Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Dwie Twarze VIII


Rekomendowane odpowiedzi

 Pycha jest pierwszym stopniem do osiągnięcia boskości

 

Pierwszy skryba

II Żelazny tom

 

Rozdział VIII

 

 Einzaff kończył właśnie kolejną szklankę wina, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Pośpiesznie pochował wszystkie notatki, które zaczął sporządzać odkąd tydzień temu miał w domu tajemniczego gościa. Do tej pory nie dawało mu to spokoju. Jeden ze strażników jego rezydencji został zabity, a więc włamywacz pozostawił jakieś ślady. Sprawiało to wręcz wrażenie jakby zrobił to specjalnie. Czego mógł chcieć? Niczego nie ukradł, nie przyszedł by go szantażować ani nic z tych rzeczy. Definitywnie chciał pokazać na co go stać, i mu się to udało.

 Otworzył drzwi i zobaczył marnie wyglądającego mężczyznę w obdartych ubraniach. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić że należy on do najuboższej grupy mieszkańców Nowej Soranny. Ręce wychudzone aż do kości, tłuste włosy i czarne od ulicznego brudu stopy wystarczyły mu do takiej oceny. Mężczyzna wyszczerzył do niego żółte zęby, ukłonił się niedbale i zaczął mówić.

- Gerenał Ein… Zefi…

- Einzaff - wtrącił się - o chodzi?

- Specjalna przesyłka dla pana - wygrzebał spod brudnej koszuli mały pakunek i przekazał w jego stronę. Nie czując żadnego zagrożenia, generał przyjął podarunek i bez pożegnania zamknął drzwi bezdomnemu przed nosem.

 Było to małe kwadratowe pudełeczko z dobrze znanym mu herbem na wieku. Dwa skrzyżowane sztylety na tle rozpadającej się czaszki.

 Zakon Reny. Zabójcy. Zdążył poznać ich bardzo dobrze podczas wielu zamachów na ważne osobistości w mieście. Nikt tak naprawdę nie wiedział po co to robili i jakie mieli zamiary, ale nie było wątpliwości że znali się na swoim fachu. Kiedy zostawiali ślady, to tylko jeśli sami tego chcieli. 

 Mieli okazję go zabić i tego nie zrobili. Jakie więc były ich plany wobec niego? Nie sądził że robią coś jeszcze oprócz zabijania. 

 Powoli otworzył pakunek. Już stracili okazję na zamordowanie go, więc dlaczego mieliby zostawić jakąś pułapkę teraz? 

 W środku zobaczył małą notatkę, odpieczętowany urzędowy list i niewielką sakiewkę. 

 Nie miał pojęcia po co zakon wysłał mu pieniądze, ale nie było to dużo. Dwa srebrniki? Jeśli chcieli go nająć do pomocy, była to raczej mała kwota. Za taką ilość nie zabiłby królika.

 Postanowił najpierw przejrzeć notatkę. 

 Spotkajmy się w gospodzie pod Śmiesznym Dzikiem o zmierzchu. Czarny kaptur, stolik w rogu. Bez broni.

 Znał Śmiesznego Dzika. Często pili tam razem z Rinsem. Ciekawym zbiegiem okoliczności było to, że zawsze siedzieli w rogu.

 Następny był list z pieczęcią. Jako pierwsza rzuciła mu się w oczy sygnatura króla Harluna. 

  Valriku, nie dotrzymałeś swojej części umowy. Poważnie zaczynam zastanawiać się nad naszym układem, skoro tak traktujesz swojego najdroższego sprzymierzeńca. Ludzie zaczynają się zastanawiać. Mój lud burzy się i żąda Twojej krwi, a ja nie jestem w stanie długo ich zatrzymać. Nie, kiedy nie jestem do tego odpowiednio zachęcony. Nie wspomnę nawet o Twoim agencie, który był kompletnym idiotą. Przez niego musiałem pozbyć się jednego z moich najbardziej cenionych dyplomatów, który zaczął węszyć. Masz szczęście, że zdążyłem się o tym dowiedzieć zanim doszło do najgorszego. 

 To Twoja ostatnia szansa. Jeśli nie dostanę obiecanej zapłaty, w każdym następnym mieście możesz spodziewać się większego oporu. 

 Zostawiam Rinewood do Twojej dyspozycji. Jeśli nie uiścisz opłaty w ciągu kolejnego tygodnia, możesz uznać naszą umowę za zerwaną.

 

 Einzaff nie mógł złapać oddechu. Wiedział że jest źle, ale to przekraczało wszystkie jego wyobrażenia.
Król miał umowę z Cansadonią. Odsyłał żołnierzy ze wschodu, by ci mogli bez obaw plądrować wioski i zabijać larissańczyków bez żadnego oporu. Teraz wszystko zaczynało się układać. 

 Canns i Mirana, dwie fortece dzielące ich od Cansadonii były nie do pokonania. Był tam, widział je obie. Doskonałe pozycje strzeleckie stojące nad ciasnym przesmykiem w górach, gdzie zginęły już tysiące cansadończyków. Jak gdyby natura stworzyła je do bycia twierdzami do obrony.
Harlun musiał odwołać wojska. Po prostu otworzył bramy wrogowi.

 Wziął butelkę wina do ręki i wypił do dna. Musiał to porządnie przemyśleć. W liście była mowa o zabiciu Rinsa? Nie pamiętał, żeby ktoś inny z królewskich doradców zginął. 

 Król zamordował Rinsa. Oskarżył go o spiskowanie przeciw królestwu, kiedy on sam to robił.

 Zachciało mu się wymiotować. Wyszedł na balkon, próbując się uspokoić.
Nie potrzebował dużo czasu, żeby dezorientacja zamieniła się w furię. To było dla niego za dużo. Należało coś zrobić, i to szybko. Niewinni ludzie mogli w tej właśnie chwili umierać tylko po to, żeby napełnić kieszenie Harluna.

 Miał zamiar pójść prosto do króla i wypytać go o wszystko, ale zatrzymał się w drzwiach. Co jeśli to była ściema?
Zakon Reny udostępnił mu tą informację. Dlaczego miał niby im ufać? Na pewno chcieli, żeby zamordował władcę dla jakichś własnych korzyści. To by było do nich bardzo podobne.
Nie miał wątpliwości, że ci ludzie mieli środki żeby móc podrobić królewski podpis. Mieli możliwości i nie obawiali się ich wykorzystywać. 

 Postanowił udać się do gospody i zobaczyć czego od niego oczekują. 

 

***

 

  To był jeden z tych wspaniałych dni, kiedy na lekcjach u Kalama to Zeke wybierał swojego oponenta. Evan już rozgrzewał się do walki, przyzwyczajony do ich potyczek.

- Willy.

 Na dźwięk jego głosu już wykonał pierwszy krok, kiedy nagle dotarło do niego co powiedział. Spojrzał na kolegę który wydawał się być tak samo zdziwiony jak on. Wzruszył ramionami i wyszedł na prowizoryczny ring.

 Z ich czwórki to Willy był najgorszy. Tak jak dobry był w główkowaniu tak straszny w walce wręcz. 

 Zeke dobrze wiedział, że wystawiłby się na pośmiewisko wybierając słabszego przeciwnika. Przez ten czas który spędzili w zakonie, te zasady jakby same się wykształciły. Wszyscy wybierali jak najbardziej wyrównanego sobie przeciwnika, bo tak było po prostu sprawiedliwie.

 Wyspiarz coś knuł i to się Evanowi nie podobało.

 Walka zaczęła się standardowo. Oboje trzymali gardę wysoko, próbując wyczuć przeciwnika i wymierzali lekkie, szybkie ciosy. Wyglądało to o wiele lepiej niż na początku ich szkolenia, kiedy wszyscy uczniowie po prostu rzucali się na siebie jak zwierzyna.

 Oczywiście Evan doskonale znał styl walki Zeke’a i to na pewno nie było to. Przeciwko niemu zawsze był agresywniejszy, szybszy i silniejszy. Chciał wzbudzić wrażenie jak gdyby był na tym samym poziomie z Willym.

 Po kilku sekundach padł pierwszy otwarty cios, kiedy Zeke na chwilę odsłonił swoje lewo i Willy wykorzystał to, wykonując szybkiego prostego. 

 Dean wykrzyknął z zachwytem i uniósł ręce do góry, widząc przewagę kolegi. Ale Evan doskonale wiedział że to było niemożliwe. To była sztuczka.

 Z każdą chwilą Zeke odsłaniał się coraz bardziej i bardziej, aż przeszedł całkowicie do obrony. Cofał się o kilka kroków i wypychał szybkie uderzenia Willy’ego na boki w desperacji. 

Ten stał się pewniejszy swojej przewagi i zaczął okładać przeciwnika jeszcze szybciej. Sierpowe zamienił tylko na proste uderzenia, które wydawały się po prostu efektywniejsze. Nie dawały przeciwnikowi czasu żeby zareagować. 

 W jednej chwili poczuł, jak Zeke złapał jego pięść otwartą dłonią, zamiast odbić ją na bok jak do tej pory. W ułamku sekundy przekręcił ją lekko na bok i wymierzył cios drugą ręką, prostopadle. Cała sala zamarła na chwilę, kiedy dało się słyszeć trzask pękających kości. Ręka Willy’ego wykręciła się pod nienaturalnym kątem pod siłą takiego niespodziewanego ciosu.

 Wrzasnął i upadł na ziemię, a wokół niego powstał totalny chaos. Wszyscy przekrzykiwali się między sobą nie wiedząc co się dzieje, tylko Evan ruszył pewnym krokiem przez tłum. 

Złapał Zeke’a za ramię i obrócił, a jego pięść powędrowała w kierunku twarzy wyspiarza.

- Dość - złapał go za rękę Kalam, nim doszło do zderzenia - wypadki się zdarzają.

- Wypadki?! - wrzasnął Evan - Ty to nazywasz wypadkiem? To było…

- Powiedziałem dość! Jeśli masz jakieś zażalenie, może od razu przejdziemy się z tym do mistrza Tarloka?
Evan odburknął tylko coś w odpowiedzi i odszedł.
Czego mógł się spodziewać, licząc na sprawiedliwość w zakonie zabójców.

 Wyjrzał przez drzwi do sali treningowej. Zia właśnie prowadziła zajęcia z grupą najstarszych uczniów. 
Ich trening różnił się od tego, który Zia fundowała im, szarakom. Co prawda mieli oni już siatkę za sobą, ale z daleka dało się wyczuć różnicę doświadczenia. Mieli skoordynowane ruchy, nikt nie zostawał w tyle i każdy wiedział co ma robić. Jedna z grup robiła właśnie ludzką piramidę, jedna osoba wchodziła na drugą bez żadnych skrupułów, bez błędów. W innej grupie młoda dziewczyna z zasłoniętymi opaską oczami uderzała w otwarte dłonie swoich kolegów. Było coś satysfakcjonującego w oglądaniu niedoszłych mistrzów.

 Zia nie kryła zdziwienia, kiedy w końcu go dojrzała. 

 - Co tutaj robisz? Nie powinieneś być teraz na zajęciach u Kalama?

 - Zeke okaleczył Willy'ego - wypowiedział szybko, nie mogąc powstrzymać drżenia głosu - podczas sparingu udawał, że nie da... 

 - Stop - przerwała mu - nie powinieneś mi tego mówić.

 - Co? - stanął jak wryty - połamał mu rękę! Może i nie interesuje cię jego los ale jak teraz ma brać udział w treningu? A co jeśli nie wydobrzeje?

 

 Jedna z głównych zasad Zakonu Reny to brak jakichkolwiek form leczenia. Kierowali się tym, że ratowanie komuś życia było sprzeciwianiem się woli ich bogini, co oczywiście oznaczało też że nie mieli zamiaru zająć się Willym. To był dla niego koniec.

 

 - Szukasz sprawiedliwości? - warknęła do niego Zia - a może to nie przez ciebie się stało? To twoje osobiste porachunki z Zeke'm doprowadziły do tego.

 Tak jak bardzo nienawidził jej za te słowa, wiedział że miała rację. Zrobił to żeby mu dopiec. Zobaczył, że Evan nie da sobie zaleźć za skórę i wybrał najsłabsze ogniwo. Willy ucierpiał właśnie przez niego.

 - To co mam niby zrobić?! - ledwie powstrzymywał płacz - Skoro nie mogę liczyć na twoją pomoc to chociaż powiedz mi, co byś zrobiła na moim miejscu?!

 - Milcz - uciszyła go. Popatrzyła po starszych uczniach nie bardzo wiedząc co mu na to odpowiedzieć. Westchnęła do siebie. Jak zawsze udawało jej się wpakowywać w takie sytuacje?

- Po pierwsze, dostajesz cztery dodatkowe godziny sprzątania jadalni za brak szacunku do mnie.

 Stanął jak wryty. Tak się właśnie skończyła próba szukania pomocy u swojej opiekunki. Gdyby był mądrzejszy, przewidziałby taką sytuację. 

 - Po drugie, musisz się zastanowić nad tym czy aby na pewno chcesz mieć wroga w tym chłopcu. Jest niebezpieczny - dodała ciszej - jeśli chcesz sam wymierzać sprawiedliwość, wiedz że może to się dla ciebie źle skończyć.

 Suka, pomyślał Evan. Nie pomogła mi w niczym i jeszcze chce mi dawać życiowe rady?

 Chciał odejść bez słowa, próbując powstrzymać narastającą furię, kiedy usłyszał szept za swoimi plecami.

 - Po trzecie, Zeke i jego paczka jedzą zawsze po zakończeniu lekcji mistrza Tarloka. Bądź ostrożny - odeszła w kierunku jednego z uczniów, który zdawał się gubić w komnacie luster.

 Evana zamurowało. To nie była kara.

 Dała mu wolną rękę. Cztery godziny sprzątania w jadalni w czasie, kiedy będzie tam Zeke. Dała mu ciche przyzwolenie na zemstę.

 Wszystkie jego uczucia do niej nagle zawróciły o sto osiemdziesiąt stopni. Zrobiła jedyne co mogła zrobić bez narażania swojej pozycji, i to w tak błyskotliwy sposób że aż przez chwilę naprawdę jej nienawidził.
Do tej pory zawsze zastanawiał się, dlaczego została jedną z opiekunek. W porównaniu do Kalama, który był niesamowitym, zwinnym wojownikiem albo Rotha, wielkiego jak dąb wojownika, Zia wydawała się jak myszka. Nawet Khalid albo Teru, którzy zasłużyli na swoje stanowisko między innymi ze względu na wiedzę czymś odstawali. 

 W jednej chwili nagle ją polubił. Jedna rozmowa wystarczyła mu na to, żeby w końcu ujrzeć ją jako sprytną, odpowiedzialną osobę. A co najważniejsze, miała serce.

 

 Wziął kilka głębokich oddechów. Potrzebował determinacji i planu. Nie miał szans z Zeke'm i całą jego bandą, ale nie miał zamiaru stać bezczynnie. Sprawiedliwości musiało stać się zadość.

 

***

 

  Einzaff wszedł do gospody pewnym krokiem. Jak zawsze, oberżysta przywitał go skinieniem głowy. 

 Spojrzał w kąt pomieszczenia na stolik wspomniany w liście. Rzeczywiście, siedziała tam zakapturzona postać, spokojnie popijając piwo i przyglądając się sztyletowi, który leżał naprzeciw.

 - To co zawsze? - zapytał właściciel gospody, na co Einzaff tylko skinął głową i ruszył w kierunku stolika.

 - Oto i jest nasz drogi pan generał - powiedział do siebie nieznajomy, nie odrywając wzroku od sztyletu - to dla mnie zaszczyt.

- Miało być bez broni - odezwał się, ale zajął swoje miejsce bez większego zastanowienia. Wiedział już, że nie chcieli go zabić.

- To prezent - odrzekł nieznajomy z nutką rozbawienia w głosie - chcę udowodnić, że nie mam złych intencji.

 Teraz Einzaff się zaśmiał.

- Mam wierzyć że to wszystko co masz przy sobie? - wskazał na sztylet - Próbujesz oszukać nie tego człowieka. Noże odbijają się na rękawie. 

 Zakapturzony osobnik już nie zdołał się powstrzymać od szczerego śmiechu - jest pan zaiste wyjątkowy, generale - bez spuszczania wzroku odpiął pelerynę i zaczął zdejmować z przedramienia noże do rzucania. Szesnaście noży, po osiem na każdą rękę, po czym wziął się za resztę. Ręczna minikusza złożona z dwóch części w butach, bomby dymne przy pasie i usypiająca strzałka wpleciona we włosy. Nie minęła minuta i wszystko leżało na stole przed Einzaffem usypane w nieforemną kupkę.

 - Twoja kolej, generale.

 Powoli zdjął z pleców Ru’lekona i położył przed nieznajomym. 

- Widzę, że dbamy o swój oręż, hmmm? - wtrącił mężczyzna, kiedy zobaczył owiniętą w materiał rękojeść.

 Śmiało, wypróbuj. Mam nadzieję, że zaboli.

- Przepraszam, gdzie moje maniery. Nazywam się Kalam - dodał nieznajomy, nagle zapominając o mieczu i wyciągnął rękę do generała - chciałbym zostać pańskim przyjacielem.

 

 ***

 

 Ja chyba nigdy was nie zrozumiem. Słabsi zostają wyeliminowani przez silniejszych, to naturalna kolej rzeczy.
Carris po raz kolejny zignorowała głos w swojej głowie. Nie miała ochoty na użeranie się z myślami po tym co się stało, a opinia tego czegoś na pewno jej nie interesowała.
Widziała co zrobił Zeke na własne oczy. Wykonał ruch jako pierwszy i opiekunowie nie dopuszczą do następnego. Może i Kalam mógł przymknąć oko na taki występek, ale jeśli oni chcieliby zacząć otwarty konflikt z Zeke’m, powstałby chaos. 

 Dean nie przestawał płakać. Nigdy nie widziała go w takim stanie. Bredził, bił pięściami w poduszkę i nic z zewnątrz do niego nie dochodziło. Dała sobie spokój z pocieszaniem go i po prostu dała smutkom płynąć.

 Zacisnęła pięści w niemej furii. Jeszcze się jakoś zemści. Nie wiedziała jak, ale na pewno coś wymyśli.

 O, to mi się podoba. Teraz mówisz moim językiem.

 Zamknij się.

 Poczuła zaskoczenie od demona. Dopiero do niej doszło, że to pierwszy raz kiedy mu odpowiedziała. Całe trzy tygodnie go ignorowała, mając nadzieję, że w końcu to ustąpi. Choć brzmiało to niedorzecznie, liczyła na to że oszalała i to wszystko dzieje się tylko w jej głowie. Jeśli tak w rzeczywistości było, to mogła równie dobrze dać sobie spokój i przestać z tym walczyć.

 No proszę, jednak się doczekałem.

Poczuła satysfakcję od istoty. Zwariowała czy nie, to wydawało się aż zbyt realne. Znała jego myśli, od najzwyczajniejszych aż po te najbardziej prywatne. Cały czas czuła jego znudzenie. Słyszała jego myśli tak jakby były jej własnymi. Czuła nawet dyskomfort, kiedy go coś swędziało. Każda odczuwana przez to coś emocja towarzyszyła także jej.  Postanowiła spróbować myśleć jedynie o sobie, tak jakby w ogóle go tam nie było.

 

 Okazało się to jednak niemożliwe. Jednej z nocy demon był nadzwyczaj wściekły. Był zdenerwowany na nią, bo tylko od niej zależało to, czy Tarlok wypuści go na wolność. Czuła tą nienawiść tak mocno, że sama zaczynała czuć do siebie odrazę. Wpływ uczuć demona na nią był przerażający.

 

 To wszystko jest pojebane. 

 Rozumiem, że to dla ciebie zwariowana sytuacja. Taka sama jest dla mnie. Ale to nie powód, żebyś trzymała mnie tutaj jak psa.

 Westchnęła ciężko i oparła się o ścianę. Przez natłok myśli nawet nie zauważyła, kiedy wycie Deana ustało. Siedział teraz z martwym spojrzeniem wbitym w podłogę.

 - Już ci lepiej? - zapytała go, starając się przybrać jak najbardziej litościwy ton. Chyba jej to nie wyszło, bo chłopak przeszył ją piorunującym spojrzeniem. Przez chwilę poczuła rozbawienie od demona.

 - Naprawdę masz go tak bardzo w dupie?

 - Martwię się o niego tak samo jak ty! - wybuchnęła nagle, ale na nim nie zrobiło to wrażenia. Teraz była wściekła. Jak mógł to tak po prostu powiedzieć? Oczywiście, że się martwiła. Willy był też jej przyjacielem. 

 Wstała, złapała Deana za kołnierz peleryny i spoliczkowała.

 - Ty nic nie rozumiesz - dodał cicho - totalnie nic nie rozumiesz.

 Chciała znowu go spoliczkować, ale złapał ją za rękę i przewrócił na łóżko. Jej drobniutka postura nie miała żadnych szans z jego masą. Usiadł na niej okrakiem i przyszpilił ręce. Nie mogła w żaden sposób wyrwać się z jego uścisku.

 - TY NIC NIE ROZUMIESZ! - zaczął na nią wrzeszczeć, aż poczuła kropelki jego śliny na twarzy - JESTEŚ TAK GŁUPIA, ŻE TO JEST AŻ NIEWIARYGODNE! NIC NIE ROZUMIESZ! ONI GO ZABIJĄ!

 Zalała ją nagle fala paniki. Dean stał się naprawdę nieobliczalny. Kiedy tak stał nad nią, z przeczerwionymi od płaczu oczami i wściekłym grymasem na twarzy, był przerażający.

 Co dziwne, poczuła taką samą panikę od demona.

 Jeśli zbliży się jeszcze odrobinę, będziesz mogła uderzyć go głową, może to go oszołomi i wtedy...

 Już miała zacząć wrzeszczeć, kiedy nagle otworzyły się drzwi do dormitorium. Oboje jednocześnie zwrócili głowę w kierunku zdezorientowanego Evana, który w ułamku sekundy zrobił się czerwony na twarzy.
- O bogowie... Przepraszam, że przeszkodziłem, ja...

 Dean nagle zerwał się na równe nogi, zażenowany jeszcze bardziej. Cała wściekłość w jednej chwili z niego spłynęła, choć nie przestawał bredzić.

- To nie tak! My tylko... Ja... To nie chodzi o...

 Carris czuła, że teraz już demon śmieje się do rozpuku. Poniekąd pomogło jej to w opanowaniu wstydu.

- My tylko się biliśmy - dodała szybko - Normalna rzecz.

 Evan spojrzał na nią tak wymownym wzrokiem, że od razu wiedziała że jej nie wierzy. Odkaszlnął, podrapał się po głowie i wbił wzrok w ziemię.

- Jeśli chcecie, to przyjdę później. Chciałem zapytać, czy idziecie ze mną go odwiedzić.

- Jasne! - wykrzyknął Dean, który pragnął jedynie zakończyć całą tą sytuację - sam miałem to zaproponować. Chodźmy już teraz! 

 I szybkim krokiem wyszedł z dormitorium, nawet na nich nie czekając.

 

***

 

 - Może coś zamówisz? - zaproponował Kalam - obawiam się, że czeka nas dłuższa rozmowa.

 Einzaff nie musiał zamawiać. Oberżysta dobrze wiedział co przynieść, bo generał nie wybierał w trunkach. Zawsze brał to samo ciemne piwo, pędzone w małym miasteczku nieopodal granicy, Zenstead. Nie był żadnym miłośnikiem alkoholi, po prostu Rins kiedyś mu powiedział że jest bardzo dobre, więc czemu miał mu nie wierzyć. Dla niego samego każde piwo smakowało tak samo.

 - Może od razu przejdziesz do rzeczy - odrzekł Einzaff - zakładam, że cenisz sobie czas tak samo jak ja.

 - E tam. Ja lubię rozkoszować się chwilą - pociągnął długi łyk ze swojego kufla - Ale jeśli taka jest twoja wola: mam na sprzedaż pewne informacje.

 - Nie robię interesów z zakonem - odparł sucho generał - wątpię, że bez jakiejś formy szantażu uda ci się coś tutaj ugrać.

 - Jestem na to przygotowany, chociaż przyznaję, że wolałbym nie sięgać po takie środki. Może po prostu zainteresuje pana jedną informacją, która jest gratis, a o drugą już się potargujemy?

  Właściciel karczmy akurat podszedł do ich stolika, z dwoma kuflami ciemnego piwa w rękach. Na chwilę się zatrzymał, kiedy zobaczył całą wystawę broni na stoliku. Najwyraźniej uznał, że to nie jego sprawa. Zostawił trunek i odszedł.

 - Nie wydaje mi się, żebym miał coś do zaoferowania - rzekł Einzaff, zgodnie z prawdą. Nie przychodziło mu do głowy nic, w czym mógłby pomóc zakonowi. Jeśli oczekiwali czyjejś śmierci, mogliby to zrobić sami. Mieli do tego wystarczające środki i umiejętności. 

 - Nie docenia pan własnych możliwości, panie generale - odpowiedział mu Kalam - ale o tym później. Zacznijmy od informacji. Zakładam, że już pan poskładał niektóre fakty. Król oskarżył Rinsa o zdradę, bo ten odkrył jego małą współpracę z cansadończykami.

 Oczywiście do tego już doszedł sam na podstawie listu, który otrzymał wcześniej. 

 - Mam tutaj listę osób o których wiemy że uczestniczą w całym przedsięwzięciu - wyciągnął długi pergamin spod płaszcza i podał generałowi - obawiam się że nie jest pełna, ale cały czas pracujemy nad odkrywaniem reszty osób w to wmieszanych.

 Einzaff spojrzał na listę. Większość z nich to byli żołnierze, którzy zapewnie musieli być ochroną króla podczas wymian. Kilku arystokratów, zapewne zajmowało się bankowością. Przeleciał wzrokiem po nazwiskach aż natrafił na jedno, które go zainteresowało. Declan Seaford. Ten sam, który został zamordowany przez jakiegoś żebraka pół roku temu? Jeśli jest na tej liście, jak długo to wszystko trwało?

 Minimum sześć miesięcy. A więc to nie było zwyczajne oblężenie, cansadońskie wojsko już dawno byłoby w stanie przejąć spory kawał Larissy. Może chodziło tylko o górskie twierdze? Nie, w liście król wspominał o oddaniu następnego miasta w ich ręce. Dlaczego więc działali tak powoli?

 - Declan Seaford był tym, który powiedział o wszystkim Rinsowi - wytrącił go z myśli Kalam - głupiec. Każdy, kto wiedział o sprawie miał założony magiczny podsłuch. Przez niego popłynęli obydwoje.

 Einzaff przypomniał sobie dzień, w którym Rins miał zostać stracony. Wszystkie jego słowa wtedy nagle zaczęły nabierać sensu.

 

***

 

 Generał wszedł do obskurnej celi, w której Rins miał wyczekiwać swojej egzekucji. Stanął przed zardzewiałą kratą i tylko czekał, aż stary przyjaciel podniesie wzrok.

 W więzieniu cuchnęło szczynami i kałem. W dalszej części dało się słyszeć lamentowanie jakiegoś więźnia, który najwyraźniej nie mógł pogodzić się ze swym losem.

 Oczywiście, jako zdrajca Rins dostał najgorszą celę.

 - Wybacz mi, przyjacielu - odezwał się nagle Rins - zawiodłem cię.

 Einzaff nie wiedział co myśleć. W głębi serca czuł, że to wszystko pomyłka. Rins może i nienawidził swojego króla, ale zawsze wiedział gdzie się zatrzymać, nie wspominając w ogóle o tym, że gdyby planował przewrót, powiedziałby o wszystkim Einzaffowi.

 A może tak nie było? Generał zawsze odwodził go od wszelkich pomysłów tego rodzaju. Zawsze trzymał się swoich zasad, nieważne jak beznadziejna była sytuacja.

 Może to właśnie on był jedyną przeszkodą na jego drodze. Rins dobrze wiedział, jaka byłaby jego reakcja i po prostu działał w ukryciu. Nie mógł liczyć na pomoc najlepszego przyjaciela, nie w tej sprawie.

 - A więc w końcu wpadłem - zaśmiał się Rins - głodny wilk zawsze staje się nieostrożny, hę?

 Einzaff zamrugał zaskoczony. Nie słyszał tego powiedzenia już od tak dawna. Rins nagle wstał i stanął twarzą w twarz z generałem. Odgarnął włosy z czoła i spojrzał mu głęboko w oczy.

 - Ale teraz nie jestem głodny - powiedział powoli, niemal sylabując - jestem czujnym wilkiem. A ty jesteś owieczką.

 - Bredzisz - powiedział Einzaff. To brzmiało jak obraza, a wręcz jak groźba. Czyżby jego stary przyjaciel naprawdę stracił zmysły?

 - Nie zapomnij tylko o jednym. Twoje zasady są wszystkim, co ci zostało.

 I wrócił na swoją pryczę. Od tej chwili nie odezwał się już ani razu. Einzaff pytał, wołał, krzyczał. Zero odpowiedzi.

W końcu odpuścił. Zbyt zdenerwowany, żeby próbować dalej, skierował się w kierunku wyjścia.

 - A więc wolisz gnić tutaj sam. Nie czekaj na mnie po drugiej stronie - rzucił zanim wyszedł. Po policzku Rinsa spłynęła łza.

 

***

 

 Teraz wszystko było tak jasne, że aż go oślepiało. Głodny wilk staje się nieostrożny.

 Stary drań. Przecenił moją inteligencję, pomyślał Einzaff.

Oczywiście był pod podsłuchem. Gdyby powiedział generałowi za dużo, to wtedy stałby się kolejnym celem. Nazwał go owieczką. To był najprostszy szyfr jakiego mógł użyć, a Einzaff i tak go nie zrozumiał. Był głupcem. Równie dobrze Rins mógłby wrzeszczeć "nie mogę ci nic powiedzieć!" on i tak by nie zrozumiał. 

 Miał ochotę zapłakać po tym, jak go potraktował. Przyjaciel chronił go aż do samego końca, a on go przeklął. Nie było rzeczy które mógłby zrobić, żeby zmyć swoją winę. 

 A może jednak były? Mógł go pomścić. Dokończyć jego dzieło. Jeśli ktokolwiek tutaj zasłużył na śmierć, był to król. Ile ludzi musiało przez niego zginąć? Ile tysięcy poświęcił przez swoją chciwość?

 Einzaff westchnął. Oczywiście, nie mógł tego zrobić. Tak jak zawsze uczył go ojciec, był tylko pionkiem, żołnierzem. Nie w jego kompetencji leżało wybieranie stron, decydowanie co jest dobre a co złe. On był jedynie narzędziem, które miało dobrze służyć.

 "Przed swoim królem stawiaj jedynie swojego boga".
Co mógł mieć na myśli Rins? Powiedział mu wtedy, że jego zasada jest najważniejszym co mu zostało. Nagle stanął po stronie króla? Musiał mieć coś innego na myśli.

 Nagle się wyprostował. No jasne. Już tak długo trzymał się pierwszej części, że zapomniał o drugiej. Przez cały ten czas służby u znienawidzonego przez siebie władcy, gorączkowo próbował uwolnić się jakoś od swojej obietnicy.
Już dawno zapomniał o swojej wierze. Porzucił swojego patrona, boga sprawiedliwości Ry’luana podczas bitwy w Miranie, gdzie musiał poświęcić życia swoich żołnierzy dla sprawy. Nie było w tym sprawiedliwości. Tylko ludzie oddający wszystko co mieli, by spełnić życzenie swojego władcy.

 Teraz ten bóg wręcz krzyczał do niego. Szarpał nim i wrzeszczał mu w twarz, że to już czas coś zrobić.
Przed swoim królem stawiaj jedynie swojego boga. Formułka, której trzymał się tak długo, przez którą tak bardzo nienawidził swojego życia, stała się ratunkiem. Stała się? Cały czas nim była, tyle że on był zbyt zaślepiony żeby to zauważyć.

 W tej jednej chwili porzucił całą swoją lojalność królowi i poprzysiągł służyć jedynie bogu sprawiedliwości. To był czas nawrócenia. Spojrzał na swój miecz, leżący przed Kalamem. Ru’lekon, Wilczy Szpon. Zmazany krwią dziesiątek niewinnych ludzi, czekał teraz na należną mu odpłatę.

 

***

 

 Willy leżał w tej samej komnacie, w której Evan znajdował się swojego pierwszego dnia w zakonie. Zdawała się być teraz o wiele przyjemniejszym miejscem. Zamiast martwych lub już konających ludzi, na każdym łóżku leżała elegancko zwinięta pościel. Pomieszczenie zostało oświetlone, a także dokładnie wysprzątane. Kiedy Evan leżał tutaj, wykrwawiając się na śmierć, to miejsce wyglądało jak z koszmaru. Jęki śmiertelnie rannych, martwe spojrzenia tych już nieżywych i ogromne plamy krwi nie były przyjemnym widokiem. Ale teraz marmurowa podłoga wręcz lśniła, wszystko było dokładnie posprzątane i na swoim miejscu. Zupełnie jakby nic nigdy się nie stało.

 Willy oczywiście leżał z nosem w książce. Kiedy tylko ich zobaczył, od razu się rozpromienił. Dean rzucił się na niego, ale kiedy przypadkiem zahaczył o zwisającą bezwładnie rękę Willy’ego, ten zasyczał z bólu i natychmiast go od siebie odpędził.

 - Nie sądziłem że zobaczymy cię w tak dobrym stanie - stwierdził zgodnie z prawdą Evan. Wszystko stało się ledwie godzinę temu, po kimś takim jak Willy spodziewał się raczej długich jęków. Okazał się być jednak twardszy niż na to wyglądał.
- Czytanie pozwala mi zapomnieć o bólu - machnął zdrową ręką - a wy co tutaj robicie? Nie macie zaraz lekcji?

 Wszyscy spojrzeli po sobie. 

 - Mamy jeszcze jakieś pięć minut - zaczęła Carris - przychodzimy do ciebie w jednej sprawie...

 Willy spojrzał na nich pytająco, ale każdy zdawał się unikać jego wzroku. W końcu Dean zebrał się na odwagę.

 - Trzeba ją nastawić - wskazał na złamaną rękę przyjaciela - nigdy się nie zagoi, jeśli tego nie zrobimy.

 Willy na początku się uśmiechnął, myśląc że to tylko żart. Dopiero po chwili dotarł do niego sens tych słów. Mimo wszystko, nie kłócił się. Przemyślał wszystko dokładnie i doszedł do wniosku, że nie ma innego wyjścia. Jeśli zostanie kaleką, będzie dla zakonu bezużyteczny, a to prawdopodobnie oznaczało śmierć.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że musieli zachowywać się cicho. W zakonie było surowo zabronione leczenie w jakiejkolwiek tego formie. Jeśli ktokolwiek by ich usłyszał, cała czwórka miałaby poważne kłopoty.
Nie mógł sobie pozwolić na krzyk. Przełknął ślinę i popatrzył po przyjaciołach.

 - Zróbmy to.

 

***

 

 Kiedy skończyła się lekcja u Zii, Evan był gotowy. Zdążył obmyślić cały plan kilka razy i nadal odczuwał determinację z początku dnia.
Nie powiedział niczego reszcie. Gdyby usłyszeli jego szalony pomysł, próbowaliby go odwieść od tego, albo, co gorsza, chcieliby mu pomóc. Jeśli ktoś jeszcze miałby ucierpieć, to tylko on. 

 Wszedł na stołówkę, na której akurat zajadali uczniowie z drugiego roku. Tak jak mówiła Zia, Zeke zjawi się dopiero po lekcjach magii u mistrza Tarloka. Miał więc sporo czasu na doszlifowanie swojego planu. Mimo jego prostoty, wolał dopracować wszystko dokładnie, bo miał tylko jedną szansę. 

 

 Zaczął wycierać stoły, niespecjalnie zwracając uwagę na dokładność swojej pracy. Jadalnia była dosyć duża, ale nie na tyle duża, żeby zająć mu cztery godziny pracy. Pomyślał, że skończy wszystko w godzinę, a później będzie mógł tylko poudawać.

 

 W końcu jadalni pojawił się Zeke i jego grupa. Nie przedstawiali sobą jakiejś imponującej siły: wszyscy przeciętnie zbudowani, niewysocy. 

Zupełnie jak Zeke pomyślał Evan. Tyle, że on był niebezpieczny, choć nie było tego po nim widać. 

 Kiedy tylko go ujrzeli, zaczęli szeptać coś do siebie i chichotać. Kiedy Evan natrafił na spojrzenie Zeke’a, ten wyszczerzył do niego zęby w okrutnym uśmiechu.

Łajdak. Jest z siebie dumny.

 Postanowił ich zignorować i kontynuował “pracę”. Udając, że zamiata podłogę (która była już zupełnie czysta, bo umył ją już wcześniej), powoli zbliżał się do ich stolika. Nie musiał długo czekać na prowokację. Minęło ledwie kilka minut, kiedy koło głowy śmignął mu ogryzek od jabłka i wylądował na drugim końcu pokoju. 

 - Sprzątaczka! Posprzątaj ten syf - powiedział Zeke i zaśmiał się na głos, a jego grupa zaraz za nim.
To mu wystarczyło. Spokojnym krokiem przeszedł między stolikami, podniósł ogryzek i rzucił. Jemu akurat udało się trafić, prosto w tył głowy Zeke’a. Śmiechy natychmiast ucichły. 

 - Niczego się nie nauczyłeś - powiedział do niego ze wściekłością w głosie i powoli wstał. Zaraz za nim poszła reszta chłopaków, i nim minęła chwila, otaczali Evana ze wszystkich stron.

 - Chyba pora się troszkę zabawić - powiedział Zeke, a z jego głosu dało się słyszeć nutkę podniecenia. Uderzył pięścią w otwartą dłoń i jak jeden mąż, wszyscy rzucili się na Evana.

 

 Udało mu się ominąć dwa pierwsze ciosy, ale następny trafił go w mostek, na chwilę pozbawiając tchu. Nie zdążył się otrząsnąć, a któryś z chłopaków złapał go za ręce i przytrzymał mu je za plecami. Drugi złapał go w tym samym czasie za nogi i był już całkowicie unieruchomiony. 

 Miał ochotę rzucić jakiś zabawny, prowokacyjny tekst ale nie zdążył, bo pięść Zeke’a odebrała mu dech w piersi. Podniósł na chwilę głowę i zobaczył swojego oprawcę z wymalowaną furią na twarzy. Zaczął okładać go po klatce, miażdżąc żebra. Po kilku uderzeniach zaczął bić po reszcie ciała, czy to po twarzy, czy po kroczu.

 Oczywiście, nie mógł pozwolić sobie na kolejny incydent. Pilnował się uważnie, by niczego nie połamać, bo miałby kłopoty. A to wprowadzało go tylko w większą furię.
Evanowi pojawiły się czarne plamki przed oczami i czuł, że zaraz odpłynie. Próbował zachować trzeźwy umysł, ale jedyne co czuł to był tylko ból. Cierpienie tłumiło jego myśli, nie pozwalając się skupić.
Przez chwilę przestraszył się, że się pomylił. Zeke mógł go po prostu zabić. Może po prostu nie da rady się powstrzymać i go zabije. Evan nie miał już nawet siły panikować, myślał jedynie o tym bólu nie do zniesienia.
W końcu, jak przez mgłę, usłyszał jak któryś z chłopców mówi “dobra, tyle wystarczy” i poczuł, jak go puszczają. Mimowolnie runął twarzą w dół, uderzając twarzą o podłogę i łamiąc przy tym sobie nos.

Plan.  

Plan.
Plan.
To wszystko nie mogło pójść tak po prostu na marne. Ledwie widząc na oczy, wstał i rzucił się na odchodzącego już Zeke’a. Zahaczył ręką o jego pelerynę, ale zamiast pociągnąć go ze sobą, runął jak długi u jego stóp. Usłyszał tylko śmiech. Uśmiechnął się sam do siebie.
Wygrałem.

 

 Leżał tak kilka minut, zanim zebrał się do wyjścia. Miał nadzieję tylko dojść do dormitorium, żeby nikt go nie zobaczył w takim stanie. Tym pomartwi się jutro.
Powolnym krokiem, szorując butami o podłogę, doczłapał się do drzwi. Zobaczył ciągnącą się za nim ścieżkę z krwi i w duchu się zaśmiał. Jeszcze niedawno tu sprzątał. Zia go zabije. 

 

 Kiedy tylko wszedł do dormitorium, przywitały go krzyki. Carris i Dean krzyczeli mu coś na ucho, potrząsając nim i klepiąc go po twarzy, ale niewiele do niego docierało. Miał ochotę się położyć.
- Wygrałem - wymamrotał ledwie słyszalnie, a kiedy przybliżyli się, żeby lepiej słyszeć, powtórzył - wygrałem. 

 - Siadło mu na głowę - powiedział całkiem poważnie Dean, kiedy zobaczył uśmiech euforii na twarzy Evana - poprzestawiali mu coś w mózgu.

 - Wygrałem - wymamrotał po raz ostatni, zanim padł z wycieńczenia na łóżko. Spod peleryny wypadł mu sztylet.
Sztylet Zeke’a.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @poezja.tanczy Dziękuję bardzo, zajrzę do Ciebie.  Pozdrawiam serdecznie,  Miłego dnia 
    • kraj nad Wisłą  cudowny kraj  rodzą się tutaj  nie chińczycy europejczycy  a Polacy  i nie jest to ich wybór  życie za nich wybrało    mogą być z tego dumni  dali Europie to  co ją zbliżyło do cywilizacji  Konstytucję  umocniła korzenie  nowoczesnego świata  i  i zburzyli mury między państwami    to nasze wspaniale dary    bądźmy POLAKAMI  patriotyzm to nie negacja innego  to szacunek do swojego   3 Maja 2024 andrew
    • Panie i Panowie. Przed Państwem –- Ciscollo! Powitajmy go gorącymi brawami! Jedyny i niepowtarzalny…   A więc w pustej sali…   (Zaraz, zaraz. Jakaż to pusta sala? Wróć. Jeszcze raz. Od początku. A gdzie, Ciscollo?)   A więc w pustej sali. W pustym teatrum. Puste siedzenia rażą po oczach czerwonym obiciem, jak wtedy, kiedy jechałem donikąd w pustym przedziale pociągu… Walają mi się pod nogami jakieś zużyte sprzęty. Jakieś truchła rozsypujące się w proch. Bielejące… Albo raczej żółknące w świetle wiszącej lampy mojego pokoju. Rozsuwam na bok krzesła. Pufy. Taborety…   (A co z teatrem, w którym jedynie cisza i szum płynącej w moich uszach krwi?)   Jakie to ma znaczenie. Pustka tu. Pustka tam…   A więc, pomiędzy krzesłami… Przedzieram się jak przez gęste chaszcze amazońskiej dżungli…   (strasznie dużo tu tych krzeseł)   A więc, pomiędzy pufami…   (tych też jest wiele)   Pomiędzy pustymi fotelami…   (Aa. Tych jeszcze nie było)   Więc, pomiędzy fotelami z poprzecieranym obiciem, pomiędzy tymi czworonogami przestępującymi niecierpliwie ze stukotem jadącego pociągu. Nie. Pomiędzy pustymi, stojącymi spokojnie fotelami, na których zasiadali moi rodzicie za życia. Ojciec wypalił nawet na oparciu dziurę od niedopałka papierosa, kiedy zasnął pijany po seansie spirytystycznym podczas przyjęcia z okazji którychś tam swoich urodzin czy imienin. Nie pamiętam.   W każdym bądź razie zasnął z tlącym się petem, który wypalił właśnie tę dziurę w oparciu. Za oknami pachniały jaśminy. Pachniało czerwcem i ptaki śpiewały tak tkliwie. Słowiki…   Ojciec mówił coś przez sen. W tej to żywiołowej gmatwaninie fazy REM, nadającej pozorów jawy. Poruszał szybko ocznymi gałkami. Pod zaciśniętymi powiekami albo i bez powiek. Jakoś tak przerażająco otwarcie. Mówił z przekąsem i z całą swoją surowością człowieka z zasadami. Wygłaszał coś oskarżycielskim tonem i wygrażał palcem.. Do kogoś. Do czegoś. Do nie wiadomo czego. Jak to bywa we śnie. Mówił potem o przestrzeni, która jest wg niego zakrzywiona. Jak tęcza… O wyimaginowanym napisie na froncie pianina (którego już dawno nie ma, albowiem został sprzedany przez matkę z grosze do jakiegoś muzycznego ogniska)  A więc dopatrzył się go między wyrzeźbionymi na nim liśćmi jakiegoś egzotycznego krzewu. Ciscollo! (cokolwiek to znaczy, mimo że brzmi jakoś tak z włoska) Powiedział to wyraźnie, wykrzyczał wyskoczywszy z fotela jak oparzony. Nie. Nie obudził się, tylko jako ktoś, kto śni na jawie albo w gorączce.. Potem powtórzył to słowo wiele razy, cały czas śniąc i przestępując z nogi na nogę. Wyglądał jak wypchana kukła albo manekin w kolorze wosku. Wreszcie opadł z sił, popadając w apatię i przygnębienie. I zanurzył się w bezkres szumiących fal. Jego tors opadał. Wznosił się. Opadał… Niczym przypływy i odpływy dostojnego oceanu…   Teraz jest to pusty, wygnieciony przez niego fotel i z wypaloną przez tlący się niegdyś niedopałek dziurą na oparciu.   Pusty fotel po mojej matce…   Cóż…   Pusty po mojej matce fotel z odpadającą drewnianą listewką między drewnianymi nóżkami, którą muszę chyba przykleić. Odpada i już. Widać, tak ma, że musi odpadać. Podłogowa klepka jest przed nim wytarta od ciągłego szurania przez nią kapciami z twardymi podeszwami. Jest wytarta, bo szurała stopami podczas oglądania filmów nocnego kina. Albo i nie szurała. I miała je spokojnie ułożone. Bez najmniejszego drgnięcia. Tak jak miała je spokojnie ułożone w otwartej jeszcze sosnowej trumnie. Widziałem… Była już sina na twarzy, kiedy leżała ze złączonymi dłońmi oplecionymi różańcem. Ojciec też był siny podczas trumiennego spoczynku w przykościelnej kaplicy dwadzieścia kilka lat wcześniej. Chciał coś jeszcze chyba powiedzieć, bo miał otwarte usta. Wokół nich był siny. W głębi czarny od toczących go gnilnych procesów. Oboje już dawno zsinieli, rozsypali się w rozwiany wiatrem pył. W atomy. Neutrony. Kwarki… Całą tę subatomową menażerię wkuwającego gówna. Bo nie zbadanego do końca. I wymykającego się wszelkim prawidłom naukowego postrzegania.   A więc puste po nich fotele. I pusta kanapa. Na której często kładła się moja matka, wracając późnymi popołudniami z pracy. Miesiąc przed śmiercią już się nie kładła, bo nie mogła leżeć i spać z powodu niewydolnego serca. Ale ostatecznie poszła spać. Już tak na amen. Pewnego marcowego przedpołudnia po kolejnej nieprzespanej nocy. Pamiętam, że rano świeciło słońce, mimo że takie lekko przymglone. Za to pod wieczór rozszalała się śnieżna burza. Zabrała ją. Tak po prostu zabrała ją wtedy śmierć. Tak bezceremonialnie. Z okrutnym rechotem absolutnej potęgi wszechwładzy. Runęły wówczas wszystkie gmachy. A każdy z nich miał w sobie mniej lub bardziej wierną, rozpadającą się twarz mojej matki. No cóż, zagrała kostucha na skrzypcach. Fałszywie…   Rozglądam się. Na ścianach wiszą jakieś zdjęcia. Krajobrazy namalowane przez nieznanych mistrzów. I stary wiszący zegar. Nie bijący już od dawna. Martwy, zeskorupiały trup. Nasłuchuję… Poprzez szumiący w uszach pisk przychodzą do mnie przez ściany dźwięki z dawnych kreacji przeszłego czasu. Takie pomieszane i jakoś tak nie po kolei. I pomiędzy wychylanymi do dna haustami alkoholu. Która to butelka? Nie wiem. Nie pamiętam. A zresztą nie ma to już znaczenia. Wznosząc kolejny toast do widma w stojącym tremie, zapominam nagle, co miałem zrobić dalej. Opadam na fotel. Bezsilny. Nie pamiętam, co zaplanowałem. Nie wiem. Nic nie wiem. Ale wiem, że płoną gwiazdy albo świece poustawiane w zakamarkach pokoju. Poustawiane nie wiadomo przez kogo. Przeze mnie? Ja to zrobiłem? Albo może ja, jako nie ja? Przez takie coś nie będące mną? Nie ważne. Płoną, to płoną. Niech ściekają stearyną czy woskiem. Na ścianach drgający zarys twarzy, skrzydeł. I czegoś tam jeszcze… A więc ktoś tu jeszcze jest. Kto? Nie odpowiada nikt. Zatem to muszę być ja, tylko podczas przepoczwarzania się w kolejnego ekscentrycznego robaka.   To, co przed chwilą było jeszcze kształtem, teraz nie ma już żadnego kształtu. Jakby jakiś negatyw nie-ludzkiej twarzy czy czegoś na jej podobieństwo. W każdym bądź razie to rozmija się ze mną. Zbliża. Oddala. To znowu przesuwa się coraz bardziej. Odchyla, odchyla…  Wygina się w pałąk jak podczas próby wniebowzięcia… W ekstazie. W skowycie. W spazmie agonii…   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-03)    
    • I. Starzy mężczyźni Inspiracja oraz Motto: Rafał Adaszewski z cyklu "Trzy wiersze o kobietach i mężczyznach" "Starzy mężczyźni wyglądają dobrze. Noszą niewielkie zakupy, nie wiercą się na ławkach w parkach gdy z kimś rozmawiają, to odsuną się te pół metra od rozmówcy. Nie mówię zaraz, że są cichymi mędrcami o przenikliwym, łagodnym spojrzeniu. Raczej nie, ale wyglądają dobrze na żywych." Starzy mężczyźni z tonsurą łysiny lub glacą popstrzoną jak indycze jaje nie klną za to ryczą lub skrzypią omotani głuchotą - Starzy mężczyźni choć nie klną ale się śmieją szczęką stukającą na odległość chuchając placebo czosnkowym czasem z laseczką i jeszcze panie po rękach całują - Mówi się że lepszych od nich kładą do trumny II. Odchodzę lub Laurka Na dzień urodzin mojej Pani Lilki z Kossaków Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej :) Jesień z późnych ta najpóźniejsza Sianem lawenda przesuszona i jak krupy rozsypany wrzos - - - - - - - - - - - - - - - Odbicie nie okłamie - ze starej urody rozbieram się do naga 24 - 25.11.2015  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...