu powróciła Mama. — Już jestem, przepraszam. — powiedziała — Obiad zaraz będzie gotowy, przejdźmy może do jadalni. Panie Krzysztofie, jeszcze kawy? — zapytała, omiatając wzrokiem stolik. Jej oczy zatrzymały się na prawie nietkniętej kawie Anki. Mama zerknęła na nią znacząco, ale powstrzymała się od komentarza. — Dziękuję. — uśmiechnął się Krzysiek — Może mógłbym dostać szklankę wody? — Oczywiście. — skinęła głową Mama. Stół był już nakryty dla trzech osób. Usiedli, Mama u szczytu, Anka z Krzyśkiem przy niej, zwróceni w stronę okna. Deszcz szeleścił w zaroślach, bębnił cicho o szyby, spływając po zaparowanym szkle wąskimi strumyczkami. Mama i Krzysiek rozmawiali o kolejnej kwestii, w której Anka nie miała zupełnie nic do powiedzenia: tym razem był to Goethe i jego niechęć do historii. Z Goethego znała jedynie „Cierpienia młodego Wertera”, które przerabiała w gimnazjum. Żywiła wobec tej powieści ambiwalentne uczucia — z jednej strony zawsze przemawiała do niej idea nieszczęśliwej, tragicznej miłości, ale za to samego Wertera nie cierpiała, uważając go za niegodnego uwagi mięczaka, w odróżnieniu na przykład od Lancelota, Tristana, czy choćby Jacka Soplicy. Ku uldze Anki, dyskusję przerwała Hela, wnosząc obiad: złocistego, pieczonego w całości kurczaka, półmiski parujących ziemniaków z masłem i koperkiem oraz misę sałaty. Anka, która preferowała białe mięso, a dodatkowo nie chciała przy Krzyśku zmagać się z własnym obiadem, dostała pierś. Mama z Krzyśkiem wzięli dla siebie po nodze. — Doskonały kurczak. — pochwalił Krzysiek, starannie wyłuskując widelcem resztki mięsa spomiędzy kości. — Cieszę się. — uśmiechnęła się Mama — Mamy świetną kucharkę, prawda, Aniu? Anka przełknęła, ostrożnie dotknęła ust chusteczką. — Marcysia jest niesamowita. — zgodziła się, kiwając ochoczo głową — Robi najlepszy sernik na świecie. Jak my ją w ogóle znaleźliśmy, Mamo? — Polecił nam ją ten sam kolega Taty, który znalazł dla nas ten dom. — wyjaśniła Mama, po czym zwróciła się do Krzyśka — Ten kolega mieszkał przez dłuższy czas w Konstancinie, Marcysia u niego gotowała. Ona zresztą też jest stąd, z Jeziorny, może dziesięć minut spacerem. — Bardzo wygodnie. — powiedział Krzysiek. — Dla niej i dla nas. — zgodziła się Mama. — Jesteśmy zachwyceni. — oświadczyła Anka. — Nie sposób zaprzeczyć. — uśmiechnęła się Mama — Proponuję herbatę po obiedzie. Panie Krzysztofie? — Bardzo chętnie. — skinął głową Krzysiek — Ale niedługo będę musiał się zbierać. — Na herbatę na pewno mamy jeszcze czas. — stwierdziła Mama — Helu, poprosimy trzy herbaty. Ania, rozumiem, że ty też chcesz? — Chcę. Wrócili do salonu. Krzysiek zaczekał, aż Mama z Anką usiądą, dopiero wtedy sam zajął miejsce na kanapie. — Mówił pan, że pisuje do „Nowej Zadrugi”, panie Krzysztofie? — zapytała Mama. — Tak, proszę, pani. — potwierdził ochoczo Krzysiek. Mama uśmiechnęła się, kiwając lekko głową. — Dawno nie czytałam, szczerze mówiąc. Proszę mi powiedzieć, czy naczelnym jest tam ciągle Korzycki? Krzysiek spojrzał na nią zaskoczony. — Nie, proszę pani, od jakichś trzech lat naczelnym jest Olszański. Ale... pani zna Korzyckiego? — Bywaliśmy w tym samym klubie dyskusyjnym na studiach. — powiedziała Mama — Nie zgadzaliśmy się zupełnie, Jaś już wtedy był mocno radykalny. Przez ten radykalizm nie chcieli go przyjąć ani do Arkonii, ani do jej córek, chociaż bardzo się starał. — Znam go tylko ze słyszenia. — przyznał Krzysiek — Mówili mi, że domagał się znakowania robotników z Rosji czerwoną gwiazdą na piersi i na plecach. Tak jak kiedyś... znakowali Żydów, wie pani. — odchrząknął, zmieszany — On mocno spuścił z tonu ostatnimi czasy. — Ale nie odszedł z Zadrugi? — Och, nie. Odsunął się na bok, ale ciągle bywa na spotkaniach. Anka napiła się herbaty, spojrzała w okno. Niebo powoli zaczynało szarzeć, deszcz przeszedł w mżawkę. Rozmowa Mamy i Krzyśka przelatywała przez jej świadomość, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. — No, na mnie naprawdę już pora. — oświadczył Krzysiek, podnosząc się z kanapy. — Dziękujemy za odwiedziny. — uśmiechnęła się Mama, podając mu rękę. — Cała przyjemność po mojej stronie, proszę pani. — Krzysiek ukłonił się, całując jej dłoń. — Odprowadzę cię. — zaoferowała Anka — Jedziesz autobusem? — Autobusem. — przytaknął Krzysiek — Ale nie musisz mnie odprowadzać, Aniu. Zmokniesz. — Wezmę parasolkę. — wzruszyła ramionami Anka — Przecież nie masz swojej, prawda? — Nie mam. — przyznał Krzysiek. — Lepiej weź i kalosze. — doradziła Mama, wyglądając przez okno — Wszystko popłynęło. Wyszli do holu. Anka założyła kalosze, palto i szalik, Krzysiek z lekkim ukłonem przyjął od Heli parasolkę. — Dziękuję za gościnę. — powiedział, kłaniając się w progu — Do widzenia! Wyszli na zewnątrz. Cały śnieg z dzisiejszego poranka zmienił się w szare, mokre błocko. Nie było specjalnie zimno, ale w dalszym ciągu siąpiła paskudna, przenikliwa mżawka. Krzysiek rozłożył parasolkę, Anka przysunęła się bliżej, ujmując go za ramię. Ze zdziwieniem zauważyła opaskę z kiru. — Nosisz żałobę? — zapytała, spoglądając mu w oczy. — Przecież to generał Maczek! — uniósł brwi Krzysiek, a Anka znowu poczuła się jak głupi dzieciak. — Okropnie się zrobiło. — skrzywiła się, stąpając ostrożnie, aby nie ochlapać Krzyśka brudną breją. — Wieczorem złapie mróz. — mruknął Krzysiek — I dopiero wtedy będzie okropnie. — Żeby nie przemokły ci buty. — zmartwiła się Anka. — To może założę twoje kalosze i wezmę cię na barana? — zaproponował z uśmiechem. — Nie zmieścisz się. — zaśmiała się Anka — Poza tym, jestem za ciężka. — dodała wstydliwie po chwili. Krzysiek parsknął. — Jestem w stanie unieść cię jedną ręką. — oznajmił. — Naprawdę? — Naprawdę. — Może się założymy? — zmrużyła oczy Anka. — Czemu nie. — zgodził się ochoczo Krzysiek — Tylko najpierw muszę wymyślić jakąś dobrą stawkę, bo możesz być pewna, że przegrasz. Anka zaczerwieniła się, spuściła wzrok. Wartownik otworzył im bramę, z uśmiechem zasalutował do orzełka na czapce. — I co myślisz o mojej Mamie? — zapytała Anka. — Już wiem, po kim masz inteligencję i urodę. — uśmiechnął się do niej Krzysiek — Bardzo przyjemnie mi się z nią rozmawiało. — Oj, daj spokój. — mruknęła zadowolona Anka, dając mu lekkiego kuksańca. — Szkoda tylko, że nie poznałem twojego Taty. — westchnął Krzysiek. W jego głosie było coś, co sprawiło, że Anka zerknęła na niego podejrzliwie. — Tata ostatnio rzadko bywa w domu. — powiedziała. — Zrozumiała rzecz. Może następnym razem? — Może. Szli przez chwilę w ciszy. — Czy to nie twój autobus? — zapytała Anka, mrużąc oczy, kiedy doszli do skrzyżowania z ulicą Piłsudskiego. — Faktycznie, mój. — stęknął Krzysiek — Zasiedziałem się! Biegniemy? — Biegniemy! — zgodziła się Anka. Popędzili przez ulicę, rozchlapując błoto. Anka pisnęła, kiedy jej noga pośliznęła się na ukrytym pod warstwą wody lodzie, Krzysiek chwycił ją za ramię, przytrzymał. — W porządku? — zapytał. — Tak. — sapnęła spłoszona Anka. Ciężko dysząc, dopadli autobusu w ostatniej chwili. Krzysiek postawił nogę na schodku i odwrócił się do Anki, oddając jej parasolkę. — Ania — powiedział — Dziękuję, że mogliśmy się dzisiaj zobaczyć. — To ja dziękuję, że przyjechałeś taki kawał drogi. — uśmiechnęła się do niego Anka. — Proszę państwa — odezwał się do nich kierowca — Proszę albo wsiadać, albo wysiadać. Odjeżdżamy. Krzysiek nachylił się i pocałował ją lekko w usta, po czym wskoczył do środka, zamykając za sobą drzwi. Anka stała oniemiała, odprowadzając wzrokiem oddalający się autobus. Uniosła dłoń, muskając usta czubkami palców. Wszystko w niej płonęło, przez chwilę miała ochotę odrzucić trzymaną w opuszczonej bezwładnie ręce parasolkę i zatańczyć na środku tej pustej, zabłoconej ulicy, jak Gene Kelly w „Deszczowej piosence”. Chwilę później uświadomiła sobie, że mżawka lada moment zmieni jej makijaż w takie samo błoto jak to, które rozlewało się jej pod nogami i pospiesznie zasłoniła się parasolką. Do domu wróciła jak w transie, nie rejestrując przebytej trasy w pamięci. Miejsce, które musnęły usta Krzyśka, promieniowało błogim ciepłem, coś trzepotało radośnie w jej podbrzuszu, a Anka miała wrażenie, że za chwilę pojawią się przed nią niewidzialne schody, które poniosą ją ponad ołowiane chmury, prosto do nieba. W holu czekała na nią Mama. — Pojechał? — zapytała. — Pojechał. — westchnęła Anka, ściągając kalosze i zerkając na nią badawczo — I co myślisz? — zapytała ostrożnie. Mama zastanowiła się przez chwilę, przyglądając się, jak Anka rozpina palto. — Całkiem mądry chłopak. — powiedziała w końcu — Chociaż wydaje mi się, że starał się zrobić wrażenie bardziej na mnie, niż na tobie. — zawahała się przez moment — Tylko Aniu, czy wy macie o czym ze sobą rozmawiać? Anka zastygła w miejscu i spojrzała na Mamę, marszcząc brwi. To przyjemnie łachoczące ciepło w jej wnętrzu jakby nagle przygasło, skurczyło się w tlący się ledwie węgielek. — No, nie rób takiej miny. — westchnęła Mama, podchodząc do Anki i dotykając lekko jej włosów — Nie miałam niczego złego na myśli. Zależy mi tylko na tym, żeby było ci dobrze, kochanie. — Wiem, Mamo. — powiedziała cicho Anka — Uczucie wymaga dużo pracy, prawda? Sama tak powiedziałaś. — Nic na siłę, Aniu. Wiesz, że do niczego nie powinnaś się zmuszać. — Wiem. — przytaknęła Anka. — Wszystko w porządku? — upewniła się Mama. — Tak, w porządku. — kiwnęła głową Anka. — No to chodź. — Mama uśmiechnęła się do niej tajemniczo, kładąc dłoń na jej ramieniu. Weszły do jadalni. Byli tam wszyscy — Marcysia, Hela, Stefan, a przede wszystkim Tata, starannie ogolony i uczesany, w swoim piaskowym garniturze. Zaśpiewali Ance chórem „Sto lat”, podczas gdy Tata dyrygował widelczykiem do ciasta. Na stole stał czekoladowy tort, na którym paliło się piętnaście świeczek. — Zwariowaliście wszyscy! Dziękuję! — roześmiała się Anka, przyciskając dłonie do policzków — I skąd ty się tu nagle wziąłeś, Tato? — Jak to skąd? — obruszył się dobrodusznie Tata — Nie widziałaś samochodu na podjeździe? — Miała inne rzeczy na głowie. — uśmiechnęła się znacząco Mama. — Owszem, słyszałem to i owo. — Tata puścił do Anki oko — No, zdmuchuj świeczki! Jeśli zdmuchniesz wszystkie za pierwszym razem, będziesz miała szczęście. Anka spróbowała. — Nie będę miała szczęścia. — zmartwiła się z westchnieniem. — Za drugim razem też będzie szczęście. — pocieszył ją Tata — I za trzecim też. — dodał po chwili. Anka zachichotała i dygnęła, kiedy bili jej brawo. — Widzę, że prezent od Mamy już dostałaś. — Tata pokiwał głową, przyglądając się Ance z uznaniem — I co za paznokcie, o ho ho. — Nie naśmiewaj się ze mnie, Tato. — obruszyła się Anka. — Wcale się nie naśmiewam. — zaprotestował Tata — Wyglądasz... — zawiesił przez chwilę głos, szukając odpowiedniego słowa — Inspirująco. — No, tego jeszcze nie słyszałam. — zaśmiała się Anka. — A to ode mnie, córeczko. — powiedział miękko Tata, podchodząc do Anki i podając jej małe pudełeczko w kolorze ciemnego błękitu — Otwórz. Anka uniosła wieczko — w pudełeczku znajdowała się para kolczyków w kształcie osadzonych w srebrze bursztynowych łezek. — Dziękuję, Tato! — rozpromieniła się Anka — Śliczne! Teraz mam już komplet. Zobacz! Pokazała Tacie bursztynowe serduszko. — Od kogo to dostałaś? — zdziwił się Tata. — Od Gośki. — odpowiedziała Anka. — No, no. — mruknął Tata — Czyli jednak dobrze, że nie kupiłem naszyjnika. Najwyraźniej wielkie umysły myślą tak samo. Anka wspięła się na palce i zarzuciła mu ramiona na szyję. — Bardzo cię kocham. — szepnęła, wtulając się w jego pierś. — Ja też cię kocham, skarbie. — uśmiechnął się do niej Tata, gładząc ją po włosach — Wszystkiego najlepszego. Jak ty pachniesz! — Numer Pięć. — oświadczyła Anka, uśmiechając się skromnie. Tata pokiwał z uznaniem głową. — Szkoda, że nie mogę nosić kolczyków do szkoły. — powiedziała z żalem Anka, zaglądając jeszcze raz do pudełeczka. — No, ale teraz chyba nie jesteś w szkole? — zasugerował Tata, unosząc brew. — Nie jestem. — zgodziła się ochoczo Anka. — Panno Aniu. — odezwał się swoim miękkim, spokojnym głosem Stefan — A to od nas. Bo wszyscy wiemy, że życie jest o wiele lepsze z odrobiną czekolady, prawda? Wręczył Ance duże pudełko czekoladek. — Godiva! — ucieszyła się Anka — Bardzo wam dziękuję. A Stefek to chyba ma jakieś kontakty w Belgii? — Tak, jak obiecałem. — uśmiechnął się Stefan — Przynajmniej o zaopatrzenie w czekoladki nie musi się panna Ania martwić. Anka ucałowała najpierw Stefana, potem Helę i Marcysię. Mama wzięła się za krojenie tortu, a Tata wydobył skądś butelkę szampana. — Co prawda hucznej imprezy urządzać teraz nie wypada — powiedział — Ale jedna lampka Bollingera nie zaszkodzi. — zerknął na Ankę — Ty też chcesz, prawda? — Naprawdę mogę? — rozpromieniła się Anka. Tata uśmiechnął się do niej, puścił oko do Mamy. — Masz już w końcu piętnaście lat. — stwierdził, odbijając korek.
  15. Rozdział 6 Kiedy Anka otworzyła oczy, było już jasno. Mgliście pamiętała, że śniło się jej coś zabawnego, ale wszelkie szczegóły zdążyły już wyparować pod wpływem dziennego światła z jej świadomości. Ziewnęła rozdzierająco, niechętnie odrzuciła kołdrę i przeciągnęła się, siedząc na łóżku. Było jej miękko, ciepło i błogo, w ustach ciągle czuła lekko kwaskowaty posmak wczorajszego wina. Przypomniała sobie nagle niebieskie oczy Krzyśka, a jej podbrzusze rozwibrowało się milionami pękających przyjemnie bąbelków. Uśmiechnęła się do siebie promiennie, chowając rozpalone policzki w dłoniach. — Przestań. — skarciła się szeptem — W tej chwili się uspokój i idź się myć. Westchnęła z rozrzewnieniem, po raz ostatni przyglądając się pysznemu szkarłatowi swoich paznokci, po czym wyłowiwszy z leżącej na biurku papierowej torby buteleczkę bezbarwnego płynu, który musiał być zmywaczem, poczłapała do łazienki. Nalała sobie gorącej wody i z zadowolonym pomrukiem wyciągnęła się w wannie. Po kąpieli umyła zęby i z mokrymi włosami usiadła na sedesie, odkręcając buteleczkę. Nie miała wacików, więc zastąpiła je papierem toaletowym, rozpoczynając pracę od kciuka lewej dłoni. Zmywacz śmierdział pod niebiosa, ale Anka nie chciała na razie otwierać okna, kiedy była cała mokra i rozgrzana. Pracowała starannie, pieczołowicie usuwając wszelkie ślady drapieżnej czerwieni, aż jej dłonie i stopy w pełni powróciły do swojego dziecinnego, zwyczajnego i zupełnie nijakiego wyglądu. Z westchnieniem spuściła wodę, ostatecznie żegnając się z atrybutami dojrzałej kobiecości, po czym założyła swój zwykły domowy sweter i spódnicę, otworzyła okno w łazience i zeszła na dół. — Dzień dobry. — powitała ją z subtelnym uśmiechem Mama, kiedy weszła do salonu. — Dzień dobry, Mamo. — odpowiedziała Anka — Już po śniadaniu? — Przecież prawie dziewiąta. — zauważyła Mama. Zerknęła na dłonie Anki. — O, zmyłaś już? — zapytała niewinnie. Policzki Anki zapłonęły. — Kolor był całkiem, całkiem. — stwierdziła spokojnie Mama — Ale odcień dobrałabym trochę ciemniejszy. Taki jaskrawy do ciebie nie pasuje. Uśmiechnęła się znacząco, przez chwilę obserwując zupełnie zbitą z tropu Ankę. — No, a teraz opowiadaj, jak było. — powiedziała i zawahała się na moment — Albo może najpierw zjedz śniadanie. — Zjem śniadanie. — przytaknęła Anka, starannie unikając jej wzroku — Nie ma Taty? Przecież dzisiaj niedziela? Mama zachmurzyła się, marszcząc brwi. — Nie słyszałaś? — pokiwała głową — No tak, nie mogłaś słyszeć, przecież nie słuchaliście na prywatce wiadomości. Wczoraj wieczorem doszło do próby zamachu terrorystycznego w Gdyni. — Naprawdę? — wytrzeszczyła oczy Anka — Co się stało? — Nie wiem, co dokładnie — powiedziała Mama — Ale wujek Jurek musiał nagle prosić Tatę o pomoc, a w Gdyni ogłoszono stan wyjątkowy. — Ktoś... zginął? — zapytała niepewnie Anka. — Nie wiem, Aniu. — ucięła niecierpliwie Mama — Na razie nic jeszcze nie wiadomo. Idź jeść. Wiadomość z jakiegoś powodu napełniła Ankę niepokojem, chociaż nie miała w Gdyni żadnych znajomych, nigdy tam nawet nie była. Miała szczerą nadzieję, że Tata nie będzie musiał tam jechać. — Mamo — powiedziała cicho. Mama spojrzała na nią uważnie swoimi chłodnymi, ciemnymi oczami. — Nic. — westchnęła Anka — Idę na śniadanie. Weszła do jadalni, miękko zamknęła za sobą drzwi. — Dzień dobry, Helu. — powiedziała do pleców zajętej polerowaniem stołu Heli. — Dzień dobry! — odpowiedziała z szerokim uśmiechem Hela. Odłożyła ściereczkę, podbiegła do Anki i nachyliła jej do ucha. — I jak było? — zapytała podekscytowanym szeptem. — Niesamowicie. — szepnęła Anka. — Poznałaś jakichś chłopców? Anka odwróciła wzrok, czerwieniąc się dosadnie na wspomnienie tamtych wczorajszych niebieskich oczu. — No, no, no, Aneczko. — pokiwała głową Hela, obserwując ją wnikliwie — Potem mi wszystko opowiesz. Wyprostowała się i odchrząknęła, wygładziła dłonią fartuszek. — Co panienka Ania życzy sobie na śniadanie? — zapytała oficjalnie, puszczając do Anki. — Nie wiem, Helu. — powiedziała rozbawiona Anka — Może... kluski lane na mleku? — Już się robi. Anka usiadła za stołem, wyciągnęła ramiona i położyła zarumieniony policzek na gładkim, chłodnym blacie. Wątły śnieg z wczorajszej nocy zdążył już stopnieć, deski werandy za oknami błyszczały wilgocią w bladym, listopadowym słońcu. Wszystko jest w porządku, powiedziała sobie w duszy Anka, słuchając dobiegającego z kuchni cichego podśpiewywania Marcysi, o nic przecież nie muszę się martwić. Wyciągnęła rękę i podniosła zapomnianą ściereczkę Heli, starannie składając ją na czworo i odkładając potem na miejsce. Po śniadaniu, z filiżanką herbaty w dłoni, wróciła do salonu, gdzie zdała Mamie szczegółową relację z wczorajszego wieczoru, starannie pomijając wszystkie kwestie związane ze swoim wyglądem, winem i obecnością jakichkolwiek chłopców, a w szczególności Krzyśka. Mama słuchała, uśmiechając się lekko i kiwając głową. — Nie rozumiem tej waszej nowoczesnej muzyki — skwitowała, kiedy Anka wspomniała o furorze, jaką zrobiła płyta Beatlesów — Ale z drugiej strony Babcia z Dziadkiem też nigdy nie mogli zrozumieć, co my widzieliśmy we Franku Sinatrze, Gene Krupie, czy braciach Dorseyach. Oni przecież wychowali się na Mozarcie i Moniuszce. No, to kto ci tak zrobił te paznokcie? — Dorcia. — skłamała Anka, rumieniąc się nieco pod jej dociekliwym spojrzeniem — Sobie też zrobiła, oczywiście, bo taki kolor pasował jej do sukienki. — dodała szybko. — A czym zmywałaś? — zapytała Mama, mrużąc oczy. — Zmywaczem, Mamo. — Anka wzruszyła ramionami, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie — Dostałam od Dorci, miała zapas. — Bardzo miło z jej strony. — uśmiechnęła się znacząco Mama. — No pewnie, bardzo lubię Dorcię. — powiedziała Anka. Mama popatrzyła na nią przez chwilę, po czym westchnęła, podniosła się z fotela i wyjrzała przez okno. — Może wyjdziemy na spacer? — zaproponowała. — Mokro na dworze. — skrzywiła się Anka, rozleniwiona śniadaniem, herbatą i niedzielnym porankiem — Poza tym mam pracę domową do zrobienia na jutro. — Pracę domową zawsze możesz odrobić po obiedzie. — zasugerowała Mama. — Na po obiedzie mam inne plany. — oświadczyła Anka, nie do końca zgodnie z prawdą. — Wielcem ciekawa, jakie. — prychnęła Mama — Trudno, nie, to nie. Pójdę na spacer sama. — dodała, wzruszając ramionami. — Idę do siebie. — oznajmiła Anka, dopijając herbatę. Na szczycie schodów złapała ją Hela. — Ania, zostawiłaś otwarte okno w łazience? — zapytała, marszcząc brwi. Anka wzięła ją pod ramię i wspięła się na palce, przybliżając twarz do jej ucha. — Musiałam zmyć lakier z paznokci. — szepnęła konspiracyjnie, tylko dla efektu, bo przecież cała tajemnica już i tak się wydała. Po takim wstępie nie miała już innego wyjścia, jak tylko zamknąć się z Helą w pokoju i z płonącymi policzkami opowiedzieć jej wszystko o Krzyśku, włącznie z obietnicą wybrania się z nim w następną niedzielę do kina. — Och, Aniu, Aniu. — wyszeptała podekscytowana Hela, ściskając dłonie Anki — Oby tylko rodzice cię puścili. Anka zachmurzyła się, nie mając na razie mglistego nawet pojęcia, jak w ogóle mogłaby zagaić z Mamą rozmowę o Krzyśku. — Coś wymyślę, Helu. — westchnęła ciężko. Gdy została sama, zasiadła przy biurku i wyjęła zeszyt, w którym zapisywała swoje notatki z korepetycji profesora Mallory'ego. Marszcząc brwi, postukała skuwką pióra o orzechowy blat biurka. Nie była w stanie skupić się na angielskim, jej umysł bez przerwy zbaczał w stronę przyszłej niedzieli i spotkania z Krzyśkiem. Randki, poprawiła się w myślach, czerwieniejąc. Przecież to była randka, nic innego. Pierwsza prawdziwa randka w jej życiu. Mogłaby powiedzieć Mamie, że idzie do kina... no właśnie, z kim? Przecież Mama nigdy nie uwierzy, że idzie z Gośką albo z koleżankami z klasy na „Pierścień Nibelunga”. Gdyby tylko Krzysiek wybrał jakiś normalny film... Anka westchnęła i odłożyła pióro. Trudno, będzie musiała powiedzieć Mamie o Krzyśku. Jutro, postanowiła sobie stanowczo. I niech się dzieje, co chce. Lekko podniesiona na duchu tą myślą, odetchnęła głęboko, wzięła pióro i zaczęła pisać, zerkając do słownika. Biedny Lancelot, pomyślała. Szalony, nieszczęśliwy, uwięziony pomiędzy dwoma kobietami w fatalnie romantycznym trójkącie. Straceńczy bohater, niewahający się najechać zbrojnie zamku swego króla, aby uratować ukochaną od śmierci. Ach, Lancelocie. Po co komu święty Graal, jeśli w jego imię trzeba by wyrzec się miłości? Anka uśmiechnęła się do siebie, odłożyła pióro. Jeszcze raz przesunęła oczami po tekście, z zadowoleniem kiwając powoli głową. Profesor Mallory był niniejszym załatwiony. Anka wyciągnęła z teczki resztę gośkowych notatek, których nie zdążyła przepisać w sobotę. Posortowała je według pilności — najpierw te, które musiała oddać Gośce już jutro, czyli literatura współczesna, matematyka i historia, potem cała reszta, która mogła poczekać do wtorku. Ze skupienia wyrwało ją nagłe pukanie do drzwi. — Panienko Aniu, telefon! — zawołała Hela. — Kto dzwoni? — zapytała Anka, odkładając pióro. — Panienka Małgosia! Zaskoczona Anka zbiegła po schodach, chwyciła słuchawkę. — Serwus, Anuś. — usłyszała głos Gośki — Przypomniałam sobie to, o czym zapomniałam wczoraj. I dzwonię, bo boję się, że do jutra mogę znowu zapomnieć. — Co sobie przypomniałaś? — zapytała ciekawie Anka. — Pamiętasz, jak w środę rano, przed niemieckim, powiedziałaś, że wyglądam obłędnie w mundurze? Anka zachichotała. — Pamiętam. — No, to mów teraz, o co chodziło. — Poczekaj chwilkę, dobrze? — poprosiła Anka. Pobiegła na górę, wyciągnęła z szuflady nocnej szafki swój notatnik i kartkując go po drodze, wróciła do telefonu. — W takim razie słuchaj. — zrelacjonowała swój sen ze szczegółami, słysząc, jak po drugiej stronie słuchawki Gośka pokłada się ze śmiechu. — No i jak? — zapytała uśmiechnięta, zakończywszy opowieść. — Och, ty Kosiu. — skwitowała Gośka, ciągle zanosząc się śmiechem — Sprzedałaś mi właśnie świetny pomysł. — Nie idę z tobą więcej do Łazienek. — zastrzegła na wszelki wypadek Anka. Gośka roześmiała się na całe gardło. — Obiecuję, że nie będzie żadnego topienia. Pogadamy jutro. Serwus! — Cześć, Gosia. Do jutra! Anka odłożyła słuchawkę. Rozmowa z Gośką, niczym niespodziewany zastrzyk energii, w jakiś dziwny sposób dodała jej pewności siebie i podniosła na duchu. Anka zdecydowała, zgodnie z filozofią zaszczepioną jej przez Tatę, że nie będzie odkładać na jutro tego, co może zrobić już dzisiaj. Wzięła głęboki oddech i weszła do salonu. Mama spojrzała na nią znad książki. Z kuchni dobiegał stłumiony odgłos siekania kotletów. — Mamo. — powiedziała poważnie Anka — Muszę ci coś powiedzieć. Zagryzła wargę. — Tak, kochanie? — zachęciła ją łagodnie Mama. Anka nabrała oddechu, czując wilgoć zbierającą się pod pachami. No, wóz albo przewóz. — Wiesz, pewien chłopak zaprosił mnie w przyszłą niedzielę do kina. — wypaliła, międląc w palcach szew spódnicy. Mama odłożyła książkę. — Usiądź. — poprosiła. Anka przycupnęła na kanapie. — Co to za pewien chłopak? — zapytała spokojnie Mama, przypatrując się jej przenikliwie. Anka przełknęła ślinę. — Ma na imię Krzysiek. Brat Dorci. Studiuje etnografię. I interesuje się kulturą Słowian. I gra w szachy, ale słabo. I pisuje do gazety, ale nie pamiętam, do jakiej. Anka nabrała oddechu po tej kanonadzie, jednocześnie próbując wyczytać cokolwiek z szachowej twarzy Mamy. — I poznałaś tego Krzyśka na wczorajszej prywatce bez chłopców, zgadza się? — powiedziała powoli Mama. — Oj, Mamo — jęknęła Anka, czerwieniejąc — Przecież to brat Dorci, więc oczywiście, że musiał tam być! Poza tym... — dodała niepewnie, spuszczając wzrok — Poza tym ja nawet nie wiem, czy on w ogóle jest w moim typie. To rozbroiło Mamę. Jej ramiona zadrżały, kąciki ust uniosły się w oszczędnym, ledwie dostrzegalnym uśmiechu. — To po co idziesz z nim do kina, skoro nie wiesz, czy jest w twoim typie? — zapytała po chwili. — Czyli mogę? — uniosła brwi Anka. Mama pogroziła jej palcem. — Chciałabym najpierw poznać tego twojego Krzyśka. — oświadczyła spokojnie. — Ale Mamo, to przecież tylko brat Dorci! — jęknęła Anka. — Chciałabym zobaczyć chłopaka, który spotyka się z moją córką — powiedziała stanowczo Mama — Choćby był bratem królowej Elżbiety. — Mam go tu przyprowadzić? — zachmurzyła się Anka — Nawet jeśli nie jest w moim typie? Mama westchnęła. — Ania, zdecyduj się. Jeśli chcesz się z nim zadawać, to go przyprowadź. Jeśli nie chcesz, to po prostu daj mu kosza. Uśmiechnęła się, widząc zmarszczone brwi Anki, i dodała łagodnie: — Pomyśl trochę o tym chłopaku, przecież nie możesz go tak trzymać w niepewności. Jak ty byś się czuła na jego miejscu? Anka splotła ramiona na piersi, spuściła wzrok. Uczucia Krzyśka do tej pory w ogóle nie przyszły jej do głowy, ale musiała przyznać Mamie rację: trzymanie go w zawieszeniu nie było w porządku. — Wiesz, ja naprawdę nie wiem, co zrobić, Mamo. — westchnęła ciężko — Zgodziłam się, bo... żaden chłopak nigdy wcześniej nie zaprosił mnie do kina, ale jak myślę o tym teraz, to nie jestem do końca pewna, czy to był dobry pomysł. Mama wychyliła się do przodu, pogłaskała ją po włosach. — Oj, kochanie. Nie czekaj na miłość od pierwszego wejrzenia, bo możesz się nie doczekać. Uczucie przychodzi z czasem, a niekiedy wymaga dużo pracy i poświęcenia. — Nie wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? — zdziwiła się Anka. — Oczywiście, że wierzę. — uśmiechnęła się Mama — Ale wierzę przede wszystkim w to, że prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia jest jak wygrana na loterii. Zdarza się bardzo rzadko i wymaga ogromnego szczęścia. Anka zamyśliła się, żując wargę. — A jak było z tobą i z Tatą? — zapytała po chwili. — Z twoim Tatą poznaliśmy się na uniwersytecie. — powiedziała z uśmiechem Mama — Byliśmy razem na roku, ale przez pierwsze trzy semestry nie zamieniliśmy ani słowa. Zeszliśmy się dopiero później, kiedy Tata zaczął udzielać się we Froncie Narodowym. Byliśmy razem na wiecu i wtedy... zaiskrzyło. — I to Tata poderwał ciebie, czy ty Tatę? — zapytała ciekawie Anka. — Oczywiście, że Tata mnie. — obruszyła się Mama — Za kogo ty mnie masz? Ale musiałam mu przez dłuższy czas dyskretnie uzmysławiać, że wcale nie protestowałabym przeciwko... byciu poderwaną. On przecież miał w głowie tylko politykę. — A kiedy pocałowaliście się po raz pierwszy? Mama zmrużyła oczy. — Anka — wycedziła — Nie mów mi, że... — Nie! — zaprotestowała czerwona jak burak Anka, kręcąc wściekle głową — Oczywiście, że nie! Po prostu byłam ciekawa. Mama przyglądała się jej przez chwilę. — Przyprowadź tego twojego Krzyśka. — powiedziała z subtelnym uśmiechem — I wtedy powiem ci, czy moim zdaniem warto, czy nie warto. A o całowaniu porozmawiamy później. Anka szczotkowała włosy przed pójściem spać, kiedy usłyszała odgłos otwieranych drzwi wejściowych. Wypadła z łazienki w koszuli nocnej i w pantoflach, ze szczotką w dłoni zbiegła po schodach i z całej siły przylgnęła się do Taty, który właśnie zdejmował płaszcz. Jego twarz była szara ze zmęczenia, policzki i broda mroczyły się cieniem zarostu. — Ania! — zdziwił się Tata, obejmując jej ramiona i przytulając ją ostrożnie do piersi — Co się stało, kochanie? — Nic się nie stało. — zamruczała Anka z twarzą wtuloną w jego krawat. Tata westchnął, ostrożnie wsunął palce w jej włosy. — Stęskniłaś się? — zapytał miękko. — Stęskniłam. I... — Anka zawahała się przez moment — Mama mówiła, że coś złego stało się w Gdyni. Martwiłam się trochę. — Niepotrzebnie. — uśmiechnął się Tata — Wszystko jest już w porządku. O nic nie musisz się martwić. Anka westchnęła. — Tato — szepnęła — Powiedz mi coś. Tata popatrzył na nią, zaskoczony. — Co mam ci powiedzieć, kochanie? — Cokolwiek. Na przykład, co jadłeś dzisiaj na obiad? — Na obiad? — roześmiał się Tata — Zrazy z pyzami i buraczkami z Bristolu. Do tego kompot. Ale to było koło szóstej, pora już bardziej kolacyjna. — To była kolacja. — zgodziła się Anka. — W takim razie obiadu nie jadłem. — westchnął Tata. — Zrazy były wołowe, czy cielęce? — zapytała Anka. — Cielęce. — powiedział Tata po chwili zastanowienia — Zbyt delikatne na wołowinę. — A buraczki na słodko czy na kwaśno? — Zlitujże się, Aniu, buraczki na słodko? Do zrazików? Oczywiście, że na kwaśno! Anka westchnęła. — Zimno na dworze? Tata pieszczotliwie zmierzwił jej włosy. — Zimno, ale da się przeżyć. Powiedz mi lepiej, jak udały się twoje Andrzejki? — Było świetnie. — powiedziała Anka, unosząc głowę i spoglądając Tacie w oczy — Naprawdę świetnie, wiesz? — Bardzo się cieszę, Aniu. — powiedział miękko Tata. — Kocham cię, Tato. — szepnęła Anka, czując, jak coś trzepocze tkliwie w jej wnętrzu. Tata uśmiechnął się do niej łagodnie, delikatnie musnął jej policzek czubkami zimnych palców. Jego bursztynowe oczy lśniły wilgotną miękkością. — Ja też cię kocham, skarbie. — odpowiedział, nachylając się, aby pocałować ją w czubek głowy. Anka tkwiła w jego ramionach jeszcze przez chwilę, potem odsunęła się ostrożnie. — Chyba pójdę już do łóżka, dobrze? — powiedziała cicho. — Najwyższa pora, bo przecież jutro szkoła. — uśmiechnął się Tata — Kolorowych snów, Aniu. — Dobranoc, Tato. Anka patrzyła mu jeszcze przez chwilę w oczy, po czym odwróciła się na pięcie i wspięła z powrotem po schodach do swojego pokoju. Po tym twardym, obcym zimnie, którego cień od wczoraj tkwił przyczajony na dnie jej serca niczym zadra, nie pozostało ani śladu. Anka, Gośka, Maleńka, Lufa i Karola spotkały się rano już w szatni. Przywitały się znaczącymi, nieco tajemniczymi uśmiechami, zupełnie jakby sobotnia prywatka wyniosła ich znajomość na nowy poziom, uczyniła ją bardziej intymną i zażyłą. — O której się skończyło? — zapytała Anka, kiedy niespiesznie szły na pierwszą lekcję, historię z profesorem Misiorkiem. — Część oficjalna skończyła się niedługo po tym, jak poszłaś. — powiedziała Maleńka. — Bo brat Dorci, kiedy już nikt się nie chciał nim zajmować, przypomniał sobie nagle, po co starzy zostawili go w domu. — wyjaśniła Gośka, zerkając znacząco na Ankę — Najpierw zabronił pić wino… — Może by i nie zabronił, gdyby twój poeta nie porzygał się na drzwi ubikacji. — zauważyła kwaśno Lufa. Gośka westchnęła. — A był już tak blisko, niebożę. Zdarza się, co zrobić? — rozłożyła bezradnie ramiona — Potem jeden z tych trzech koleżków Dorci zasnął w fotelu i prawie podpalił fają narzutę. — A drugi próbował wysikać się do fikusa, bo całe drzwi od ubikacji były zarzygane Syfonem. — dodała Maleńka i uśmiechnęła się promiennie — Ej, panny, dobrze mi wyszło, nie? ”Zarzygane Syfonem”. Może też powinnam zacząć pisać wiersze. — Obyś tylko nie zaczęła rzygać. — mruknęła Gośka. — Czyli dużo mnie nie ominęło. — skwitowała Anka. — Przeciwnie. — wyszczerzyła zęby Karola — Ominęła cię cała część nieoficjalna. — Jaka część nieoficjalna? — zdziwiła się Anka — Co wy znowu wymyśliłyście? — Maleńka przypadkiem znalazła w palcie butelkę wina. — powiedziała z łobuzerskim uśmiechem Karola. — Więc trzeba było pójść w czwórkę nad Wisłę. — dokończyła, wzdychając, Maleńka. — Nad Wisłę? Wy wariatki. — uniosła brwi Anka — Przecież było zimno! — Nie było wcale aż tak zimno, co, dziewczyny? — powiedziała, szczerząc zęby, Karola. — Na zimno są sposoby. — oświadczyła tajemniczo Maleńka. — Schlałyście się wińskiem. — prychnęła Anka. — Wcale nie. — zaprotestowała Lufa. — Na to też są sposoby. — powiedziała Gośka — Na przykład rosół. — Co? — zdziwiła się Anka. — Rosół. — powtórzyła cierpliwie Gośka — Trzeba jeść rosół. — Albo goloneczkę. — mlasnęła łakomie Maleńka. — Wy chyba jeszcze do końca nie wytrzeźwiałyście. — oznajmiła Anka, zatrzymując się przed drzwiami klasy — A skoro już przy tym jesteśmy, to w tę niedzielę prywatka u mnie. Zapadła cisza. Lufa, Karola i Maleńka popatrzyły po sobie w zaskoczeniu, Gośka uśmiechnęła się samymi kącikami ust. — Co to za okazja? — zapytała Lufa, marszcząc brwi. — Szósty grudnia, Mikołajki. — zauważyła przytomnie Karola. — Bez okazji. — skłamała Anka, zerkając na Gośkę — O piętnastej. Przyjdziecie? — Kto jeszcze będzie? — zainteresowała się Maleńka. — Tylko my. — Pewnie. — ochoczo skinęła głową Karola, szturchając Lufę łokciem — Co? Lufa? — Przyjdziemy. — zgodziła się Lufa — Musisz dać nam adres. — Winko? — uniosła brwi Maleńka. Anka zawahała się przez chwilę. — Tylko bez przesady. — powiedziała z grymasem — Bo mnie rodzice wydziedziczą, i będę musiała zamieszkać u którejś z was. — Żaden problem. — wyszczerzyła zęby Gośka — Moja nieszczęsna matka ciągle powtarza, że wolałaby mieć taką córkę, jak ty. — Dlaczego nie powiedziałaś im, że masz urodziny? — zapytała pod koniec przerwy obiadowej Gośka, w drodze na literaturę współczesną. Anka wzruszyła ramionami. — Bo nie chcę, żeby mi cokolwiek kupowały. — mruknęła niechętnie — Przecież idą święta, po co im jeszcze jeden wydatek? — Koś Pierwszy Sprawiedliwy. — powiedziała Gośka — Jestem zaskoczona, że nie zaprosiłaś swojego nowego laufra. Chyba że zaprosiłaś, a on, nie wiem, wyskoczy z tortu albo coś takiego. — Krzysiek nie jest moim laufrem. — oznajmiła kategorycznie Anka, czując, jak rumienią się jej policzki. — Naprawdę? — zdziwiła się Gośka — To co wy wyprawialiście w jego pokoju przez tyle czasu? Anka zapłonęła. — Odwal się. — burknęła, odwracając wzrok. — Ach, mój ty nieszczęsny Kosiu. — westchnęła Gośka, z ukłonem otwierając dla Anki drzwi klasy — Uprzejmie proszę, niepokalane dziewice przodem. Anka, czerwona jak burak, weszła bez słowa do środka i położyła teczkę na ławce. Gośka, podążająca za nią krok w krok, przyglądała się jej rozbawionym wzrokiem, szczerząc zęby w kąśliwym uśmiechu. — Świnia. — rzuciła do niej Anka. — O co się rozchodzi? — zapytała ciekawie Lufa, obracając się na krześle w ich stronę. Miejsce Karoli było puste, ale na ławce leżały już jej książki. — O to, że Gośka to świnia. — wyjaśniła Anka. Oczy Gośki błysnęły. — No, Kosiu. — wycedziła powoli — Raz, jeszcze zdzierżę, ale właśnie nazwałaś mnie świnią po raz drugi, a tego już puścić płazem nie mogę. — Bo jesteś świnia! — oznajmiła Anka, rejterując na wszelki wypadek pod okno. — Tak? — Tak! — No to zobaczymy, kto nam tu za chwileczkę zakwiczy. — powiedziała z okrutnym uśmiechem Gośka, powoli podążając śladem wycofującej się Anki. — Maleńka, broń mnie! — jęknęła Anka. — Nie jestem stroną w tym konflikcie. — oświadczyła stanowczo Maleńka, odsuwając się zapobiegawczo. Gośka pokiwała powoli głową. — I bardzo słusznie, Maleństwo. — spojrzała ponad ramieniem Anki — Karol, łap ją. Karola, która w jakiś sposób znalazła się nagle za plecami Anki, ochoczo chwyciła ją pod ramionami. Gośka uśmiechnęła się kącikami ust, uniosła dłonie i kilkakrotnie zgięła rozcapierzone palce. — Nie! Karol, puszczaj! — wrzasnęła Anka, szamocząc się daremnie — A ty ani się waż! Słyszysz? Gośka podeszła do niej powoli, przechylając głowę. — Ani się waż! Ty świńska... świńska... ty świńska świnio! Oooooo! Gośka wsunęła dłonie pod jej pachy i zaczęła ją łaskotać, szczerząc zęby z okrutnym zadowoleniem. Anka jednocześnie wrzeszczała, płakała i śmiała się, wykrzykując błagania o litość na zmianę z inwektywami. Gośka, nie zważając na nic, łachotała ją bezlitośnie, zręcznie unikając niezdarnych kopniaków. — Dosyć! — zajęczała w końcu wyczerpana Anka, zwisając bez sił w chwycie Karoli — Proszę, już wystarczy gilgotek. Ogłaszam moratorium na gilgotki! — Słyszysz, Karolku? — zadrwiła Gośka — Ona ogłasza moratorium na gilgotki! Stanęła na baczność, wyrzuciła przed siebie prawe ramię w kpiącym salucie. — Ave Koś, moratori te salutant! — zawołała. — Chyba mortituti. — poprawiła Karola. — A przypadkiem nie morituri? — prychnęła z niesmakiem Lufa. — Co się tu dzieje?! — zagrzmiał profesor Polakowski, który właśnie wszedł do klasy — Wrzaski, jakby kogo obdzierali ze skóry. Koś, Haller, Lorenc — co wy wyprawiacie? Siadać natychmiast. — Mój honor został ciężko znieważony, panie profesorze — oświadczyła dumnie Gośka, wracając do ławki — I jako osoba honorowa, byłam zmuszona zażądać satysfakcji. — Już ty mi tu z Boziewiczem nie wyskakuj. — powiedział rozbawiony profesor Polakowski, zerkając na tablicę — Zresztą to mi wyglądało bardziej na egzekucję, niż na pojedynek. Siadajcie i zaczynamy lekcję. Haller, skoroś taka chętna do sekundowania, idź po kredę. Na łacinie czekała na nie nieprzyjemna niespodzianka. Profesor Chociemski zarządził niezapowiedzianą kartkówkę — i tę kartkówkę Gośka fatalnie zawaliła, do spółki z Karolą i kilkoma innymi dziewczynami. W rezultacie „nieuki” — jak je obrazowo określił Żelazny Antek — zostały skazane na dodatkową godzinę łaciny, która miała odbyć się zaraz po tej lekcji. — Ania. — szepnęła błagalnie Gośka, kiedy rozległ się dzwonek i Anka wzięła się za pakowanie swoich rzeczy do teczki. — Co chcesz? — burknęła Anka, ciągle żywiąca do Gośki lekki uraz po dzisiejszych wydarzeniach. Gośka po kryjomu podsunęła Ance pod ławką dużą, szarą, wypchaną kopertę. — Zwariowałaś? — wyszeptała Anka, otwierając szeroko oczy. — Ale to bardzo, bardzo, bardzo ważne. — jęknęła cicho Gośka — Ania, proszę cię. — Nie mam dzisiaj czasu na Łazienki. — powiedziała Anka — Muszę jechać na angielski. — Nie musisz iść do Łazienek. — szepnęła Gośka — Pod szkołą będzie czekał chłopak w żółtym palcie. Po prostu mu to daj. — Co jest w środku? — zapytała nieufnie Anka. Gośka wzruszyła ramionami. — Jak chcesz, to zobacz. Anka westchnęła, po chwili wahania wzięła kopertę i wsunęła ją dyskretnie do teczki, nie mogąc wyzbyć się wrażenia, że zgadza się na coś, czego może potem gorzko żałować. — Dziękuję. — rozpromieniła się Gośka. — Pogadamy jutro. — zapowiedziała ponuro Anka. Zeszła do szatni, nachmurzona i niespokojna. Zaczekała, aż zrobi się w miarę pusto i wyciągnęła z teczki szarą kopertę. Nie była zaklejona, wystarczyło jedynie zajrzeć do środka i upewnić się, czy Gośka nie pakuje ją właśnie w coś, na czym łatwo można by się pośliznąć. Anka zawahała się, pocierając szary, szorstki papier czubkami palców i bijąc się z myślami, w końcu westchnęła i schowała kopertę z powrotem do teczki. Z jednej strony, to była nieobliczalna Gośka, ale z drugiej strony... z drugiej strony to właśnie była Gośka, jej najlepsza przyjaciółka, która przecież nie pakowałaby jej ot tak w kłopoty. Gośka o mnie dba, Anka przypomniała sobie słowa Stefana, i wzruszyła ramionami, zakładając na głowę szkolny beret. Cokolwiek znajdowało się w kopercie, było sprawą Gośki, nie jej. Na zewnątrz panował przenikliwy mróz, zaciągało lodowatym wiatrem, któremu w jakiś sposób udawało się przedrzeć przez grube palto. Anka zadygotała, podciągnęła szalik wyżej, pod same usta. Za bramą szkoły czekał już samochód, wewnątrz paliło się światło — najwidoczniej przenikliwy wiatr i zimno zwyciężyły nawet z głodem nikotyny Stefana. Anka machnęła do niego ręką, dając znak, żeby nie wysiadał jeszcze na ten ziąb. Zatrzymała się na chodniku, rozejrzała uważnie. Kilkanaście metrów dalej stał oparty o mur szkoły chłopak w żółtym palcie. Skulony z zimna, przytupując obcasami ciężkich buciorów i z rękami wbitymi głęboko w kieszenie, wydychał obłoki pary rozpływające się w mroźnym powietrzu. Wyglądał z grubsza jak Numer Dwa — ten, który zawsze na widok Gośki czerwienił się po uszy. — Ej, ty czekasz na Gośkę Lorenc? — zapytała Anka i nie dając mu nawet czasu na odpowiedź, wyciągnęła z teczki kopertę — To dla ciebie. Od Gośki. Chłopak zmierzył ją czujnym spojrzeniem spod opuszczonego na oczy kaszkietu. Z bliska Anka miała już pewność, że był to w istocie Numer Dwa. — A kto ty jesteś? — zapytał nieufnie. Zaciągał po łobuzersku. — Polak mały. — odparła ze złością Anka, przewracając oczami — Bierzesz, czy nie? Chłopak zamrugał oczami, najwyraźniej zbity z tropu. Bez słowa przyjął kopertę i szybko schował ją za pazuchę. — Ej, ty, a gdzie Gośka? — zawołał w stronę pleców Anki, która zmierzała już żwawo w stronę samochodu. Anka zawirowała w piruecie i splotła dłonie za plecami. — Gośka jest na ksiutach. — oznajmiła z najsłodszym ze swoich uśmiechów. Wykonała coś w rodzaju grzecznego dygu i odwróciła się na pięcie, zostawiając za sobą osłupiałego chłopaka. — Dobry wieczór, panno Aniu. — przywitał ją Stefan, otwierając dla niej drzwiczki samochodu. — Dobry wieczór, Stefku. Wnętrze było rozkosznie ciepłe, Anka westchnęła z zadowoleniem, sadowiąc się na tylnej kanapie. Stefan zasiadł za kierownicą, zerknął na Ankę w lusterku. — Mogę zapytać, kto to był? — zapytał swoim miękkim, łagodnym barytonem. — Jakiś kolejny laufer Lorencówny. — odpowiedziała Anka, wzruszając ramionami. — Laufer? — uniósł brew Stefan. Anka posłała mu protekcjonalny uśmiech. Stefan był starej daty. — Laufer, Stefku. — wyjaśniła — Jak w tym wierszu Boya, „Laufry i laufiryndy”. Stefan zgasił światło, przekręcił kluczyk w stacyjce. — Pozwalają wam czytać Boya? — Gdyby pozwalali, nikt by go przecież nie czytał. — odparła Anka, chuchając w zmarznięte dłonie. Następnego dnia Anka zastawiła na Gośkę pułapkę. Przyszła do szkoły nieco wcześniej i zaczaiła się w szatni, a kiedy tylko gośkowy złocisty paź zdołał pojawić się w drzwiach, jego właścicielka została pochwycona za rękaw i zaciągnięta przemocą w kąt. — Gośka — powiedziała poważnie Anka — Co było w tej kopercie? Gośka przyglądała się jej przez chwilę z lekko irytującym uśmieszkiem czającym się w kącikach ust. — Czyli jednak nie zajrzałaś? — zapytała półgłosem. — Nie. — burknęła Anka — Bo to nie moja sprawa. Ale chcę wiedzieć, w co się dla ciebie wplątałam. — Szkoda, że nie zajrzałaś. — westchnęła Gośka, po czym wbiła wzrok w sufit i podrapała się po policzku — W tamtej kopercie były akurat trzy „Pany Tadeusze” i dwie „Zemsty”. Anka zamrugała oczami, przyglądając się jej bezradnie. Gośka, zadowolona z efektu, wyszczerzyła zęby. — Jeszcze raz. — zażądała Anka. — Wypracowania gimnazjalne, Aniu. — wyjaśniła spokojnie Gośka — Trzy z „Pana Tadeusza” i dwa z „Zemsty”. Anka zagryzła wargę. Gośka obserwowała ją zmrużonymi oczami. — Piszesz gimnazjalistom wypracowania. — oznajmiła w końcu Anka. Gośka powoli skinęła głową. — Za pieniądze. — dodała Anka. Gośka skinęła ponownie. — Ale nie dostałam niczego od tego wczorajszego chłopaka. — Anka zmarszczyła brwi. — Bo od niektórych klientów biorę z góry. — wytłumaczyła Gośka — Ja już mam swoją renomę, więc mi wolno. Widzisz, Aniu, trzymamy z Syfonem spółkę. Piszemy razem. Wypracowania kupuje u nas pół Czerniakowa, Mokotowa, Woli i Ochoty. Zamówienia zbierają pośrednicy, którzy dostają działkę z zysków. Czysta robota. Tyle że tamten gnojek już raz próbował nas wykiwać, dlatego od niego bierzemy z góry. Anka przyglądała jej się przez chwilę, zupełnie zbita z tropu. — Ile za to dostajesz? — zapytała w końcu. Gośka wyszczerzyła zęby. — Tajemnica handlowa. — oświadczyła — Ale zależy od objętości, jakości i szkoły klienta. Powiem ci tylko tyle, że jeśli chcesz wypracowanie, po którym sam dyrektor przytuli cię do piersi i zalany łzami nakaże ciału pedagogicznemu ponieść cię po szkole na ramionach, to będzie cię to kosztować dwieście złotych. Czterysta, jeśli zlecenie jest pilne. — westchnęła — Co się niestety prawie nie zdarza. Anka pokiwała głową z podziwem. — Drogo sobie liczysz! Gośka wzruszyła ramionami. — Za jakość trzeba płacić. — stwierdziła dumnie — Chcesz tanio, to idź na Różyca. Tam gówniarze sprzedają po piątaku gotowce z błędami ortograficznymi i składnią, od której lasuje się mózg. Ja, moja droga, dostosowuję się do stylu klienta i go upiększam, a to już jest sztuka. Za sztukę trzeba płacić. A my chyba musimy się zbierać. Anka kiwnęła głową, czując się odrobinę głupio. Chwyciła Gośkę za rękaw. — Gosia — powiedziała cicho — Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam. Gośka zachichotała. — Co, myślałaś, że przemycam informacje szpiegowskie o planie lekcji w Platerce? Sprzedaję Jankesom poufne dane o jadłospisie w stołówce? Roześmiała się, widząc zakłopotaną minę Anki. — Oj, Kosiu, Kosiu. — westchnęła, poklepując Ankę po ramieniu — Czasami sama nie wiem, czy mam cię popukać po główce, czy po prostu przytulić. Wuef był tego dnia wyjątkowo irytujący. Ponieważ scena została już rozebrana i do dyspozycji była cała sala gimnastyczna, profesor Jarocki zarządził grę w dwa ognie. Losowanie drużyn okazało się zupełnie niesprawiedliwe, z trójką tytanów gry — Maleńką, Gośką i Karolą — w jednej drużynie. Na domiar złego Anka znalazła się w drużynie przeciwnej, a Gośka dołożyła wszelkich starań, aby nie dała rady zagrzać na parkiecie miejsca, biorąc Ankę na cel za każdym razem, kiedy tylko piłka znalazła się w jej rękach. — Przecież robiłam to dla twojego dobra. — obruszyła się, gdy Anka później wypomniała jej to w szatni. — Dla mojego dobra? — parsknęła Anka — Może dla mojego dobra pobij mnie po prostu po szkole, co? — Nie unoś się tak. — uśmiechnęła się do niej Gośka — Przecież zawsze celowałam w nogi, prawda? — Owszem, celowałaś. — zgodziła się gorzko Anka, masując obolałe uda. — No właśnie. — powiedziała Gośka — Wolałabyś dostać od Maleńkiej? Przypomnij sobie, jak Mańka oberwała w pysk. Nakryła się nogami. Anka skrzywiła się na to wspomnienie. Mańka Dziedzic rzeczywiście dostała tak, że trzeba było odprowadzić ją do pielęgniarki w celu zatamowania obfitego krwotoku z nosa. Co prawda celowanie powyżej szyi było zabronione przepisami i Maleńka otrzymała za to od profesora Jarockiego zdrową reprymendę, ale i tak osiągnęła istotny efekt psychologiczny: zniesienie jednej z zawodniczek z placu boju na tarczy przyczyniło się radykalnie do upadku morale reszty drużyny. — Sama widzisz, że robiłam to dla twojego dobra. — podsumowała Gośka z uśmiechem — A siniaki drobiazg, zejdą raz-dwa. — Nie posiadam się z wdzięczności. — burknęła kwaśno Anka. — Cała przyjemność po mojej stronie. — powiedziała skromnie Gośka — A właśnie. Miałam powiedzieć ci rano, ale zamąciłaś mi w głowie tym swoim przesłuchaniem. Sylwester potwierdzony. — Gdzie? — uniosła brwi Anka. — W klubie. — oznajmiła tajemniczo Gośka. — W klubie? Rodzice w życiu nie puszczą mnie do klubu! — jęknęła Anka. Gośka westchnęła i przewróciła oczami. — Przecież powiesz im, że idziesz do kogoś z klasy. — Będą chcieli numer telefonu. — powiedziała opornie Anka — Mama pytała mnie o numer Dorci przed Andrzejkami. — Och, ty głupiutki Kosiu. — pokręciła głową Gośka — Pójdziesz na Sylwestra do kogoś, kto nie ma telefonu. Karol, masz telefon? — zwróciła się do przysłuchującej się dyskretnie Karoli. — Mam. — uśmiechnęła się przepraszająco Karola. — Hrabianki nawet nie pytam. — Gośka wzgardliwie machnęła ręką w stronę Lufy — Ta pewnie ma i kolorowy telewizor. Lufa wydęła wargi, a Anka zmarszczyła brwi, zdziwiona. Gośka nie wiedziała, że Karola mieszka u Lufy? — O! — powiedziała natchniona Gośka, unosząc palec — Wiem, kto nie ma telefonu. I kto nawet mieszka blisko! Atena! — zawołała do ciemnowłosej dziewczyny w okularach, która właśnie zapinała szkolną spódnicę. — Tak? — zapytała zaskoczona Atena Rzątek, mrugając na nią zza szkieł. Gośka chwyciła Ankę za rękę i pociągnęła ją do Ateny. — Nie masz telefonu, prawda? — upewniła się szeptem. — Nie mam. — zgodziła się Atena, unosząc brwi — A o co chodzi? — Chodzi o to — wyjaśniła konspiracyjnie Gośka — Że zabieram tego oto Kosia na jej pierwszą w życiu dorosłą zabawę sylwestrową. Ale ponieważ jej starzy wciąż usilnie dbają o cnotę córci, Anka powie im, że idzie do ciebie. A jak będą chcieli numer telefonu, to z ręką na sercu będzie mogła im przysiąc, że telefonu nie ma. Chodzi tylko o to, że w Sylwestra podrzuci do ciebie Ankę szofer i jakoś rano pewnie zabierze ją spod domu. Może być? Atena spojrzała na Ankę ciekawie bladoniebieskimi oczami. — Masz własnego szofera? — zapytała z niedowierzaniem. Anka zaczerwieniła się, wzruszyła ramionami. — No, Atena? — powiedziała błagalnie Gośka — Jak będzie? Atena zastanowiła się przez chwilę. — Dlaczego Anka nie może powiedzieć, że idzie do ciebie? — zwróciła się do Gośki. — Bo Gośka ma już u moich rodziców reputację. — wyjaśniła Anka — W życiu nie pozwolą mi iść do niej na Sylwestra. — A gdzie tak naprawdę idziecie? — zapytała Atena. — Do klubu. — szepnęła Gośka. — Zgoda. — skinęła głową Atena, bawiąc się końcem warkocza — Jeśli zabierzecie mnie ze sobą. — No proszę. — powiedziała zaskoczona Gośka — Tego się nie spodziewałam. Ania, bierzemy Atenę z nami. Będziecie musiały się przebrać, bo to bal maskowy. Ale same maski nie są obowiązkowe. — Nic nie wspominałaś o przebieraniu. — zmarszczyła brwi Anka. — Właśnie wspomniałam. — odparła niecierpliwie Gośka. — Pomyślę nad przebraniem. Do Sylwestra jeszcze sporo czasu. — Atena wsunęła czubek warkocza do ust — Gdzie ten klub? — Dowiesz się w swoim czasie. — powiedziała tajemniczo Gośka — Umowa stoi? — Stoi. — skinęła głową Atena. — Widzisz? — mruknęła do Anki Gośka, kiedy wróciły na swoją ławkę — Załatwione. — Skąd wiedziałaś, że Atena nie ma telefonu? — zapytała Anka. Gośka uśmiechnęła się radośnie. — Atena mieszka przy Lesznie. Spotykamy się często na poczcie przy Żelaznej, obydwie stamtąd dzwonimy. Anka założyła swoją marynarską bluzę, poprawiła kołnierz. — I myślisz, że to dobry pomysł, żeby zabierać ją z nami? — zapytała cicho, upewniając się, że są poza zasięgiem słuchu Ateny. Gośka wzruszyła ramionami. — Atena to dobra dziewczyna. — powiedziała — Może trochę dziwna, ale dobra. Po przerwie obiadowej, w drodze do klasy dogoniła je Karola. — Gdzie się wybieracie na tego Sylwestra? — zapytała — Jeśli to nie tajemnica, oczywiście. Gośka zerknęła na nią podejrzliwie. — Do klubu. — odpowiedziała ostrożnie. — Może przypadkiem do Avalonu? — zmrużyła oczy Karola. Gośka zatrzymała się, zmarszczyła brwi. Wpatrując się w uśmiechniętą Karolę, otworzyła usta, zamknęła, otworzyła je ponownie. — Skąd… Zaraz. Nie mów mi… — potarła palcami czubek nosa — Nigdy nie widziałam cię w Avalonie. — Za to ja widziałam ciebie. — oświadczyła z szelmowskim uśmiechem Karola — Violetko. Anka po raz pierwszy w życiu widziała Gośkę zupełnie zbitą z pantałyku. — A może wybierzesz się z nami? — zapytała Karolę, rumieniąc się przy tym wstydliwie. Karola uśmiechnęła się do niej całą buzią, z dołeczkami w policzkach i pokręciła głową. — Chętnie bym się z wami wybrała, ale mam już inne plany na Sylwestra. Pytałam tak tylko, z ciekawości. Serwus! Puściła oko do Anki i pobiegła korytarzem, goniąc oddalającą się Lufę. Gośka wpatrywała się w jej plecy ze zmarszczonymi brwiami. — Violetko? — Anka zerknęła na nią podejrzliwie. — W Avalonie wszyscy używają pseudonimów. — wyjaśniła ciągle zamyślona Gośka — Mój to Violetta. — Dlaczego Violetta? — zachichotała Anka. Gośka wzruszyła ramionami. — Bo kiedy poszłam tam pierwszy raz, byłam ubrana w fioletową sukienkę. I miałam fioletową szminkę. — Nigdy nie słyszałam o tym Avalonie. — powiedziała Anka. — To zaprawdę niesamowite. — mruknęła Gośka — W odróżnieniu od tych wszystkich klubów w Warszawie, o których słyszałaś. — Nie bądź wredna. — zmarszczyła brwi Anka i dała Gośce kuksańca w żebra. Po szkole Gośka zmusiła Ankę, wbrew jej jękom i narzekaniom na zimno, do kolejnej rytualnej wizyty w Łazienkach. — Nie bądź samolubna. — ofuknęła Ankę, poprawiając na głowie beret. — Niby ja jestem samolubna? — oburzyła się Anka — Wyciągasz mnie w taki ziąb i nawet mnie nie odwiedzisz, jeśli jutro rano obudzę się z gorączką. — Ot, księżniczka. — westchnęła Gośka — Nie dramatyzuj, nie jest aż tak zimno. Dobra faja cię rozgrzeje, a poza tym, mój Kosiu, ja się za tobą stęskniłam. — Przecież przez cały dzień jesteśmy razem w szkole! — zaprotestowała Anka. Wyszły przed bramę. Gośka dygnęła grzecznie do oczekującego przy aucie Stefana, otrzymując w odpowiedzi ukłon, a Anka machnęła informacyjnie ręką w stronę Łazienek. — Szkoła się nie liczy. — powiedziała Gośka — Mamy do obgadania rzeczy, o których w szkole rozmawiać nie wypada. Na przykład twój nowy laufer. Anka zaczerwieniła się wściekle. — To nie jest mój nowy laufer. — sprostowała stanowczo — A właśnie, Stefan dostał po twoich naleśnikach biegunki. — Łżesz, drańska wywłoko. — prychnęła Gośka — Moje naleśniki były... — Anna! — dobiegł ich głos z drugiej strony ulicy. Odwróciły się, zaskoczone. Przy samym krawężniku stał Krzysiek w swoim korporanckim deklu, ściskając pod pachą skórzaną teczkę. Wiatr szarpał połami jego ciemnego płaszcza. — O wilku mowa. — mruknęła cicho Gośka. Krzysiek przebiegł przez jezdnię, dołączył do nich, oddychając ciężko. — Serwus! — przywitał się z niebieskimi oczami utkwionymi w Ance — Wyszedłem właśnie z redakcji, pomyślałem, że może... zajrzę po drodze. Rozejrzał się szybko. — Aha — mruknęła Gośka — A gdzie jest ta twoja redakcja? — To jest Gośka. — powiedziała szybko Anka — Moja przyjaciółka. Zresztą... pamiętasz ją pewnie z Andrzejek. — dodała, uświadamiając sobie nagle, że Gośka z Krzyśkiem nie byli sobie do końca obcy. — Pamiętam. — przytaknął z kamienną twarzą Krzysiek. Gośka uśmiechnęła się do niego promiennie. — Szłyśmy właśnie na spacer do Łazienek. — poinformowała Anka, czując się coraz bardziej niezręcznie — Może... — Wiecie co? — przerwała jej Gośka — Przypomniałam sobie, że za pół godziny zaczynają się „Przygody krasnoludka Maurycego”. Anka wytrzeszczyła na nią oczy. — Co ty... — zaczęła, ale Gośka przerwała jej gestem. — Nie ominęłam jeszcze ani jednej audycji. — oświadczyła z najzupełniej poważną miną — Muszę lecieć. Serwus! Odwróciła się na pięcie i popędziła w stronę Parku Ujazdowskiego, powiewając końcami szalika. Krzysiek i Anka, oniemiali, przez chwilę odprowadzali ją wzrokiem. — Niezły z niej oryginał. — odezwał się w końcu Krzysiek z niedowierzaniem w głosie. — Gośka to kochana dziewczyna. — oświadczyła ostro Anka. Może zbyt ostro, zganiła się w myślach. — Oczywiście. — spłoszył się Krzysiek — Nie miałem niczego złego na myśli. Może... — zerknął na Ankę — Przejdziemy się? Masz czas, Anna? Anka skrzywiła się, marszcząc nos. — Coś zrobiłam? — zapytała niechętnie. — Skądże. — zdziwił się Krzysiek — Dlaczego? — Tylko moja Mama mówi na mnie Anna. — powiedziała Anka — I tylko wtedy, jak coś zmaluję. — To jak mam na ciebie mówić? — zapytał z rozbawionym uśmiechem Krzysiek. Anka wzruszyła ramionami. — Normalnie. Anka. — Ania? — spróbował Krzysiek, nachylając się do niej lekko. — Może być. — zgodziła się Anka, czując rumieniec wzbierający na policzkach — Przejdźmy się. Myśliwiecką do Szwoleżerów? Krzysiek skinął głową, podał jej ramię. — Wiesz, Ania — odezwał się po chwili, a Ance zrobiło się od tego przyjemnie ciepło w podbrzuszu — Pomyślałem, że skoro idziemy do kina, to powinniśmy jednak wybrać coś, co chcesz obejrzeć ty. Nie ja. — O? — zdziwiła się mile Anka. — Tak. — skinął głową Krzysiek — O jedenastej trzydzieści grają w Kosmosie „Parasolki z Cherbourga”. Chcesz? — No pewnie, że chcę! — rozpromieniła się Anka, markotniejąc natychmiast — Właśnie... — Coś się stało? — zaniepokoił się Krzysiek. — Moi... moi rodzice chcieliby cię poznać. — wybąkała nieśmiało Anka. Krzysiek wytrzeszczył na nią swoje jasne, niebieskie oczy. — Naprawdę? — zapytał z zachwytem. Anka skinęła głową, nieco zaskoczona jego entuzjazmem. — W takim razie przyjadę po ciebie w niedzielę rano. — oświadczył ochoczo Krzysiek — Daj mi adres. — Ale wiesz, ja mieszkam w Konstancinie. — Anka spojrzała na niego niepewnie — Moglibyśmy umówić się w mieście, i zabrałby nas szofer... — Nie, nie. — machnął ręką Krzysiek — Nie ma żadnego problemu. Przyjadę... koło dziesiątej. Może być? — Może być. — zgodziła się Anka — Poczekaj. Zatrzymali się przy zasypanej śniegiem ławce. Anka otworzyła teczkę, wyjęła z niej notatnik i pióro. Wyrwawszy kartkę, zapisała na niej adres, starając się zrobić to swoją najładniejszą kursywą, ale ręce za bardzo trzęsły się jej z zimna i podniecenia. — Masz. — podała mu kartkę z rumieńcem na policzkach. Krzysiek zerknął na adres i skinął głową. Postawił swoją teczkę tuż obok teczki Anki i starannie schował kartkę do środka. Po chwili wahania wyciągnął kilka zapisanych starannym, drobnym pismem arkuszy papieru. — To mój ostatni artykuł. — powiedział nieśmiało — Jeśli chciałabyś przeczytać... Zawiesił głos, przyglądając się Ance niebiesko. — No pewnie, że chciałabym. — uśmiechnęła się Anka. Starannie złożyła arkusze i schowała do teczki. — Wiesz... — powiedziała nieśmiało — Chyba muszę już iść. Samochód na mnie czeka. — Oczywiście. — skinął głową Krzysiek — Za zimno na spacery. Widzimy się w niedzielę, Aniu? — W niedzielę rano. — przytaknęła Anka. Krzysiek zawahał się przez chwilę, po czym nachylił się do niej tak, jakby miał zamiar pocałować ją w policzek, ale w ostatnim momencie zmienił zdanie, chwycił swoją teczkę i ruszył Agrykolą w stronę Alej Ujazdowskich, pozostawiając Ankę z sercem walącym dziko w piersi. — I cóż, Anno? — powitała ją rano w szatni Gośka, rozsiadając się na ławce naprzeciwko — Jak udało się wczorajsze tête-à-tête? — Udało się. — burknęła zarumieniona Anka — A jak tam twój krasnoludek Maurycy? — Co ty mi tutaj z jakimiś krasnoludkami wyjeżdżasz? — prychnęła Gośka i klepnęła Ankę w kolano — Opowiadaj. Anka nachyliła się jej do ucha, czerwona jak burak. — Przyjeżdża do mnie do domu w niedzielę rano. — wyszeptała konspiracyjnie — A potem idziemy do kina. Gośka zamarła w połowie rozpinania guzików palta. Wytrzeszczyła na Ankę oczy. — Poważnie? — zapytała z niedowierzaniem. Anka pokiwała głową, starannie unikając jej wzroku. — Uszom nie wierzę. — powiedziała powoli Gośka — Jesteś pewna, że ci się nie przyśniło? — Odwal się. — burknęła Anka, odsuwając się z powrotem. Gośka przyjrzała się jej w zamyśleniu, po czym wróciła do rozpinania palta. — Anna, kochanka Tarzanna. — zanuciła cicho i zręcznie uchyliła się przed ciśniętym w jej stronę kapciem. W czwartek wydarzyło się coś, co wywróciło wszelkie plany Anki do góry nogami. Zapowiedzią tego wydarzenia była muzyka, która rozległa się z telewizora tuż przed wieczornym „Dziennikiem”. Zazwyczaj był to jakiś Beethoven lub Bach, lekki Chopin, od czasu do czasu Lipiński lub Vivaldi. Tym razem również był to Chopin, ale, o dziwo, jego druga Sonata. Słysząc ponure dźwięki fortepianu, zaskoczona Anka uniosła oczy znad książki, zamrugała, popatrzyła na Mamę. — Ktoś umarł? — zapytała zdziwiona. — Zaraz się dowiesz. — powiedziała cicho Mama. Obydwoje prezenterzy wyglądali, jakby szykowali się na pogrzeb: ubrani na czarno, śmiertelnie poważni, bez śladu uśmiechu na ustach. — Rozpoczynamy „Dziennik” od smutnej wiadomości. Anka odłożyła książkę na stolik, czując we wnętrzu ukłucie niepokoju. — Dziś, tuż po południu, w katastrofie lotniczej zginął Generalny Inspektor Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej, generał broni Stanisław Maczek. Wojskowy samolot, którym generał wraz z czterema innymi oficerami Wojska Polskiego podróżował do Wiednia na konferencję szefów sztabów Ligi Europejskiej, rozbił się kilka minut po starcie z lotniska imienia Mickiewicza na warszawskim Gocławku. Nie przeżył nikt z pasażerów ani z załogi. Anka zerknęła na Mamę, która wpatrywała się w ekran telewizora dziwnie pobladła, z zaciśniętymi zębami. — Przyczyny katastrofy obecnie badane są przez Naczelną Prokuraturę Wojskową przy współpracy z żandarmerią. Do momentu wyłonienia nowego Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych, funkcję tę objął Minister Spraw Wojskowych, generał dywizji Zenon Koś. Na ekranie pojawił się Tata w zielono-brązowym wojskowym mundurze i czapce z generalskim wężykiem na otoku. — Nie wolno zapomnieć nam o tym — mówił Tata głosem, od którego Anka skuliła się na kanapie — Że generał Maczek, zdobywca Moskwy, był bohaterem. Niedoścignionym strategiem, doskonałym, ukochanym przez swoich podwładnych dowódcą, człowiekiem, który całe życie poświęcił ojczyźnie. W imieniu rządu Rzeczypospolitej Polskiej przekazuję najszczersze kondolencje rodzinom i przyjaciołom ofiar. Zapewniam was, że nie jesteście w tym bólu sami. My wszyscy, cały polski naród, jesteśmy z wami. Przysięgam wam, że nie ustaniemy w wysiłkach dopóty, dopóki każdy szczegół tej strasznej katastrofy nie zostanie drobiazgowo wyjaśniony. Na ekranie znów pojawiła się poważna twarz prezentera. — Pogrzeb ofiar katastrofy odbędzie się we wtorek, ósmego grudnia na Cmentarzu Wojskowym na warszawskich Powązkach o godzinie jedenastej. Do tego czasu, decyzją prezydenta Rzeczypospolitej Michała Howorki, ogłoszona została żałoba narodowa. Mama, wpatrzona w telewizor, gryzła opuszkę kciuka, jak zawsze, kiedy była zmartwiona. Anka wstała z kanapy, podeszła do fotela i nachylając się lekko, objęła Mamę ramionami. — Wiedziałaś. — stwierdziła cicho. Mama kiwnęła głową. — Słyszałam wcześniej w radiu. — Czym się martwisz? — zapytała zaniepokojona Anka. Mama milczała przez chwilę, zamyślona. — Martwię się... — westchnęła, potrząsnęła głową — Martwię się o Tatę, Aniu. To dla niego nowy, ogromny obowiązek, a on już dźwiga przecież bardzo dużo. Anka znała Mamę zbyt dobrze, aby nie rozpoznać, że nie mówi jej całej prawdy. — Ale to nie wszystko, prawda? Usta mamy zacisnęły się w wąską linię. — Aniu — powiedziała łagodnie — To nowe stanowisko Taty, nawet jeśli jest tylko tymczasowe, oznacza ogromną zmianę. Mam szczerą nadzieję, że na lepsze, ale martwię się tak czy inaczej. To jest zwykła, ludzka rzecz: boimy się zmian. Ale uwierz mi, kochanie — nie ma w tym nic, o co powinnaś martwić się ty. Anka milczała, patrząc jej w oczy. — A moje urodziny? — zapytała w końcu, obawiając się odpowiedzi — I kino w niedzielę? Mama uniosła dłoń, delikatnie pogłaskała jej przedramię. — Żałoba narodowa, Aniu. Wszystkie kina i teatry zamknięte. — westchnęła — I boję się, że twoje urodziny, niestety, też wypadałoby odwołać. Anka zacisnęła zęby. Schowała twarz we włosach Mamy, zamykając powieki, aby powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Czuła się nieszczęśliwa, oszukana przez los i bardzo, ale to bardzo rozczarowana.
  16. Rozdział 5 Znalazły się w cichej, wąskiej uliczce, która dziwnie skojarzyła się Ance z Konstancinem. Po obydwu stronach jezdni stały niskie jednorodzinne domy, które w lecie zapewne były otoczone zielenią. Chodnikowe płyty lśniły wilgocią w świetle latarni, zza któregoś z płotów dochodziło ujadanie psa. Dom Dorci był niezbyt duży, parterowy, przy pomalowanych na jasny kolor drzwiach płonęła pomarańczem lampa. W oknach paliło się światło, z komina sączył się siwy warkocz dymu. Gośka pchnęła furtkę, która otworzyła się przed nimi z głuchym zgrzytnięciem. Poszły wąską ścieżką w stronę wejścia. Gośka zapukała mocno do drzwi, odwróciła się do Anki i uśmiechnęła się do niej szeroko. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast, stojąca w nich Dorcia klasnęła na ich widok w dłonie. — No w końcu, jesteście! — zawołała radośnie — Chodźcie, chodźcie. Wszyscy już są. W przedpokoju stała Lufa, wystrojona w ciemnozieloną, atłasową suknię, z czarnymi włosami upiętymi w fantazyjny kok. — Znalazły się zguby. — powiedziała, przyglądając im się ciekawie. — Serwus. — uśmiechnęła się Anka, wchodząc do środka. — Pokój temu domowi. — przywitała się Gośka, kreśląc dłonią znak krzyża — Ale już nie na długo. — Rozbierajcie się i dawajcie palta. — zakomenderowała Dorcia — Na wieszakach nie ma już miejsca. Gośka, ściągając palto, otaksowała wzrokiem dorciową pomarańczową sukienkę w cytrynowe grochy, przyjrzała się wymalowanym na policzkach żółtym gwiazdkom. — Wyglądasz soczyście. — oceniła z uznaniem. — A wy wyglądacie… — Dorcia pokiwała powoli głową, przyglądając im się szeroko otwartymi oczami — No… wyglądacie. Lufa, popatrz. Wyglądają, co nie? — No, no, Anka. Tego się nie spodziewałam! — powiedziała z podziwem Lufa, po czym odwróciła się w stronę salonu — Karol! Chodź, zobacz Ankę! Gośka parsknęła. — Jaśnie oświecona raczy sobie dworować. Gdybym pozwoliła jej tu przyjść w tym, w czym przyszła do mnie, to ci co bardziej wierzący zaczęliby się do niej modlić, a ci niewierzący polecieli szukać jej gąsek. Anka pokazała jej język. Schowała go natychmiast, kiedy z salonu wyszła tanecznym krokiem Karolina Haller z krótkimi, chłopięco obciętymi włosami w malowniczym nieładzie i z kieliszkiem czegoś czerwonego w dłoni. Ubrana po męsku, w sztuczkowe spodnie bez szelek, wypuszczoną z nich białą, nieco za dużą koszulę z podwiniętymi mankietami, niedbale zawiązany czarny krawat i białe skarpetki, uśmiechnęła się na ich widok szeroko. — Diablica. — stwierdziła, oglądając Ankę od stóp do głów ciemnymi, błyszczącymi oczami — Czerwień i czerń, prawdziwa Gremory z duszą z malachitu. — pokiwała głową — Powinnaś przebrać Gośkę za wielbłąda. Dorcia z Lufą parsknęły śmiechem, Anka zaczerwieniła się gwałtownie. Gośka pogroziła Karoli pięścią. — Ja ci dam wielbłąda, ty uliczniku. Co tam masz? — Lemoniadę. — wyszczerzyła zęby Karola — Na razie. — Na razie? — zainteresowała się Gośka. — Na razie — powiedziała Karola, zerkając na Dorcię — Gospodyni nie pozwala otwierać niczego mocniejszego. — To jest coś mocniejszego? — ucieszyła się Gośka. Dorcia pogroziła jej palcem. — Żebyście mi się tutaj wszystkie nie zalały w pestkę. — powiedziała z grymasem — Poza tym najpierw trzeba będzie jakoś pozbyć się Krzyśka. — Co to za Krzysiek? — zdziwiła się Gośka. — Mój starszy brat. — przewróciła oczami Dorcia. Karola jeszcze raz obrzuciła Ankę i Gośkę uważnym spojrzeniem. — Obydwie wyglądacie bombowo. — oceniła zarumieniona, muskając ustami brzeg swojego kieliszka. — Ty też, Karolku. — pokiwała głową Gośka — Demonie emancypacji. A teraz mów, o co chodzi z wielbłądem. Karola roześmiała się na całe gardło, wykonała zwinny piruet na pięcie i ślizgiem czmychnęła z powrotem do salonu. Poszły jej śladem. W środku panował gwar, zagłuszający skoczną muzykę dobiegającą z radia. Większość gości stanowiły dziewczyny, chłopców było zaledwie kilku, przy czym Anka nie znała żadnego z nich. Kanapę w rogu okupowała mała grupa znajomych Dorci z gimnazjum, dwie dziewczyny i trzech chłopców. Chłopcy wytrzeszczyli oczy na Gośkę i Ankę, a Anka pospiesznie odwróciła od nich wzrok, czując, że znowu zaczyna się czerwienić. Reszta pokoju była zdominowana przez dziewczyny z Platerki, które obległy je entuzjastycznie, chrząkając, pogwizdując i znacząco kiwając głowami. — Przestańcie się tak na mnie gapić. — oburzyła się w końcu czerwona jak burak Anka — Pogapcie się teraz na Gośkę. — Śmiało. — zachęciła Gośka, opierając dłonie na biodrach — Po pięć złotych od głowy i możecie się gapić do woli. — Dam dychę, żeby pogapić się jeszcze na Ankę. — oświadczyła wyszczerzona w uśmiechu Maleńka. — Połowa dla mnie. — oznajmiła Gośka — W końcu to moje ciuchy. — A bez ciuchów Gośki ile by kosztowało? — zainteresowała się Karola. — Odwalcie się. — rozkazała zawstydzona Anka i pociągnęła Gośkę do stołu z przekąskami. — Widzisz? — uśmiechnęła się do niej z wyższością Gośka, nalewając lemoniady do szklanek — Mówiłam, że zrobisz furorę. — Już zaczynam żałować. — skłamała Anka — Zresztą, patrz. Z wyrzutem pokazała Gośce Maleńką, starannie nabierającą sałatkę z półmiska. Maleńka ubrana była bardzo podobnie do Anki sprzed gośkowej rewolucji, ale jej sukienka była zielona, dobrana pod kolor oczu. — Maleńkiej wolno. — skwitowała bezlitośnie Gośka i pociągnęła łyk lemoniady. — No wiesz co? — oburzyła się Anka. — O, jest Syfon. Chodź. — ucieszyła się Gośka i pociągnęła Ankę w stronę stojącego pod ścianą chłopaka o kręconych ciemnoblond włosach i smutnych, szarych oczach patrzących zza grubych szkieł okularów. Wylewający się z dekoltu marchewkowego sweterka wielki, biały kołnierz à la Słowacki dziwnie przypominał Ance odwrotnie przypięte skrzydła. Syfon wyglądał jak pogrążony w gorzkiej melancholii cherubinek. — Syfku — przywitała go Gośka. — Nie mów tak na mnie. — poprosił z nieszczęśliwym grymasem chłopak. — Syfku, to jest Ania. — ciągnęła niczym niezrażona Gośka — Moja najlepsza przyjaciółka. Opowiadałam ci o niej. Bądź jej bratem. Zwróciła się do Anki. — A to jest Syfon. Moja prawa ręka w ferajnie. — Serwus. — burknął półgębkiem chłopak. Podali sobie z Anką dłonie. — Dlaczego Syfon? — zapytała ciekawie Anka. — Pokaż jej. — powiedziała ochoczo Gośka. — Nie ma mowy! — obruszył się chłopak, czerwieniejąc. — Racja, jeszcze za wcześnie. — pokiwała głową Gośka, po czym poufale klepnęła Syfona po plecach. — Zaraz wracam. — oznajmiła, puszczając do Anki oko — Nie rozchodźcie się. — Gośka — jęknęła rozpaczliwie Anka, ale Gośka już zniknęła w tłumie, łowiąc po drodze Maleńką razem z jej sałatką. Syfon milczał, intensywnie wpatrując się w gołe ramiona Anki. Anka zarumieniła się, odwróciła wzrok i nerwowym gestem wyciągnęła słonego paluszka ze stojącej nieopodal miski. — Długo znacie się z Gośką? — zapytała w końcu. — Może i długo. — odpowiedział po namyśle Syfon — Coś koło roku. Mamy wspólnych znajomych. — pokazał palcem pomarańczową Dorcię. — Dorcia też należy do waszej ferajny? — uniosła brwi Anka. Syfon westchnął ciężko. — Gdyby piekło zstąpiło kiedyś na ziemię — powiedział, zachmurzony — To przybrałoby postać Gośki Lorenc. Zamrugał oczami, jakby właśnie przebudził się ze snu. Z tylnej kieszeni jasnoszarych spodni wyciągnął notatnik i ogryziony ołówek. Rzucił jeszcze jedno pochmurne spojrzenie na ramiona Anki, po czym zaczął skrobać ołówkiem w notatniku, licząc coś na palcach. — Co piszesz? — zapytała zbita z tropu Anka. — Wiersz. — mruknął niechętnie Syfon — Nie przeszkadzaj mi teraz. Anka zaczerwieniła się, przestąpiła z nogi na nogę, zupełnie nie wiedząc, jak się zachować. Rozejrzała się desperacko po sali, ale po różowym sweterku Gośki nie było śladu. — Ania! — wybawiła ją z opresji Dorcia, prowadząc ze sobą starszego, wysokiego i czarnowłosego chłopaka w granatowej marynarce. Anka z ulgą odwróciła się od pogrążonego w twórczości Syfona. — To jest mój brat, Krzysiek. — przedstawiła chłopaka Dorcia — Robi dzisiaj za naszą przyzwoitkę. — dodała kwaśno — A to jest Ania Koś. Opowiadałam ci o niej. Chłopak pochylił się, pocałował Ankę w dłoń. — Bardzo mi miło. — uśmiechnął się do niej niebieskimi oczami, od których zrobiło się Ance jakoś dziwnie ciepło w brzuchu. — Mnie też. — powiedziała, spuszczając wzrok. — To co, lejemy wosk, skoro wszyscy już są? — zapytała ochoczo Dorcia. — Możemy lać. — zgodziła się Anka. Dorcia klasnęła w dłonie. — Ej, towarzystwo! — zawołała, rozglądając się po pokoju — Gasić światło i zapalać świece! Gdzie Maleńka? Nie ma Maleńkiej? No trudno. Maciek, Jerzyk, pomóżcie mi ze stolikiem. — Trochę dziecinada z tym woskiem. — powiedziała nieśmiało Anka. — Tak to może wyglądać, ale wiesz, to jest bardzo stara tradycja. — uśmiechnął się do niej Krzysiek — Kiedyś wróżby andrzejkowe były poważną sprawą. Klucz to symbol Wołosa, boga magii i przysiąg. Przelewając przez niego wosk, otwierasz bramę do Nawii, krainy zmarłych, a to, co ci się ukaże, jest znakiem z zaświatów. — Naprawdę? — Anka popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami — Myślałam, że to tylko zabawa. — Bo teraz to już jest tylko zabawa. — wzruszył ramionami Krzysiek i popatrzył na nią uważnie — Ale... — Przepraszam — dobiegło zza ich pleców. Odwrócili się, zaskoczeni. Syfon wpatrywał się w nich zza grubych szkieł, gryząc ołówek. — Mówiłeś, że jak się ten bóg nazywa? — zapytał, mrużąc oczy. — Wołos. — odpowiedział uprzejmie Krzysiek — Albo Weles. — Wołos — powtórzył z zachwytem Syfon, robiąc notatki — Dzięki. — Nie ma za co. Krzysiek rzucił Ance znaczące spojrzenie, unosząc jedną brew. Anka zasłoniła usta dłonią, tłumiąc chichot. — Skąd to wszystko wiesz? — zapytała ciekawie, zerkając w jego onieśmielająco błękitne oczy. — Studiuję etnografię. — wyjaśnił Krzysiek — Interesuję się kulturą słowiańską. I... — zaczerwienił się nieco — Trochę pisuję na ten temat. — O! — zdziwiła się Anka — Gdzie? — Do „Nowej Zadrugi”. Znasz? — Nie znam. — przyznała wstydliwie Anka, marszcząc brwi. — Ja znam. — oświadczył znienacka Syfon. Krzysiek spojrzał w sufit. — Pokażę ci później. — zaproponował szeptem, nachylając się do Anki — Jeśli chcesz, oczywiście. — dodał szybko. — Czemu nie. — uśmiechnęła się do niego Anka. Zgasło światło. Na stojącym pośrodku pokoju stoliku zapłonęły świece, odbijając się w wypełnionej wodą miednicy. — O, co się dzieje? — z drzwi dobiegł głos Gośki — Wróżymy? Bomba! Ja pierwsza! — Chodź, popatrzymy. — zaproponował Krzysiek. Podeszli do stolika, przy którym zgromadził się już mały tłum. Zatrzymali się z tyłu. Anka zerknęła ukradkiem na twarz Krzyśka, pociągłą, o wyrazistych rysach i mocnej szczęce. Nie był jakoś za specjalnie przystojny, ale Ance podobały się jego jasne, niebieskie oczy pod ciemnymi brwiami. Te oczy, chociaż Anka bardzo starała się wyrzucić to porównanie ze świadomości, usilnie przypominały jej kogoś innego. Krzysiek niespodziewanie odwzajemnił spojrzenie, a Anka natychmiast uciekła wzrokiem. Na szczęście było ciemno, więc nie mógł dojrzeć rumieńca na jej policzkach. — Leci! — zawołała podekscytowanym głosem Gośka, w jednej dłoni trzymając staroświecki, mosiężny klucz, drugą ręką ostrożnie lejąc stopiony wosk ze świecy przez jego ucho do miski z wodą. — Ha! — powiedziała zadowolona, odstawiając świecę i klucz na stolik — Dajcie szczypce. — Poczekaj chwilę, panno. — powstrzymała ją Maleńka — Niech zastygnie porządnie. Dorcia zaświeciła latarkę, skierowała ją na ścianę pokoju. Gośka ostrożnie chwyciła zastygły wosk w szczypce, odeszła parę kroków i uniosła go do światła. Wszystkie oczy zwróciły się na ścianę. — Co to jest? — zapytała Lufa — Kwiat? — Tak, kalafiora. — zachichotała Maleńka. — Jak dla mnie wygląda jak dupa. — powiedział Syfon — Patrzcie, tam jest nawet dziura... Stęknął głucho, kiedy Gośka z zamachu wyrżnęła go kawałem wosku, trafiając prosto w czoło. — Sam jesteś dupa z dziurą, Syfku. — oznajmiła, wywołując salwę śmiechu — Nie wiem, co to może oznaczać, ale uznajmy, że to był kwiat. — To oznacza, że wyjdziesz za florystę. — podpowiedział Krzysiek. — Chyba za kalafiorystę. — poprawiła Maleńka. — Sami sobie wychodźcie za kalafiory. — skrzywiła się Gośka i wyłowiła wzrokiem Ankę. Zmrużyła szelmowsko oczy, dostrzegając stojącego przy niej Krzyśka. — Ania, chodź no tutaj. Zobaczymy, za kogo wyjdzie księżniczka. — Ja? Nie! — spłoszyła się Anka. — Chodź mi tu natychmiast! — zażądała Gośka — Bez marudzenia! — An-ka! An-ka! — klasnęła w dłonie Maleńka. — Idź, idź. — zachęcił ją z uśmiechem Krzysiek. Anka podeszła opornie do stolika. Podniosła klucz i ostrożnie nachyliła nad nim świecę, patrząc, jak wosk rozciąga się w zimnej wodzie w jakiś wydłużony kształt. — A to co? — zapytała Gośka, kiedy Anka uniosła swój kawałek wosku do światła. — Wygląda jak trąbka. — odezwała się któraś z sióstr Nawrockich. — Anka wyjdzie za trębacza! — ucieszyła się Jadźka Marek. — Karol gra na trąbce. — zauważyła Lufa. — Będziecie miały ładne dzieci. — stwierdziła Gośka — Tylko może być ciężko określić ich płeć. Karola wyszczerzyła zęby w uśmiechu i puściła do Anki oko. — To nie trąbka. — powiedział Krzysiek — Obróć go. Nie w tę stronę, w drugą. Widzicie? To figura szachowa. — Rzeczywiście! — pokiwała głową czerwona jak burak Anka — Pionek, prawda? Tu ma podstawę, a tu jest główka. — Czyli szachista. — westchnęła Gośka — Karol, grasz w szachy? — Ty mi przestań Karola swatać z Anką! — ofuknęła ją Lufa. — A co, zły pomysł? — wzruszyła ramionami Gośka — Zresztą sama wyskoczyłaś z tą trąbką, wasza niemiłosierność. — Wystarczy. — ucięła Anka, czując, jak płoną jej uszy — Masz, twoja kolej. — oddała szczypce Lufie i wróciła do Krzyśka, starannie unikając jego wzroku. — Grasz w szachy? — zapytał Krzysiek. — Trochę. — przyznała Anka. — Możemy zagrać potem partię. — zaproponował. Ten Krzysiek ewidentnie ją podrywał, a Anka poczuła przyjemne wibrowanie w żołądku. — Uważaj — ostrzegła żartobliwie, mrużąc oczy — Jestem dobra. — No, zobaczymy. — mruknął Krzysiek, rzucając jej rozbawione spojrzenie. Anka uśmiechnęła się do niego pobłażliwie i odwróciła w stronę stolika, gdzie Lufa właśnie wyciągała z miski swój kawałek wosku. Wyszło jej coś, co według Gośki przypominało jeżozwierza, a według samej Lufy — samochód wyścigowy. Potem przyszedł czas na obydwie siostry Nawrockie, jedną po drugiej, aby przekonać się, czy ich kawałki wosku okażą się identyczne tak samo, jak cała reszta. Nie okazały. Edyta otrzymała coś, co zostało zgodnie określone mianem pieroga, a kawałek wosku Klary wyszedł prawie idealnie kwadratowy, co wywołało ogólną konsternację, dopóki Gośka, ku powszechnej radości, nie zasugerowała zduna. Następną zaglądającą do świata zmarłych była Dorcia, której dzieło w kluczowym momencie wyśliznęło się spomiędzy szczypców i rozbiło o podłogę. — A to pech. — oznajmiła nieszczerze Dorcia, pospiesznie odkładając szczypce. Nikt więcej nie kwapił się do lania wosku, więc grupowo zmuszono do tego Karolę, która — umyślnie lub nie — upuściła świecę prosto w miskę, rozchlapując wodę i tym samym kończąc seans. — Wystarczy tego wróżenia. — zadecydowała Dorcia i uśmiechnęła się tajemniczo — Teraz posłuchamy czegoś niesamowitego. Siadajcie wszyscy gdzie się da. Gośka zajęła dwie pufy. Sama rozsiadła się na jednej, drugą oddała Ance. — Lufa, chodź. — zawołała Anka — Zmieścimy się. — Już idę. — odpowiedziała Lufa, myszkując w przekąskach — Chcecie kanapkę? — Ja chcę! — uniosła rękę Gośka. — Z czym? — Z czymkolwiek. Anka przesunęła się, robiąc miejsce dla Lufy. Karola usiadła przed nimi po turecku, opierając się o nogi Anki i przyjemnie grzejąc ją w stopy, ciepła niczym kot. Obok Karoli przycupnęła Maleńka. — Syfku — zawołała Gośka do kręcącego się bezwładnie Syfona — Chodź, wezmę cię na kolana. Syfon zatrzymał się w miejscu i spojrzał w zadumie na uda Gośki. — Wygniotę ci spódnicę. — odezwał się z nutą żalu w głosie. — Co tam spódnica. — westchnęła Gośka — No, chodź. Syfon zasiadł jej na kolanach, obejmując szyję ramieniem, a Gośka poczęstowała go swoją kanapką. Kiedy już całe towarzystwo siedziało, Dorcia otworzyła pokrywę adaptera, po czym z namaszczeniem wyjęła czarno-żółtą płytę z koperty, umieściła ją na talerzu i starannie nastawiła igłę. Zapadła pełna oczekiwania cisza. Głośniki ryknęły niespodziewanie gitarami i perkusją, które zawibrowały we wnętrzu Anki, unosząc jej włoski na karku. It won't be long, yeah — yeah — yeah
 It won't be long, yeah — yeah — yeah
 It won't be long yeah, 'til I belong to you 
— O. — ucieszyła się Karola, kiwając się lekko do taktu. — Co to jest? — zapytała cicho Anka. — The Beatles. — szepnęła Lufa. Anka słuchała z zapartym tchem. Głosy wokalistów, gitary, bębny, to wszystko wdzierało się do jej wnętrza strumieniem dzikiej, niepohamowanej energii, uniosły jej włoski na karku. Jej płuca, serce, całe ciało wydawało się żyć rytmem tej niezwykłej, zapierającej dech muzyki. Zanim Anka zdała sobie z tego sprawę, jej stopy zaczęły poruszać się do taktu. Karola, której palce Anki wbijały się w pupę, odwróciła się do niej, cała promieniejąca uśmiechem. — I jak? — zapytała ciekawie. — Niesamowite. — szepnęła Anka, zerkając na Gośkę, która zmarszczyła nos w odpowiedzi. — Robi się trochę mniej niesamowite, kiedy słucha się tego całymi dniami, tak jak Karol. — mruknęła z grymasem Lufa. — Wcale się jej nie dziwię. — powiedziała Anka — Ja też mogłabym słuchać tego całymi dniami. — Widzisz? — wyszczerzyła do Lufy zęby Karola. Druga piosenka zaczęła się spokojniej, od łagodnego gitarowego akordu, ale nabrała szybko dzikiego, rozedrganego tempa, aby później znów zwolnić i złagodnieć. Zawodzący głos wokalisty przeszedł w pomruk, a Anka westchnęła, czując, jak coś przyjemnie ściska się w jej żołądku. Rozejrzała się po pokoju, zobaczyła twarze wsłuchane w muzykę w nabożnym skupieniu, ale ku swojemu zdziwieniu nie dostrzegła nigdzie Krzyśka. Trzecia piosenka eksplodowała z głośników nowym huraganem energii, a w dłonie Anki trafiła okładka płyty. — „With the Beatles” — przeczytała cicho, przyglądając się czterem częściowo zatopionym w półmroku twarzom. — Kto to jest? — zapytała, pokazując wpatrującego się w nią intensywnie chłopaka o szopie czarnych włosów i dołku w podbródku. — Karol — Lufa stuknęła Karolę w ramię — Pomóż. Ty się znasz przecież. Karola odwróciła się do Anki i oparła o jej kolano. — To? Paul McCartney. — powiedziała cicho — A to John Lennon, Ringo Starr, George Harrison. — wyliczała dalej, wskazując każdą z pozostałych twarzy długim, szczupłym palcem — Byłam na ich koncercie. — Naprawdę? — wytrzeszczyła oczy Anka. — Gdzie? — zapytała Maleńka. — Karol przez całe gimnazjum mieszkał w Anglii. — wyjaśniła Lufa. — W Szkocji. — sprostowała z uśmiechem Karola — Mój ojciec był konsulem w Edynburgu. A na koncercie Beatlesów byłam w Carlisle, w lutym ubiegłego roku. — Bardzo ładne miasto, Edynburg. — zauważył marzycielsko Syfon. — Byłeś? — zapytała zaskoczona Karola. — Nie. Karola i Lufa popatrzyły po sobie znacząco, potem zerknęły na Gośkę, która wzruszyła obojętnie ramionami. Głośniki adaptera trzęsły się niemalże od żywiołowego solo harmonijki ustnej. — I jak było na koncercie, Karol? — zapytała podekscytowana Anka, kręcąc ramionami do rytmu. — Niesamowicie. — powiedziała z zachwytem Karola — Koncert był w kinie, mnóstwo ludzi, rzucali w Beatlesów na scenie cukierkami. — Dlaczego cukierkami? — zdziwiła się Maleńka. — Bo na wcześniejszych koncertach rzucali monetami, ale nikomu nie życzyłabym oberwać taką koroną. Stąd cukierki. — Karola podrapała się po nosie — Dziewczyny mdlały, szalały, nie chciały ich z tego kina wypuścić. W końcu jakiś policjant, przebrany za listonosza, wywiózł ich schowanych w furgonetce pocztowej. — Poszłabym, gdyby zagrali w Warszawie. — powiedziała marzycielsko Anka, rzucając jeszcze jedno łakome spojrzenie na nieco wystraszonego Paula McCartneya, po czym podała okładkę dalej. — Ja też. — westchnęła Maleńka. — I ja też. — uśmiechnęła się Karola. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się w obiegu otwarta butelka wina, która niespodziewanie trafiła w ręce Syfona. Syfon pociągnął, zamlaskał, pokiwał z uznaniem głową i podał butelkę Gośce. — Za bardzo się tym brzdąkaniem egzaltujecie, dziewczynki. — oświadczyła po wielkopańsku Gośka, biorąc solidnego łyka, po czym przekazała butelkę Lufie — Naści reńskiego, wasza miłość. — Gośka woli swoją bawarszczyznę. — powiedziała kwaśno Anka — Musi być jodłowanie i krótkie spodenki, inaczej to nie muzyka. — No pewnie! — zgodziła się ochoczo Gośka — Bo co to za koncert, jak nikt nie dostanie w mordę? — Wymyśliła reńskie. — skrzywiła się Lufa, oglądając etykietę — Toż to jakiś węgierski sikacz. — z niesmakiem oddała butelkę Maleńkiej. Ostatnia piosenka dobiegła kresu, stopniowo opadając w ciszę. Dorcia przełożyła płytę na drugą stronę, która zaczęła się efektownym gitarowym wstępem. — Konkretna muzyka. — Maleńka pokiwała z podziwem głową, otarła usta i przekazała butelkę Ance. — A ty, Syfku? — zwróciła się do Syfona Gośka — Pochwal się, jaką ty muzykę preferujesz. — Marszową. — powiedział oczywistym tonem Syfon — Najlepiej pisze się przy „Erice”. I nie mów na mnie „Syfku”. — Chyba zaczynam rozumieć to pokrewieństwo dusz. — westchnęła Karola. Maleńka zachichotała. Lufa pokiwała głową, obserwując zupełnie niezrażonego Syfona ze zmarszczonymi brwiami. — Tylko zupełnie nie pojmuję, co robi w nim Anka. — oznajmiła. — Mnie do tego nie mieszajcie. — zastrzegła Anka. Przyjrzała się etykiecie — nie powiedziała jej zupełnie nic. Uniosła butelkę i pociągnęła łyk. Wino było nieco cierpkie w smaku, zaszczypało w język, ale kiedy już spłynęło do żołądka, osiadło w nim przyjemnym ciepłem. — Karol, masz. Karola napiła się z sercem, nie patrząc nawet na etykietę, po czym przekazała butelkę dalej, w ręce jednej z sióstr Nawrockich. Siedziały w milczeniu, zasłuchane w muzykę, kiwając się lekko do rytmu. — Co to za piosenka? — zapytała w końcu Anka, nachylając się do ucha Karoli. — Podoba ci się? — uśmiechnęła się Karola. — No pewnie! — pokiwała głową Anka — Aż się chce potańczyć. — Oho. Niech ona już lepiej nie pije. — mruknęła Gośka, a Anka pokazała jej język. — „You Really Got a Hold on Me”. — powiedziała Karola — To piosenka Smokey Robinsona. — Lubisz ich, co? — zapytała Anka, wybijając rytm stopami. — Przepadam! — przyznała z zapałem Karola, a Anka po prostu musiała uśmiechnąć się na widok jej rozpromienionej twarzy — Wiesz, na początku ich nie cierpiałam, bo przez cały ubiegły rok nie słyszało się nic, tylko Beatles, Beatles, Beatles. A kiedy wszyscy coś lubią, to przecież nie może być dobre, nie? Anka zaśmiała się, pokiwała głową. — No właśnie. Widzisz, myślimy tak samo. — zachichotała Karola, czerwieniąc się odrobinę — Ale któregoś dnia Fiona, dziewczyna z mojej klasy zmusiła mnie do przesłuchania ich pierwszej płyty. Oczywiście mi się nie spodobała, ale... — Ludzie, cuda! — odezwał się nagle zdziwionym głosem Syfon, wpatrując się w trzymaną w dłoni butelkę. — Co się znowu stało, Syfku? — zapytała Gośka z krzywym uśmiechem. — Niech mnie szlag na miejscu trafi — powiedział z nabożnym zdumieniem Syfon — Jeśli ta butelka nie jest pełniejsza niż w poprzedniej kolejce. Cud! Jak w Ghanie! — W Kanie, Syfku. — sprostowała z westchnieniem Gośka — W dodatku Galilejskiej. Nie w Ghanie. — Poważnie? — zmarszczył brwi Syfon — Dałbym sobie łeb uciąć, że to było w Ghanie. — I już byś bez łba latał. — mruknęła Maleńka, po czym zwróciła się do Gośki — Nie wiedziałam, że jesteś taka biegła w religii. — Moja nieszczęsna matka przez całe dwie pierwsze klasy gimnazjum zmuszała mnie do chodzenia do szkółki niedzielnej. — wyjaśniła z grymasem Gośka. — Znam ten ból. — skrzywiła się Maleńka, zerkając na etykietę — A tak w ogóle, to druga butelka. Dawaj, jak nie pijesz. — Piję przecież! — obruszył się Syfon. — Ciekawe, ile jeszcze jest butelek. — zastanowiła się Gośka, przechwytując wino po drodze do Maleńkiej. Karola i Anka zwróciły się znowu ku sobie. — Jak wracałam tamtego dnia do domu — podjęła Karola — To w głowie cały czas grała mi ta jedna piosenka. Love, love me do, you know I love you, I'll always be true... — zanuciła cicho, czerwieniąc się wstydliwie — Znasz? — Nie znam. — pokręciła głową Anka. Lufa trąciła ją łokciem, podała jej butelkę. — Przyjdziesz do mnie kiedyś i ci puszczę. — obiecała Karola — No, i tak właśnie zaraziłam się Beatlesami. — zachichotała — To jest ich druga płyta, mam w domu obydwie i wszystkie single. Nie mam jeszcze trzeciej płyty, która wyszła w te wakacje, ale ojciec ma mi ją kupić i przysłać. — Dlaczego wróciłaś do Polski? — zapytała Anka. — Ojciec awansował. — wyjaśniła Karola — Moi rodzice są teraz w Sztokholmie. Ja zostałam tutaj. — Nie chciałaś mieszkać w Szwecji? — zdziwiła się Anka. — Ale ja nie mówię po szwedzku. — powiedziała Karola, wzruszając ramionami — Miałabym problem w szkole. Anka pociągnęła łyk wina. Albo jej się wydawało, albo tym razem było nieco słodsze, pozbawione tej nieprzyjemnej cierpkości, ale grzało równie przyjemnie, jak na początku. Ostrożnie oddała butelkę Karoli. — To jak, mieszkasz sama? — zapytała. — Zwariowałaś? Rodzice w życiu by mi nie pozwolili. — zaśmiała się Karola. Napiła się, przez chwilę smakując trunek na języku, po czym przekazała wino dalej. — Mieszkam u Lufy. — dodała, zerkając na Ankę badawczo. Anka wytrzeszczyła na nią oczy. Karola uśmiechnęła się tym swoim promiennym, odrobinę łobuzerskim uśmiechem. — Nie wyciągaj za wcześnie wniosków. Jesteśmy z Lufą kuzynkami. — A ja myślałam... — powiedziała Anka, kiwając powoli głową. Urwała, zarumieniona. — No, co myślałaś? — zachichotała Karola. — Że się po prostu przyjaźnicie, dlatego cały czas jesteście razem. — wybąkała wstydliwie Anka. Karola, uśmiechnięta od ucha do ucha, poklepała Ankę po kolanie, a głośniki zadudniły oszałamiającą orgią gitar i fortepianu, po czym płyta zakończyła się z cichym trzaśnięciem. W pokoju zapadła cisza. — Jeszcze raz! — zawołał po chwili któryś z kolegów Dorci. — Jeszcze raz! — poparła go Maleńka — Ale teraz tańczymy! — W takim razie trzeba zwinąć dywan. — zgodziła się Dorcia. — To zwijamy. No, panny — klasnęła w dłonie Maleńka — W górę serca! — I kawalery. — mruknął Syfon, gramoląc się z gośkowych kolan. Świece zostały zgaszone i zastąpione światłem elektrycznym. Stolik z miednicą, w której wciąż pływała upuszczona przez Karolę świeca, wylądował w rogu pokoju, a zrolowany sprawnie pod komendą i nadzorem Maleńkiej dywan pod oknem. Dorcia odwróciła płytę z powrotem na pierwszą stronę, nastawiła igłę. Wstęp „It Won't Be Long” ponownie huknął z głośnika gitarowo-wokalną salwą, a do Anki podszedł niski chłopak o odstających nieco uszach i twarzy usianej piegami. — Można? — zapytał nieśmiało — Jestem Jerzyk. Zarumieniona Anka skinęła głową, pozwoliła mu zaprowadzić się na parkiet. Chłopak, z piegami świecącymi na pąsowych policzkach, wpatrywał się w Ankę, jakby zamierzał pożreć ją wzrokiem, gubiąc raz za razem krok. Nie odezwał się przy tym ani słowem, co wcale nie dodawało już czującej się mocno nieswojo Ance pewności siebie. Koniec piosenki przyjęła jak błogosławieństwo i wybawienie od jednego z najbardziej niezręcznych tańców w swoim życiu. Nie było jej dane odetchnąć. Zaraz na początku „All I've Got to Do” ukłonił się jej drugi z kolegów Dorci, który przedstawił się jako Zbyszek. Chłopak był wysoki i całkiem przystojny: śniady, o czarnych oczach, z włosami gładko zaczesanymi do tyłu. Kiedy ujął jej dłoń, Anka dojrzała na sobie nienawistny wzrok jednej z dorciowych koleżanek z gimnazjum, która ewidentnie miała wobec Zbyszka własne plany. — Świetnie tańczysz. — skomplementował ją nie do końca zgodnie z prawdą Zbyszek. — Dziękuję. — uśmiechnęła się do niego Anka — Mam świetnego partnera. — Chodzę do szkoły tańca. — pochwalił się nieśmiało Zbyszek, na co Anka nie była w stanie znaleźć odpowiedzi, i resztę piosenki przetańczyli już bez słowa. Trzecią piosenkę Anka przesiedziała przy przekąskach. Wypite wino przyjemnie grzało ją w żołądek i patrząc na roztańczone towarzystwo, Anka poczuła, że bez względu na to, jak bardzo by się starała, nie jest w stanie znaleźć żadnego, ale to absolutnie żadnego powodu do zmartwień. Życie było wspaniałe, a ona czuła się doskonale szczęśliwa. W pewnym momencie dojrzała skradającego się w jej stronę trzeciego kolegę Dorci, ale zanim zdołał zbliżyć się na dystans wystarczający do zaproszenia jej do tańca, Anka została porwana przez Gośkę. Wpadła z deszczu pod rynnę. Technika Gośki polegała na łączeniu w jeden wszystkich możliwych stylów, poczynając od walca, przez twista i fokstrota kończąc na oberku. Była to technika uniwersalna, którą Gośka potrafiła z mniejszym lub większym wysiłkiem dopasować do każdego rodzaju muzyki. O ile samo obserwowanie gośkowych wygibasów było stosunkowo widowiskowe, to aktywne w nich uczestnictwo wymagało już stalowych nerwów i kondycji. Wstrząśnięta nieco doświadczeniem, kilka następnych piosenek Anka bezpiecznie przetańczyła z Maleńką, której styl był o wiele spokojniejszy i bardziej majestatyczny. Potem skończyła się pierwsza strona płyty, a ktoś znów wetknął Ance w rękę zdrowo już napoczętą butelkę wina. Anka nie była w stanie stwierdzić, czy była to butelka pierwsza, druga, czy może piąta, ale wino ciągle jej smakowało i dodawało energii. Kiedy tylko płyta została przełożona na drugą stronę, na samym początku „Roll Over Beethoven” przepchnęła się do Anki Karola, która w międzyczasie zdążyła gdzieś zgubić swoje białe skarpetki. Roześmiana, zarumieniona, z błyszczącymi ciemnymi oczami, ukłoniła się Ance szarmancko. Anka dygnęła, chichocząc, przyjęła jej dłoń, pozwoliła poprowadzić się w tańcu. — Nie zimno ci? — zapytała, zerkając niespokojnie na bose stopy Karoli. — Za dobrze wyfroterowane parkiety w tym domu. — zachichotała w odpowiedzi Karola, po czym spojrzała na gołe ramiona Anki — A tobie? — Może być. — powiedziała Anka, czerwieniąc się pod tym spojrzeniem. — To dobrze. — uśmiechnęła się radośnie Karola, obejmując Ankę w pasie — To wyśmienicie. Ance zawsze podobał się jej uśmiech. Karola zwykła uśmiechać się całą sobą: śmiały się nie tylko jej usta, ale także brwi, oczy, nawet nos, a w policzkach pojawiały się dwa urocze dołeczki. Anka już od jakiegoś czasu uważała, z lekkim poczuciem wstydu, że gdyby Karolina była chłopakiem, to byłaby całkiem w jej typie. — Wiesz, Ania... — powiedziała Karola, obracając Ankę w piruecie. — Co takiego, Karolku? — zainteresowała się Anka, dostrzegając pąsowy rumieniec na jej policzkach i ogniki tańczące w ciemnych oczach. Karola zawahała się przez chwilę, spuściła wzrok, nie przerywając tańca. — A, nic. — uśmiechnęła się nieśmiało — Zupełnie nic. — Właśnie, Karolku — przypomniała sobie Anka — Kim lub czym są Gomory? Karola zachichotała. — Gremory. — poprawiła łagodnie — To demon, który pojawia się pod postacią pięknej kobiety dosiadającej wielbłąda. Wskazuje ukryte skarby i odkrywa przyszłość. — Skąd ty to wiesz? — zapytała zaskoczona Anka. — Ja mam dużo zainteresowań, Aniu. — zaśmiała się Karola — Ale wszystkie powierzchowne. Przytuliły się ze śmiechem na koniec piosenki, zgrzane i szczęśliwe. Przy „You Really Got a Hold on Me” Anka zbladła, widząc znów sunącą w jej stronę tanecznym krokiem Gośkę, ale nagle pojawił się przed nią Krzysiek, który ukłonił się jej grzecznie. — Można? — zapytał z uśmiechem. — Nawet trzeba. — jęknęła Anka, kładąc mu dłonie na ramionach — Gdzie byłeś? — Miałem parę rzeczy do zrobienia. — powiedział tajemniczo Krzysiek, dotykając bioder Anki — To co będzie z tymi szachami? — Myślałam, że żartujesz. — zdziwiła się Anka. Co to w końcu za pomysł, szachy na prywatce andrzejkowej? — Z szachów żartować nie wypada. — odparł poważnie Krzysiek. — Możemy zagrać. — zgodziła się Anka — Po piosence? — Po piosence. Tańczyli bez słowa. Cisza stawała się niezręczna, Anka zaczęła desperacko poszukiwać jakiegoś tematu. — Podoba ci się muzyka? — zapytała w końcu. Krzysiek zastanowił się przez chwilę. — Da się przy niej tańczyć — stwierdził — Ale to nie jest mój ulubiony rodzaj. — A jaki jest twój ulubiony? Krzysiek uśmiechnął się do niej. — Lubię Debussy'ego. I Beethovena, chociaż może to trochę dziwne, bo sam Debussy przecież Beethovena nie cierpiał. Tak samo z Wagnerem. — Lubisz Wagnera? — Podoba mi się rozmach jego oper. — skinął głową Krzysiek — Wielkie widowiska. I do tego fascynujące libretta. — Dwa lata temu byłam z rodzicami na „Lohengrinie” w Operze Narodowej. — pochwaliła się Anka, dopiero po fakcie uzmysławiając sobie, że grunt, na który właśnie wstąpiła, był bardzo grząski. Oczy Krzyśka błysnęły. — I jak? — zapytał z przejęciem. — Podobało mi się. — powiedziała szybko Anka, odwracając wzrok — Bardzo widowiskowe. Tak naprawdę zasnęła z głową na ramieniu Mamy już w pierwszym akcie, w scenie pojedynku Lohengrina z Telramundem, a potem zasypiała jeszcze kilkakrotnie. Z całej opery zdołała zapamiętać jedynie pojawiający się w pewnym momencie znajomy marsz weselny oraz dziwną obfitość łabędzi. Koniec piosenki szczęśliwie ocalił Ankę przed dotkliwą kompromitacją jako entuzjastki muzyki klasycznej w ogóle i Wagnera w szczególe. — To co, zagramy? — zaproponował ochoczo Krzysiek, nie wypuszczając jej dłoni. — Zagrajmy. — zgodziła się bez entuzjazmu Anka. Wymknęli się z salonu, Krzysiek poprowadził ją w głąb korytarza. Otworzył drzwi, gestem zaprosił do środka. Pokój wyglądał niemal dokładnie tak, jak Anka wyobrażała sobie pokój studenta: zastawiona książkami biblioteczka, stosy i stosiki książek na biurku i podłodze. Na komodzie, obok starej, spiżowej lampki, pysznił się wiśniowo-biało-błękitny korporancki dekiel w towarzystwie całej kolekcji piór, długopisów i ołówków. Na złożonej, nakrytej kraciastą narzutą wersalce leżała rozłożona imponująca szachownica z rozstawionymi już wysokimi, drewnianymi figurami. Białe i czerwone, pomyślała Anka, jak w „Alicji”. Białe figury były wyrzeźbione w kształcie krzyżackich rycerzy, po przeciwnej stronie szachownicy ustawili się pomalowani na wiśniowo słowiańscy wojownicy z włóczniami i toporami. — Przyniosę lemoniady. — zaoferował Krzysiek — Zaraz wracam. Anka skinęła głową, rozejrzała się po pokoju. Na ścianie nad wersalką wisiał duży, czarny sztandar z symbolem białego labrysa o hakowato wygiętym szczycie rękojeści. Ten sam symbol Anka dojrzała w tytule pozornie niedbale pozostawionej na biurku gazety. Z niedokładnie zamkniętej szuflady wystawała granatowa skarpetka. Anka miała dziwnie wrażenie, że Krzysiek spędził ostatnie pół godziny na pospiesznym doprowadzaniu swojego pokoju do stanu używalności, mając w perspektywie jej potencjalną wizytę. — Już jestem. — zaanonsował się Krzysiek, naciskając łokciem klamkę. Ręce miał zajęte szklaną butelką i dwoma szklankami. — Lemoniada wypita. Jest sok jabłkowy. — powiedział — Może być? — Pewnie. — skinęła głową Anka, po czym wskazała wiszący na ścianie sztandar — Co to jest? — Toporzeł. — wyjaśnił Krzysiek, unosząc głowę — To symbol Zadrugi i Neosłowiańszczyzny. Czyli — dodał, dostrzegając zmarszczone brwi Anki — Grup postulujących odrzucenie obcej tradycji katolickiej na rzecz naszej narodowej tradycji słowiańskiej. Z grubsza. — Przecież do kościoła chodzą już tylko stare babcie. — powiedziała Anka. — Niestety nie tylko. — pokręcił głową Krzysiek — Chociaż faktycznie państwo polskie w końcu powoli przekonuje się, że z Kościołem katolickim nigdy nie było mu po drodze. — uśmiechnął się do Anki — Ale imieniny ciągle świętujesz, co? I obchodzisz Boże Narodzenie? — Obchodzę. — Anka zarumieniła się, jakby przyznawała się właśnie do czegoś nieprzyzwoitego — Ale bez żadnych pasterek czy opłatków. Co w tym złego? — Na przykład to, że Boże Narodzenie to tak naprawdę Jul, święto przesilenia zimowego, które zostało zawłaszczone przez chrześcijaństwo. — Wiem. — pokiwała głową Anka — Choinka to zwyczaj pogański. Uczyłam się o tym w szkole. — Przedchrześcijański. — poprawił z uśmiechem Krzysiek — Uczą o tym w szkołach, ale dla większości ludzi to dalej Boże Narodzenie i Wielkanoc, a nie Jul i Jare Gody. Zmrużył oczy. — Założę się, że nigdy nie widziałaś, jak naprawdę obchodzi się Jul. — Nie widziałam. — przyznała Anka. — Pokażę ci, jak chcesz. — zaoferował Krzysiek — My w Zadrudze obchodzimy co roku. — Nie wiem, czy puszczą mnie rodzice. — powiedziała z rezerwą Anka — Gramy? — Gramy. — zgodził się Krzysiek — Białe czy czerwone? — Białe. — zadecydowała Anka. Nalali sobie soku do szklanek. Usiedli na wersalce, Krzysiek po turecku, Anka z jedną nogą zgiętą w kolanie i podciągniętą pod udo. — Poczekaj. — powiedział szybko Krzysiek, zatrzymując Ankę z ręką uniesioną nad szachownicą — Zagrajmy o coś. — zaproponował. Anka spojrzała w jego niebieskie oczy, uśmiechnęła się sprytnie. — Tak? O co chciałbyś zagrać? — Może... — Krzysiek zawahał się na moment, ale Anka dostrzegła w tym wahaniu nieszczerość — Jeśli wygram, pójdziemy razem do kina. — Na co? — Zobaczymy. — powiedział szybko Krzysiek, spuszczając wzrok. Anka obserwowała go przez chwilę z uśmiechem czającym się w kącikach ust. Ewidentnie była właśnie podrywana, i to po raz kolejny, co jasno dowodziło, że Krzysiek miał wobec niej jakieś zamiary. W głębi serca spodziewała się, że w przypadku jej przegranej Krzysiek zażąda pocałunku, a propozycja wyjścia do kina rozbawiła Ankę swoją uroczą niewinnością. Za dużo Gośki, skarciła się Anka, zdecydowanie za dużo Gośki. Wstydliwy rumieniec na policzkach Krzyśka wydał jej się zabawny, świadomość tego, że jednak się komuś podoba, nadęła jej ego próżną, lecz przyjemnie podniecającą satysfakcją. Anka nie była jeszcze do końca pewna, czy ona chce mieć jakieś zamiary wobec Krzyśka, ale na razie traktowała całą tę sytuację jako czystą zabawę, ekscytujące podchody, z których przecież zawsze mogła się wycofać. — A jeśli przegrasz? — zapytała, mrużąc oczy. Krzysiek zerknął na nią, zaczerwieniony. — No właśnie. — podchwycił, odwzajemniając jej uśmiech — To co wtedy? — Wtedy... — zastanowiła się Anka, unosząc palec i lekko trącając nim wargi — To też zobaczymy. Dobrze? — Dobrze. — zgodził się Krzysiek z niebieskimi oczami utkwionymi w jej szkarłatnym paznokciu. — Bardzo ładne figury. — pochwaliła odrobinę zawstydzona Anka, zwracając wzrok ku szachownicy. — Mają prawie dwieście lat. Pamiątka rodzinna. — powiedział Krzysiek — Niestety nikt tutaj nie gra, poza mną. No, zaczynajmy! — dodał, zacierając entuzjastycznie ręce. Jak na osobę darzącą szachy tak ogromną estymą, Krzysiek grał zadziwiająco słabo. Błyskawicznie otrzymał mata, próbując zagrozić Ance wieżą i jednocześnie niepotrzebnie zastawiając się pionami. W rezultacie umożliwił gońcowi Anki brawurową szarżę w asyście hetmana, w wyniku której krzyśkowy król został przyparty do muru. Krzysiek, zaskoczony i zbity z tropu, podrapał się po głowie. — Naprawdę jesteś dobra. — powiedział z podziwem. — A co, myślałeś, że kłamię? — uśmiechnęła się do niego Anka, mrużąc wyzywająco oczy. — Nie, oczywiście, że nie. — spłoszył się, spuszczając wzrok. Wyglądał całkiem uroczo, taki niepewny siebie i zagubiony. — Przegrałeś, czyli tak jak się umawialiśmy... — Anka zawiesiła głos, z uśmiechem obserwując niepokój chłopaka. — Możemy pójść razem do kina. — dokończyła i roześmiała się, widząc, jak nagle rozluźniają się jego ramiona. — Naprawdę? — wytrzeszczył oczy Krzysiek, a Anka zachichotała, widząc, jak jego twarz rozjaśnia się w zachwyconym uśmiechu — Na co masz ochotę? — dodał ochoczo. Anka zastanowiła się przez chwilę. — Może... „Parasolki z Cherbourga”? Albo „Angelika”? Albo „Przeminęło z wiatrem”? A ty? — Myślałem... — wybąkał nieśmiało Krzysiek — Tak właściwie, to myślałem o „Pierścieniu Nibelunga”. Anka z trudem powstrzymała się od zawiedzionego westchnienia. Oczywiście, powinna była się tego spodziewać. Liczyła na coś romantycznego, coś, przy czym można by przypadkiem złapać się za ręce, spojrzeć sobie zupełnie przypadkowo w oczy, może nawet przytulić się na chwilę lub dwie. Ale czuła się dzisiaj co najmniej tak świetnie, jak wyglądała, była w szampańskim humorze i postanowiła nie brać mu tego smarkatego wybryku za złe. — Może być twój „Pierścień Nibelunga”. — oświadczyła wspaniałomyślnie. Chłopak rozpromienił się, niebieskie oczy błysnęły. — Następna niedziela? — zapytał z nadzieją w głosie. — Ale rano. — powiedziała Anka — Wiesz, w następną niedzielę są moje urodziny i po południu będę mieć gości. — O! — zdziwił się przyjemnie Krzysiek — W takim razie może przy okazji poświętujemy twoje urodziny przy jakimś ciastku? — Zobaczymy. — Anka uśmiechnęła się kącikami ust, mrużąc tajemniczo oczy. — Jesteśmy umówieni. Niedziela przed południem. — skinął ochoczo głową Krzysiek — A teraz rewanż? Anka zmarszczyła brwi. — Która godzina? — zapytała. Krzysiek zerknął na zegarek. — Piętnaście po dziesiątej, a co? Anka poderwała się z wersalki. Krzysiek drgnął, zaskoczony, popatrzył na nią zdziwionym wzrokiem. — O rany! — jęknęła Anka — Muszę lecieć! — Naprawdę? — zmartwił się Krzysiek. — O dziesiątej miał na mnie czekać samochód! Przepraszam! — uśmiechnęła się do niego wstydliwie Anka z dłonią na klamce. — Szkoda. — westchnął posępnie. Anka wybiegła z pokoju. — Anka! — zawołała ją Gośka, machając do niej z drzwi salonu — Chodź tutaj! — Gośka, ja muszę... — jęknęła Anka, ale Gośka potrząsnęła głową. — Chodź, mówię! Zobaczysz coś wspaniałego! Szybko! Odpowiedzialność i poczucie winy błyskawicznie przegrały bitwę z ciekawością. Anka podbiegła do Gośki, która złapała ją za rękę i pociągnęła do środka. Przy stole z przekąskami stał Syfon z butelką wina w dłoni, przy nim Jadźka, ściskająca w rękach miskę, zapewne tę samą, do której wcześniej lany był wosk. Wokół nich uformował się roześmiany, podekscytowany, odrobinę podpity półokrąg. Syfon uniósł butelkę, wlał sobie wina do ust, nie przełykając. — Patrz teraz. — powiedziała z zachwytem Gośka, ściskając dłoń Anki. Syfon, z wydętymi policzkami, rozejrzał się po tłumie, wybrał którąś z sióstr Nawrockich i kiwnięciem palca przywołał ją do siebie. Dziewczyna podeszła niepewnie, z wyrazem lekkiego niepokoju na twarzy. Syfon wskazał jej swoje ucho. — Mam... mam pociągnąć? — zapytała nieśmiało Edyta lub Klara. Syfon skinął głową. Dziewczyna wyciągnęła rękę, chwyciła go za ucho i pociągnęła ostrożnie. Syfon wyprężył się, nadął, po czym smarknął długim strumieniem spienionej, czerwonej cieczy prosto w miskę Jadźki. Widownia zareagowała huczną owacją. Syfon, wycierając szkarłatne kropelki ze szkieł okularów, ukłonił się skromnie. — Niesamowity jest ten Syfek, co? — powiedziała, śmiejąc się, Gośka. — Niesamowicie obrzydliwy. — skrzywiła się Anka i pociągnęła Gośkę za rękę — Gosia, muszę lecieć! — Już? — zdziwiła się Gośka. — Przecież już po dziesiątej. — jęknęła Anka. — Napiszę ci usprawiedliwienie. — zaoferowała Gośka. — Nie trzeba. — pokręciła głową Anka — Odprowadź mnie lepiej do drzwi. Kiedy w pośpiechu zakładała palto, za plecami Gośki pojawili się Krzysiek z Dorcią. — Idziesz już, Ania? — zmartwiła się Dorcia. — Muszę, Dorciu. — powiedziała niechętnie Anka — Mogę zostać tylko do dziesiątej. — Jak Kopciuszek. — uśmiechnął się Krzysiek — Tylko nawet trzewika nie zostawisz. Dorcia zerknęła na niego podejrzliwie. — I kareta już czeka. — dorzuciła Gośka, wyglądając przez okno. Anka jęknęła, martwiąc się powitaniem, jakie niezawodnie otrzyma w domu. — Dorciu, dziękuję. — powiedziała, przytulając się do soczystej dziewczyny. — To ja dziękuję, że przyszłaś. — uśmiechnęła się do niej Dorcia. — Mnie podziękuj, że ją tu przywlekłam! — obruszyła się Gośka. Anka podała Krzyśkowi dłoń, niebieskie oczy spojrzały na nią ciepło, załaskotały w podbrzuszu. Gośka chwyciła ją w ramiona. — Widzimy się w poniedziałek w szkole, mój Kosiu. — oświadczyła — Ucałuj ode mnie Stefana. — Sama go sobie ucałuj. — parsknęła Anka — Cześć! W rozpiętym palcie wybiegła na dwór. Noc była zimna, sypał rzadki śnieg, ale rozgrzanej Ance zupełnie to nie przeszkadzało. W stojącym za furtką mercedesie paliło się światło, Stefan czytał pewnie swojego Ossendowskiego. Anka zatrzymała się na krawężniku, ostatni raz spojrzała z żalem na dom Dorci, po czym otworzyła drzwiczki i usiadła na tylnej kanapie. — Stefku — jęknęła — Pędźmy! Przecież Mama mnie zamorduje! Stefan uśmiechnął się do niej w lusterku. Schował swoją książkę do schowka, spokojnie włączył silnik. Płatki śniegu zatańczyły w świetle reflektorów. — Niech się panna Ania tak nie martwi. — powiedział — Przecież gdyby panna Ania naprawdę zabawiła zbyt długo, to bym po nią poszedł. Jak było? — Niesamowicie! — westchnęła marzycielsko Anka — Byli Beatlesi i tańce i wróżby i nawet... Miała już na końcu języka Krzyśka, kiedy nagle przeszło jej przez głowę, że opowiadanie Stefanowi o swoich podbojach, przynajmniej dopóki sytuacja się nie ustabilizuje, mogło nie być dobrym pomysłem. Spuściła wzrok, popatrzyła na swoje dłonie i nagle uświadomiła sobie, że zapomniała o rzeczy najważniejszej. W nagłym ataku paniki wyplątała się z palta, chwyciła papierową torbę i zamarła. Przecież nie mogła przebierać się tutaj, przy Stefanie! — O rany, Stefku. — jęknęła — Co ja mam teraz zrobić? Stefan spojrzał na nią w lusterku i z miejsca pojął istotę problemu. — Niech panna Ania założy sukienkę na wierzch. — poradził — I zapnie sweterek pod szyję. Wtedy nic nie będzie widać. — Świetny pomysł! — ucieszyła się Anka — Dziękuję, Stefku! Sięgnęła za głowę, ostrożnie rozpięła gośkową broszkę i rozpuściła włosy, przywracając im bardziej naturalny wygląd. Z grubsza zadowolona z efektu, wygięła się w pałąk, zaczęła wciągać na siebie turkusową sukienkę. Miała już w niej głowę, kiedy zdała sobie sprawę, że zakłada ją tył na przód. Wymamrotała po cichu coś z grubsza nieprzyzwoitego. Szamocząc się desperacko, ściągnęła sukienkę i założyła ją ponownie, tym razem przepisowo. Zapiąwszy sweterek, przejrzała się w lusterku, po czym, na wszelki wypadek, rozsunęła czerwone ramiączka tak daleko, jak tylko się dało. Pozostawała kwestia pończoch i paznokci. O zakładaniu w samochodzie rajstop w ogóle nie było mowy — Anka spaliłaby się przecież ze wstydu. Turkusowa sukienka sięgała za kolana, więc być może pończochy nie będą aż tak rzucać się w oczy? Zwłaszcza jeśli Anka powstrzyma się od zapalania światła w holu! To była genialna myśl, która załatwiała równocześnie kwestię i pończoch, i paznokci. — Widzi panna Ania? — uśmiechnął się do niej Stefan — Mucha nie siada. — Oby Stefek miał rację. — westchnęła katastroficznie Anka. Pędzili przez niemalże puste, ciche ulice miasta. Chodniki skrzyły się wątłym, świeżym puchem w pomarańczowym świetle latarni. Neony w witrynach sklepów i barów mrugały kusząco feerią barw i kształtów, lśniąc rozmytymi, kolorowymi plamami na wilgotnym asfalcie. Anka nie miała pojęcia, gdzie się znajdowała. Nawet te części miasta, które znała, i w których czuła się w miarę pewnie i bezpiecznie, po zmroku przeistaczały się w zupełnie inny, obcy i groźny świat. — Panno Aniu? — powiedział cicho Stefek. — Tak, Stefku? — Anka drgnęła, odwróciła się od okna. — Proszę przy okazji podziękować ode mnie pannie Małgosi za naleśniki. — Oczywiście. — Anka puściła do Stefka oko — I jak te naleśniki? Dobre? — Bardzo dobre. — uśmiechnął się Stefan, i dodał po chwili wahania: — Może odrobinę za słodkie jak na mój gust. Ale tego niech już panna Ania nie powtarza. — Naprawdę nie znalazł w nich Stefek niczego dziwnego? — zaśmiała się Anka — Przecież to w końcu Gośka. — Panna Małgosia to dobra dziewczyna. — powiedział miękko Stefan — Widać od razu, że ona bardzo o pannę Anię dba. Niech panna Ania też o nią dba, bo ona wydaje się taka... zagubiona w tym świecie. Zaskoczona Anka zmarszczyła brwi. Gośka, zagubiona w świecie? Anka uważała za zagubioną raczej siebie. Gośka przecież zawsze była dla niej opoką, stalowym, niezłomnym drogowskazem, opatrzonym jaskrawym napisem: „TU JEST ŻYCIE!” Przypomniała sobie nagle słowa Mamy i przeszło jej przez myśl, że może jednak wcale nie zna Gośki tak dobrze, jak jej się wydawało. Na przykład ten jej absurdalny związek z Syfonem — Anka znała Syfona ze słyszenia, Gośka wspominała o nim kilka razy w ciągu ostatnich paru miesięcy, ale Ance wydawało się, że Syfon jest jedynie peryferyjnym kolegą, z którym łączyła Gośkę jakaś wspólnota interesów. Znowu poczuła lekkie ukłucie zazdrości, którego nie potrafiła do końca wytłumaczyć. — Panno Aniu. — powiedział Stefan — Jesteśmy. Anka skinęła głową, wytrącona z zamyślenia. Byli już na Źródlanej, śnieżnej, ciemnej i uśpionej. Stefan zatrzymał się przed bramą, omiatając podjazd reflektorami. W budce wartownika zapaliło się światło, a chwilę później w drzwiach pojawił się okutany w zimowy płaszcz żołnierz z karabinem pod pachą. Zaświecił do środka samochodu latarką, zasalutował Stefanowi i poszedł otworzyć im bramę. Stefan zatoczył na podjeździe zamaszyste półkole, zatrzymał się przed schodami i wyłączył silnik. — No, panna Ania miała chyba dosyć wrażeń jak na jeden wieczór — powiedział cicho, otwierając Ance drzwi — Więc powinna teraz spać, jak zabita. Dobranoc. — Dziękuję, Stefku. — uśmiechnęła się Anka, podając mu dłoń — Dobranoc. — Ładne paznokcie, panno Aniu. — powiedział Stefan z lekkim uśmiechem, konspiracyjnie puszczając do niej oko. Anka zachichotała nieśmiało i zarumieniona uciekła po schodach. Jak Kopciuszek, przypomniała sobie słowa Krzyśka, a coś zawibrowało przyjemnie w jej podbrzuszu. Zatrzymała się przed wejściem, rozejrzała po zatopionym w mroku podjeździe. Nocne powroty do domu były dla niej wyjątkową rzadkością, dlatego chciała się jeszcze nacieszyć tą chwilą samotności wśród czarnej, głuchej nocy, w której czuła się zadziwiająco wolna, jakby nieobecne słońce zabrało ze sobą wszelkie reguły, nakazy i zakazy. Wisząca nad drzwiami lampa odbijała się pomarańczowo w czarnym cielsku mercedesa, biel świeżego śniegu rozświetlała nagie gałęzie jarzębów. Budka przy bramie wyglądała jak domek z zimowej bajki, zasypana srebrem, z żółtym blaskiem bijącym z okien. Anka zobaczyła jak Stefan i wartownik podają sobie ręce, zapalają papierosy i rozpoczynają niesłyszalną dla niej rozmowę. Westchnęła, wydychając kłąb pary, odwróciła się na pięcie i powoli, bardzo ostrożnie otworzyła drzwi. Wewnątrz było ciemno i cicho, rodzice musieli już spać. Całe szczęście, pomyślała z ulgą Anka. Odczekała chwilę, aż oczy przyzwyczają się do ciemności, po czym zdjęła palto, powiesiła je na wieszaku i ściągnęła buty. Skradając się na paluszkach z kapciami w dłoniach była już prawie przy schodach, kiedy nagle skrzypnęły drzwi sypialni. Pstryknął włącznik światła, a Anka zamrugała, oślepiona niespodziewanym blaskiem. W drzwiach stała Mama w szlafroku narzuconym na koszulę nocną i z włosami zakręconymi na wałki. Anka zamarła, serce panicznie walnęło jej w piersiach. Mama zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów, zatrzymując się na dłoniach. Anka zaczerwieniła się i błyskawicznie schowała ręce za plecami. Kąciki ust Mamy zadrżały niekontrolowanie. — Jak było? — zapytała cicho. — Świetnie. — wyszeptała spanikowana Anka. — Idź do łóżka. — powiedziała Mama — Opowiesz mi o wszystkim rano. — Dobrze — zgodziła się potulnie Anka — Dobranoc, Mamo. — Dobranoc, kochanie. Anka odetchnęła dopiero w łazience, chociaż nie była w stanie pozbyć się ciążącego jej na sercu niepokoju. Mama musiała zauważyć jej paznokcie, zapewne również szminkę, co znaczyło, że jutro rano Anka mogła spodziewać się wykładu. Jak bardzo cierpkiego, zależało od tego, co jeszcze udało dojrzeć się Mamie. Anka westchnęła ciężko, po czym uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie tego wieczoru. Trudno, przetrzyma jakoś ten wykład. Te Andrzejki zdecydowanie były tego warte. Anka skinęła głową, zalotnie puściła do siebie oko w lustrze i zachichotała, zażenowana swoją niedojrzałością. Zdjęła z siebie wszystkie warstwy stroju, starannie ukrywając szkarłatną sukienkę i pończochy w papierowej torbie. Przez chwilę zastanawiała się nad kąpielą, ale czuła się zbyt zmęczona i śpiąca. Przebrała się w koszulę nocną i starannie umyła twarz, pozbywając się wszelkich śladów gośkowych zabiegów. W pokoju zapaliła nocną lampkę, usiadła na łóżku i jeszcze raz przyjrzała się swoim paznokciom, z żalem zdając sobie sprawę, że jutro, z samego rana, będzie musiała się tego pysznego, drapieżnego karminu pozbyć. Z westchnieniem zgasiła w końcu światło i wśliznęła się pod kołdrę. Pod jej zamkniętymi powiekami pojawiły się nagle niebieskie oczy Krzyśka, i Anka zwinęła się w kłębek, delektując się przyjemnym mrowieniem w brzuchu.
  17. Rozdział 4 Przed pójściem do łóżka Anka wzięła kolejne dwie tabletki, ale i tak obudziła się w środku nocy z obezwładniająco mdłym bólem promieniującym z podbrzusza. Prócz tego, tak jak przewidywała, poczuła na udach obrzydliwą, kleistą wilgoć. Niechętnie wstała z łóżka, powlokła się do łazienki, gdzie doprowadziła się do względnego ładu i zmieniła majtki oraz wkładkę. Wyprawa w tę i z powrotem, choć wymagała zaledwie kilkunastu kroków, kompletnie wyprała ją z sił. Anka usiadła ciężko na łóżku, zapaliła lampkę. Wytrząsnęła dwie kolejne tabletki ze stojącej na nocnej szafce buteleczki, popiła je wodą ze szklanki, po czym zgasiła światło i zwinęła się w kłębek pod kołdrą. Zamknęła oczy, czekając aż jej umysł zlituje się nad nią i pozwoli zasnąć. Tępy ból powoli tracił swoją intensywność, w miarę jak zaczynał działać lek, ale sen nie nadchodził. Zmęczona i zirytowana Anka obróciła się na drugi bok, potem na plecy, a w końcu włączyła lampkę i sięgnęła po książkę. Tykający niemrawo budzik wskazywał piętnaście po pierwszej. Książkowa Alicja, wyniesiona przez Czerwoną Królową do rangi białego piona, szykowała się właśnie do swojej podróży przez szachownicę, a Anka ziewnęła rozdzierająco. Nie potrafiła skoncentrować się na tekście, słowa i frazy wyparowywały z jej pamięci chwilę po przeczytaniu, a kiedy Anka zauważyła, że czyta ten sam ustęp już po raz czwarty, westchnęła i w poczuciu beznadziei odłożyła książkę na nocną szafkę. Zawahała się przez chwilę, wstała i rozsunęła zasłony, po czym wróciła do łóżka. Zgasiła światło, obróciła się na bok i spojrzała w okno, w zimowe niebo, czyste, żałobnie czarne i bezgwiezdne. Uwolniony z okowów świadomości umysł błądził, w końcu pozwalając jej zanurzyć się w płytkim półśnie, który jednak nie przyniósł ze sobą ulgi ani odpoczynku. Drzwi pokoju uchyliły się z cichym skrzypnięciem, a Anka poderwała głowę z poduszki, mrużąc oczy. Za oknem wciąż było zupełnie ciemno. — Obudziłem cię? — usłyszała zaniepokojony głos Taty. — Nie. — skłamała, nie chcąc sprawiać mu przykrości. Tata wsunął się do środka i ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Anka zapaliła lampkę, przy okazji zerkając na budzik — było tuż po piątej. Tata usiadł przy niej na łóżku, wziął jej dłoń w swoją. Był już gładko ogolony i uczesany, w śnieżnobiałej koszuli i krawacie, ale żaden z tych zabiegów nie zdołał usnąć z jego twarzy sygnałów zmęczenia. — Jak się czujesz? — zapytał szeptem. — Tak sobie. — wzruszyła ramionami Anka — A ty, Tato? Tata uśmiechnął się do niej, lekko ścisnął jej palce. — Chyba mimo wszystko lepiej, niż ty, córeczko. — powiedział — Ale wiesz co? Już niedługo znowu będzie dobrze. Będzie tak, jak było. Obiecuję ci. I wtedy poślemy Helę ze Stefanem po pączki do Zagoździńskiego. — Albo na Wiatraczną, po rurki z kremem. — podchwyciła Anka. — Albo i to, i to. — zgodził się Tata — W końcu raz się żyje, trzeba korzystać, póki możemy. Zerknął na budzik i nachylił się z westchnieniem, aby pocałować Ankę w czoło. — Muszę lecieć. — powiedział — Trzymaj się, moja ty dzielna córeczko. Jestem z ciebie bardzo dumny. — Oj, Tato. — zarumieniła się Anka — Przecież to nic wielkiego. Tata uśmiechnął się do niej krzepiąco, skinął głową i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Anka westchnęła. Na sen nie było już szans. Wstała z łóżka, wsunęła pantofle i w narzuconym na koszulę nocną szlafroku poszła do łazienki. W drodze powrotnej natrafiła na Mamę, która właśnie wspinała się po schodach. — Dzień dobry, kochanie. — przywitała ją Mama, przytulając ostrożnie do piersi — Nie spałaś za dobrze, prawda? Słyszałam od Taty. — Czuję się, jakbym nie spała w ogóle. — poskarżyła się Anka. — Wracaj do łóżka, jeszcze wcześnie. — poradziła Mama — Zadzwonię do szkoły, powiem im, że dzisiaj nie przyjdziesz. — Mogę zejść na dół, Mamo? — zapytała Anka. — Oczywiście, że możesz, kochanie. — uśmiechnęła się do niej Mama — Przecież nie każę ci przeleżeć całego dnia w łóżku. Ale na razie spróbuj jeszcze się przespać, dobrze? — Dobrze. — zgodziła się potulnie Anka. Kiedy obudziła się ponownie, było nieco po ósmej. Tym razem spała już lepiej, ale te dwie godziny w miarę mocnego snu nie zdołały przepędzić zmęczenia. Jej pęcherz stanowczo domagał się ulgi, za to podbrzusze, ku zdziwieniu Anki, wydawało się podejrzanie ciche i potulne. Usiadła na łóżku, zaszczękała zębami, kiedy jej bose stopy dotknęły podłogi. Pospiesznie założyła pantofle i szlafrok, po czym odbyła kolejną wyprawę do łazienki. Z umytymi zębami i jako-tako wyszczotkowanymi włosami wróciła do pokoju i usiadła po turecku na łóżku, przykrywając się kołdrą i zastanawiając, co dalej. Ziewnęła, jej oczy ciągle lepiły się od snu. Spojrzała w okno — niebo było jednolicie ołowiano-szare, ale nagie do tej pory gałęzie drzew pokryte były świeżym, białym puchem. Anka uśmiechnęła się do siebie na ten widok. — Panienka Ania nie śpi? — dobiegł zza drzwi głos Heli, zapewne zwabionej odgłosami w łazience. — Nie śpię, Helu. Hela zapukała, po czym weszła do pokoju i stanęła przy łóżku, przyglądając się Ance z niepokojem. — Jak się czujesz, Aneczko? — zapytała. — Chyba trochę lepiej. — odpowiedziała Anka z nieśmiałym uśmiechem. Twarz Heli rozpogodziła się, dziewczyna nachyliła się do Anki i przytuliła ją lekko. — Bardzo, ale to bardzo się cieszę, kochana. — szepnęła — Odpoczywaj. Co byś zjadła na śniadanie? Anka westchnęła. — Nie jestem głodna, Helu. Hela usiadła na łóżku, wygładziła fartuszek, marszcząc brwi. — Musisz coś zjeść. — powiedziała — Przecież od wczoraj nie jadłaś nic poza rosołem. — Wiem — przytaknęła niechętnie Anka — Ale naprawdę nie jestem głodna. Hela westchnęła, skinęła głową i posłała Ance nieco zrezygnowany uśmiech. — No, trudno. — powiedziała z nutką rozczarowania w głosie — Najważniejsze, że czujesz się lepiej. Musnęła palcami dłoń Anki. — Będę na dole, dobrze? — Dobrze. — skinęła głową Anka — Dziękuję, Helu. Może minutę po Heli zjawiła się Mama z filiżanką pachnącej imbirem herbaty na spodeczku i z termometrem. Rozejrzała się po pokoju, poprawiła poduszki, uchyliła okno, po czym usiadła na łóżku. — Bardzo się cieszę, że czujesz się lepiej, ale musisz coś zjeść, kochanie. — powiedziała. Anka, zakopana pod kołdrą, z końcówką termometru w ustach, wydała z siebie niechętny pomruk. — Może zrobimy ci kaszki manny z sokiem? — zastanowiła się Mama, ostrożnie wyciągając termometr. — Ale ja naprawdę nie jestem głodna, Mamo. — jęknęła Anka. — Trzydzieści osiem. — Mama zmarszczyła brwi, popatrzyła na Ankę. — No nic — powiedziała po chwili — Zobaczymy, co z tego wyniknie. Pij herbatę, póki gorąca. Zajrzę do ciebie za jakiś czas, dobrze? Anka skinęła głową. Mama zamknęła okno. Stojąc w drzwiach z dłonią na klamce, przyjrzała się Ance raz jeszcze, po czym westchnęła i wyszła. Następna w kolejce była Marcysia, która zjawiła się w pokoju Anki chwilę później, przebiegle uśmiechnięta, z talerzykiem w dłoniach. — Marcysiu — jęknęła Anka, doskonale zdając sobie sprawę, że Marcysia stanowiła odpowiednik ciężkiej artylerii, posyłany tam, gdzie zawodziły Mama i Hela. — Panienka Ania usiądzie wygodnie. — powiedziała nieznoszącym sprzeciwu głosem Marcysia. Pomogła Ance oprzeć się o poduszki, po czym ostrożnie podała jej talerzyk. Na talerzyku znajdował się kawałek ulubionego sernika Anki. — Marcysiu — jęknęła ponownie Anka — Kiedy Marcysia zdążyła upiec sernik? — A w nocy, w domu upiekłam. — powiedziała gładko Marcysia — Toż wiedziałam, że panienka Ania rano nie będzie chciała jeść. Ale serniczka chyba panienka Ania nie odmówi, co? — Nie odmówię. — zgodziła się Anka, sięgając po widelczyk. Nie miała za specjalnie ochoty na nic słodkiego, ale nie chciała sprawiać Marcysi przykrości. Sernik był zresztą doskonały, rozpływał się w ustach w wilgotną, słodką falę szczęścia. Chociaż naprawdę wcale nie czuła głodu, Anka wyczyściła talerz do ostatniego okruszka z czystego łakomstwa. — Dziękuję, Marcysiu. — powiedziała, ocierając usta serwetką — Pyszny. — A na zdrowie, panienko Aniu, na zdrowie. — odparła Marcysia, posyłając jej usatysfakcjonowany uśmiech — Niech teraz panienka Ania odpoczywa. Resztę poranka Anka przespała mocnym, zmęczonym snem. Obudził ją dopiero hałas z dołu — ktoś musiał upuścić coś na podłogę. Było tuż przed południem. Jej podbrzusze ćmiło tępo, ale w porównaniu z wczorajszą torturą to ćmienie było całkiem do zniesienia. Anka wzięła tabletkę, wyjrzała przez okno — na zewnątrz było biało i cicho. Postanowiła nie przebierać się z koszuli nocnej, założyła tylko skarpetki i szlafrok, po czym zeszła na dół z „Alicją" i słownikiem pod pachą. W salonie była tylko Hela, odwrócona tyłem, ścierająca miotełką kurze i podrygująca do piosenki Koko de Champ w radiu. Anka nie przepadała za Koko de Champ, której zarówno twórczość, jak i pseudonim sceniczny wydawały się zbyt staroświeckie i pretensjonalne. Zostawiając drzwi uchylone, aby nie spłoszyć Heli, oparła się o framugę i z uśmiechem przyglądała się tańczącej dziewczynie. Kiedy Hela zakończyła taniec odrobinę nieudanym piruetem, Anka wsunęła książki pod pachę i zaklaskała entuzjastycznie, — Ania! — zarumieniła się Hela — Patrzyłaś? — Patrzyłam, patrzyłam. — roześmiała się Anka — Nie masz się czego wstydzić. Po Koko de Champ poleciał jakiś równie staroświecki charleston. Anka odłożyła książki na kanapę, ukłoniła się Heli i wyciągnęła ku niej rękę. Hela zachichotała i ujęła Ankę za czubki palców. Żadna z nich nie umiała tańczyć charlestona, ale wcale im to nie przeszkadzało. Improwizowały, kopiąc, kręcąc biodrami i chichocząc, aż podbrzusze Anki zaprotestowało w końcu tępym skurczem. Anka jęknęła i skuliła się boleśnie, a uśmiech na twarzy Heli błyskawicznie zmienił się w wyraz przerażenia. — Ojej, Aniu. — załamała ręce Hela — Przepraszam! — No co ty, Helu. — wystękała Anka, siadając ciężko na kanapie — Przecież to nie twoja wina. Hela zawahała się, spoglądając na Ankę z niepokojem. — Zaraz mi przejdzie. — zapewniła ją Anka — Gdzie Mama? — Poszła do parku na spacer. Anka pokiwała powoli głową. — Ja też bym poszła. — westchnęła tęsknie. — Oj, to chyba nie jest dobry pomysł. — zafrasowała się Hela. — Wiem, wiem. — mruknęła półgębkiem Anka, zrzucając kapcie i rozkładając się na kanapie — Poczytam trochę, Helu. Chyba na razie starczy mi tańca. — Może zrobić ci herbaty? — zaoferowała Hela. — Poproszę. — uśmiechnęła się do niej Anka. Czytanie nie szło Ance szczególnie sprawnie. Po kilku zaledwie stronach — Alicja zajmowała właśnie miejsce w pociągu, który miał zabrać ją na Pole Czwarte — zasnęła. Obudziła ją wracająca ze spaceru, zarumieniona od mrozu Mama. Anka wróciła do książki, ale prawie natychmiast zasnęła ponownie, i tym razem obudziło ją marcysiowe wołanie na obiad. Nie wstając z kanapy, wmusiła w siebie talerz rosołu, po czym otworzyła książkę na nowo — aby po raz kolejny zapaść w sen, z którego wyrwał ją dopiero dzwonek telefonu w holu. Uniosła głowę z poduszki. Na dworze robiło się już ciemno. Przespała prawie cały dzień, a jej umysł, rozleniwiony nadmiarem snu, wydawał się irytująco powolny i ociężały. — Panienko Aniu, telefon do panienki! — zaanonsowała Hela. Anka podniosła się niezgrabnie z kanapy, ziewnęła przeraźliwie i wlokąc za sobą koc, wyszła do holu. — Kto to? — zapytała podejrzliwie. — Panienka Małgorzata. — powiedziała Hela. — Gośka! — ucieszyła się Anka i uniosła ciężką, bakelitową słuchawkę w obydwu dłoniach. — Halo, Aniu? — usłyszała zniekształcony odległością głos Gośki — Jak tam? Masz całusy od Lufy, Karoli i Maleńkiej. — O, są tam z tobą? — Nie, ale kazały mi cię ucałować. A Dorcia bardzo się martwi, czy przyjdziesz na Andrzejki, czy nie. — No pewnie, że przyjdę. — powiedziała z uśmiechem Anka, siadając na podłodze pod komodą z kolanami podciągniętymi pod brodę i przykrywając się kocem — Co w szkole? Gośka prychnęła do słuchawki. — W szkole po staremu, nic nie zdążyło się od wczoraj zmienić. Mów lepiej co u ciebie? Jak się czujesz? — Chyba już trochę lepiej. Przespałam dzisiaj cały dzień. — Miód na moje uszy. — oświadczyła radośnie Gośka — Będziesz jutro w szkole? Anka zastanowiła się przez chwilę. — Nie wiem. Jeśli nie jutro, to pewnie w sobotę. — Odpoczywaj, odpoczywaj. Żebyś mi wydobrzała do soboty! — Staram się, jak mogę. — zaśmiała się Anka. — Aha! — przypomniała sobie Gośka — Nie rób żadnych planów na Sylwestra. Zabieram cię... Reszta zdania została zagłuszona brzęczykiem. — Cholera — powiedziała z westchnieniem Gośka — Nie mam więcej dwudziestek. — Zadzwonisz jutro, gdybym nie przyszła? — zapytała szybko Anka. — Zadzwonię, zadzwonię. — zgodziła się Gośka — Trzymaj się, księżniczko. — Cześć, Gosia. Dzięki za... Połączenie zostało przerwane. Anka westchnęła, podniosła się z podłogi i odłożyła słuchawkę na widełki. W pokoju czekał na nią talerzyk z kolejnym kawałkiem sernika. Wieczorem temperatura Anki spadła do trzydziestu siedmiu i pięciu, tępy ból w jej podbrzuszu ustabilizował się na poziomie niewygodnego, nieco tylko uciążliwego ucisku, a krwawienie ustało niemalże całkowicie. Mama, kręcąc nieco nosem, zgodziła się nie niepokoić doktora Mazurka przynajmniej do jutra. Nakarmiona sernikiem i acetaminofenem, Anka położyła się do łóżka tuż po dziewiątej. Wbrew swoim obawom usnęła niemalże w tej samej chwili, w której jej policzek dotknął poduszki. Obudził ją dopiero budzik. W łazience Anka stwierdziła z zadowoleniem, że niemalże wszelkie dolegliwości ustały, co niezmiernie ją ucieszyło. Radość zakłócona była nieco perspektywą powrotu do szkoły, na co Anka zupełnie nie miała ochoty. Odgłosy aktywności zwabiły do jej pokoju Mamę z termometrem. Okazało się, że Anka miała trzydzieści sześć i osiem, ale Mama najwyraźniej miała zamiar na wszelki wypadek i tak zostawić ją w domu. Na dworze było ciągle ciemno, więc Anka wróciła do łóżka i przespała jeszcze półtorej godziny. Po śniadaniu, które tym razem zjadła chętnie i bez oporu, postanowiła zrobić to, co odkładała od wtorku — namalować wizję ze swojego snu, z zawieszonymi w błękicie białymi schodami i krążącymi wokół nich skrzydlatymi, ptasiogłowymi istotami. Wyciągnęła z szuflady zaniedbane pędzle, akwarele i arkusz bawełnianego papieru, zasiadła za biurkiem i zabrała się do pracy. Szło jej całkiem nieźle, chociaż na początku, po raz kolejny, musiała nauczyć się odpowiednio dobierać ilość farby i wody, tak, aby błękit nie okazał się po wyschnięciu zbyt rozmyty i zimny, a biel schodów nazbyt płaska. Powinnam malować częściej, pomyślała, przyglądając się z zadowoleniem ukończonemu obrazowi. Po obiedzie zasiadła w fotelu z książką — tym razem kanapę zajęła Mama — ale nie udało jej się poczytać zbyt długo, bo zgodnie z obietnicą zadzwoniła Gośka. Tym razem miała ze sobą stęsknioną towarzystwa Anki Maleńką. Ich połączony zapas dwudziestogroszówek był znacznie pokaźniejszy od wczorajszej kabzy Gośki, więc rozmawiały przez ponad dwadzieścia minut, przy czym Gośka i Maleńka regularnie wyrywały sobie słuchawkę z rąk, ściągając w końcu na siebie furię urzędniczki pocztowej. Wracając do salonu, Anka uśmiechała się do siebie, nie mogąc już doczekać się jutrzejszego dnia. W szkole została powitana indiańskim tańcem radości, który Gośka wykonała wokół ich ławki, pokrzykując i zawodząc. Uznając, że sam taniec nie jest wystarczająco adekwatny do okoliczności, Gośka dokooptowała do spółki Maleńką, Karolę, Zosię Krępicką i Jadźkę Marek, i Anka ledwo zdołała wybronić się przed schwytaniem i podrzuceniem pod sufit, strasząc wszystkie pięć kałamarzem. Pierwszą lekcją była godzina wychowawcza z profesorem Polakowskim, który uczył również literatury nowożytnej. Profesor ewidentnie miał inne sprawy na głowie, gdyż zarządził godzinę cichej nauki, a sam, lekko uśmiechając się do siebie pod wąsem, spisywał coś w notatniku, licząc na palcach rytm. Anka spędziła ten czas na przepisywaniu notatek wykonanych przez Gośkę podczas jej nieobecności. — Gośka — przypomniała sobie Anka, gdy pod koniec przerwy przed trzecią lekcją szły korytarzem na filozofię z profesorem Surdą — Co ty mówiłaś o Sylwestrze? Gośka puściła do niej oko, uśmiechając się łobuzersko. — Jeszcze nie czas, mój Kosiu. — powiedziała — Bo na razie nie wiem nawet, czy to wypali, czy nie. Ale jeśli wypali, to powiadam ci, będzie bomba. — Ale co? — zapytała zupełnie zdezorientowana Anka — I gdzie? — Wszystko w swoim czasie, księżniczko. — oświadczyła tajemniczo Gośka, poklepując ją po plecach. W sobotę lekcje trwały tylko do południa. W powietrzu dawało się wyczuć niemal elektryczne podniecenie nadchodzącym wieczorem, a tuż przy bramie szkoły Anka otrzymała od Gośki podekscytowany, choć surowy nakaz przebrania się i przyjechania do niej najszybciej, jak to tylko możliwe. Przez całą drogę do domu wierciła się na kanapie samochodu, nie mogąc wysiedzieć w spokoju. Jej pierwsza prywatka! — Tylko w co ja mam się ubrać? — jęknęła do siebie, w myślach przeglądając zawartość garderoby. Stefan rzucił jej rozbawione spojrzenie w lusterku. — Panna Ania powinna ubrać się w coś, w czym będzie czuła się dobrze. — powiedział z lekkim uśmiechem. — Łatwo Stefkowi powiedzieć. — prychnęła Anka — Stefek zawsze może założyć smoking albo frak, a ja co? — Panienka Ania też może założyć smoking albo frak. — doradził Stefek — Toż ostatnio dużo się w modzie pozmieniało. Zaraz po wejściu do domu Anka poprosiła Helę o przygotowanie kąpieli, a sama popędziła na górę. Stojąc w otwartych drzwiach szafy, przyglądała się z rozpaczą swoim wyjściowym ubraniom, poważnie rozważając pożyczenie jednego ze smokingów Taty. Po kilku minutach bezowocnego przetrząsania wieszaków postanowiła odłożyć kwestię doboru stroju na później, a na razie wziąć kąpiel. Nie była w stanie wysiedzieć w wannie, dlatego wbrew swoim zasadom spuściła wodę, kiedy była jeszcze całkiem gorąca. Wysuszyła i wyszczotkowała włosy, po czym starannie przycięła i opiłowała paznokcie. Chociaż wydawało jej się, że nie spędziła w łazience aż tyle czasu, kiedy tylko z powrotem stanęła przed nieszczęsną szafą, została zawołana na obiad. — Mamo, nie mam pojęcia, co na siebie włożyć! — jęknęła, wpadając do kuchni w pantoflach i szlafroku. — Najpierw zjedz, potem pomyślimy. — powiedziała Mama, a nalewająca właśnie zupę Hela puściła do Anki oko. Anka zupełnie nie była głodna, ale posłusznie spędziła następny kwadrans dłubiąc widelcem w potrawce z kurczaka i zerkając ponuro na zegar. Było po drugiej. Po długich wątpliwościach i negocjacjach, Mama wybrała dla niej w końcu prostą, seledynową sukienkę za kolana, kremowy, zapinany na guziki sweterek, cieliste rajstopy i białe skarpetki. Do tego Anka założyła srebrny naszyjnik z malachitową łzą, wraz z będącymi częścią tego samego kompletu kolczykami. — Jakbym szła na urodziny do Babci. — oceniła z niesmakiem, przeglądając się ze zmarszczonymi brwiami w lustrze. — Jak dla mnie wyglądasz ładnie i skromnie. — powiedziała Mama — Nie masz się czego wstydzić. — A co z włosami? — zapytała Anka, po czym spojrzała na zegar i jęknęła — Nie mam już czasu na włosy! — Przecież miało się zacząć o szóstej? — zdziwiła się Mama — Jest ledwo po trzeciej. — Ale obiecałam Dorci, że pomogę jej wszystko przyszykować. — skłamała gładko Anka — Dlatego muszę być wcześniej. — Ta Dorcia ma telefon? — zapytała znienacka Mama. — Nie wiem, Mamo. — odparła Anka, zerkając na nią niespokojnie — Nie pytałam. — Szkoda. — mruknęła Mama, przyglądając się Ance w lustrze — A z włosami, moim zdaniem, nie musisz robić nic. — Panna Ania wygląda bardzo klasycznie. — stwierdził Stefan, przyglądając się Ance w lusterku. Anka skrzywiła się, niezadowolona. — Chyba wolałabym jednak ten smoking. Stefan uśmiechnął się do niej. — To co, Horyńska? — zapytał, kładąc dłoń na dźwigni biegów. — Nie, Stefku. — bąknęła Anka, czerwieniąc się wstydliwie — Najpierw Chłodna. Stefan popatrzył na nią uważnie. — Zmiana planów? — zapytał z lekkim uśmiechem. — Nie, tylko... najpierw zajedźmy do Gośki Lorenc, dobrze? — Zrobimy jak panna Ania chce. — zgodził się Stefan, włączając silnik. — Stefek mnie nie wsypie, prawda? — upewniła się niespokojnie Anka. Stefan rzucił jej rozbawione spojrzenie. — Nie wsypię. — zapewnił — Niech się panna Ania nie obawia. Przecież to Andrzejki. — Stefku — powiedziała drżącym z ekscytacji głosem Anka, kiedy samochód zatrzymał się przed kamienicą Gośki przy Chłodnej — Nie wiem, ile nam tam zejdzie. Ale jeśli Stefek chce pójść się gdzieś rozgrzać, to niech Stefek idzie i się o nic nie martwi, dobrze? — Panna Ania niech się też nie martwi. — odparł z uśmiechem Stefan — W aucie ciepło. Zresztą mam termos z kawą. I książkę. — O — uniosła brwi Anka — A co Stefek czyta? — Ossendowskiego. — powiedział wstydliwie Stefan. — Naprawdę? — ucieszyła się Anka. Stefan otworzył schowek i pokazał jej mocno sczytany egzemplarz „Sokoła pustyni". — Ja też lubię Ossendowskiego. — zapewniła go Anka, nie do końca zgodnie z prawdą — No, to niech Stefek sobie poczyta. My niedługo będziemy. Zapadał zmrok, płonęły już lampy, wykrzesując pomarańczowe rozbłyski na karoserii mercedesa. Brama kamienicy była ciągle jeszcze otwarta, dozorca, zajęty usuwaniem z muru kredowego bazgrołu zerknął na Ankę spode łba. — A panienka do kogo? — burknął. — Do Lorenców. — odpowiedziała Anka. — Drugie piętro, po lewej. — powiedział dozorca. — Wiem. — uśmiechnęła się do niego Anka. Dozorca wzruszył ramionami i wrócił do pracy. Anka wspięła się po trzeszczących, drewnianych schodach, nacisnęła przycisk dzwonka. — Anka, to ty? — odezwał się ze środka znajomy głos. — Nie, żandarmeria wojskowa. — odparła Anka, przewracając oczami. — Chwila! Zgrzytnęła w końcu odsuwana zasuwa, drzwi otworzyły się i stanęła w nich Gośka, w podkoszulce i majtkach, na bosaka, z końcówkami włosów nawiniętymi na wałki i z drewnianą łyżką w dłoni. — Chodź. — powiedziała niecierpliwie, wciągając Ankę do środka — Już miałam wysyłać po ciebie misję ratunkową. Rozbieraj się. — Sama jesteś? — zapytała Anka, ściągając buty. Gośka skrzywiła się, machnęła łyżką. — Jest Olka. Ale zdążyłyśmy się już dzisiaj pokłócić, więc siedzi w swojej dziupli i się nie odzywa. Weszły do salonu, Gośka zamknęła za nimi drzwi, zapaliła światło i przyjrzała się Ance krytycznie ze wszystkich stron. — Tak jak myślałam. — powiedziała z niesmakiem — Wyglądasz jak Niepokalana Dziewica. Gdyby cię wstawić w Ostrą Bramę, to byś zaświeciła. — No i co z tego? — burknęła urażona nieco Anka. — To z tego — wyjaśniła Gośka — Że idziemy na prywatkę, nie na roraty. Ściągaj to. — Zwariowałaś? — jęknęła Anka. — Ściągaj, niewiasto, ściągaj. — powiedziała znużonym głosem Gośka — Zaraz znajdziemy ci coś sensownego. Chcesz naleśnika? — Jadłam obiad. — Za to ja jeszcze nie zdążyłam. Za chwilę wracam. Gośka wyszła, zabierając ze sobą seledynową sukienkę i sweterek Anki, zapewne na wypadek, gdyby Anka zmieniła nagle zdanie i postanowiła uciec. Od kaflowego pieca biły fale gorąca, w pokoju było bardzo ciepło. Z włączonego radia dobiegał mocny, głęboki i niepokojąco znajomy głos. Anka nie lubiła tego głosu i nie chciała go słyszeć, wyciągnęła rękę, sięgając do wyłącznika. Głos nabrał nagle siły, stał się twardy i zimny, a chociaż w pokoju było gorąco, Anka poczuła kroplę lodowatego potu spływającą po kręgosłupie. Zamarła z dłonią zawieszoną nad pokrętłem, skrępowana dziwnym, irracjonalnym strachem i poczuciem winy. — Stany Zjednoczone nie są i nigdy nie były naszym sojusznikiem. Różni nas światopogląd, różni nas struktura społeczna, różni nas historia. Chociaż pierwsi amerykańscy osadnicy pochodzili z Europy, dzisiejsza Ameryka zdecydowała się odrzucić swoje europejskie dziedzictwo, zastępując je wersją wypaczoną przez wpływ niepełnowartościowych kulturowo i rasowo mniejszości: żydowskiej, latynoskiej, czy czarnej. Już słyszymy coraz głośniejsze głosy amerykańskich fabrykantów i bankierów pochodzenia żydowskiego, domagających się rekompensat za własność pozostawioną przez Żydów wysiedlonych z Europy. Przypomnę, że są to ci sami amerykańscy Żydzi, którzy piętnaście lat temu nie zgodzili się przyjąć statków z własnymi braćmi i siostrami w wierze! Stany Zjednoczone stosują zaprowadzoną przez prezydenta Wheelera i kontynuowaną przez jego następców politykę izolacjonizmu wybiórczo, wtedy, kiedy jest to dla nich wygodne. Zresztą kto jest w stanie zagwarantować, że polityka ta będzie utrzymana przez następnego prezydenta, wszystko jedno, czy zostanie nim Kennedy, Wallace, czy ktokolwiek inny? Prezydentów Stanów Zjednoczonych wybierają mniejszości, które są mniejszościami z punktu widzenia tylko i wyłącznie statystyki. Niezbitym faktem jest to, że tak zwana mniejszość żydowska, ze względu na swoje umocowanie w amerykańskiej gospodarce, jest w stanie wywierać znaczący nacisk na kręgi rządzące. Innymi słowy, amerykański rząd, a co za tym idzie społeczeństwo, sterowane są zgodnie z interesami żydowskimi, co czyni ich politykę nieprzewidywalną. Podkreślam raz jeszcze, że Stany Zjednoczone, jedyne obecnie państwo na świecie dysponujące bronią atomową, konsekwentnie odmawiają Lidze Narodów jakiegokolwiek dostępu do swojego arsenału. Jest to sytuacja bardzo groźna dla obecnego i przyszłego bezpieczeństwa nie tylko Rzeczypospolitej, ale całej Europy. Dlatego domagamy się i będziemy się domagać od Ligi Narodów zwiększenia nacisku na rząd Stanów Zjednoczonych w kwestii kontroli nad bronią atomową. Równocześnie, razem z pozostałymi krajami Ligi Europejskiej i zgodnie z prawem międzynarodowym, zamierzamy utrzymywać obecne sankcje gospodarcze dopóty, dopóki amerykański rząd nie zgodzi się współpracować z resztą Ligi Narodów w utrzymaniu pokoju na świecie. To przemawiał Tata. Mówił twardym, zimnym, oficjalnym głosem generała Kosia, głosem, który wbijał się w serce i umysł Anki niczym przerażająco ostry, lodowaty sopel. Anka bała się tego głosu i go nienawidziła, ale nie potrafiła od niego uciec. Zaciskając zęby, znalazła w końcu wystarczająco dużo siły, aby jednym, gwałtownym ruchem przekręcić pokrętło do końca, odbierając temu głosowi życie. — Cóż to, koleżanko Koś — odezwała się Gośka, która właśnie wróciła do pokoju z wiklinowym koszykiem w dłoni — Nie popieracie linii programowej wicepremiera Kosia? Toż to jakaś polityczna schizofrenia. Znajdź Radio Monachium. — Zlituj się. — jęknęła Anka, ciągle czując walące w jej piersi serce i wilgoć pod pachami. Włączyła radio z powrotem, zakręciła gałką, trzymając się z daleka od stacji niemieckich, aż usłyszała znajomą, łagodną piosenkę, którą od czasu do czasu lubiła podśpiewywać sobie przy sprzątaniu Hela: Kwiatem białym mi bądź,
 Śnieżnym kwiatem w ramionach... 
— Filip i Zuza. — powiedziała Anka — Może być Filip i Zuza? — Skoro musi. — westchnęła Gośka i kiwnęła na Ankę ręką — Chodź no tutaj. Trzeba coś z tobą zrobić. Otworzyła szafę, rozejrzała się, marszcząc brwi. — To moje ciuchy, w które już się nie mieszczę. — powiedziała — Na ciebie powinny być jak znalazł. Wyciągnęła krótką, jaskrawo żółtą sukienkę, przyłożyła ją do Anki. — Nie. — skrzywiła się — Żółty do ciebie nie pasuje. O, może to. Pokazała Ance czarno-srebrną sukienkę bez ramiączek, zerknęła na biust Anki i westchnęła z rozczarowaniem. — Trzeba by łapać na plaster, bo na tym się nie utrzyma. — skomentowała cierpko. Anka zaczerwieniła się wściekle. — O! — ucieszyła się nagle Gośka — Ale niechaj mnie Pan Bóg gromem porazi, jeśli to nie będzie leżało na tobie idealnie, mój Kosiu. Wyciągnęła z szafy krótką, jadowicie czerwoną sukienkę z wąskimi ramiączkami w kształcie litery V, pokiwała głową i wyszczerzyła do Anki zęby. — Zakładaj. — zarządziła — No co ty, zdurniałaś? Bez podkoszulki. Anka westchnęła ciężko. Gośka obróciła ją tyłem, poprawiła ramiączka, po czym zrobiła dwa kroki w tył i pokiwała powoli głową. — Może odrobinę za duża. Ale tylko odrobinę. — Mogę się gdzieś przejrzeć? — zapytała zrezygnowana Anka. — W przedpokoju. Chodź. — Gośka — jęknęła Anka, obracając się przed lustrem — Prawie widać mi tyłek. — No to co? — wzruszyła ramionami Gośka — Tyłek jak tyłek. Każdy przecież jakiś tam ma. Anka obróciła się raz jeszcze. Musiała niechętnie przyznać, że podobała się sobie w tej sukience, nawet jeśli była odrobinę za duża. Ostra, drapieżna czerwień przyjemnie kontrastowała z ciemną zielenią malachitu na jej szyi i w uszach. — No, nie jest źle. — oceniła Gośka, kiwając głową — Rajstopki mogą być, chociaż cieliste. Bardziej pasowałoby coś czarnego. Pożyczę ci pończochy. — Nie. — zaprotestowała twardo Anka. Gośka przewróciła oczami. — Przynajmniej pozbądź się tych skarpetek. Góra już jak cię mogę, ale od kolan w dół wyglądasz jak pensjonarka spod Grodna. Anka westchnęła, pochyliła się i ściągnęła skarpetki. — Czegoś jeszcze mam się pozbyć? — zapytała pochmurnie. — Cnoty. — doradziła poważnie Gośka — I to pilnie. Anka wymierzyła jej kuksańca w bok. Gośka odskoczyła, chichocząc. — Teraz część najważniejsza. Chodź. — oświadczyła. — Czyli co? — zdziwiła się Anka. — Zobaczysz. — wyszczerzyła się do niej Gośka, ciągnąc ją z powrotem do salonu. W radiu leciało „Tipitipitipso" Hanny Rek, Gośka zakręciła biodrami w rytm muzyki. — Siadaj — rozkazała, wskazując Ance kanapę, a sama przyciągnęła sobie krzesło i usiadła naprzeciwko. — Daj ręce. Anka wyciągnęła nieufnie dłonie. Gośka otworzyła wiklinowy koszyk i tryumfalnie wyciągnęła z niego małą buteleczkę czerwonego lakieru do paznokci. Anka już otwierała usta, ale na widok krwistej czerwieni zmieniła zdanie i nie powiedziała nic. — Co to? — zdziwiła się ironicznie Gośka — Żadnych protestów? Jęków? Żadnego olaboga? Zarumieniona Anka pokazała jej język. — Rośniesz mi w oczach, Aniu. — doceniła Gośka, szczerząc zęby w uśmiechu — Aż miło popatrzeć. — Och, zamknijże się już. — burknęła zawstydzona Anka. Z płonącymi policzkami przyglądała się, jak Gośka ostrożnie nakłada lakier, a jej dziewczęce dłonie, warstwa po warstwie, przeistaczają się w dłonie uwodzicielskiej, dojrzałej kobiety. Musiała przyznać, że bardzo podobało jej się to uczucie. — Dobrze, że kupiłam czerwony. — powiedziała z zadowoleniem Gośka, zakręcając buteleczkę — W sam raz pasuje do sukienki. — Sobie nie malujesz? — zapytała Anka. Gośka uśmiechnęła się pobłażliwie. — Moja nieszczęsna matka — powiedziała — Lubi mi powtarzać, że mam łapy jak chłop pańszczyźniany. Podobno po moim nieudanym ojcu. — dodała, krzywiąc się paskudnie. Gośka zawsze krzywiła się, gdy wspominała swojego ojca, który dziesięć lat temu wyszedł nagle z domu, porzucając żonę z dwoma małoletnimi córkami, aby szukać podobno szczęścia w Kanadzie. — Co prawda rzadko zgadzam się z moją matką, kiedy chodzi o mój wygląd, ale tutaj akurat ma zupełną rację. Popatrz. — pokazała Ance swoje krótkie, mocne palce o kwadratowych paznokciach — Za to ty masz rączki jak księżniczka. Gośka zerknęła w dół. — Stópki zresztą też. — dodała — Ściągaj te rajstopy. — Po co? — spłoszyła się Anka. — Bo nogi też robimy. — zadecydowała Gośka. — Ale po co? — jęknęła Anka, pąsowiejąc gwałtownie. — Nie marudź, bo będziemy tu siedzieć do północy. — Ale lakier… — Anka pokazała Gośce swoje dłonie. — Wstawaj. — rozkazała Gośka. Wsunęła dłonie pod sukienkę Anki, namacała talię rajstop, i ostrożnie ściągnęła je Ance z nóg. Anka usiadła z powrotem na kanapie, a Gośka położyła sobie jej stopy na gołych kolanach i ponownie odkręciła buteleczkę. Podekscytowana Anka przyglądała się operacji z płonącymi policzkami i sercem bębniącym w piersi. O ile pomalowane paznokcie u rąk mogły jeszcze uchodzić za coś niewinnego, to paznokcie u nóg były już rzeczą wyuzdaną, z wyraźnym podtekstem, ale Anka nie miała zamiaru z tego podtekstu rezygnować. — Gośka — powiedziała nagle — Kupiłaś ten lakier specjalnie dla mnie? Gośka uśmiechnęła się do niej szelmowsko, nie odrywając się od pracy. — Kupiłam go z myślą o tobie, owszem. — przyznała — Przecież wiem, że dla ciebie nie ma różnicy między lakierem a plamą z atramentu na paznokciach. — Zwariowałaś. — powiedziała miękko Anka — Oddam ci pieniądze. — Chyba sama zwariowałaś. — prychnęła Gośka — To prezent. — Dziękuję. — uśmiechnęła się nieśmiało Anka. — Nie ma o czym mówić. — powiedziała gładko Gośka, zakręcając buteleczkę i z zadowoleniem przyglądając się efektowi swojej pracy — Teraz nachyl się do mnie. — Szminka? — zdziwiła się Anka, widząc, co Gośka wyciąga z koszyczka. — A co myślałaś? — uśmiechnęła się filuternie Gośka — Do tej sukienki musi być czerwona szminka, zwłaszcza kiedy ma się takie usta, jak ty. Stworzone do całowania. Nie kop mnie, głupia, lakier! Wydmij usta. O, tak. — Gośka pokazała jak — Dobrze. Teraz się nie odzywaj. I nie rób min. Tak jest. Świetnie. O to właśnie chodziło. Gośka schowała szminkę z powrotem do koszyczka. — Już wszystko? — jęknęła Anka. Gośka otaksowała ją krytycznym spojrzeniem. — Ty w sumie nie potrzebujesz dużo makijażu. — oceniła — Ale może zrobimy jeszcze rzęsy? — Rzęsy? — Tak. Wiesz, te włoski wokół oczu. — westchnęła Gośka i wyciągnęła z koszyczka okrągłą, czarną szczoteczkę, którą zanurzyła w pojemniku z tuszem — Zamknij oczy. Nałożymy… dwie warstwy. Może trzy. Anka poczuła delikatny, wilgotny dotyk na powiekach. W radiu El Dorado śpiewali „Ponad bielą” ze słowami wiersza Wierzyńskiego. Anka nie przepadała ani za El Dorado, ani za poezją Wierzyńskiego. — Teraz otwórz oczy i popatrz w górę. — zakomenderowała Gośka — Nie mrugaj! — Boję się, że zaraz mi to wsadzisz w oko. — mruknęła Anka. — Nie wsadzę, jak nie będziesz się miotać. No… dobrze. — Gośka skinęła głową z zadowoleniem. Podniosła się, odstawiła koszyczek na stolik. — Siadaj teraz tutaj. — wskazała Ance swoje krzesło. Anka przesiadła się posłusznie. Gośka stanęła za jej plecami, włożyła jej w dłonie niewielkie, owalne lusterko. Anka spojrzała na swoje odbicie i zamrugała oczami, zaskoczona. Patrzyła na nią ładna dziewczyna o zmysłowych, zamyślonych, wyraziście czerwonych ustach i dużych, bursztynowych oczach, którym smoliście czarne, długie rzęsy nadawały wyrazu tajemniczości. — Gosia — szepnęła zachwycona — Jesteś niesamowita, wiesz? Gośka uśmiechnęła się do niej dumnie. Upięła loki Anki z tyłu głowy czerwoną, podłużną broszką, pozostawiając tylko dwa długie pukle koloru jasnego miodu spływające swobodnie po obydwu policzkach. Twarz Anki, której kontury do tej pory zawsze były ukryte za firaną włosów, wyglądała teraz drobniej i o wiele delikatniej. — No — powiedziała Gośka z zadowoleniem — Teraz wyglądasz jak prawdziwa księżniczka, księżniczko. Zastanowiła się, pocierając grzebieniem o policzek. — Można by jeszcze zrobić ci brwi, ale za bardzo nie mamy już czasu. Anka zerknęła na zegar. — Wpół do szóstej! — jęknęła. — Nic nie szkodzi. — Gośka uspokajająco poklepała ją po gołym ramieniu — Będziemy miały wejście. Posiedź sobie teraz, posłuchaj radia. Ja mam wszystko naszykowane, nie zejdzie mi długo. Anka westchnęła i przeniosła się z powrotem na kanapę. Pokręciła gałką radia, ciesząc się nową czerwienią swoich paznokci. Spośród szumów i trzasków wydobył się nagle saksofon Johna Coltrane’a, Anka uśmiechnęła się z zadowoleniem, rozpoznając „Equinox", który bardzo lubiła. Popatrzyła na swoje stopy, poruszyła palcami, potem rozejrzała się po kanapie i odkryła, że Gośka po kryjomu zwinęła jej rajstopy. Podniosła się ze zdesperowanym westchnieniem i ruszyła do drzwi, ale została ubiegnięta przez Gośkę, która niemalże w tym samym momencie zjawiła się z powrotem w salonie. — Masz. — powiedziała z uśmiechem, wręczając Ance parę czarnych pończoch wraz z czerwonymi, wąskimi podwiązkami. — Nie masz czarnych rajstop? — jęknęła Anka. — Pończochy, Kosiu. — oświadczyła surowo Gośka — Nie spieraj się ze mną. Wiem, co robię. Anka pokręciła ze zrezygnowaniem głową, uznając swoją przegraną. Usiadła na krześle i upewniwszy się, że lakier zaschnął, wciągnęła pończochy, nie bardzo wiedząc, co zrobić z podwiązkami. W radiu bębnił fortepian Count Basiego. Znudzona Anka wstała, przeszła się po pokoju, lekko kręcąc biodrami do muzyki. Wspinając się na palce, przyjrzała się z bliska wiszącej na ścianie reprodukcji „Bitwy o Olszynkę Grochowską" Kossaka. Popatrzyła na oprawione w ramki zdjęcia stojące na komodzie, przedstawiające głównie Gośkę i jej siostrę w różnych stadiach dzieciństwa. Na jednym ze zdjęć mama Gośki, siedząc w fotelu z lekkim, dumnym uśmiechem, trzymała w ramionach bobasa o okrągłej, roześmianej buzi, którym musiała być Gośka. Obok fotela stała odziana w ciemną sukienkę poważna dziewczynka o czarnych, lekko kręconych włosach, a za fotelem, z dłońmi na ramionach żony i starszej córki, stał dumnie uśmiechnięty, gładko ogolony pan w staroświeckim surducie i muszce, wpatrując się w oko kamery wyzywającym wzrokiem. Anka odwróciła zdjęcie, znalazła zapisaną piórem datę — 27 XI 1952. — This is BBC Radio London, it is now five o'clock. — zaanonsował spiker w radiu. Anka zmarszczyła brwi, zerknęła na stojący obok zdjęć zegar. Była szósta. No tak, pomyślała, oni są tam godzinę do tyłu. Wyszła do przedpokoju, jeszcze raz stanęła przed lustrem i uśmiechnęła się nieśmiało do swojego odbicia. Wyglądała niesamowicie, musiała przyznać to sobie szczerze i z ręką na sercu. — Gośka! — zawołała niecierpliwie. — Zaraz! — odkrzyknęła Gośka — Już prawie jestem gotowa! „Już prawie" przeciągnęło się w następny kwadrans, ale kiedy w końcu drzwi pokoju otworzyły się i wyszła z nich majestatycznie Gośka z wypchaną papierową torbą w dłoni, Anka mogła pokiwać tylko głową z podziwem. Gośka miała na sobie różowy sweterek podkreślający wszystkie warte podkreślenia krągłości. Sweterek miał duży dekolt odkrywający jedno gołe, zgrabne ramię. Spod skraju sweterka wyglądała krótka, atramentowa spódniczka, całości dopełniały podkolanówki w czarne i różowe paski. Twarz Gośki wyglądała inaczej, bardziej dojrzale i wyzywająco. Jej usta wydawały się pełniejsze i czerwieńsze, brązowe oczy większe i wyraźniej zarysowane w krągłej twarzy. Końcówki jej pysznego, złocistego pazia były fantazyjnie zakręcone, miękko akcentując linię szczęki. — Tutaj są twoje rzeczy. — Gośka podała Ance papierową torbę, po czym uśmiechnęła się do niej tryumfalnie, obracając się na pięcie — I jak? — Bomba. — stwierdziła z podziwem Anka. Gośka zatrzymała się przed nią, wzięła ją za ręce. Obydwie przyjrzały się sobie nawzajem, szczerząc do siebie zęby w uśmiechu. — Coś ty zrobiła z podwiązkami, sieroto bez ojca i matki? — jęknęła nagle Gośka, zatrzymując wzrok na udach Anki — Stój, poprawię. Nigdy nie nosiłaś pończoch z podwiązkami? — Nigdy nie nosiłam pończoch. — wzruszyła ramionami Anka. — Księżniczka. — burknęła bez złości Gośka — No, teraz dobrze. Ubieraj się i lecimy. — Właśnie, Gosiu. — przypomniała sobie Anka, pokazując Gośce swoje dłonie — Jak się zmywa ten lakier? — Normalnie. — powiedziała Gośka — Nasączasz wacik zmywaczem i zmywasz. — Dasz mi zmywacz? — poprosiła Anka — Przecież nie mogę tak się pokazać z w domu, bo mnie ukrzyżują. — Jest już w torbie, mój Kosiu. — uśmiechnęła się Gośka. — Czytasz mi w myślach. — powiedziała Anka, a Gośka puściła do niej oko. Rozległo się skrzypnięcie otwieranych drzwi. Ola, starsza siostra Gośki stanęła w wejściu do swojego pokoju z ramionami splecionymi na piersi, opierając się o framugę. Zmierzyła je obydwie badawczym spojrzeniem spod czarnej grzywki. — Serwus, Anka. — mruknęła. Anka nigdy nie zgadłaby, że Ola i Gośka mogły być siostrami. Dzieliło je prawie wszystko, poczynając od wyglądu, kończąc na temperamencie. Ola, studentka drugiego roku Politechniki, była wysoka i nieco przy kości, o długich, lekko falujących czarnych włosach i drobnych ustach. Jedyną rzeczą, którą dzieliła ze swoją młodszą siostrą, były identyczne brązowe, bystre oczy. — Cześć, Ola. — uśmiechnęła się do niej nieśmiało Anka. Ola odwróciła się do Gośki. — Gdzie idziesz? — A gdzie mogę iść wieczorem w ostatnią sobotę listopada? — rzuciła poirytowanym głosem Gośka. — Pytam, gdzie dokładnie idziesz. — wyjaśniła Ola. — Do koleżanki z klasy. Na Żoliborz. Nie twoja sprawa. — Owszem, moja. — odparła ostro Ola — Szlajasz się po tych wszystkich podejrzanych miejscach i tylko kwestia czasu, aż zwinie cię policja i zostaniesz wylana ze szkoły. Mama haruje dniami i nocami, żeby móc opłacić twoje czesne, a ty co? W ogóle tego nie doceniasz. Gośka wyprostowała się energicznie, zacisnęła pięści. — A ty, siostrzyczko? — zawarczała — Rozkosznie ci się studiuje, co? Nie pamiętasz, ile pieniędzy poszło na korepetycje, żebyś ty, takie matematyczno-fizyczne beztalencie, mogła dostać się na Politechnikę, bo tak ci się zachciało? — To nie ma nic... — zaczęła Ola, ale Gośka przerwała jej bezceremonialnie. — Inżynier lotniczy od siedmiu boleści. — wycedziła, wpatrując się w Olę wściekle — Powiedz no, czy przypadkiem za czytanie Marksa nie wylewają z uczelni? Ola poruszyła się niespokojnie. — Skąd wiesz? — zapytała, marszcząc brwi. — Skąd wiem? — przedrzeźniła złośliwie Gośka — Przecież słyszę, co sobie opowiadacie z tym twoim przemądrzałym laufrem, który urządził tu sobie czytelnię. — Nie czytamy żadnego Marksa. — zaoponowała Ola z rozkwitającym na policzkach rumieńcem — Tylko Giedroycia i Bartoszewskiego... — A, no to zupełnie w porządku. — roześmiała się sarkastycznie Gośka — Nie ma o czym mówić. Tylko wiesz co, Olka? Ja przynajmniej nigdy nie proszę mamy o kieszonkowe. Chwyciła Ankę za rękaw palta, popchnęła ją w stronę drzwi. — Idziemy. — burknęła, obracając się na pięcie i zostawiając za sobą czerwoną Olę. — Głupia suka. — syknęła za złością, kiedy schodziły po schodach — Nienawidzę hipokrytów. Anka milczała, doskonale zdając sobie sprawę, że w rodzinnych scysjach Gośki najbezpieczniej było zachowywać daleko idącą neutralność. Gośka zatrzymała się nagle, popatrzyła na swoje puste dłonie. — Cholera, i zapomniałam przez nią czegoś. — skinęła głową do Anki — Idź, ja zaraz przyjdę. Anka popchnęła drzwi klatki schodowej. Poczuła zimne muśnięcie wiatru na udach i zaszczękała zębami. Brama kamienicy była otwarta. Anka zerknęła okiem na mur, przy którym pracował wcześniej dozorca — po kredzie nie pozostało ani śladu. Ulica skąpana była w mrugającym czerwonym świetle. Nieco dalej, w stronę skrzyżowania z Żelazną i stacji Metra, stał zaparkowany radiowóz, a dwóch policjantów legitymowało jakiegoś ledwo trzymającego się na nogach jegomościa. W mercedesie Stefana paliło się światło. Anka wsiadła do środka, Stefan odłożył książkę do schowka i uważnie przyjrzał się jej w lusterku. Anka zaczerwieniła się, spuściła wzrok. — Panna Ania sama? — zapytał Stefan, nie komentując jej wyglądu. — Gośka zaraz przyjdzie. — wybąkała Anka — Zapomniała czegoś. Pewnie przyzwoitości. — Chyba właśnie idzie. — zauważył Stefan. Z bramy wypadła wyszczerzona w uśmiechu Gośka. Z impetem otworzyła drzwiczki i wpakowała się na tylne siedzenie obok Anki. — Dobry wieczór panu Stefanowi. — przywitała się radośnie. — Dobry wieczór pannie Małgosi. — uśmiechnął się do niej Stefan. — To dla pana Stefana. — oświadczyła Gośka, nachylając się i podając Stefanowi niewielki pakunek zawinięty w papier. — Co to jest? — zdziwił się Stefan. — Naleśniki z serem. — wyjaśniła Gośka — Można jeść na zimno. — Dziękuję, panno Małgosiu. — powiedział, odwracając się do Gośki — Naprawdę nie trzeba było. — Trzeba, trzeba. Przecież pan Stefan potrzebuje sił na wożenie naszej księżniczki. Anka prychnęła. Stefan z Gośką uśmiechnęli się do siebie. — Jedziemy? — zapytał Stefan, przekręcając kluczyk w stacyjce. — Jedziemy! — zawołała ochoczo Gośka, wyrzucając do przodu ramię i wskazując palcem Wolę — Na Horyńską! Stefan rozejrzał się ostrożnie, zakręcił kierownicą. Samochód podskoczył lekko na tramwajowych torach, zawracając w stronę Żelaznej. — Że też w ogóle pan Stefan pracuje w Andrzejki. — trajkotała wychylona do przodu Gośka — Przecież dzisiaj nawet tramwaje ledwo co jeżdżą. — Andrzejki są jutro. — zauważył trzeźwo Stefan, skręcając z Żelaznej w Leszno. — Może i tak — powiedziała zupełnie niezrażona Gośka — Ale jutro nikt nie będzie się bawił, skoro w poniedziałek znowu szkoła. Albo praca. Albo szkoła i praca, jeśli ma się nieszczęście być nauczycielem. Anka przewróciła oczami. Popatrzyła w okno, odcinając się od paplania Gośki i oszczędnych ripost Stefana. Z jakiegoś powodu czuła się krztynę zazdrosna — nie o Stefana, oczywiście, bo z nim przecież nic tak naprawdę jej nie łączyło, ale bardziej o otwartość Gośki, o jej umiejętność błyskawicznego oczarowywania ludzi, rzecz zupełnie dla Anki niezwykłą. Nawiązywanie kontaktów zawsze sprawiało jej problemy, i chociaż ostatnimi laty — głównie dzięki Gośce — stała się o wiele bardziej otwarta i asertywna, to inicjowanie, a zwłaszcza utrzymywanie rozmowy ciągle, mimo wszystko, szło jej ciężko. — Anka. Drgnęła na dźwięk swojego imienia. Gośka wpatrywała się w nią badawczo. — Coś tak zmarkotniała? Źle się czujesz? — Nie. Nie, skąd. — odparła szybko Anka, czując, jak rumienią się jej policzki — Tylko... szkoda, że cały śnieg już prawie stopniał. — Przecież zima nawet jeszcze się porządnie nie zaczęła. — powiedziała z uśmiechem Gośka i poklepała ją lekko po dłoni — Jeszcze pójdziemy na te sanki, zobaczysz. Anka kiwnęła głową, zmieszana i nieco zawstydzona swoją zazdrością. Mijali właśnie nowoczesny, przeszklony budynek Dworca Gdańskiego, przed nimi wznosił się jasno podświetlony pomnik Dmowskiego na Placu Inwalidów. Za pomnikiem, na północ od Placu, zaczynała się dla Anki terra incognita, ów mityczny piękny brzeg, do którego nigdy jeszcze nie udało się jej dopłynąć. — A może pan Stefan wybierze się na tę prywatkę z nami? — zaproponowała Gośka, szczerząc do Stefana zęby — Po co ma pan Stefan spędzać wieczór sam? — Boję się, że jestem już za stary na andrzejkowe prywatki, panno Małgosiu. — uśmiechnął się Stefan. — Co tam wiek, panie Stefanie. — powiedziała Gośka — Liczy się to, co w duszy gra! — U panny Małgosi gra cała orkiestra. — zaśmiał się Stefan. — Tylko dyrygenta diabli wzięli. — docięła Anka. Gośka zachichotała. Jej ręka popełzła po kanapie, ewidentnie w celu uszczypnięcia Anki w któreś z miejsc, w które bardzo nie lubiła być szczypana. Anka ewakuowała się szybko pod same drzwi, zastawiając dostęp do siebie torbą z rzeczami. — Właśnie. — powiedziała Gośka, marszcząc brwi. — Co właśnie? — zapytała podejrzliwie Anka. — Wydaje mi się, że miałam cię o coś zapytać, tylko nie pamiętam, o co. — Coś ważnego? — Jasne, że ważnego. Spraw nieważnych nie zapominam nigdy. — No, jesteśmy na miejscu. — powiedział Stefan, zatrzymując samochód. Anka spojrzała w boczną szybę. Gośka, wykorzystując jej nieuwagę, uszczypnęła ją w gołe udo, tuż nad skrajem pończochy. Anka pisnęła i podskoczyła na skórzanej kanapie, uderzając głową o sufit. — Ty bandycka świnio! — zawołała — Precz z mojego auta, resztę drogi idziesz na piechotę! Gośka roześmiała się na całe gardło, sięgając do klamki. — Dobranoc, panie Stefanie. — Dobranoc. — uśmiechnął się do nich Stefan — I bawcie się dobrze. Dziękuję za naleśniki, panno Małgosiu. Panno Aniu, będę o dziesiątej. — Dobrze. — skinęła głową Anka — Aha, Stefku. To jest torba z moimi, hmm, rzeczami. Zostawię ją na razie tutaj. — Rzeczy panny Ani są ze mną bezpieczne. — zapewnił ją Stefan. — Dziękuję, Stefku. — powiedziała drżącym nieco z podniecenia głosem Anka, z walącym sercem wysiadając z samochodu w listopadowy, wieczorny chłód.
  18. @Moona Dzięki - rozważę, choć przyznaję się, że bodłem się z tym przez pół nocy.
  19. A pod kasztanem Przetrzeźwiałem nad ranem ;-)
  20. @Moona No właśnie nie do końca się da, bo tutaj chodzi o tego jednego, konkretnego tzw. prezydenta. Dziękuję za komentarz!
  21. Helvetica Standard

    Z

    W zimnie i w żarze, w dżungli z betonu Pomiędzy piekłem a cieniem, W pocie i znoju, Ciebie, Ojczyzno Zbrojnym chronimy ramieniem. I niech kundelki na nas szczekają, Niech nam spluwają pod nogi. Lecz my, Ojczyzno - jak przysięgliśmy, My nie zstąpimy z Twej drogi. Choć strasznie walczyć w obcej krainie Wśród kul świszczących nad głową, My - jak pionierzy, słodka Ojczyzno Chwałę niesiemy Ci nową. Nic to, że w śniegu krwawa mogiła, Prezydent nas Bogu poleci. Wszak to dla Ciebie, błoga Ojczyzno, Śmiało strzelamy do dzieci. 4 stycznia 2024
  22. @Konrad Koper Jak wszystko poza podatkami. Dziękuję.
  23. Szarość Nabiera barw tęczy Gdy patrzysz Za siebie
  24. Rozdział 3 W nocy nawiedził Ankę kolejny dziwny sen. Siedziała na krześle w małym, pogrążonym w ciemności pokoju. Przed nią stało biurko, na biurku lampa skierowana prosto w jej twarz, jak na filmach o stalinowskim NKWD. Lampa teoretycznie powinna była ją oślepiać, ale z jakiegoś powodu nie przeszkadzała Ance zupełnie. Wokół Anki krążyła powoli Gośka, odziana w pyszny, czarny mundur ze srebrnymi błyskawicami na kołnierzu i czapkę z trupią główką, zawadiacko przekrzywioną na jej blond paziu. — Sagen Sie, mein Koś — powiedziała Gośka, stukając się końcem szpicruty po cholewce wysokiego buta — Pociąg z Warszawy do Berlina odjeżdża o ósmej osiemnaście. Dystans do Berlina to dwieście i jeden kilometrów. Pociąg porusza się z prędkością dwudziestu metrów na sekundę. O której godzinie zatrzyma się ów pociąg na stacji Pniewy? — O jedenastej czterdzieści. — odpowiedziała bez wahania Anka. Gośka milczała, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Obcasy jej butów postukiwały niespiesznie o podłogę. — Amerykański bombowiec atomowy — podjęła w końcu — Przenosi dwie tony pierogów z serem i ziemniakami. Jak za dawnych czasów. Poruszając się z prędkością stu trzydziestu metrów na minutę i zrzucając w tym czasie czterdzieści cztery i pół kilograma pierogów, jaki obszar jest w stanie pokryć pierogami w ciągu tysiąca trzystu trzydziestu dwóch sekund? — Dwanaście metrów sześciennych. — odpowiedziała Anka. Gośka zatrzymała się obok niej, założyła ręce za plecy. — I co pan myśli, Herr Oberführer? — zapytała z lekkim, zrezygnowanym westchnieniem Gośka. Lampa odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, oświetlając siedzącego po drugiej stronie biurka SS-Oberführera Maxa Heidemanna z podbródkiem opartym na złożonych dłoniach. Heidemann przyjrzał się Ance uważnie swoimi niemiłosiernie niebieskimi oczami, po czym rozłożył bezradnie ramiona. — Niestety, Mademoiselle. — oświadczył smutno — Nie nadaje się pani do szkoły w Berlinie. Sie sind ein Idiot. Skinął na Gośkę. — Zabierzcie ją do Łazienek i utopcie w stawie. Au revoir! Lampa zgasła z głośnym pstryknięciem, a Anka poderwała się na łóżku, ślepo mrugając w ciemności. Przed oczami ciągle miała Gośkę w czarnym, esesmańskim mundurze, z wydętymi w ironicznej pogardzie ustami. Obraz tak rozkosznie absurdalny, że Anka po prostu nie mogła pozwolić mu umknąć. Włączyła nocną lampkę, wyjęła z szuflady notatnik i ołówek. Uśmiechając się do siebie, w punktach spisała najważniejsze elementy snu, aby o niczym do rana nie zapomnieć. Gośka będzie zachwycona. Szczególnie tą szpicrutą. Anka zachichotała, jeszcze raz upewniła się, że nie pominęła niczego istotnego, po czym odłożyła notatnik wraz z ołówkiem na nocną szafkę i wyłączyła światło. Poprawiła poduszkę, zamknęła oczy i poczuła, że w ogóle nie jest śpiąca. Ciekawe, która godzina, pomyślała. Jeszcze raz włączyła lampkę, zerknęła na tarczę budzika. Było dziesięć po trzeciej, dużo za wcześnie. Zrezygnowana, zgasiła światło i obróciła się na bok, przytulając policzek do puchowego jaśka. Sen, spłoszony ekscytacją, trzymał się od niej z daleka. Przypomniała sobie receptę Babci na sen z czasów, kiedy Anka miała może dziesięć lat. Po raz pierwszy spędzała wtedy wakacje bez rodziców i bała się spać w starym, drewnianym domu, który trzeszczał, skrzypiał i pojękiwał na wietrze. Licz owce, poradziła jej wtedy Babcia. Liczyła więc te nieszczęsne owce, wtulona w babcine ramiona, aż straciła rachubę, a jej zmęczony umysł w końcu poddał się i pozwolił odpłynąć w sen. Jeśli zadziałało raz, powinno zadziałać i drugi raz. Jedna owca, dwie owce, trzy owce, policzyła Anka, starając się wyobrazić sobie białe kłębki wełny. Przy czterdziestej owcy obróciła się na drugi bok. To nie ma sensu, pomyślała ze złością, porzucając owce na dobre. Przypomniała sobie za to o sobotnich Andrzejkach u Dorci, lustrując w myślach listę zaproszonych gości. Poza Gośką, najlepiej znała Maleńką, choć Anka zdecydowanie nie nazwałaby jej przyjaciółką. Lufa — czyli Ludwika Bielska — i Karolina Hallerówna siedziały w ławce tuż przed nią, ale Lufa zawsze wydawała się Ance nieco wycofana i niedostępna. Za to Karola... Anka zaczerwieniła się, zwinęła w podekscytowany kłębek. W Karoli było coś specjalnego, coś intrygującego, czego nie potrafiła jeszcze do końca wychwycić ani zdefiniować. Być może jedną z istotnych przyczyn — o ile nie najbardziej istotną — była jej rozmyślna i starannie odgrywana chłopięcość. Karola nie tylko strzygła się po chłopięcemu, co nie było znowu aż tak niespotykane, ale również mówiła i zachowywała się jak chłopiec. Jak ładny chłopiec, przyznała w myślach zarumieniona Anka, nie mogąc już doczekać się soboty. To będzie w końcu jej pierwsza „dorosła” prywatka w liceum. A nawet pierwsza prywatka w ogóle, bo przecież smarkate, gimnazjalne urodziny w asyście rodziców nie kwalifikowały się do tego miana w żaden sposób. I jej pierwsza wyprawa na Żoliborz, do dzielnicy, w której mogłaby teraz mieszkać, gdyby nie to, że Tata zupełnym przypadkiem znalazł tę piękną willę tuż przy parku w Konstancinie. Żoliborz. Ktoś, nie pamiętała już kto, ale było to na samym początku pobytu Anki w stolicy, powiedział, że ta nazwa oznacza „piękny brzeg”, co ogromnie jej się wtedy spodobało. Niemniej jednak przez następne cztery lata Anka nie znalazła czasu ani okazji, aby swój niedoszły piękny brzeg odwiedzić. Spodobał jej się za to Konstancin. Cisza, spokój, uroczy Park Żeromskiego zaraz po drugiej stronie ulicy. To był jej własny joli bord, w którym czuła się wygodnie i bezpiecznie. Coś zastukało. — Panienko Aniu — rozległ się zaaferowany głos Heli — Panienka Ania jeszcze śpi? — Nie śpię. — oświadczyła półprzytomnym głosem Anka, otwierając oczy. Z wnętrza domu dobiegały przytłumione głosy i poskrzypywanie drzwi. — Nie śpię. — powtórzyła Anka, podnosząc się na łóżku — Coś się stało, Helu? Hela milczała przez chwilę. — Żeby się panienka Ania nie spóźniła do szkoły. — powiedziała w końcu. Anka włączyła lampkę. Budzik w dalszym ciągu pokazywał trzecią dziesięć i zachowywał się podejrzanie cicho. Anka przeniosła wzrok na wiszący nad komodą zegar i jęknęła. Było piętnaście po szóstej. Zerwała się z łóżka, na ślepo wyciągnęła z komody świeżą bieliznę i pognała do łazienki. Już ubrana, rozczesując w pędzie niesforne loki, wpadła do jadalni. Mama, pijąca przy stole kawę, bez słowa skierowała wymowne spojrzenie na zegar. — Dzień dobry, panno Aniu. — uśmiechnął się do niej znad filiżanki Stefan. — Dzień dobry, Stefku. Dzień dobry, Mamo. — jęknęła Anka — Budzik… budzik nie zadzwonił. — Bo budziki zazwyczaj nie dzwonią kiedy się ich nie nakręca. — zauważyła z przekąsem Mama. Hela podała Ance śniadanie: jajecznicę na szynce ze szczypiorkiem i pomidorem, bułeczki z masłem, do tego gorąca herbata. Anka jadła w pośpiechu, parząc sobie język. — Co ty robiłaś w nocy? — mruknęła Mama. — Spałam! — jęknęła Anka — Która godzina? — Za dwadzieścia pięć siódma. — odpowiedział Stefan, zerkając na zegarek. — Muszę lecieć! — Anka odepchnęła od siebie niedokończone śniadanie i pocałowała Mamę w policzek. — No leć, leć. — westchnęła Mama — Powodzenia. — Stefku, czy my zdążymy? — zapytała Anka, kiedy tylko Stefan usiadł w fotelu kierowcy i przekręcił kluczyk w stacyjce. — Zdążymy, panno Aniu, zdążymy. — uśmiechnął się spokojnie Stefan, wyjeżdżając przez bramę w Źródlaną. — Stefku, czy my na pewno zdążymy? — jęknęła, kiedy utknęli na światłach na skrzyżowaniu Sobieskiego z Aleją Wilanowską. — Zdążymy, panno Aniu. — zapewnił ją cierpliwie Stefan. I zdążyli, nawet z niewielkim zapasem. W szatni nie było już prawie nikogo, a wnosząc z ilości butów i palt na wieszakach, Anka była jedną z ostatnich, jeśli nie ostatnią. Pierwszą lekcją był niemiecki z profesorem Schneiderem. Profesora jeszcze nie było, a w klasie panował gwar. Gośka, do spółki z obróconą na krześle Lufą, gorączkowo przepisywała pracę domową z zeszytu wyglądającego na własność Karoli, która najwyraźniej zdążyła gdzieś się ulotnić, zostawiając po sobie teczkę i podręczniki. — Gośka. — jęknęła zdyszana Anka, ciężko opadając na krzesło. Gośka zerknęła na nią znad zeszytu. — Serwus. — powiedziała lekko zaniepokojonym głosem — Co się stało? — Wyglądasz obłędnie w mundurze. — oświadczyła Anka, wyciągając z teczki książkę do niemieckiego i zeszyt. Gośka i Lufa wymieniły się spojrzeniami. Lufa znacząco popukała się skuwką pióra w skroń. — No i zwariowała w końcu dziewczyna od tej nauki. — powiedziała z udawanym smutkiem Gośka — A takie to było dobre dziecko. Może i troszkę gamoniowate, ale... szlag by to... Potrząsnęła piórem. — Zapomniałam napełnić, cholera. Ma ktoś kałamarz? Lufa pokręciła głową. Anka uśmiechnęła się radośnie. — Ja mam. — oznajmiła aksamitnym głosem. Gośka popatrzyła na nią podejrzliwie. — Siostro w Chrystusie, poratuj. — poprosiła, składając ręce jak do modlitwy — Toż mnie Schneider rozstrzela na dziedzińcu. Anka parsknęła. — Teraz to siostro w Chrystusie, tak? — zadrwiła, mrużąc oczy — Poratuję, jak odszczekasz gamonia. — Hau, hau. — burknęła niechętnie Gośka — Kałamarz poproszę? — Porządnie odszczekaj. — rozkazała bezlitośnie Anka — Spod ławki. Lufa zachichotała. — Aniątko ty moje... — zaczęła błagalnie Gośka. Anka uniosła brwi i potrząsnęła wymownie kałamarzem. Gośka westchnęła, zsunęła się z krzesła pod ławkę. — Hau, hau, hau! — zaszczekała na czworakach, ku uciesze pobliskich dziewcząt — Koś nie jest gamoniem! Hau, hau, hau! — Ani wariatką. — podpowiedziała Anka. — Ani wariatką! — zgodziła się potulnie Gośka — Hau, hau, hau! — Kałamarz? — poprosiła, gramoląc się z powrotem. — A przy okazji, Koś — odezwała się Lufa, przyglądając się walczącej ze swoim parkerem Gośce — Chodzą słuchy, że masz pięćdziesięcioletniego laufra? Anka otworzyła usta, ale została uprzedzona przez Gośkę. — Ludwiko ty moja — oświadczyła dobitnie Gośka — Hrabiance z jęzorem w herbie nie uchodzi dzielić się zleżałymi plotkami. Lufa szczyciła się przynależnością do herbowej szlachty wołającej się Prawdzic, a jej herb zawierał, prócz innych figur, również heraldycznego lwa z wysuniętym językiem. — Otóż nasz waleczny Koś ma już nowego laufra — ciągnęła Gośka, zakręcając napełnione atramentem pióro — Który może ma i z dziesięć lat mniej, ale za to jest oberhitlerem w SS. Zaskoczona Lufa wytrzeszczyła na Ankę oczy. W tym momencie otworzyły się drzwi i do klasy wmaszerował energicznym krokiem profesor Schneider. Zawirowało. Wracająca biegiem na miejsce Karola mrugnęła do Anki, przechwyciła w locie swój zeszyt i położyła go szybko przed sobą. Chwilę później dwadzieścioro dziewcząt stało na baczność w swoich ławkach. — Setzen. — zakomenderował profesor Schneider, strzelając dziennikiem o blat biurka. — Zanim zaczniemy lekcję, ogłoszenie. — oznajmił, zakładając na nos okulary — Dzisiaj, o godzinie ósmej trzydzieści, odbędzie się na sali gimnastycznej apel. — Poległych. — uzupełniła szeptem Gośka. Ramiona Karoli drgnęły spazmatycznie. Anka zasłoniła usta dłonią. — Dlatego zaraz po tej lekcji — kontynuował profesor — Pójdziecie wszystkie, jak jeden mąż, do sali gimnastycznej, bez żadnego kręcenia się po szkole. Koś, jak bolą cię zęby, to idź do dentysty. — Przepraszam, panie profesorze. — pokajała się Anka, walcząc ze wszystkich sił o zachowanie powagi. — No, dobrze. A teraz kto nie odrobił pracy domowej? Profesor rozejrzał się po sali. — Wszystkie macie pracę domową? No, zobaczymy. Paprocka — zwrócił się do siedzącej w pierwszej ławce Jaśki, która popatrzyła na niego z przestrachem — Pozbieraj zeszyty. Sala gimnastyczna była cała granatowo-biała od szkolnych marynarskich bluz. Nachylone ku sobie w grupach po dwie i po trzy, tak, aby nadmiernie nie zakłócić geometrii czworoboków, dziewczęta roztrząsały domniemane przyczyny niespodziewanego apelu, strzelając wokół niespokojnymi nieco oczami. Pierwsze klasy ustawiały się przed samą sceną, tuż za rzędem krzeseł zarezerwowanych dla ciała pedagogicznego. Za nimi stały klasy drugie, a na samym końcu, pod ścianą, klasy trzecie. Na ukończonej już scenie stała długa, wysoka ława, i na widok tej ławy — a szczególnie stojącej przy niej puszki z trzcinkami — przeszły Ankę dreszcze. — No, ktoś dostanie zdrowo po dupie. — mruknęła dyskretnie Gośka — Ciekawe kto. — I za co. — dodała cicho Karola. — Dopóki są dupy do lania — powiedziała z grymasem Gośka — Jakieś powody zawsze się znajdą. — Oj, nie przesadzaj już. — ofuknęła ją Anka — Przypomnij sobie, jak lali w gimnazjum, a jak leją tutaj. Gośka skrzywiła się boleśnie. — W którym gimnazjum byłyście? — zainteresowała się Karola. — W Piramowiczu. — szepnęła Anka — A ty? Karola otwierała już usta do odpowiedzi, kiedy z głośnym trzaśnięciem otworzyły się drzwi, a na salę weszła Cichocka, nieszczęsny Duftspender z pierwszej C, pod eskortą Czarnej Stefy. Z oczami wbitymi w podłogę kroczyła wzdłuż wyłożonej drabinkami gimnastycznymi ściany, a za nią krok w krok podążała woźna z marsową miną na nalanej twarzy. Dotarły do sceny, Cichocka wspięła się powoli po drewnianych schodkach, niczym skazaniec prowadzony na szafot. Blada, ze spuszczoną głową, stanęła przy ławie, zwrócona przodem do ustawionych w czworoboki uczennic. Zaraz po niej na scenę wszedł dyrektor. Rumiany, z wąsem odrobinę tylko bujniejszym od brzucha, zerknął na pokornie oczekującą na swój los Cichocką, po czym otarł chusteczką pot z czoła i zwrócił się do widowni. — Drogie wychowanki naszej szkoły — rozpoczął podniosłym głosem — Zwołałem was dziś, aby po raz kolejny przestrzec przed konsekwencjami ulegania nieodpowiedzialnym popędom i zachciankom. Przygotowujemy was tutaj do wejścia w dorosłość, do pełnego, wartościowego uczestnictwa w życiu społecznym i rodzinnym. Dyrektor przerwał, wyciągnął z kieszeni marynarki chusteczkę i ponownie otarł pot z czoła. — Pełna, świadoma i odpowiedzialna partycypacja w życiu społeczeństwa winna być celem każdej odpowiedzialnej jednostki. Partycypacja owa nie może być jednak osiągnięta bez opierania się na pryncypiach moralnych, a moralność, z kolei, nie może istnieć bez surowej, lecz jakże koniecznej dyscypliny. Tę właśnie dyscyplinę, moje drogie wychowanki, całym sercem staramy się wam przez te trzy lata wpoić, abyście mogły opuścić mury tej szkoły jako osoby odpowiedzialne i w pełni świadome zadań, jakie postawi przed wami dorosłe życie. Niestety... — urwał dramatycznie, odwrócił się i zmierzył surowym wzrokiem Cichocką, która skuliła się jeszcze bardziej. — Niestety, są wśród nas jednostki — zagrzmiał dyrektor, zwracając się z powrotem ku sali — Które w imię zaspokajania najprostszych, najbardziej prymitywnych swych popędów gotowe są wyzbyć się wartości najwyższych, takich jak moralność, cnota, dyscyplina… — I odpowiedzialność. — mruknęła Gośka. — …czy odpowiedzialność. Dla takich jednostek nie ma, i nie może być tutaj miejsca. Po raz kolejny przypominam, drogie wychowanki, i zarazem podkreślam, że zachowaniem swoim wystawiacie naszej szkole świadectwo nie tylko w jej murach, ale również — a raczej przede wszystkim — poza nimi. Niechaj świadomość tego będzie zawsze obecna w waszych sercach i głowach, gdziekolwiek się znajdujecie i cokolwiek czynicie. Jesteście uczennicami Liceum imienia Emilii Plater i bez względu na to, czy macie akurat na rękawie naszą szkolną tarczę, czy nie, oczekuje się od was, że będziecie zachowywać się w całkowitej zgodzie z wartościami, które są wam tutaj wpajane: moralnością, dyscypliną… — I odpowiedzialnością? — podpowiedziała szeptem Gośka. — I odpowiedzialnością. Karola zachichotała dyskretnie, Lufa spiorunowała ją wzrokiem. Dyrektor odchrząknął, ponownie poszła w ruch chusteczka. — Uczennica klasy pierwszej C Laura Cichocka, która dopuściła się czynów absolutnie niegodnych wychowanki naszego Liceum, zostaje niniejszym relegowana ze skutkiem natychmiastowym. Dodatkowo otrzymuje również karę chłosty, którą, na prośbę jej rodziców, wymierzamy publicznie, aby uzmysłowić wam wszystkim, drogie wychowanki, jak wyglądają konsekwencje wyzbycia się zasad moralnych. — I odpowiedzialności. — dokończyła Gośka. Dyrektor westchnął ciężko, zwrócił się do Czarnej Stefy. — Pani Stefanio, proszę zaczynać. Piętnaście razów. Ostrożnie zszedł po schodkach, zasiadł na swoim krzesełku. Woźna pomogła Cichockiej wspiąć się na ławę. Dziewczyna położyła się na brzuchu, z twarzą odwróconą od zebranych. Czarna Stefa podciągnęła jej spódniczkę i odsłoniła pośladki. — Dycha po trzecim. — odezwał się czyjś cichy głos z tyłu. Anka i Gośka stały w ostatnim rzędzie, za nimi znajdowały się same starsze roczniki. — Dwie dychy po piątym. — rozległ się kolejny szept. — Dycha po dziesiątym. Gośka odwróciła głowę w stronę drugich klas. — Dwie dychy po pierwszym. — ogłosiła szeptem. Kilka dziewczyn spojrzało na nią nieprzychylnie. — Ty, uważaj. — rzuciła cicho któraś z drugoklasistek — Pierwszaki są od brania w tyłek, nie od obstawiania. Gośka już otwierała usta do riposty, ale Anka pociągnęła ją za rękaw. — Daj spokój. — syknęła, obawiając się możliwej awantury. Gośka wzruszyła niechętnie ramionami. Świsnęła trzcinka. Cichocka pisnęła i zadygotała, zaciskając palce na rogach ławy. — Wygrałabym. — westchnęła z żalem Gośka. Anka skrzywiła się, przestępując z nogi na nogę. Trzcinka świszczała we wprawnej dłoni Czarnej Stefy, nieszczęsna Cichocka piszczała i szlochała, a Anka nagle poczuła znajomy, mdlący skurcz w podbrzuszu. Oho, pomyślała ze złością. Już jasne, skąd wzięły się te dziwne sny i huśtawki nastroju. Tępy ból narastał falami. Anka zamknęła oczy i zacisnęła zęby, starając się oddychać płytko, tak, aby nie angażować mięśni brzucha. Całkowicie skupiona na twardej kuli pulsującej w podbrzuszu, wyparła ze świadomości trzcinkę i jęki biednej Cichockiej. Kropla potu spłynęła jej po skroni, ból eksplodował karmazynową plamą pod zaciśniętymi powiekami. Muszę usiąść, pomyślała w panice. Muszę usiąść, choćby na podłodze. Bo zaraz się przewrócę. Ktoś dotknął jej ramienia. Anka otworzyła powoli oczy, oddychając płytko przez rozchylone usta. Na sali panował ruch i gwar, dziewczęta powoli ustawiały się w kolejkę do wyjścia. Egzekucja musiała się już zakończyć. — Ania, co się dzieje? — zapytała zaniepokojona Gośka, przyglądając się jej szeroko otwartymi oczami. — Muszę na chwilę usiąść. — szepnęła Anka. Gośka obrzuciła ją uważnym spojrzeniem. — To... to? Znowu? Anka skinęła głową. Gośka ujęła ją pod ramię, pociągnęła ostrożnie w stronę sceny, torując sobie drogę ręką. — Uważaj! — warknęła na Jadźkę Marek, która niemalże na nie wpadła, zaaferowana rozmową z Maleńką i Jaśką Paprocką. Wszystkie trzy wytrzeszczyły na Ankę oczy. — Ej, Anka, co się dzieje? — zapytała zaniepokojona Jadźka. — Nic się nie dzieje. — odburknęła Gośka, obcesowo odsuwając ją na bok — Dajcie nam przejść. — Siadaj. — przysunęła Ance krzesło. Anka usiadła, blada i skulona z bólu, Gośka stanęła przy niej, bezradnie głaszcząc ją po plecach. — Coś... trzeba pomóc? — zaoferowała Maleńka, obrzucając Ankę zmartwionym wzrokiem. — Nie trzeba, Maleńka. — odpowiedziała Gośka — Anka źle się poczuła i musi chwilę odpocząć. Maleńka pokiwała głową, dotknęła ramienia Anki. — Ania, gdyby coś... oho. Na widok nadchodzącego profesora Misiorka, z którym miała na pieńku, urwała i sprawnie wycofała się w tłum. Profesor, którego zapewne z racji młodego wieku i stażu obciążono niewdzięcznym zadaniem nadzoru nad ewakuacją, na widok Anki pobladł. — Anka, źle się czujesz? — zapytał zatroskanym tonem, kucając przy niej i zaglądając jej w twarz — Jezu, dziewczyno, jesteś cała zielona! Co się stało? — Babskie sprawy, panie profesorze. — powiedziała spokojnie Gośka. Profesor zmieszał się, zarumienił, nerwowym ruchem poprawił okulary na nosie. — Tak. Tak, oczywiście. — zawahał się, ewidentnie nie mając pojęcia, jak się zachować — Może... zabierz ją do pielęgniarki? — Zabiorę. — zgodziła się Gośka — Za chwilę. Profesor otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale po chwili zrezygnował, skinął im głową i zostawił je w spokoju. Z sali wychodziły właśnie ostatnie dziewczyny z trzecich klas, przyglądając im się ciekawie. — Jak? — zapytała Gośka. Anka podniosła się ciężko z krzesła, skulona niemalże w pół. — Chodź. — jęknęła. Gośka chwyciła obydwie teczki, opiekuńczo otoczyła Ankę ramieniem. Wyszły na pustoszejący korytarz, skręciły w stronę gabinetu pielęgniarki. Jedna z dwóch ławek przed gabinetem była zajęta przez jakichś państwa w rozpiętych paltach. Mężczyzna gniótł w dłoniach kapelusz i wpatrywał się ponuro w podłogę. Kobieta pocierała zaczerwienione oczy chusteczką. Obydwoje spojrzeli przelotnie na Ankę i Gośkę, kiedy mijały ich po drodze do drugiej ławki. Na drzwiach gabinetu wisiała wywieszka: „NIE WCHODZIĆ". Ból pulsował falami w podbrzuszu Anki, tępy, wilgotny i obrzydliwy. Gośka ciągle obejmowała ją ramieniem. Gdzieś w oddali rozległ się czyjś śmiech, trzasnęły zamykane drzwi, potem zapadła cisza. Anka uniosła głowę, spojrzała na wiszącą vis-à-vis litografię: Emilia Plater Devérii zapatrzona przed siebie — zapewne w niepodległą przyszłość wolną od carskich knutów, z dłonią zawadiacko opartą na rękojeści szabli. Ciekawe, czy ją też tak bolało, pomyślała gorzko Anka. Otworzyły się drzwi gabinetu, wyszła z nich Laura Cichocka ze spuchniętymi od płaczu oczami wbitymi w podłogę. Oboje państwo podnieśli się z ławki. Pani Cichocka pomogła córce założyć palto, pan Cichocki położył jej dłoń na ramieniu. Przechodząc obok siedzących na ławce dziewczyn, Laura Cichocka odwróciła głowę i spojrzała na nie smutno. — Cześć. — pożegnała się cichym, zgaszonym głosem. — Cześć. — powiedziała Gośka, unosząc ku niej brązowe oczy — Cześć, Laura. Odprowadzały rodzinę Cichockich wzrokiem, dopóki nie przeszkodziła im pielęgniarka. — Zapraszam. — rzuciła, wyglądając na korytarz. Weszły do środka, Gośka zamknęła za nimi drzwi. Ciemne oczy pielęgniarki, starszej kobiety o tlenionych lokach, prześliznęły się z Gośki, uznawszy ją ewidentnie za niewartą uwagi, na Ankę, i tam zatrzymały się na dłużej. — Co się dzieje? — zapytała pielęgniarka. — Brzuch. — jęknęła Anka. — Żołądek? Zjadłaś coś? Pokręciła głową. — Gdzie dokładnie boli? Anka dotknęła podbrzusza. Pielęgniarka westchnęła, pokiwała głową, jej rysy zmiękły. — Połóż się na leżance. — powiedziała łagodnie — Zaraz coś ci dam. Anka zrzuciła kapcie, położyła się na boku, podciągając kolana. Gośka stanęła przy niej niczym strażnik, przyglądając się jej niespokojnym wzrokiem. Pielęgniarka otworzyła szafkę apteczną, przez chwilę rozglądała się wśród butelek i słoików, wreszcie wybrała butlę z brązowego szkła. Starannie odmierzyła dawkę do małej szklaneczki, po czym schowała butlę i zamknęła szafkę na klucz. — Wypij. — powiedziała, ostrożnie podając szklaneczkę Ance — To ci powinno pomóc. Anka uniosła się na łokciu, wypiła, krzywiąc się. Lekarstwo było gorzkie, z paskudnym, chemicznym posmakiem. — Dam ci wkładkę. — zaoferowała pielęgniarka. — Nie trzeba. — jęknęła Anka. Pielęgniarka westchnęła, nachyliła się i pogłaskała ją po włosach. — Poleż sobie. Jeśli za pół godziny nie przejdzie, zadzwonimy do rodziców, żeby zabrali cię do domu. Dobrze? Anka skinęła głową. — Zostanę z nią. — zgłosiła się ochoczo Gośka, najwyraźniej niespecjalnie zainteresowana lekcją przyrody z profesorem de Lamontem. Pielęgniarka zmierzyła ją zimnym wzrokiem. — A ty szoruj do klasy — powiedziała, marszcząc brwi — Też mi coś, opiekunka z bożej łaski się znalazła. Gośka zmarkotniała. — Trzymaj się. — ścisnęła lekko palce Anki. Anka uśmiechnęła się do niej słabo. — Często tak masz? — zapytała pielęgniarka, kiedy zostały same. — Raz na jakiś czas. — odpowiedziała niechętnie Anka. — Przejdzie ci z wiekiem. — pocieszyła ją pielęgniarka. — Jeśli dożyję. — burknęła Anka. Pielęgniarka zerknęła na nią bez słowa. Usiadła za biurkiem, założyła na nos okulary i wyciągnęła z szuflady ostatni numer „Prosto z mostu". Anka zamknęła oczy, obejmując kolana ramionami. Jej brzuch pulsował nieznośnie, zapach medykamentów, którym przesycone było powietrze w gabinecie, przyprawiał ją o mdłości. Pod zaciśniętymi powiekami tańczyły jaskrawoczerwone kleksy, które, kiedy ból przechodził w tępe ćmienie, roztapiały się w rude struktury o kształtach pajęczych sieci, aby za chwilę znowu rozbłysnąć wściekłym karminem. — Boli jeszcze? — głos pielęgniarki dobiegał jak przez mgłę. — Boli. — szepnęła Anka. Pielęgniarka westchnęła. — Zadzwonię do twoich rodziców. Jak ty się nazywasz? — Anna Koś. — Leż sobie, Aniu. — pielęgniarka pogłaskała ją po głowie — Za chwileczkę wracam. Wyszła, zamykając za sobą drzwi na klucz. Anka otworzyła oczy, popatrzyła na wiszący nad biurkiem schemat anatomii człowieka. Jęknęła, kiedy jej podbrzusze ścisnęło się w kolejnym skurczu. Czuła się samotna, zupełnie pozbawiona siły, i bardzo, bardzo nieszczęśliwa. Zacisnęła zęby, ostrożnie odwróciła się na plecy, ugięła kolana, podciągając pięty pod pośladki. Skurcz zelżał, rozpłynął się po jej bezradnym ciele mdlącą falą. Oddychając płytko przez usta, Anka patrzyła w pusty, biały sufit i wiszącą pod nim okrągłą lampę. W jej głowie pojawił się nagle Berlin i zrobiło się jej słabo ze strachu. Nie, pomyślała, wściekła na samą siebie. Nie, nie, nie. To jest tylko i wyłącznie w mojej głowie. Tylko w mojej durnej, tępej, pomylonej głowie i nigdzie więcej. Podniosła głowę i opuściła ją z impetem na skórzany podgłówek leżanki, karząc się za głupotę. Zachrobotał klucz przekręcany w zamku, wróciła pielęgniarka. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi i zatrzymując się zaraz za progiem, przyjrzała się Ance. — Oj, dziecko, dziecko. — westchnęła współczująco — Już po ciebie jadą. Niedługo będziesz w domu. Anka nie odpowiedziała. Ucisk w podbrzuszu usunął się w tło, ale w dalszym ciągu boleśnie przypominał o sobie kiedy tylko odważyła się na głębszy oddech. Obróciła się na bok. Podgłówek był nieprzyjemnie wilgotny, Anka podłożyła dłoń pod policzek i zamknęła oczy. Czuła się potwornie zmęczona. Pomyślała o Cichockiej, o jej napuchniętych, zaczerwienionych oczach, a sekundę później jej umysł przeskoczył do Oberführera Heidemanna. Anka wyobraziła sobie samą siebie, przyłapaną na gorącym uczynku z niebieskookim Niemcem, i chociaż nie potrafiła wytłumaczyć jak ani dlaczego, zrobiło jej się od tej myśli równocześnie gorąco i lodowato zimno. Ależ ze mnie idiotka, pomyślała, zawstydzona i rozzłoszczona na samą siebie. Obróciła się na drugi bok, twarzą do ściany, żeby pielęgniarka nie mogła dojrzeć jej płonących policzków. Zza pleców dobiegł odgłos przewracanych stron tygodnika, i Anka nagle poczuła, że za chwilę się rozpłacze. Miała już siebie z całego serca dosyć. Ktoś zapukał do drzwi. Anka wytarła szybko oczy grzbietem dłoni, uniosła głowę. Do gabinetu wszedł Stefan, po piętach deptał mu zaaferowany dyrektor, ściskający w ramionach palto i buty Anki. — Jak się panna Ania czuje? — zapytał Stefan, przyglądając się jej uważnie. Anka wydała z siebie bliżej niesprecyzowany pomruk. — Bardzo boli ją brzuch. — powiedziała pielęgniarka. — Tak, tak. — pokiwał głową dyrektor — Najlepiej niech wróci do domu i odpocznie. Stefan zbliżył się energicznie do leżanki. Wsunął ramiona pod kolana i ramiona Anki, i podniósł ją bez wysiłku. — Stefku, nie trzeba! — zaprotestowała słabo Anka — Naprawdę nie trzeba! Mogę iść. — Nigdzie panna Ania iść nie będzie. — oświadczył miękko, lecz stanowczo Stefan. Dyrektor przykrył Ankę paltem. — Gotowa? — zapytał Stefan. — Teczka jeszcze — powiedziała Anka — I kapcie. — Ach, tak. — zakrzątnął się dyrektor — Oczywiście, teczka i kapcie. No, chyba teraz już wszystko? Buty postukiwały na wypolerowanym parkiecie, kiedy zmierzali korytarzem do wyjścia. Pierwsza maszerowała pielęgniarka, za nią Stefan z Anką w ramionach, pochód zamykał dyrektor, objuczony butami i teczką. Całe szczęście, że ciągle trwała lekcja i korytarz był pusty, inaczej Anka spaliłaby się ze wstydu. Pielęgniarka otworzyła drzwi, przytrzymała ciężkie, frezowane skrzydło. Mróz ukłuł Ankę w policzki, skuliła się pod paltem. — Boli? — zaniepokoił się Stefan. Anka pokręciła głową. Było szaro, tak szaro, że trudno było nawet powiedzieć, która mogła być godzina. Na pewno jeszcze przed południem, pomyślała Anka. Samochód stał zaparkowany tuż pod bramą szkoły. Dyrektor otworzył drzwiczki, Stefan nachylił się i ostrożnie położył Ankę na kanapie, posyłając jej przelotny uśmiech. Anka widziała przez okno, jak Stefan odbiera od dyrektora jej rzeczy. Wymieniwszy kilka zdawkowych uprzejmości, zasiadł za kierownicą, położył teczkę, kapcie i buty Anki na siedzeniu pasażera. — Pojadę powoli, żeby nie szarpać. — powiedział — Mama panny Ani zadzwoniła już po doktora Mazurka. — Przecież to tylko... — Anka urwała, zawahała się, zawstydzona. — Cokolwiek by nie było, chodzi o to, żeby panna Ania nie cierpiała. — oznajmił miękko Stefan — I to jest dla nas wszystkich najważniejsze. Anka spojrzała w lusterko, ale nie była w stanie dojrzeć oczu Stefana z kanapy. Poczuła łzy po raz kolejny napływające jej do oczu. — Stefku — powiedziała — Dlaczego wszyscy są dla mnie tacy dobrzy? Stefan milczał przez chwilę. — A czy panna Ania zrobiła komu kiedykolwiek jaką krzywdę? — Nie, chyba nie, ale... Anka urwała, pociągnęła nosem. — Ale? Stefan westchnął miękko, nie doczekawszy się odpowiedzi. — Pannie Ani może się czasami wydawać, że cały świat tylko czyha, aż jej się podwinie noga. — powiedział swoim spokojnym, cichym głosem — To nic niezwykłego, każdy się tak czuje od czasu do czasu. Szczególnie kiedy coś nam doskwiera. Ale tak naprawdę, panno Aniu, większość ludzi o dziwo okazuje się w końcu bardziej lub mniej przyzwoita. Dlatego rozmyślanie nad tym, dlaczego ktoś jest dla panny Ani dobry nie ma sensu. Jest, bo tak ma w naturze. Zastanawiać trzeba się wtedy, kiedy ktoś pannie Ani zrobi krzywdę. Anka milczała. — Czasami czuję się jak dziecko, Stefku. — westchnęła w końcu. Stefan odwrócił się do niej na moment, posłał jej szybki, łagodny uśmiech, ale nie powiedział nic. Obydwoje milczeli przez całą drogę do domu. Anka zapadła w końcu w płytką drzemkę, wsłuchana w miękki pomruk silnika. — Panno Aniu. — usłyszała cichy głos Stefana — Jesteśmy. Uniosła się niechętnie. Podbrzusze znowu odezwało się bólem, i Anka zacisnęła zęby, gramoląc się niezgrabnie z kanapy. Stefan otworzył drzwiczki, nachylił się do niej. — Stefku, nie. — poprosiła słabo — Mogę iść. Naprawdę mogę iść. Stefan bez słowa wziął ją znów na ręce. Mróz uszczypnął Ankę w dłonie i policzki. Żwir podjazdu zachrzęścił pod butami Stefana, kiedy energicznym krokiem ruszył w stronę domu. Drzwi otworzyły się szeroko, stanęła w nich wystraszona Hela, wpatrzona w Ankę szeroko otwartymi oczami. — Ojej, panienko Aniu — jęknęła — Ojej. — Nic mi nie jest, Helu. — wybąkała zawstydzona Anka. — Helu, niech Hela zabierze rzeczy panny Ani z samochodu. — polecił Stefan. Hela skinęła głową i wybiegła na zewnątrz, tak jak stała, w pantoflach i bez palta. — Niech się Hela... — zawołał za nią Stefan, ale drzwi zamknęły mu się z trzaskiem przed nosem. — ...nie zaziębi. — dokończył cicho i pokręcił głową z uśmiechem — Dół czy góra? — zwrócił się do Anki. — Dół. — powiedziała Anka. Z salonu wyszła Mama. Widząc Stefana z Anką na rękach, przytrzymała dla nich drzwi. Stefan ostrożnie położył Ankę na kanapie, Mama przykryła ją kocem. — Oj, dziecko, dziecko. — westchnęła, kładąc Ance dłoń na czole — Bardzo boli? — Trochę. — powiedziała półgębkiem Anka. — Chyba nie masz temperatury. — oświadczyła po chwili Mama — Doktor Mazurek powinien tu być lada chwila. Spojrzała na Stefana, uśmiechnęła się miękko. — Może pan Stefan napije się herbaty? — Bardzo chętnie. — Chodźmy do jadalni — zaproponowała Mama — Nie przeszkadzajmy niedysponowanej. — Nie przeszkadzacie... — powiedziała Anka, ale Mama przerwała jej gestem. — Ty odpoczywaj, kochanie. Gdybyś coś chciała, wołaj. Anka westchnęła, podciągnęła koc pod nos i zamknęła oczy. Słyszała ciche głosy Mamy i Stefana zza zamkniętych drzwi jadalni, w kominku szeleściły cicho płomienie. Tykanie stojącego przy komodzie zegara działało uspokajająco, i oddech Anki podświadomie dopasował się do tego rytmu. Wraz z oddechem zwolnił jej umysł, zanurzając ją powoli w ciepłym, bezmyślnym otępieniu — dopóki nagły skurcz bólu nie wyrwał ją z powrotem na powierzchnię. Anka zwinęła się w kłębek, zagryzła pięść, aby nie jęknąć. Z holu dobiegły głosy, usłyszała dźwięk zamykanych drzwi. Po chwili do pokoju wszedł doktor Mazurek w asyście Mamy. — Dzień dobry, Aneczko. — powiedział miękko doktor, przyglądając się Ance zza okularów — Kiedy zaczęło boleć? — Dzisiaj rano. — wyszeptała Anka — Dzień dobry. Doktor pokiwał głową, nie spuszczając z niej wzroku. — I boli dalej, jak widzę. Położył swoją walizeczkę na stole, wyjął z niej termometr i ostrożnie wsunął go Ance do ust, po czym zerknął na zegarek. Mama gestem wskazała mu fotel. Doktor westchnął, usiadł, splatając dłonie. — Boli tylko brzuszek? — zapytał. — Tak. — Brzuszek i nic więcej? Pokręciła głową. Doktor Mazurek traktował ją, jakby przez te cztery lata nic się nie zmieniło i Anka ciągle była jedenastoletnią smarkulą, której trzeba było dać cukierka, żeby pozwoliła się osłuchać zimnym stetoskopem. Zresztą była gotowa się założyć, że doktor, tak na wszelki wypadek, ciągle nosił cukierki w kieszeni. — Krwawienie już nastąpiło? Wstydliwie zarumieniona Anka ponownie pokręciła głową. Doktor podrapał się po siwej bródce. — Nic nowego tu chyba nie wymyślimy. — powiedział do Mamy — Mają państwo jeszcze acetaminofen? — Tak. Chyba tak. — zawahała się Mama. — Zapiszemy jeszcze jedną buteleczkę, na wszelki wypadek. Doktor ostrożnie wyjął termometr z ust Anki, zmrużył oczy. — Temperaturka nieco podwyższona, trzydzieści siedem i sześć. Na razie nic nie będziemy z tym robić, bo to rzecz normalna. Jutro rano proszę zmierzyć jeszcze raz. Jeśli w dalszym ciągu będzie powyżej trzydziestu siedmiu, to proponuję zostawić Anię w domu. Schował termometr z powrotem do walizeczki, wyciągnął bloczek z receptami, pióro i pieczątkę. — Czyli tak — zamruczał, odkręcając skuwkę — Acetaminofen, dwadzieścia tabletek. Jedna tabletka co cztery godziny. Jeśli ból będzie utrzymywał się w tym samym natężeniu, dwie tabletki. Poza tym nie przyjmujemy żadnych innych leków. — spojrzał surowo na Mamę, potem na Ankę — Do tego herbatka imbirowa, działa przeciwskurczowo. I pamiętaj, że musisz jeść, Aneczko. Bo potrzebujesz siły. Doktor chuchnął na pieczątkę, przystawił ją na recepcie, którą wręczył Mamie. — Myślę — powiedział, uśmiechając się lekko do Anki — Że bóle powinny ustąpić jutro, najpóźniej pojutrze. Tak jak zazwyczaj. Jeśli jutro do wieczora nie nastąpi poprawa, proszę o telefon, i wtedy zastanowimy się, co dalej. Doktor zamknął walizeczkę, podniósł się z fotela. — Bardzo dziękujemy, panie doktorze. — powiedziała Mama. — Ależ nie ma za co, droga pani, nie ma za co. — uśmiechnął się doktor i nachylił się nad Anką, gładząc ją po głowie. — A ty odpoczywaj, Aneczko. — powiedział — I zobaczysz, że jeszcze zatańczysz w te Andrzejki. — No, to by się dobrze złożyło, co, Aniu? — Mama puściła do Anki oko, a Anka uśmiechnęła się do niej słabo — Zadzwonię przy okazji do pani Teresy, powiem, że dzisiaj z fortepianu nici. Anka skinęła głową. Doktor i Mama wyszli z pokoju. Anka słyszała jeszcze ich stłumione głosy w holu, dopóki trzaśnięcie drzwi nie przywróciło zupełnej ciszy. Znowu towarzyszyło jej tylko krzepiące, domowe tykanie zegara i ciche poszeptywanie ognia w kominku. Kilka minut później zjawiła się Mama z apteczną buteleczką i szklanką wody w dłoni. Usiadła w fotelu, wytrząsnęła z buteleczki okrągłą tabletkę. — Kończą się — powiedziała — Ale wysłałam Helę z receptą do apteki Zamojskiego. — Daj mi dwie. — poprosiła Anka. — Aż tak cię boli? — zaniepokoiła się Mama. Anka pokiwała głową. Mama dołożyła drugą tabletkę, podała jej obydwie. Anka połknęła jedną po drugiej, popiła wodą. — Będziesz spać? — zapytała Mama, przykrywając ją kocem. — Spróbuję. Anka obróciła się ostrożnie na bok, podciągnęła koc pod brodę i zwinęła w kłębek. — Mamo — powiedziała cicho. — Słucham, kochanie? — Przyniesiesz mi książkę? — Tę angielską? — Tak. Jest na szafce nocnej. — Oczywiście, że przyniosę. — uśmiechnęła się Mama, podnosząc się z fotela. — I słownik też, dobrze? — dodała Anka. — Dobrze. Mama wyszła, zostawiając drzwi lekko uchylone, Anka słyszała jej kroki na schodach, kiedy wspinała się do jej pokoju. Nie zdążyła za to usłyszeć, jak Mama wraca. Zasnęła wtulona w poduszkę, z policzkiem opartym na dłoni i cienkim kosmykiem ciemno-blond włosów zabłąkanym w jakiś sposób między wargami. Na dworze robiło się już ciemno, kiedy Anka otworzyła oczy. Miała jakieś dziwne, szalone sny, w których uciekała przed kimś po korytarzach szkoły, potem kogoś goniła, aż wreszcie znalazła się w swojej łazience, a z lustra nad umywalką patrzyły na nią smutne, zaczerwienione oczy Laury Cichockiej. W salonie panował półmrok, rozpraszany jedynie przez leniwie pełzające w kominku płomyki i lampę stojącą za fotelem Mamy. Mama drzemała, skąpana w żółtej poświacie, z zamkniętą książką na kolanach i cichym pochrapywaniem dobiegającym z lekko rozchylonych ust. Anka uśmiechnęła się na ten widok. Ostrożnie, starając się nie prowokować kolejnego skurczu, obróciła się na plecy. Za oknem, między firankami, tańczyły na wietrze drobiny świeżego śniegu. Anka sięgnęła po swoją „Alicję”. Było na tyle ciemno, że musiała przysunąć tekst niemalże pod sam nos. Nie chciała zapalać górnego światła, aby nie obudzić Mamy — a poza tym nie miała najmniejszej ochoty wstawać z kanapy, spod ciepłego, miękkiego koca. Ktoś — zapewne albo Hela, albo Marcysia — bardzo cicho zapukał do drzwi pokoju. Było to bardziej skrobnięcie niż pukanie, ale wystarczyło, aby wyrwać Mamę z drzemki. — Nie śpisz już? — zapytała głosem lepiącym się od snu. — Nie. — uśmiechnęła się Anka — Nie chciałam cię budzić. Na dźwięk głosów drzwi uchyliły się odrobinę, do pokoju zajrzała zafrasowana twarz Marcysi. — Trzeba by pomyśleć o kolacji, proszę pani. — powiedziała do Mamy, zerkając przy okazji na Ankę — Może zapiekanka ziemniaczana z boczkiem? — A obiad? — zapytała zdziwiona Anka. — Obiad przespałaś. — powiedziała z uśmiechem Mama i zwróciła się do Marcysi — Niech będzie zapiekanka. Połowę niech Marcysia zostawi w piecyku, jak wróci mąż, na pewno będzie głodny. Marcysia skinęła głową. — A panienka Ania co by zjadła? — Nic. — skrzywiła się Anka — Zupełnie nie jestem głodna. — Musisz coś zjeść, kochanie. — pokręciła głową Mama. — Święte słowa. — poparła Mamę Marcysia — Może ugotuję pannie Ani rosołku z makaronem? Przecież panna Ania lubi rosołek. — Skoro muszę. — westchnęła ciężko Anka. Mama nachyliła się do niej, położyła jej dłoń na czole. — Trochę lepiej? — zapytała. — Trochę. — zgodziła się Anka. Mama wyprostowała się, podeszła do okna, rozchyliła firanki. — Śnieg pada. — powiedziała — Wejdź pod koc, uchylę na chwilę okno. Trzeba tu wpuścić trochę świeżego powietrza. Anka zakopała się pod kocem. Mama zaciągnęła zasłony i zapaliła światło. Usiadła na kanapie, ostrożnie kładąc sobie stopy Anki na kolanach, i przy okazji przykrywając się kocem. — Chyba musimy porozmawiać o twoich urodzinach. — powiedziała — W końcu to twoje pierwsze w liceum. Serce Anki uderzyło mocniej, ale zgodnie ze strategią, którą już wypracowała sobie wcześniej, skrzywiła się z bezbłędnie markowaną niechęcią. — Urodziny z rodzicami w domu, zupełnie jak w przedszkolu. — Wyobraź sobie, że zamierzamy wybrać się z Tatą do kina, a potem do kawiarni. — uśmiechnęła się Mama — Żeby właśnie nie było jak w przedszkolu. W końcu to twoje piętnaste urodziny. Anka milczała przez chwilę, nieco zaskoczona i zbita z tropu. — Nie wiem, czy chcę cokolwiek urządzać w tym roku. — mruknęła, trzymając się planu. Mama spojrzała na nią, zaskoczona. — Dlaczego nie? Masz jakieś przyjaciółki w szkole, prawda? I zawsze możesz zaprosić swoje stare znajome z gimnazjum. Anka wzruszyła obojętnie ramionami. W gimnazjum nie przyjaźniła się za specjalnie z nikim — poza Gośką. À propos Gośki, nadchodził czas na punkt kulminacyjny. — Przecież i tak nie pozwolisz mi zaprosić Gośki. — powiedziała Anka z wyrzutem, unosząc brwi. Usta Mamy ściągnęły się w wąską linię. — Masz tyle innych, porządnych znajomych, ale uparłaś się na tę twoją Gośkę. Owszem, nie lubię jej i uważam, że nie jest dla ciebie właściwym towarzystwem. — Ale Mamo — zaprotestowała gwałtownie Anka — Przecież jesteśmy z Gośką przyjaciółkami, od kiedy przeprowadziliśmy się do Warszawy. I przez cały ten czas nie miałam żadnych problemów w szkole. Prawda? — Niby prawda. — zgodziła się opornie Mama. — No właśnie. I dostałyśmy się razem do Platerki, Mamo. Do Platerki! Mama westchnęła, potarła skroń. Ostrożnie zdjęła z siebie nogi Anki, upewniając się, że są przykryte kocem. Wstała z kanapy, zamknęła okno i zasunęła z powrotem zasłony. — Pamiętam, jak przyprowadziłaś tu Gosię pierwszy raz, Aniu. — powiedziała, siadając w fotelu — Na samym początku gimnazjum. To było takie dojrzałe, inteligentne, odpowiedzialne dziecko. Owszem, wydawała się odrobinę przemądrzała i zawsze musiała mieć ostatnie słowo, ale miałam nadzieję, że towarzystwo takiej asertywnej dziewczyny dobrze ci zrobi. W końcu ty zawsze byłaś cicha i nieśmiała. — I zrobiło? — wydęła usta Anka. — Oj, zrobiło. — uśmiechnęła się krzywo Mama — Aż za dobrze. Ale potem zauważyłam, że Gośka zaczyna się zmieniać. Na gorsze. Im więcej przybywało jej pewności siebie, tym bardziej ubywało hamulców. — Ale Mamo... — Aniu — westchnęła Mama — Czy ty myślisz, że ja jestem ślepa i głucha? Może wydaje ci się, że ze wszystkim świetnie się kryjesz i maskujesz, ale... wiesz, ja też miałam piętnaście lat i też byłam w liceum. Anka zaczerwieniła się, spuściła wzrok. Mama milczała przez chwilę, dając Ance czas na wyciągnięcie wniosków. — Nie chodzi mi o szkołę. — powiedziała Mama — Bo w szkole idzie ci bardzo dobrze i do tego nie mam zastrzeżeń. Chodzi mi o twoją przyszłość, kochanie. Ja wiem, że Gośka jest w trudnym wieku i że nie ma w domu lekko, ale boję się, że kiedyś w końcu przekroczy pewien próg i wpadnie w prawdziwe tarapaty. A najbardziej boję się tego, że pociągnie tam i ciebie. Anka wpatrywała się w czerwoną okładkę „Alicji", nawijając jeden z frędzli koca między palce. Słowa Mamy trafiły w czuły punkt — Anka naprawdę była przekonana, że maskowanie swoich i Gośkowych występków szło jej idealnie. Teraz, postawiona przed gołą prawdą, nie bardzo wiedziała, co na to odpowiedzieć. Z opresji wybawiła ją Hela, wchodząc do pokoju z tacą. Ostrożnie postawiła talerz gorącego rosołu na stoliku, po czym spojrzała na Ankę z niepokojem wypisanym na okrągłej buzi. — Panienka Ania czuje się już lepiej? — zapytała. — Trochę lepiej. — uśmiechnęła się do niej Anka. Hela odpowiedziała uśmiechem, jej ramiona rozluźniły się wyraźnie. Anka przypomniała sobie słowa Stefana: ludzie są dla nas dobrzy, bo po prostu tak mają w naturze. Przecież Hela, zanim Anka poznała Gośkę, była powierniczką wszystkich jej obaw, marzeń i planów związanych z nowym, onieśmielająco wielkim miastem. Niestrudzenie dodawała jej otuchy w pierwszych dniach gimnazjum, kiedy Anka czuła się bezradna, wystraszona i zupełnie samotna. Trzymała ją w ramionach, kiedy lęk i niepewność nie pozwalały jej zasnąć w nocy. Siedziała przy niej i głaskała ją po włosach za każdym razem kiedy Anka, obolała i wyczerpana, czuła, że za chwilę umrze. Hela była niczym starsza siostra, której Anka nigdy nie miała, i której zawsze zazdrościła Gośce. A teraz, przypominając sobie pod wpływem słów Stefana wszystkie te chwile, Anka poczuła nagłą, niepohamowaną potrzebę przytulenia Heli. — Helu — powiedziała cicho, wyciągając do niej ręce. Usta Heli zadrżały, dziewczyna nachyliła się, a Anka zarzuciła jej ramiona wokół szyi i przytuliła się do jej policzka. — Jesteś kochana. — szepnęła jej do ucha. — Och, Aniu — wyszeptała Hela, głaszcząc Ankę po włosach — Moja ty Anusiu. Wszystko zrobię, niechże cię już tylko nie boli. Anka wypuściła ją ostrożnie z ramion. Hela siąknęła nosem, jej oczy były wilgotne od łez. — Będę... będę w jadalni, jakby co było trzeba. — oznajmiła drżącym nieco głosem, desperacko szukając chusteczki w kieszonce fartuszka. — Dziękujemy, Helu. — powiedziała miękko Mama, uśmiechając się do niej. Anka ostrożnie usiadła na kanapie, nachyliła się nad talerzem. Rosół pachniał wyśmienicie, i Anka poczuła, że jednak, mimo wszystko, może być odrobinę głodna. — Wiesz, Mamo — powiedziała cicho, nabierając zupy na łyżkę — Gośka jest moją najlepszą przyjaciółką, ale to nie znaczy, że zamierzam ją we wszystkim naśladować. Podmuchała ostrożnie, wsunęła łyżkę do ust. — Bo ja też się zmieniłam. — podjęła, przełknąwszy — Na przykład potrafię już powiedzieć „nie" i wiem, co jest dla mnie dobre. I wiesz, wydaje mi się, że Gośka mnie potrzebuje. Po to, żebym mogła złapać ją za rękę, kiedy będzie próbowała przekroczyć tamten próg. Mama popatrzyła na Ankę, zaskoczona. — Zmieniłaś się, kochanie, to prawda. — przyznała z lekkim, nieco dumnym uśmiechem. Zastanowiła się przez chwilę, w końcu westchnęła, uniosła ręce w geście rezygnacji. — No, skoro tak się sprawy mają, możesz zaprosić swoją Gośkę. Anka uśmiechnęła się do niej promiennie, nabierając następną łyżkę zupy. — Tylko żadnych szaleństw. — dodała surowo Mama. Anka uniosła dłoń. — Przysięgam na honor rodu Kosiów. — oświadczyła wzniośle.
  25. Rdzawymi kroplami sączy się ze wspomnień Jarzeniowym blaskiem rozświetla sny Spływa wzdłuż kręgosłupa Niespiesznie Twardniejąc w srebrny pancerz Który z czasem zarośnie patyną I rozpadnie się w pył Patrząc głęboko do środka Znajdziesz kiedyś jeden Ognisty, zagubiony okruch Kochanka królów i żebraków Dla każdego inna Dla wszystkich jednaka 29 marca 2004
×
×
  • Dodaj nową pozycję...