Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Skyrim

 

Na niezliczonej ilości Planet w Multiwersum Protoplastami pierwszych Smoków były Dinozaury

Opisywany poniżej Świat nazywa się Skyrim i jest zamieszkały przez cztery Gatunki Dragonów, czyli wysoko rozwiniętych Cywilizacyjnie Gadów.

Planeta Skyrim na której Żyją Dragoni jest w przybliżeniu 2,4 razy większa od Jowisza, rok trwa tam około 27 lat Ziemskich, a temperatura nie spada nigdy poniżej 40 stopni Celsjusza. Dzieli się ona na 2 kontynenty i 17 pod kontynentów. 

Roślinność przypomina Ziemskie Lasy Równikowe z tym wyjątkiem, że jest o wiele większa i jeszcze bardziej zróżnicowana.

Jakie rodzaje Smoków tam występują i czym się różnią?

Najliczniejszym Gatunkiem Dragonów są średniej wielkości Smoki Zielone. Odżywiają się One wyłącznie Roślinami, posiadają trzy palce u dłoni i są nielotami. Mają łagodne usposobienie i pragmatyczne podejście do Życia. Zajmują się głównie usługami i rolnictwem. 

Czerwone Smoki należą do Gatunku latających mięsożernych Dragonów. Są mniejsze od Zielonych Smoków i mają czteropalczaste dłonie. Cechuje Je wojowniczy charakter oraz zamiłowanie do używania broni dystansowej, walczą w grupie. 

Największymi i najsilniejszymi spośród wszystkich Dragonów były od zawsze Smoki Złote. Są wszystkożerne, potrafią latać, a ich dłonie mają po sześć palców. Bywają nad podziw inteligentne, często też bardzo okrutne.

Najbardziej zdumiewającą odmianą Dragonów są zdecydowanie Smoki Tęczowe. Wieleset razy mniejsi Sanitariusze odżywiający się pasożytami, które gnieżdżą się pomiędzy łuskami Olbrzymich Kuzynów. Używają kamuflażu zmieniając dowolnie kolor łusek, mają piękne i szerokie skrzydła, a zamiast palców posiadają pazury.

 

Historia Świata Skyrim to historia wojny między Złotymi Dragonami o Przywództwo i jak największą Władzę, oraz roli jaką odegrali w niej Malutcy Sanitariusze na drodze do Pokoju

Hierarchia Dragonów od samego Początku istnienia Cywilizacji, zaczynała się od Złotych Smoków, które prześcigały pozostałe Gatunki w mowie jak i w umiejętności Manipulacji. Były bardzo dobrze rozeznane w zarówno słabych, jak i mocnych cechach swoich podwładnych. 

Czerwone Smoki najczęściej szukały przywództwa u większych i silniejszych Braci i były dobrze opłacane, natomiast Zielone Smoki łatwo szło kontrolować za pomocą Strachu i Religii.

Tęczowe Smoki były ignorowane, ponieważ nie wytworzyły własnej mowy czy pisma i poprzez brak możliwości jakiejkolwiek komunikacji, niewiele znaczyły w oczach Wielkich Kuzynów

Historia wojen, sojuszy czy też odkryć naukowych i intelektualnych jest bardzo podobna do Naszego Świata, tak więc przejdę od razu do Historii pewnego Złotego Smoka o nazwie Blaudrag. Ów Dragon wywodził się z majętnej Rodziny i od Pisklęcia fascynował Go świat Tęczowych Smoków. Po wielu latach obserwacji wysnuł On nawet hipotezę, że Smoki Sanitarne zamiast mową werbalną, komunikują się za pomocą barw. Niestety nie był w stanie tego udowodnić, pomimo zanotowania wielu przykładów istnienia wśród Nich zachowań społecznych oraz planowanych w Czasie i wynikających po sobie działań. 

W Smoczej Księdze (Świętym Piśmie spisanym u początku Cywilizacji) było zapisane i zakorzenione głęboko proroctwo o Dragonbornie czyli Dragonie, który Zbawi Świat Skyrim i przyniesie Pokój po wsze Czasy.

Zapisane było tam również, że Dragonborna będzie można poznać po Jego łuskach, które będą jaśnieć we wszystkich barwach tęczy, a Wzrokiem obejmie On tak samo Wielkich jak i Najmniejszych tego Świata.

Blaudraga od zawsze fascynował fragment proroctwa z opisem Smoczego Zbawiciela i Osobiście uważał, że Smokiem tym będzie właśnie jeden z Tęczowych Braci

W końcu po wieloletnich próbach komunikacji, kiedy to próbował naświetlać łuski dokładnie dobranymi kolorowymi filtrami, Tęczowe Smoki zaczęły reagować na próby nawiązania "dialogu", dostosowując barwy swoich łusek do tego samego koloru co światło. Następnie w odpowiedzi zmieniały ubarwienie kamuflażu na konkretny odcień. 

Po latach nauki nowego języka, Naukowiec został  przyjęty do Rodziny Tęczowych Smoków, a wieści o Dużym Bracie, który stara się z Nimi porozumieć, rozeszła się falą kolorów w mikro Świecie Skyrim. Blaudraga niezauważenie odwiedzały codziennie miliony Tęczowych Smoków pokazując się mu w licznych grupach, wyłącznie wtedy, kiedy był sam. Z Czasem Młody Uczony poznał znaczenie wielu kolorów, a oto niektóre z nich:

 

Jasnobłękitny oznacza Niepoznane, Duchowość, Zaświaty itp. 

Jasnofioletowy oznacza Umysł, Mądrość, Wiedzę itp.

Jasnopurpurowy  oznacza Miłość, Dobroć, Poświęcenie itp.  

Ciemnoczerwony oznacza Życie, Ciało, Zwierzęta itp.

Ciemnozielony oznacza Ziemię, Naturę, Roślinność itp.

Ciemnożółty oznacza Kłamstwo, Pychę, Chciwość  itp. 

 

Młody Dragon przy pomocy aparatury nauczył się rozmawiać z Sanitariuszami, powoli poznając ich Świat. Okazało się, że Tęczowe Smoki mają doskonałą Pamięć i pomimo, że nie używają pisma potrafią za pomocą kolorów Uczyć i przekazywać Historię swojego Gatunku lepiej, niż Ich Więksi Kuzyni za pomocą liter. Z matematyki bardzo dobrze rozumieją geometrię, ale to co Blaudraga zdumiało najbardziej, to Ich doskonała znajomość Smoczej Księgi i własne Zrozumienie proroctwa o nadejściu Dragonborna. Z Czasem Malutkie Smoki wytłumaczyły Blaudragowi plan w jaki sposób to się stanie i że to właśnie On będzie pełnił rolę Zbawiciela. Miliony Tęczowych Smoków okryją Go niczym płaszczem, zmieniając barwy swoich łusek i tworząc iluzję wielobarwnego Wielkiego Smoka, tak jak jest to opisane w Księdze

W takiej Postaci będzie odwiedzał każdego Dragona, który sprawuje Władzę przekazując poselstwo i ostrzeżenie ze Świata Mniejszych Braci, a brzmiało ono następująco:

 

“Każdy panujący Dragon ma wyzbyć się bogactwa materialnego i zdusić w sobie żądzę Władzy nad innymi Smokami, a każdy bez wyjątku zacznie przestrzegać przykazania, które brzmi: "Nie zabijaj", dosłownie je interpretując i stosując się do niego bezwarunkowo. Jeżeli któryś ze Smoków złamie umyślnie i z premedytacją ten zakaz, odbierając Życie innej Istocie lub zacznie chorobliwie się wzbogacać, to Tęczowe Smoki przestaną pełnić nad Nim swoją posługę i prędzej czy później zginie On od Pasożytów.”

 

Taka właśnie jest historia Dragonborna, Wędrującego po Świecie Skyrim Zbawiciela o Szczerym Sercu, nieposiadającego majętności, lecz bogatego w Mądrość Maluczkich, których w końcu dostrzegł i zaczął słuchać Świat Gigantów.

 

"

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

"

Malukah

 

 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...