Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Inne spojrzenie, część 243


Rekomendowane odpowiedzi

                     - dla Belli i dla A. 

 

   - Ukochana moja: co z nami? - Regis zwrócił się do Angoulême. Spodziewanie i aspodziewanie zarazem. Spodziewanie, bo dla dziewczyny - i przecież nie tylko dla niej - było oczywiste, że Regis zabierze głos. Aspodziewanie zaś dlatego, iż nie oczekiwała, że pozwoli jej zadecydować w tej, dotyczącej ich obojga - a może nawet trojga - sprawie. Na co w każdym razie wyglądało. I również dlatego, że nie oczekiwała kolejnego wyrażenia uczuć. Ani wypowiedzenia ich takim, przepełnionym łagodnością i troską tonem. Poczuła się zagubiona, mała i bezradna jeszcze bardziej.

   - Ja...  ja nie wiem, ukochany - wyjąkała, pobladłszy. - Czuję się taka mała... słaba... zagubiona. Przytłoczona tym wszystkim... Nnie... Ty zadecyduj... 

   - Chociaż jest oczywiste, iż to ty powinnas? - zapytał nadwampir. - Ja, bądź tego absoĺutnie pewna, chcę mieć z tobą... malutkiego wampirka. Jeśli w ogóle go poczęliśmy. Może zwykłe ludzkie dziecko, o ile twoje geny przeważą. Ale  to moje marzenie. Moje pragnienie. Nie mogę zapominać ani lekceważyć twojego zdania w tej sprawie. Niezależnie od tego, co pokazała nam bardzo wyraźnie - niezaprzeczalnie wręcz - Zuzanna. Mianowicie, że każdy naturalny proces, dziejący się w tej przestrzeni można odwrócić. Przyspieszyć lub opóźnić - wedle woli.

   - Tak, ukochany - Angoulême uzewnętrzniła uczucia. - Tak, najmilszy... To wszystko prawda. Ja... - znów zawahała się - chciałabym... nie, sama już nie wiem. Będzie lepiej, gdy to ty zadecydujesz...

   - Dobrze - Regis spojrzał upewniająco. - Jak mówiłem, chcę być z tobą i mieć z tobą dzieci. Albo wampirze, albo ludzkie. Inaczej nie doszloby do - tu chwilę zastanowił się nad wyborem najbardziej właściwego słowa, ale wskutek odczuwanych emocji trudno mu było wybrać to właśnie - do... seksualnego zbliżenia między nami. Zatem, azależnie od tego, że jest wspaniałym pomysłem - ba, cudownym - możliwość przyspieszania lub cofania tutaj wszelkich naturalnych procesow - z tego drugiego nie chcę korzystać. Z tego pierwszego zaś mozemy, owszem - ale wyłącznie za twoją,  ukochana, zgodą - zakończył, swoim obyczajem uśmiechając się oszczędnie.

   - Dobrze, mój ukochany - Angoulême uśmiechnęła się tak słodko, jak tylko potrafiła. - Dzięki ci bardzo. To może - tu popatrzyła na Jezusa - skorzystamy z mocy Gospodarza celem... celem sprawdzenia... mojego stanu - przeniosła spojrzenie na Regisa.

   - Jezusie, rozumiem iż się zgadzasz - nadwampir zwrócił się Doń bez chwili zwłoki. 

   - Oczywiście - wezwany wstał z krzesła, na którym siedział, i przyłożył dłoń do brzucha Angoulême. 

   - To, jak rozumiem, tylko gest, Mistrzu - lekkim tonem zwróciła się do Niego Soa. - Bo przecież wszystko wiesz, a nawet gdyby nie, to i tak wszystko umiesz przeniknąć spojrzeniem. 

   - Oczywiście masz rację, mój padawanie - potwierdził Zuzannomąż. 

   Nagle, zupełnie aspodziewanie - zależy zresztą dla kogo, przecież dla Mistrza Nad Mistrzami i dla Jego żony wszystko jest spodziewane, a  dokladniej rzecz ujmując - jest wiadome, co zdarzy się, przez kogo i kiedy - w ogrodzie pojawił się Mil. Z Bellą.

   - Ach, więc tak będę wyglądała w jednym z ostatnich ludzkich wcieleń - uśmiechnęła się Zuzanna. - W każdym razie tu na Ziemi, w tym wymiarze - uzupełniła wypowiedź. - Oo! Jestem pełna podziwu dla samej siebie - obeszła wokoło przybyłą przyszłą siebie, podziwiając jej figurę. - Lata ćwiczeń, prawda? - przymknęła oczy, zaglądając w przyszłość. 

   - Tak: tak będziesz wyglądała - z wdzięcznym uśmiechem potwierdziła Zuzannie jej przyszła ona. - I drugie tak: to lata ćwiczeń - dodała.

   - Istotnie są bardzo podobne - JezusoMistrz potwierdził myślospostrzeżenie Soi i Olega. 

   - Pomyśleliśmy - zaczął Mil w imieniu ich obojga- że skoro Bella załatwiła wszystkie... wspomniane wcześniej sprawy - kontynuował ogólnikowo, nie chcąc przypominać bolesnych zdarzeń - to zaprosimy was do Brazylii. Do ziemi, a teraz do kraju, w którym zaczęła się nasza wspólna historia. Aby celebrować nasze urodziny. Od Stycznia do Lutego. A zatem Mistrzu? Co Ty na to?

   - Zatem znasz odpowiedź - uśmiechnął się MiloMistrz. - Mieliście naprawdę znakomity pomysł. Dla nas wszystkich...

Cdn.

 

   Salvador, 9. Stycznia 2024

Edytowane przez Corleone 11
Usunięcie "podczas" (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Corleone 11 zmienił(a) tytuł na Inne spojrzenie, część 243
  • 3 tygodnie później...

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Nadwampir ... ma osobliwe marzenie.. imiona, jakby z innej bajki, ale ok. wola Autora.

 

 

... też bym tak chciała... :)

... podczas, zastanawiam się, czy konieczne (?)

Zagłębiasz się tematycznie w ciekawe rzeczy oraz w ciekawe rejony... Brazylia.

Przeczytałam w końcu jeden, wybrany losowo kawałeczek, z.. innego spojrzenia..

cdn... wypadałoby zajrzeń do nastepnych, czego nie mogę i nie chce obiacać.

Sama lektura, czyta się z zaciekawieniem, trudne imiona zawsze mnie 'odrzucały' w jakiś sposób od lektury jakiejś książki, stosowałam myślowe skróty do imion, ale gdy postaci było bardzo dużo, można się było trochę zagubić.

Pozdrawiam.

 

ps. gdzieniegdzie drobiazgi do poprawek, ale to każdemu się zdarza, ogonki lubią spadać na podłogę. 

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Nata_Kruk

   Nato, dzięki Ci wielkie za wizytę, uważne czytanie i długi komentarz oraz za literackie uznanie

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

   Nadwampir stanowi moją alternatywę dla określenia przez Mistrza Jędrzeja natury Regisa - wyższy wampir

   Nie Ty jedna chciałabyś dysponować takim wszystkoprzenikającym spojrzeniem. 

   Podkreślone przez Ciebie "podczas" jest zbędne. Dziękuję Ci bardzo za zwrócenie uwagi - usunąłem je. 

    Miło mi było ugościć Cię powieściowo. Serdeczne pozdrowienia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Corleone 11 ... a ja dziękuję za pewne wyjaśnienia oraz przemiłe odniesienie się do do tzw. komentarza... :)

Wyższy wapirek..to u Ciebie.. Nadwamiprek... :) wybacz zdrobnienia, ale lubię słowo.. wampirek.. wampir - już niekoniecznie. Tak, to.. podczas.. było niepotrzebne, ale reszta fajna w czytaniu. Masz tego tyle części, że musiałabym zrezygnować z obowiązków życiowych, żeby nadrobić choć część.

Chyba się nie uda.. może kiedyś coś jeszcze, ale obietnic nie chcę składać.

Serdecznie pozdrawiam.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Światło pod sufitem. Długi rząd brzęczących jarzeniówek. Brudna, żółtawa biel poprzetykana czernią rozkładu i defragmentacji. Zupełnie jak wybrakowane uzębienie starca. Choć w zasadzie trupa, żywego jeszcze, ale trupa. Przechodzę. Idę. Nieskończona dal. Usiana opiłkami żelaza podłoga. Śmierdzące smarami zgarbione korpusy martwych frezarek. Jakichś urządzeń niewiadomego przeznaczenia… Zapaliłem świeczkę. Nie jedną. Kilka. Cały las świeczek. Płoną wszędzie. Na podłodze. Stole. Lastrykowych parapetach, krzesłach, drewnianych półkach regałów. Pełnych, uginających od starych, rozsypujących się książek. Pozostałości po umarłym ojcu, umarłej matce... Płoną i drżą płomienie. Żółte, drgające płomyki. Drgające od oddechów niewidzialnych widm. W mroku nocy z zaprzepaszczonej otuliny snu. Matka przychodzi czasami. Widzę ją. Przychodzi z uśmiechem. Z werwą. Albo z jakąś pretensją. Z marsową miną. Przychodzi sama albo z ciotką, albo z ojcem. Ale zawsze wyrazista. Jakby przesycona kolorami. I cała w falujących płachtach. Jakichś falujących częściach zwiewnej garderoby. Jakiejś takiej, której nigdy nie nosiła za życia. Wielokolorowych, wyciętych niczym z modowego żurnalu peniuarach długich do samej ziemi. A zatem przechodzą przeze mnie. Wychodzą ze ścian. Idą. Płyną. Stąpają bezgłośnie po dębowej klepce. W pokoju. W przedpokoju. W całej amfiladzie długiej jak rodny kanał martwej od dawna rodzicielki. Niekończącej się gardzieli jakiegoś przejścia. Jakiegoś korytarza z tego do tamtego życia albo śmierci. Idziesz ze mną? Czy idziesz? Dlaczego milczysz?   Świece płoną. Jedna przy drugiej. W odstępach. W oddaleniu. W nicości nocy… Drgające ogniki. Deliryczne cienie na suficie i ścianach. Skrzydlate. Bezskrzydłe. Albo wypełzające dopiero z kokonów. Nieporadne… Rozmaite, nienasycone jestestwa. Metamorficzne egzystencje. Wyczulone na każdy najmniejszy nawet ruch. Na każde poruszenie, nawet tak szybkie, że przekształcające się momentalnie w nieruchomość. W cienistą skamielinę. W odwieczny kamień pokryty zielonym mchem zagradzający przejście do drugiego pokoju. Skąd tu nagle taka bariera? Ta niemożność przejścia? Owiewa mnie leśny chłód po twarzy, po skroniach i plecach. Las szumiący wokół. Szumiące wokół dęby. Za oknami otwartymi na oścież… Za oknami gałęzie. Liście… Cicho. Ciii… Ktoś idzie ulicą. Chodnikiem. Trotuarem. Ktoś spóźniony na umówione spotkanie w parku okraszonym nocną ciszą. Tam, przy ławce. Przy tym dębie, kasztanie, topoli… Tam wtedy. Tam, kiedyś… To było kiedyś… To było…   Dlaczego milczysz? Przecież jestem. Przyszedłem. Wprawdzie po czasie, ale jestem. Rozglądam się wokół, lecz jedynie wirują lodowe kryształki w sześcianach powietrza. W żółtawej poświacie latarni, które giną w przymglonej substancji czasu. I płyną powoli, powoli. Powoli… Całe flotylle kłębiących się, zapomnianych… Dawno umarłych. Nieistotnych… Zatracających się na powrót w ciszy… Milczysz, albo zmieniłaś ton. Nie. To zmieniły się jedynie okoliczności. Ty, nie zmieniłaś się wcale. Cały czas milczysz w piskliwym szumie gorączki. I chowasz się, gdzieś dalej. I znikasz. Zza drzewa wychodzi starzec o siwej brodzie z gałązek i chrustu. Nie. Nie idzie. Stoi. I tylko chwieje się w podmuchach wiatru. I drży. I porusza milczącymi ustami. I opowiada coś czego dosłyszeć nie sposób. I opowiada coś z egzaltacją i pasją. I mówi wśród teatralnych gestów. Przesadnych… Kiedy podchodzę. Kiedy zbliżam się, aby dostrzec, usłyszeć cokolwiek, zatraca się wszystko, co przed chwilą wydawało się takie realne. I staje się jedynie krzakiem nagiego bzu, co zaszedł mi znienacka drogę. I staje się jedynie plątawiskiem gałęzi. Plątaniną korzeni. Podziemną egzystencją nie wiadomo czego…   Zamykam oczy. Ćwiczę zamykanie i otwieranie powiek. Otwieram. Zamykam. Otwieram szeroko. I widzę. I próbuję dostrzec. I widzę jakieś kontury. Zarysy na ścianie. Na drzwiach trzydrzwiowej szafy. Na drzwiach pokrytych fornirem. Na drzwiach starej szafy skrzydlate cienie. Na drzwiach wielki motyl rozpościera skrzydła. Szykuje się do odlotu wieka istota… Wiesz, piję Bushmills'a, taką starą irlandzką whisky. Napijesz się ze mną, tato? Masz. Pij i nie dyskutuj. Ja, piję. Uśmiecha się do mnie skrzydlata istota. Ojciec leży tu od wieków w stosie rozsypanych piór i chrzęści resztkami spróchniałego truchła. Jakiś taki niepodobny do samego siebie. Leży profilem swojej podłużnej czaszki. Czaszki podobnej cośkolwiek do jakiegoś ptaka. Patny się na mnie. Nie patrzy. Zwraca się do mnie pustymi oczodołami zasklepionymi czarną, wilgotną ziemią… Co chcesz powiedzieć, tato? Nic. Milczenie. Tylko piskliwa w uszach cisza. Tylko szum i szmer padającego zza otwartego szeroko okna deszczu. Trącane kroplami listki lśnią w półmroku. Migoczą. I drżą w żółtawej poświacie ulicznej latarni… Matka krząta się w kuchni. Przynajmniej tak mi się wydaje. Coś tam robi. Szykuje kolację wigilijną. Choć odgłosy to jakieś odległe. Płynące spomiędzy przeszłych warstw dawno minionych dziejów. Milknie wszystko. I znowu nic. Znowu piszcząca w uszach cisza. W pokoju. W pomroku pokoju lśni płaszczyzna drzwi. Lakierowana powłoka starej szafy, w której czai się pustka wiszących na pręcie pokrytych kurzem drewnianych wieszaków. Wisiały tu kiedyś płaszcze i bluzki. Marynarki. Na wewnętrznej ścianie krawaty ojca… Czy ty mnie kochasz? Powiedz. Mów. Albowiem dawno nie było kochania. Wiesz, przychodzą do mnie. Przychodzą jakieś osobistości, płaskie jak książkowe fotografie. Kto to? Nie wiem. Ale chyba są ważni, bo wyniośli i sztywni. Tacy królewscy. Masz, pij. Dlaczego milczysz? Rozgrzewa mnie w środku kolejny łyk alkoholu. Trunek to szlachetny. Herbaciany. Potrójnie destylowany. Nie uroń tylko kropli, bo spłynie ci po brodzie palącą do szpiku kości rozpaloną strugą.   Przychodzą do mnie znowu. Aktywizują się po śmierci. Przechodzą przez ściany i drzwi. Przechodzą w ciszy i jakoś tak obojętnie. Nie patrzą na mnie te natrętne mary. Te najgorsze widma. Owijają się w przezrocza minionych dni. Za otwartymi oknami drzewo przy drzewie. Dęby, kasztany... Kładące po sobie liście topole. I te topole strzeliste do nieba. I te topole trzeszczące w pochyleniach od wiatru… Ktoś znowu idzie. To ja idę pomału. Wstałem i idę powoli jak ktoś, kto uczy się dopiero chodzić. Idę, stanąwszy po długim leżeniu. Po długiej niemocy. Po gorączce toczącej ciało. Idę daleko, nie wiadomo gdzie. Chyba do toalety oddać mocz, choć oddałem go już wszędzie… I obejmuję ściany, próbując utrzymać równowagę z powodu ogromnego pędu kuli ziemskiej. Przytulam się do niczego, będąc niczym i nigdy nie będąc czymkolwiek ponad nicość. Ponad okrutną nicość i pustkę lodowatego wszechświata. Płynąłem. Płynę. I jeszcze raz płynę. Byłem wszędzie. I byłem równocześnie w kilku innych czasach i przestrzeniach. Być może we śnie. W malignie. Na jawie…   Coś się świeci nade mną. Coś się do mnie przymila. Coś nagiego w swoim bezwstydzie. Otula mnie ciemny poemat z piekła rodem. W szumach i piskach. W szmerach i cichych stukach w żeliwnych rurach. W starych rurach. W plątaninie starych żeliwnych rur. Jakieś jęki i szepty. Jakieś przekleństwa hydraulików. Nade mną mieszka jedynie nicość. Pustka tak przeogromna, że aż rozsadza czaszkę w swoim bolesnym pulsowaniu. I w tej pustce czyjeś kroki. Powolne kroki. Czyje? Czy to ty, tato? Milczysz, a więc milcz dalej. Tak jak milczysz do tej pory swoim grobowym milczeniem. Matka? Nie. To nie ona. Ponieważ poszła już sobie po chwilowym krzątaniu się po kuchni. Stwierdziła, że nic tu po niej. A przyszła jedynie z przyzwyczajenia. Pokrzątała się w kurzu i w pyle. W pajęczynach… W zapleśniałych tworach wypełzających z ciemnych kątów. A więc przywołało ją tutaj jej własne echo przeszłości. Poszła sobie. Zniknęła w drzwiach, w półmroku klasztornym pełnym umarłych twarzy. Poszła jak wtedy, rzucając na pożegnanie swój cień na ogród.   Przy stole stoi odsunięte krzesło. Na stole pęknięty wazon z pękiem uschnięty melancholii. Na stole talerz z okruchami czerstwego chleba. A więc ktoś tu był na tej ostatniej wieczerzy. Skosztował ciała Chrystusa i jego krwi. Lecz ta krew miała posmak irlandzkiej, potrójnie destylowanej whisky. Pusta butelka mieni się w drgających płomieniach świec. Napijesz się ze mną, Jezu? Masz, pij. Kilka kropel spadło na twoje wytarte dżinsy. Masz za sobą długą podróż. Jego płonące oczy. Jego świecący na głowie diadem. Na co ci on? Po co? Kładzie na stole naszyjnik z pereł. To nic. To tylko kamienie, kamienie… Powtarza jak echo. Powtarza cicho… Była tu twoja matka, mówi. Wiem, odpowiadam. Lecz widzę nagle, że jest nagi. I widzę jego wargi nabrzmiałe. Coś chciał jeszcze powiedzieć, lecz milczy. I rysuje w powietrzu kręgi. Ramionami oplata swoje smukłe nogi i ręce. Słyszę go w szmerze przesuwanego krzesła. Mówi coś. Mówi, porusza obrzmiałymi, sinymi ustami… Wstaje i idzie. Ku zaskoczeniu cały w bieli. W falujących, w powiewających szatach… I ostrymi skrzydłami bez szelestu się w niebo wzbija, jak ptak… I uderza mnie cisza. Cisza tak wielka, że aż ogłuszająca. Cisza tak wielka, idąca jak fala za falą...   Otwieram oczy. Otwieram szeroko. Razi mnie słońce, co wpada z ukosa. Na podłodze, na sękach, na słojach dębowej klepki… Na suficie plama zacieku. Wznoszące się drzewo żeliwnych rur… Drapie mnie w gardle. Dusi wirujący w powietrzu kurz. Świece dopaliły się do końca. Spalone knoty. Stearynowe kikuty...   Jesteś tu jeszcze?   (Włodzimierz Zastawniak, 24-12-25)      
    • Typowy typ typuje topy.   Warszawa – Stegny, 25.12.2024r.
    • Święta Choinka   Śnieg Prezenty   I delikatne sentymenty        
    • Dziękuję i wzajemnie życzę zdrowych i pogodnych świąt.
    • tekturostwo bez ciebie, tak zwany świat? – swego rodzaju Piekło, gdzie wszystko jest Ameryką czy innym mocarstwem atomowo-elizejskim gdzie wszystko urokliwie skrzy się lekko unosząc nad ziemią i na odwrót: krajek lat dziecinnych przebiedowanych pod okiem strzelistych mord, kopulastych posągów, połatana Arkadia, gdzie każdy z mieszkańców nosi nazwisko Ratoń albo bardziej z polska – Szczuroń, i nie da się załatwić prostych spraw, na przykład kupić masła. zamiast tego otrzyma się tułów do samokroczącego posągu, czy zaproszenie na żniwowanie z Moabitami, którzy jednak za żadne skarby świata nie będą chcieli pożyczyć snopowiązałki. gdzie każda muzyka, nawet disco polo, wywołuje, niczym dźwięki czarodziejskiego fletu, wypełzanie z uszu warczących manuli. a chromolić taką groteskę – zamykam oczy, by ujrzeć kontury skryte w podświetle. i dzieje się dzikie, ma miejsce visio beatifica, jakiej doświadcza potępieniec. błysk w jego oku, przepełzający między zębami (nie posiada wszystkich, więc zbłąkana iskra wystrzela jak z procy i, zakosami, płynie sobie w noc).
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...