Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Link do mojego bloga literackiego:

 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

walecznych psów

 

 

 

Link do mojego kanału na YouTube:

 

 

 

Miniatura, bo jednoaktówka.

 

 

Apokalipsa

 

SCENA I

(Na polanie.)

 

(Jan Spokój, obserwator nieba, diabeł)

 

Jan Spokój

(Do siebie.)

Czuję – powietrze się zmienia.

Podłoga grzać się zaczyna.

Ach! Już nic nie ma znaczenia!

Smutny, kto rządy poczyna.

Drzewa na wiór wysychają,

Więdną kwiaty, trawa gnije;

Wszystko, wszyscy umierają!

Ziemia… – Ziemia już nie żyje!

 

(Przychodzi obserwator nieba.)

 

O, witaj! Wiesz, co się dzieje?!

 

Obserwator nieba

 

Tak. Wiatr mocny właśnie wieje,

Co przed godziną spostrzegłem!

Zatem raz w niebo spojrzałem

Przez mą, specjalną lunetę.

Czy wiesz, co wtedy ujrzałem?!

Lecą na naszą planetę

Kamienie, chociaż niewielkie,

Lecz czytałem książki wszelkie…

 

(Po chwili.)

 

Ty poległeś, ja poległem!

Pyłek mały, w ogniu cały

Zniszczy kiedyś tę planetę!

Zobaczyłem tenże mały

Pyłek przez moją lunetę…

I ten pyłek rozpoznałem!

Ach! Jakież ja plany miałem!

 

(Upada na ziemię i zaczyna głośno, gorzko rozpaczać.)

 

Nie myślmy już o wygodzie!...

Biedny człowieczy narodzie!

 

Jan Spokój

 

Apokalipsa nadchodzi!!!

Nie do wiary, lecz… nadciąga!

 

(Z podziemi wychodzi diabeł.)

 

Diabeł

 

Niech tak będzie, samoluby!

Pragnęliśmy waszej zguby!

 

Jan Spokój

 

Jeszcze z podziemi wychodzi…

Wąż! Niech ktoś go tam więc wciąga!...

Z powrotem! Ja też się lękam,

Bowiem w przeszłości grzeszyłem!

Trzy razy dziecko obiłem!

 

(Rzuca się na kolana, wpada w gorzką rozpacz.)

 

Boże, teraz… Teraz klękam!

Przebacz mi, przebacz… O, Boże!

Czy cierpiętnik skończyć może

Razem z czartem w jego domu?!

 

(Po przerwie.)

 

Komu pomóc mi?! Ach, komu?!

 

(Rozpacza jeszcze głośniej.)

 

Diabeł

 

Wyście mózgów swych jeńcami!

On was samych nienawidzi,

Zatem koniec! Koniec z wami!

Każdy z was nic już nie widzi!

 

(Wraca do podziemi; dziura w ziemi zasypuje się.)

 

 

 

 

 

SCENA II

(Na polanie; pięćdziesiąt minut później.)

 

(Jan Spokój, obserwator nieba, lekarz, chirurg, mózg obserwatora nieba, mózg Jana Spokoju)

 

Obserwator nieba

 

(Wstaje; z trudem powstrzymuje łzy.)

 

Patrzę ja przez swą lunetę…

Pyłek zaraz tutaj spadnie!

– Pogrzebie naszą planetę!

Boję się, że skończę na dnie!

 

Jan Spokój

 

Też go widzę, gdyż uderza!

Już ze skorupą się zderza!

Popatrz! Substancja czerwona

Kopułę tutaj stworzyła.

 

Obserwator nieba

 

Więc już nas wszystkich zabiła!

Cała Ziemia jest zniszczona!

Nie widać nieba nad nami,

W które to całymi dniami

Patrzyłem, bo to ma praca.

Ach! Wysoka była płaca,

Wszakże teraz… Co mi z tego?!

Strasznie grzeszyłem! DLACZEGO?!!!!!

Człeka prawie ja… zabiłem!!!

Samego siebie zniszczyłem!!!!!

 

(Po sekundzie.)

 

Tedy nic mi nie zostało

I nic chyba mieć nie będę,

Nawet, gdy włóczni dobędę

I… Cóż to się ze mną stało?!

 

(Nadchodzą lekarz i chirurg.)

 

 

 

Lekarz

 

Mózg twój kłóci się z twą duszą,

Przez co członki twe się kruszą

I nie widzisz, czym jest życie!

 

Obserwator nieba

 

Dla mnie gnicie!... Dla mnie gnicie!

 

Lekarz

 

Prędzej bez mózgu byś przeżył

Niźli zeń chmurek być dotknął!

On znów chce, byś ty się potknął,

Abyś kogoś też uderzył!

Słyszę ja jego wołanie,

Lecz chirurg go wydostanie!

 

Obserwator nieba

 

On już przybyć tu nie zdąży!

 

Lekarz

 

Przecież wokół ciebie krąży!

Potrafi wszystko otworzyć,

A potem – z powrotem złożyć.

 

Chirurg

 

Dam ci teraz znieczulenie

I dla wygody – uśpienie.

A!... I wszystko ci odkażę!

Mózgowi twemu pokażę!

 

(Operuje.)

 

(Po operacji.)

 

Chirurg

 

Teraz jeszcze li Jan Spokój…

Na świecie mógłby być pokój!

 

(Operuje.)

 

(Po operacji.)

 

Mózg Jana Spokoju

 

Ty zły…, okrutny człowieku!

 

Mózg Obserwatora nieba

 

My jesteśmy szatanami,

A ty pragniesz walczyć z nami!

Zginiesz, mimo swego wieku!

Apokalipsa nadeszła,

Zaś twa radość… nie, nie przeszła!

 

(Mózgi przybierają postaci szatanów, czyli swoje prawdziwe i uciekają w głąb Ziemi.)

 

Chirurg

 

I jak się teraz czujecie?

 

Jan Spokój

 

Lepiej niźli w lipcu, w lecie!

 

Obserwator nieba

 

Czuję – płacze moja dusza!

 

Jan Spokój

 

Moja wciąż się trzęsie, wzrusza!

 

Razem: Jan Spokój i Obserwator nieba

 

Dziękujemy, dobry panie.

 

Obserwator nieba

 

…A okropność wnet się stanie!

Czerwień w lawę się zamienia.

Sięgnijmy więc po wspomnienia,

Bo już na nas, tu – opada.

Ból chwilowy zaraz zada,

A każde stworzenie – zginie…

Ziemia? Może tylko zgnije?

Niech Bóg grzechy nam przebaczy

I otrze łzy po rozpaczy.

Bardzo nam, Boże, zależy.

Niech każdy w ciebie uwierzy!

 

(Lawa opada na ziemię; wszyscy umierają.)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Jak się nazywasz? Alkione, prawda? Bo tak właśnie się nazywasz? Nikt nie znał twojego imienia aż do teraz. Opada w chmurze gryzącego kurzu zasłona tajemnicy. Po miliardach lat. Po całych eonach dekad niczym wieczność. Mimo że w przestrzeni jeszcze do końca niewyśnionej… Zatem, powiedz mi, bo tamto nie uzyskało żadnego poklasku, podoba ci się czy nie? Mów szczerze. Masz, naleję ci czegoś mocniejszego. Może rozwiąże ci się język i popłyniesz wartkim potokiem słów. Tylko przesuń się trochę w bok, bo nie widzę księżyca w pełni. Widzę jedynie twoją twarz usianą księżycowymi kraterami. Albo może to ty nim jesteś? Jesteś nim, prawda? To ty jesteś tym księżycem, który wkrada się chytrze srebrną smugą blasku? A zatem mówię do księżyca, nadając mu nawet imię. A zatem…   Tu przerywam na chwilę pisanie, albowiem słyszę jakieś stukania i szurania krzeseł dobiegające z książkowych półek regału. To bohaterowie powieści próbuję wydostać się na zewnątrz. Kołaczą się i wyją jak te psy uwięzione w klatkach. Książka spada na podłogę. Jedna. Druga. Trzecia… Spadają, furkocząc w locie skrzydłami rozbieganych nerwowo stronic. Wzniecają pył zakrzepły przez lata… I znowu cisza…  Cisza, aż w uszach dzwoni. A więc to był jedynie krótki zryw rzeczywistości. Chwilowy błysk pamięci. Tylko takiej enigmatycznej. Zatajonej.   Zatem wchodzę po półkach jak po drabinie. Wspinam się, poruszając wieloma odnóżami, aby dosięgnąć czułkami drgających gwiazd. I kiedy tak osiągam powoli szczyt słyszę jakieś polemiki dobiegające z ciemności. Ktoś się z kimś sprzecza. Spoufala. Kłóci… Muskają mnie słowa, jakby zimne usta całowały skronie. Zamknięte powieki… Okrywam się koszulą z wilgoci i pleśni. Upodobniony na kształt ekscentrycznej ćmy, która wciska się na powrót do kokonu  poczwarki. Zapadam w letarg…   Kiedy się budzę, w dole słychać trzaskanie podłogowych klepek od czyichś kroków. Ktoś bez wątpienia chodzi w tę i z powrotem. Jakby w zadumie. Ale będąc na górze jestem bezpieczny. Nie dosięgną mnie niczyje myśli. Chyba, że jakiś olbrzym o wzroście strzelistej topoli i wiotkich ramionach. Kołyszą się. Kołyszą się za oknami drzewa. Tak blisko i tak strasznie daleko. Na wyciągnięcie ręki. Kołyszą się całe szpalery, te prawdziwie i te urojone… Światła ulicznych latarni żółkną jeszcze bardziej jak woskowe ciało nieboszczyka szykującego się do kolejnej próby wniebowzięcia. A więc jestem w górze. A więc się przepoczwarzam. Albo raczej dopoczwarzam. Wracam do początku. Do nadmiaru niewiadomego piękna. Księżyc przesuwa się. Coraz bardziej odchyla… Odchyla… Odchyla… Coraz bardziej odchyla… Aż trzeszczą wszystkie kości i stawy. Albo ta twarz czyjaś. Nieustalona w rysach.. Absolutnie obca. Niczyja… Oświetla wszystko wartkim potokiem blasku. Posrebrza nawałą pikseli mżące krawędzie przedmiotów… Po lewej stronie rozgrzebane łóżko. Odsunięte na środek krzesło… Po prawej… Na stoliku zwietrzały skrawek papieru. Wazon pęknięty na wpół. I rozsypane wokół okruchy czerstwego chleba…    A więc ktoś tu był. Kto taki? Ktoś coś zaczął, ale nie skończył. Rozsypał się w proch. Zwietrzał jak ta karetka papieru z okruchami nic nieznaczących słow. I widzę siebie. Koło stołu. Siedzę pod ścianą z kolanami pod brodą. Ale nie poznaję do końca, albowiem kościste truchło zatarł w połowie czas. Pod płachtą pajęczyn. Wrośnięte korzeniami w ziemię. Połączone ze ścianą. Z żeliwnymi rurami rozgałęzionymi pod stropem, jakby pępowinami z krwiobiegiem matczynego ciała. Wszystko znieruchomiałe i martwe od wieków. Od całych tysiącleci… W absolutnej ciszy gwiazd. W głębokim oddechu nieskończonej nocy…   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-13)      
    • @beta_b Bo na tych złożach, zorza dodana Po na powrozach, tak wyczekana   Bardzo dobry wiersz Zostaje w głowie   Pozdrawiam miło, M.
    • @Andrzej P. Zajączkowski Kolejne strofy, na przecinek Kolejne chwile, łap oberżynę   Bardzo wartościowy wiersz   Pozdrawiam miło, M.
    • @Jacek_Suchowicz I te marzenia, tak doniesione I te pragnienia, będą skończone   Fajnie. Miękko. Z polotem   Pozdrawiam miło, M.
    • @liwia Na sadzenie, po co spory Rozsadzenie, to opory   Ciekawie napisane Podoba mi się :)   Pozdrawiam miło, M.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...