Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ucieczka psylocybinowych oknem


Rekomendowane odpowiedzi

Ucieczka psylocybinowym oknem

Długo podróżowałem, zdołałem zapomnieć twarze zmarłych rodziców, choć na chwilę. Już nawet mój pokój w rodzinnym domu stracił w pamięci miejsce, przynajmniej nie takie, jakie miał przed laty.
Gdy grzybów brakowało, uspokajałem się opium.
Dobre, stare opium zawsze znieczulało cierpienie wywołane wspomnieniami o cierpieniu. Często ból odczuwałem tak duży, że nie rozróżniałem ich pomiędzy sobą, bólu we wspomnieniach z tym prawdziwym i aktualnym. Wspomnienia bywały nawet bardziej bolesne, szczególnie, gdy udało się wytrzeźwieć, przez jeden tydzień nie brać niczego, co pozwalało zapomnieć.
Lekarze nie potrafili znaleźć odpowiedzi określającej, co mi dolega. Ani konwencjonalni - pierwszego kontaktu, ani specjaliści psychiatrii.
Nikt nie rozumiał, jak to jest cierpieć nieustannie, jedynie aktywując w sposób niekontrolowany, jakby nerwowy, stan przejść traumatycznych poprzez wspomnienia. Podróże w halucynacjach wywołane spożyciem grzybów, czy MDMA, stały się też pożywką dla twórczości, pomimo znieczulenia stawały się inspirujące. Wydawało się, że człowiek duszą zmienia wymiar, dostrajając się do innej częstotliwości. Spotyka wtedy duchy mędrców, które z czasem stają się patronami, takimi opiekunami, jak indiański totem, który nie tylko pilnuje drogi, ale tez symbolizuje osobowość i często też charakter, niejako dyktując drogę zachowania, ale też rozwoju. Podróże bywały czasem trudniejsze, wymagały, aby coś dać od siebie, co nieraz bywało trudne. Pewnego razu mędrzec, starszy pan, kojarzył mi się z faunem, powiedział mi, że klucz do uwolnienia się od bólu jest we mnie, a podróże mogą dać mi do niego dostęp. Było to w pewnym momencie dość dla mnie ważne, nawet marzyłem o normalnym życiu, o tym, co bym zrobił, gdybym nie cierpiał.
Często, gdy śnie, nie, nie chodzi o podróż, a zwykły sen, śnią mi się sceny z dzieciństwa, tragizm jego dni naznaczył mnie, zniszczył najlepsze lata życia, deprymuje do dziś status normalności z klasyfikacji jako standardu życia. Matka, zawsze piła, była pełna gniewu, nienawiści. Biła zawsze tak, że naprawdę dogłębnie bolało. Ojciec nigdy nie reagował. Miał swoją gazetę, telewizor i kilku kumpli, z którymi pił. Zamykał się z nimi w salonie, każąc matce siedzieć w kuchni. Jej nakręcanie się monologami zawsze kończyło się wielkim mantem. Były to czasy komuny, edukacja i kultura nie ingerowały w życie społeczne nizin. To było piekło doskonałe, gdzie nie było zbawienia, ani aniołów. To piętno tamtych czasów zabija mnie równie mocno również dzisiaj. Nachalnie obrazy tamtych chwil pojawiają się w umyśle, czuje ból pleców i tyłka od pasa ojca, który matka zawsze miała schowanego w kuchni. Wydaje się nie dziwnym, że szukam uśmierzenia, resetu, zapomnienia, jak kropla wody chce żeby ból w promieniach słońca odparował. A on tylko robi, co ma do zrobienia, bije mnie mocno, poniewiera i zostawia na chwilę, by znów wrócić. Jedyną diagnozą lekarza było to, że mój problem ma pochodzenie nerwowe, że muszę nauczyć się obserwować swój stan i próbować go kontrować. Nigdy mi się to nie udało, choć podejmowałem próby. Stwierdziłem, że jestem słaby, dużo za słaby, by to zwalczyć. Kiedyś, w granicach dziesięciu lat temu, gdy zacząłem podróże, okazało się, że psylocybina zawarta w grzybach halucynogennych potrafią zredukować ataki. Dawała też komfort i niezapomniane wrażenia. Dziś, czuje, że nie mogę bez psychoaktywnych doświadczeń żyć.
Już bez znaczenia jest to, co zabija mnie, zdołałem nabrać dystansu do zła z dzieciństwa, wywalczyć przestrzeń do obserwacji bez wpływu paraliżującego mnie, ale nie jest to stan w stu procentach stały. Ataki bywają silniejsze, choć dużo rzadziej się pojawiają.

CIĄG DALSZY CZ.II

Pamiętam wiersz, który napisałem, kiedy pierwszy raz spożyłem standardową dawkę grzybów. Był wzburzony, jak sztormowe morze, pełen nienawiści łamanej akceptacją, a zasadniczo przymusem jej, wywoływał we mnie płacz, którego w zgorzkniałym dzieciństwie nie miałem wiele. Byłem silnym dzieckiem, kiedyś obiecałem sobie, że przez rodziców nigdy nie będę płakał. Płacz był dla mnie zbyt drogi i odcisnął efekt katharsis na mojej starganej cierpieniem duszy, ale postanowiłem go unikać. Do osiemnastego roku życia, kiedy to matka zmarła, nie płakałem wcale. Trwałem twardy aż do wiersza po pierwszej podróży. Lekarz psycholog, kiedyś stwierdził, że płaczu nie powinno się powstrzymywać, ale nigdy nie złamałem postanowienia. 
W moim wierszu najbardziej załzawił mnie fragment, który dotyczył wielkiego tragizmu, ale też  życiowych przeciwności oraz miłość, której miałem tak mało. Były to słowa dwóch strof:

"Urodziłaś mnie meduzo od czarnego pasa
Włożyłaś w klatkę gdzie każdą poznałem ranę
Teraz bezdomność i tułaczka mi rękawy zakasa
A wicher wspomnień zabija jak ciernie różane

Chciałem tylko z mlekiem dostać jedynej miłości
Żyć w cieniu rozkosznie ciesząc się jasnym słońcem
A ty bezczelnie serce wyrwałaś i porachowałaś kości
A to tragedii było początkiem i marzeń końcem"

Bałem się płaczu, gdy czułem lęk, który zamieniał się w fobię, gdy łzy spływały, jakby przez anioły zbierane, nie potrafiłem się powstrzymać, ale najgorsze było to, że często wspomnienia wracały jeszcze silniejsze, ubrane w demoniczne moce, gdzie uderzenie w widziadle  pozostawiało siniaki na realnym ciele. Prócz płaczu strach napędzał mi również kościół. Czułem ból modlitwy, nigdy nie chodziłem na mszę, chociaż pamiętam, jak kiedyś przyjechała ciotka z Węgier, matka wtedy nie piła i udawała, jakby nic się nigdy nie działo, wtedy też poszedłem z nimi do kościoła. Nie wiele dziś pamiętam, prócz tego, że było bardzo dużo ludzi, więcej niż obecnie chodzi do kościoła i to, że zemdlałem. Gdy się obudziłem, leżałem na ławce, w parku przy murze kościoła, ciotka wahlowała mi twarz, a inni ludzie przynieśli wodę. Straciłem przytomność na jakieś dwadzieścia albo trzydzieści minut. Ciotka była zaniepokojona. To było dawno, ale od tamtego razu kościół nie kojarzył mi się dobrze. Modlitwy też nie były moją pasją, czułem ohydę myśląc o modlitwach. Ogarniała mnie choroba, dziś nawet przechodziła mi przez myśl wizja opętania, ale to zbyt abstrakcyjny obraz, bardziej nazwałbym to urazem i konsekwencjami jego. Magia jest dla marzycieli, mimo że czułem się poetą, to w mity kościelne nie wierzyłem. Tłumaczyłbym to jakimś zwykłym modelem naukowym, czy to mechanizmem spaczonej psychiki dziecka, która wariuje przez traumę i wybucha jak wulkan konsekwencjami, czy genami i podatnością na choroby psychiczne. Pewnych wątpliwości nastarczały jednak silne jakby urzeczywistnione wspomnienia, atakujące falami, gdzie to, co miałem w domu, w dzieciństwie, jakby stawało się znów realne w miejscu i czasie, a ból fizyczny powodowało to naprawdę duży. Czułem klamrę paska lub kabel od żelazka, w zależności od wspomnienia, na swoim ciele, głównie na plecach i tyłku oraz niżej na nogach, ale zdarzało się mi nie zasłonić się wystarczająco dobrze i pręgi zostawały na twarzy i piersi.
Płacz wydawał mi się przyjemny, choć smutek, którego miałem tak wiele wymieszany z żalem i tak naprawdę pożądaniem miłości, której nie miałem nigdy powodowały mieszankę wybuchową. Nawet myślałem, że jestem idealnym materiałem na psychopatę albo socjopatę, w końcu wszyscy szaleńcy mieli przechlapane w dzieciństwie. Jedyne co mnie trzymało od szaleństwa, od krzywdzenia innych, był ból, którego doświadczyłem. Jedynie to, że wiedziałem jak mnie bolało, rozumiałem, żeby tego nikomu nie dać, bo to największe zło - mimo, że wierzący nie byłem, to moralność posiadalem, tak samo jak sumienie. Psycholog mówił, że najgorsze u maltretowanych dzieci jest poczucie winy. Długo się nad tym zastanawiałem. To był fakt, ale na początku. Później widząc, że niezależnie co robię a i tak dostaję po dupie, wiedziałem, że to matka jest chora, a nie ja. Przymajmniej próbowałem się przekonać, co do tego, ale jak bardzo się mi to udało, tego nie wiem.

CZĘŚĆ III

Dziś wstałem wcześniej, na zegarze była piąta trzydzieści. Było lato a słońce wstawało leniwie rozpromieniając horyzont bursztynową barwą, były to warunki dla wypicia kawy i zapalenia samodzielnie zrobionego papierosa idealne. Jednak nic nigdy nie jest zbyt idealne. Po wypiciu kawy, niedługo po tym, jak ubrałem się w czarne dżinsowe spodnie, w które włożyłem równie czarny pasek, gdy zapinałem koszulę, zamroczyło mnie. Przez te dziesięć sekund ciemności przed oczami wiedziałem, że się zaczyna. Zaraz potem mój umysł opanowały wspomnienia. Nie byle jakie, bo z wigilii dwutysięcznego roku. Miałem wtedy czternaście lat. Matka nic nie ugotowała, bo ojciec niedługo przed wigilią stracił pracę, a matka większość pieniędzy przeznaczała na zapas wódy. Za ostatnie pieniądze wolała kupić sobie i ojcu alkohol niż przygotować posiłek. Siedziałem w swoim pokoju, byłem sam, ale ta samotność była przeszyta strachem. Wiedziałem, że będzie totalnie wkurwiona, bo przyszłość jej alkoholickiej sielanki mogła się głęboko zepsuć. Wiedziałem, że jeśli ojciec nie znajdzie nowej pracy, nie będzie co jeść ani za co kupić ukochaną przez matkę butelkę wódki, co mogło z jednej strony, głównie przez brak alkoholu, zmienić moje życie, ograniczyć agresję pijanej matki, ale z drugiej strony moglibyśmy głodować. Matka odkąd pamiętam, odkąd żyję, wystarczająco świadomy, aby rozumieć co się dzieje wokoło mnie, nie pracowała nigdy. Ojciec był górnikiem, a kopalnie w której pracował własnie zamknięto. Dla takich ludzi jak on to było druzgocące podwójnie. Z jednej strony w okolicy nie było żadnej innej kopalni, więc zatrudnienie w tym zawodzie było prawie niemożliwe, a z drugiej strony, był ojciec już tak stary, że nie nadawał się do żadnego przyuczenia. Sami wiecie jacy są górnicy, szczególnie tuż przed emeryturą. To są starzy, zwyrodnilai fizole, którzy całe życie spędzili pod ziemią, a jeśli w życiu się nie urozmaica działalności zarobkowej, to człowiek staje się takim stalowym mechanizmem, co robi to, co mu zaprograowano. Oni po prostu jak pociąg, już nie zmieniają torów. Wigilia bez nawet tych trzech potraw, które matka zawsze gotowała, bez pracy u ojca, z perspektywą wiszącej w powietrzu tragedii, a nawet dwóch tragedii, była jak msza żałobna, ubrana w dreszcz strachu i niepewność, w wibrację zbliżających się piorunów - tych batów kablem bez opamiętania. Wiedziałem, że mój spokój może zakłucić wtargnięcie matki z kablem od radia albo od żelazka i będę musiał uciec z domu. Było zimno, gdzieś w okolicach minus dwudziestu stopni celsjusza i pełno śniegu na chodnikach i wokół ich. Wiedziałem, że jak nie będę w ciepłym miejscu, mogę nawet umrzeć. Matka wkroczyła do pokoju, tak jak podejrzewałem. Nie mogłem się postwić, dostałem z dziesięć razy, niby skryłem twarz rękoma i zwinąłem się w kulkę, ale matka wiedziała za dobrze jak sprawić, żebym cierpiał. Zaraz wyszła wyklinając mnie bardzo głośno. Wtedy ubrałem się w to, co miałem i z zakrwawionymi rękami, całymi posiniaczonymi uciekłem. Ona po prostu zabiła całą miłość we mnie, stałem się maszyną ustawioną na przetrwanie. Całe wspomnienie uderzyło nie tak mocno, że poczułem zapach krwi, pręgi na ciele odezwały się, jakbym tam był obecny, jednak mróz tamatej nocy mimo, że mógł mnie zabić, to działał uśmieżająco. Polubiłem wtedy zimę, te tony śniegu znieczulające ból. Ale byłem już tak psychicznie zmęczony, że zapragnąłem zamarznąć. Chciałem nie żyć bardziej, jak żyć. 
W pewnym momencie cały trans wywołany wspomnieniem minął, przez długą chwilę czułem jeszcze mróz na ciele. Te wspomnienia niszczyły mnie jak klątwa rzucona przez matkę zza grobu. Musiałem odbyć podróż. Wziąłem tym razem dość popularną tabletkę MDMA. One działają nieco inaczej od grzybów, trans który wywołują jest mocniejszy, nieco bardziej intensywny, a kolory i wzory które człowiek widzi, stają się bandażem i maścią na stargane serce i ciało. Odleciałem. Dobre jest w tych podróżach to, że zawsze po nich utrzymuje się dobry poziom dopaminy i serotoniny, ale też noradrenaliny, człowiek odczuwa dużo więcej spokoju, a przez to ataki paniki i wizji prześladowania nie pojawiają się nazbyt regularnie często. Czułem się wolny, bo szybciej zapominałem o spazmach z wizjami z dzieciństwa, miałem nawet więcej energii, by normalnie funkcjonować.

 

Autor: Dawid Daniel Rzeszutek

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tekst bardzo przejmujący, w niektórych momentach wymaga jednak dopracowania, ot choćby tytuł główny różni się od tytułu  powtórzonego w początkowym wersie.

 

Picie i bicie, bicie jako wyraz bezradności rodzica i ból... ból który zostaje (oby nie na zawsze).

Myślę, że bicie dzieci powinno być mocniej piętnowane. Niestety wielu ludzi obnosi się swoją kontynuacją tej metody wychowawczej i zyskuje w takiej dyskusji zwolenników. Osoby słabe, takie jak choćby rodzic alkoholowy, wybierają sobie z dostępnych wzorców ten nieskomplikowany, patologiczny "kabel czy pasek" i to boli podwójnie bo i fizyczność i psychikę.

 

Szkoda, że nie pojawiła się u Ciebie jakaś, nawet mikro iskierka nadziei na to, że ból odejdzie... ale to takie moje... Ty jesteś autorem i napiszesz to, co uznasz za stosowne.

 

Pozdrawiam :)

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Natuskaa Szczerze, to jest to ciąg opowiadań. Napisałem juz 4 i będę wrzucał sukcesywnie. Na tych czterech to nie koniec. Będę pisał więcej. I zdradzę, ze nie będzie całkiem smutno i mrocznie. Dynamika opowiadania musi być wzbogacona kontrastem, ludzie tak jak ty oczekują na lepsze, na cud. Kontrast tendencji opowiadania będzie dopisany. Ogólnie zbieram myśli, aby udekorować odpowiednio zakończenie. Muszę to zbudować na czymś wystarczająco ciekawym, żeby w tego gąszczu sam fakt uzdrowienia stał się wisienka, ale jednak by to tort był ważny.

To taki spojler. Ale chyba ciekawość tego jak to będzie napisane przeważa nad tragizmem faktu spojlera, czyli happy ending. Jak ktoś jest znawcą opowiadań i lubi zgłębiać konstrukcję, modelowanie pomysłów, poziom zaskoczenia określonymi motywami to i tak będzie miał zabawę. Tak naprawdę wskazuje miejsce wykopalisk mówiąc ze będą skarby, ale nie zdradzam ich szczegółów, które są nawet ważniejsze, bo to one opowiadają. Cieszę się, ze Ci się podoba. ZAPRASZAM PO WIĘCEJ WKRÓTCE!!!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • To prawda, zwykły rozkład dnia może być często nie do ogarnięcia, a ten na dworcu już niemożliwy do stworzenia go bez udziału systemów informatycznych, dlatego pewnie zmienia się tak szybko, żeby się niby do nas dostosować ;-) I tak znów od początku, jak to z sobą złożyć ;-)
    • Prolog   Zdzisiu Ochłapek, strasznie sapiąc, tupta zwyczajowo do lasu, ale tak zupełnie zwyczajowo, to jednak nie. Gryzie go w boże poszycie i chyba umysł, potrzeba pójścia właśnie dziś. Zatem przewiduje, że będzie świadkiem niecodziennych wydarzeń, zanim nastąpi, co ma nastąpić.    –– Ej, Ochłapku kochaniutki! Pomożecie w dźwiganiu ekologicznego chrustu, bo normalnie w krzyżu moje dyski trzeszczą. –– Ty mi tu stara babo, dyskami w dupie planu nie zawracaj. Śwignij miech w chaszcze, zaś idź precz na chatę. Jak pójdę w tył, to wezmę i ci do izby przytargam, chyba.      –– Ochłapku! Tyś dureń i nicpoń z brakiem piątej. Nie dziwota, że w głowie jeno klepisko. Przecie biegusiem, ktoś ukradnie, taki skarb. –– Jaki tam skarb, babo. Ciebie to by może ukradł, by jako strachawice na wróble, w pole wkopać. –– A z ciebie Zdzisiu, to sztacheta w płocie, ledwie by była, bo zmurszała jak wyschnięta kacza kupa.     Wtem wędrowiec ni stąd ni zowąd, jest na okrągłej, kwadratowej polance. Nie wie dokładnie, po co tu przyszedł, lecz coś mu świta, między drzewami i oczęta migocząc tarmosi. Nagle rumor jak dwie jasne cholery. Chwilowy, ciężki szum i Ochłapka drzewo prawie przygniata, bo akurat spada na Panią Śmierć, co siedzi nie pieńku, ale teraz w innej pozycji, kosę ostrząc.     Jednak poturbowana żyje nadal, bo trudno utłuc tego rodzaju paskudnicę, by padła na runo, bez życia. Spoziera naprzemiennie, na uwięzionego pod gałęzią, Zdzisia i błyszczącą, srebrną kosę, co na końcu ma fotkę uśmiechniętej czaszkuni, która z pewną dozą miłosierdzia, pyta:   –– No co Ochłapek. Masz jakie ostatnie życzenie? –– Tak mam –– odpowiada zapytany, nieco spłaszczoną facjatą.     Jakby z choinki urwana, przez las wędruje horda życzeń. Zbóje na zbójami lub gorzej. Lecz poczciwe to chłopy, jeno nigdy za żywota, szacunku i poważania nie zaznali. Tym razem jest inaczej. Bardziej zielono. To nadzieja rośnie wokół, w postaci drzew, chaszczy i różnych innych dziwów nieprzebranych za cokolwiek. Nagle pypeć na jednym z nosów i kłak w sumiastym wąsie, wyczuwają jęczącą zgrozę. Przywalone coś.     Horda życzeń podchodzi bliżej i widzi Ochłapka, wystającego w połowie spod gałęzi dorodnej, na której dzięcioł wciąż stuka. Widocznie nie płochliwy i dalszy ciąg wystuka.    Zbóje słyszą pytanie: –– Wyciągniecie?    Już chcą wyciągać, ale słyszą drugie pytanie, korygujące:   –– Czy mnie wyciągniecie? –– Owszem. Wyciągniemy –– wrzeszczą z uciechą. –– Dla szacunku i poważania, co ich czeka w mediach, za odwagę i empatyczne miłosierdzie, wobec Zdzisia Ochłapka, bliźniego naszego.      Pani Śmierć tymczasem wychodzi z krzaków, gdyż była za potrzebą i kosą macha w kierunku przybyłych.   –– Łaskawa pani, jeszcze nie teraz –– krzyczą przymilną prośbę, w ostatniej godzinie. My jeszcze nie docenieni. No jak tak można.    A widząc jednak , że nadal żyją, Zdzisia uwalniają spod przygniecenia. Wyciągnięty maca ciało, czy nie pogruchotane, ale nie. Zaczyna więc pokrzykiwać nieuprzejmie w kierunku zbójów, że jeno dla sławy i poklasku, dobry uczynek przyszło im zmaterializować.     Życzeniom głupio z tego powodu, bo honorni mimo uchybień, takich czy innych, więc biegną żwawo w kierunku miecha z chrustem, by kobiecinie do izby zatargać. No teraz nas docenią –– myślą po cichu, kiedy to sens pierwotnych poczynań, do nich wraca. Lecz w tym samym czasie, śmierć kosą świszczy, która życie zbójcom odcina, w postaci głów. Jednocześnie uwolniony bliźni, z owej krainy wstaje wypoczęty, bo po takich ciekawych przeżyciach, to jak to nie być. Zakłada paputki...         Epilog    Zdzisiu Ochłapek, strasznie sapiąc, tupta zwyczajowo do lasu, ale tak zupełnie zwyczajowo, to jednak nie. Gryzie go w boże poszycie i chyba umysł, potrzeba pójścia właśnie dziś. Zatem przewiduje, że będzie świadkiem niecodziennych wydarzeń, zanim nastąpi, co ma nastąpić.
    • No i to jest "dobre". Piszesz, że bez sensu całe to pisanie, a Ci piszą dalej, ze fajny jesteś i się podwieszają. Czarna komedia. No, ale takie to jest właśnie.  Pzdr.    
    • Żyjemy na przyłączach. Rosły tu krokusy złote, istny cud. Wierzba, jeszcze niepłacząca, obejść kot dogląda.   W cieniu bloku zwierzę i jego staruszka. Dla niej demonstruje wigor, rytm codzienny, puls.   I tak sobie myślę: pewnie za dwa zdania ktoś nas tutaj zamknął w wielkie zapytania —   Kto z was w ślepym pędzie, a kto dla nazwiska, a komu miłości chciało się z urwiska?   Chwytasz bez pardonu w słowny archipelag wysp samotnych na żer do adresu: nieład   ***   Wciąż mała wierzba Obok gąsienic — Żyjemy na przyłączach  
    • Różowe policzki. Twarz oblana  łzami. Dziwny błysk w oku i tajemniczy gest.            … Śpiewasz jak syrena. Rymy, metafory unoszą do nieba.        … Jesteś moją wróżką.              
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...