Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Odlot na Plecionkę Światów


Rekomendowane odpowiedzi

Trochę inna wersja, dawnego tekstu

 

 

 

Pierwszą, dziwną sytuacją w owej krainie, która rzuca misie w oczy. No właśnie. Misie, a właściwie jeden. Dostrzegam białą chmurkę na zielonym niebie. Zmienia misiowe kształty, molestując baranka na wszystkie strony, gniotąc cumulusową wełnę. Nagle ogłusza ślimaki uszne, zdecydowany ryk mrożonego niedźwiedzia, z ogromnym banerem: lodowce topnieją!

 

–– Zaraz cię zjem, ludziu –– misiuje paszczą.

–– A takiego –– odczłowieczam swoją, pokazując środkowy ząb.

 

Pewnie pragnie zaatakować, gdyż zrobił przysiadł startowy na tłustym, zimnym zadzie, zapewne w celu spożycia mej skromnej osoby. Nie może jednak, gdyż promienie słoneczne, plotą trzy po trzy płonące ogrodzenie, okrążając agresora wokół. Zniewala go wrzącymi prętami, a ponadto łańcuszkami przelatujących, nadpalonych puszek, z konserwami pieczonych fok wewnątrz.

 

Szamocze futrem, wygina pręty z apetytem, parząc łapy, aż kłaki wychodzą na zewnątrz oraz małe morsy z odstających uszu, z nadgryzionym, nie wiadomo czym. Możliwe, że misiu jest teraz głuchy, jak lodowy, topniejący pień.

 

A wspomniane morsy właśnie wystukują wielkie kropki na nieboskłonie, wiadomym alfabetem. Stukanie płoszy coś, lecz nie wiem, co, a jedna z krop, ćmi krągłością słońce. Wrze całkiem wściekle, wywołując burze oraz wnerwione pioruny. Szary mrok ogarnia wszystko lub nawet więcej, jeśli da radę, ciemnym całunem. Nie wiele myśląc, zwijam pulsującego paskuda w rolkę i wyrzucam do skośnego świata, schowanego w strunie gitary z chwytami. Pragną mnie złapać, rozczłonkować gryfem i zaprosić misia na obiad, wreszcie po ludzku przyrządzonego.

 

Lecz nagle martwa wstęga rzeki, zmartwychwstaje z koryta, a jej ruchy są bardzo płynne. Ogromny rozszalały diabeł marski w kształcie młyńskiego koła, szaleje niczym pijany chomik, co to biega w kołowrotku. Trzyma w trzeciej łapce parasol, bo z pozostałych wyskakują białe myszki, których więcej i więcej. Nagle pyk pyk znikają, tylko jasne dymki z ogonkami zostają. Czarci obszar wodny, nadal bulgocze po łukowatych bokach, a ryby oprócz gadania, zyskują możliwość śpiewania, strasznie fałszując historię, aż skołowane raki, biegają do tyłu, przodem.

 

–– Tra la la –– rybują wesoło.

–– To już lepiej gadajcie –– ludziam ustami.

 

Wtem zyskuje pewność, że cała planeta spłaszczona niemiłosiernie, robiąc siebie nie w konia, jeno w cienki talerzyk. Zatem biegnę z ciekawością podwieszoną do gałek ocznych, na kraniec świata. Siadam na krawędzi. Dostrzegam bezmiar kosmosu i dwa walczące – twist w twist – słoiki truskawkowych konfitur. Poprzez wycelowane dziury, wyrzucają ze słodkich wnętrz, różowy gęsty mus, by zakleić przeciwnikowi nalepkę, żeby stracił tożsamość i nie wiedział, co jest grane na wszechświatowych harpiach, zgniłych jabłek.

 

Nagle dostaję odłamkiem bitwy. Zawieruszoną szypułką z dyndającym, cukrowym barankiem. Wierzga rogami tak, aż mechaci własną wełnę. Widzę też wirującą galaktykę spiralną, opaćkaną słodką mazią i wykręcaną Drogę Mleczną, z której wycieka mleko, z dodatkiem ciemnej materii, robiącej za kakao. Ponadto czuje podmuch i muskające gwiazdy. Zauważam też kometę z reklamą: „Pij piwo, póki nie ma odlotu, tak jak ja.” Po chwili bezczasu, przywala mi ogonem prosto w dziurkę od nosa, tak figlarnie, że zaczynam chichrać jak głupi do ciała niebieskiego.

 

–– Cha cha cha –– chacham sobie.

 

Chachanie przerywa supernowa. Bezczelnym wybuchem, tłamsi karłem chachanie, aż go zmienia w zwykły półgębek.

 

W tle zwisających stóp, majaczy błękitna planeta. A zatem jestem tu. Daleko od domu, lecz bliżej kosmicznego szaleństwa. Sytuacja raptowne przybiera pozę, wcale nie kuchni, lecz niepokoju. Nie ma góry i dołu, w sensie stricto. Czuję za sobą ciężkie stąpanie i łapczywe sapanie. Przekonany, że to zamrożony niedźwiedź, płoszę umysł trwogą.

 

A to tylko pan ze skarbówki. Pragnie podatku od możliwości podziwiania dziwów. Płacę kartą zbliżeniową do białego karła – tego samego, co mi uśmiech pokancerował – ale za bardzo, bo ją przegryza zgryzem, wyciosanym z bieguna południowego, aż biedny konik pada jak długi, których nie spłacił.

 

Rozjeżdża go spychacz skarbowy, a mnie chce zepchnąć z krawędzi świata. Kieruje nim mucha o trzech skrzydłach ściągających, a wielooczne oczy niczym kiście winogron, zwisają po bokach, oblane czekoladą, płynnym karmelem i musem jabłkowym, z ledwo zipiącymi robaczkami, co marudzą wesoło:

 

–– E tam… w zwykłym sadzie, było spoko. A tu co? –– marudzi pierwszy.

–– Tu nawet pytanie: co, nie ma sensu, nie ma sensu –– dodaje drugi.

–– Nie dodaje trzeci, gdyż wpadł pani szofer w oko, by utonąć w źrenicy

 

Na szczęście atak spychacza uniemożliwia linijka. Przecina jadącego agresora ostrą dziurką, bo pragnie zmierzyć długość swoich wspomnień, tęsknot, niezapłaconych podatków oraz innych, wszechświatowych głupot. Jakoś nie może tego zrobić, gdyż ryby przeraźliwym wrzaskiem, pękły jej słuch na całej długości. Nie zostaję zepchnięty poza krawędź, ale buty mi odpadają i wlatują do czarnej dziury, z której próbuje wychynąć świetlisty ludzik, gdyż uczciwy i chce zgubę oddać właścicielowi. Nie może biedny. Nieruchomieje na horyzoncie zdarzeń, co mu przywala martwym czasem po twarzy. Po kawałku bezczasu, uderza go drugi i za chwilę są pogniecioną kulką światła.

 

–– Pieprzone czarne dziury. By tylko wciągały. –– słychać spłaszczone, cienkie głosiki.

–– Z czasem jej minie.

–– Akurat. Nie tu.

–– No tak.

 

Niespodziewanie planeta wraca do kulistości. Kulam trochę ciało, a gdy wstaje obolały, widzę ogromny, zawzięty spinacz. Lśni srebrzyście, między biurkiem, a czasoprzestrzenią do ucieczki. Coraz bardziej wyprostowany, w krwiożerczy szpikulec, pobudza do odlotu. Nagle nieboskłon zniża nieprzyzwoicie pułap. Czuję jak włosy pieszczą frywolnie przelatujące śmieci, meteoryty oraz inne satelity. Aż mi staje na ten widok.

 

Przed oczami, ostatnia wizyta u fryzjera oraz lecąca tubka pasty do zębów, z podwieszoną sztuczną szczęką oraz babcią wrzeszczącą niewyraźnie, która chce ją złapać i włożyć, by ugryźć kawałek karmelu z resztek spychacza oraz zlizać cukrowe futerko rybobarankom i pobiegać w pierścionku wody, by schudnąć. Dziadek też szybuje na fajce, a z cybucha wystaje kawałek dymu i dziadkowe, pykanie na strunach. Z wnętrza słychać wnerwione pokrzykiwania, zawiniętych światów.

 

–– Proszę nam nie stukać w łukowate sufity. Kultury trochę.

–– To o nas? –– pytają kulturalnie, kultury bakterii.

–– A wy tu skąd? –– pytam grzecznie.

–– Z Gminnego Środka Domu Kultury.

–– A nie przypadkiem z innego?

–– Przypadkiem nie.

–– Aha.

 

Wtem mrok jasny nastaje i sytuacja powraca nie ta sama. Ogrom pomarańczowej łąki, przygniata ciężko od dołu. Błękitne łany pyrozbóż, falują dobrodusznie, lecz coś w powietrzu wisi. Widzę zwykłego trupa na kłosie. Taki tyci malutki, obgryzany przez motyle. Czuć zapach inny niż zazwyczaj i słychać przemożny, klekoczący hałas. Na horyzoncie dostrzegam szarą, falującą masę.

 

W miarę jak jest bliżej, już wiem co to. Horda wysokich, przystojnych pod chmury, kroczących szkieletów z dyndającymi resztkami ciał, niebieskich też. Mają kolorowe, żółte czapeczki na kosmoczaszkach i sztywnych włosach i hula hop na wspomnieniu bioder. Przytłaczają wiecznie taneczną postawą.

 

Co racja,to racja. Faktycznie groźnie tańczą, aż woda chlupocze w miednicach. Biały misiu, ucieka w popłochu na tyły klatki. Jeden ze szkieletów wyciąga zwierzątko kościową dłonią. Wydusza mięso i gnaty, by po chwili ofiarować wybrance, mówkę na twarde dłonie, gdyż chłód atakuje, cienkie rączki, ślicznej trupcianki. A taniec trwa nadal. Niektóre grają na piszczelach, skoczne takty marszu żałobnego. Tak bardzo skoczne, że z wielu spadają mięsiste szczątki, z głośnym plaśnięciem, aż dostaje odłamkiem ślepej kiszki w oko.

 

Przez chwilę, niewiele widzę. Wtem jeden pieszczoch przytula kościanym klekotem, rozkład jazdy pociągów. Widocznie czuje w nim bratnią duszę. Rozkład wierzga niemożliwie i przywala agresorowi opóźnieniem o sto dwadzieścia minut. Inny kościotrup robi przysiad. Może pragnie defekacji. Tylko nie wiem, skąd mu wyleci i co.

 

Nagle dostrzegam ogromną czaszkę. Rosną na niej wskazówki zegara, a z oczodołu wyskakuje kukułka, w połowie rozłożona na sprężynce i kuka przeraźliwie północ. Aż przychodzą, o dziwo, zwykłe bociany, gdyż chcą sobie poklekotać do rytmu, ale klekot luźnych gnatów, je całkowicie zagłusza. Odlatują wnerwione do wrzących krajów. Na szczęście niestosowna sytuacja, rozmazana po kościach, szybko znika. Tylko łąka zostaje i ocalałe żaby miodne, marynowane w ciemnej, gęstej próżni.

 

Trochę spokoju, myślę sobie.

 

Ale gdzie tam. Atakuje mnie wielka księga, nie wiadomo skąd. Otwiera i zamyka szeleszczącą paszczę. Wewnątrz nie straszą zębiska. To jakiś głupawy tekst. Nie wiem, co gorsze. Na wszelki upadek, uciekam spłoszony, gdyż chce mnie pożreć, ostrymi jak brzytwa akapitami oraz durnowatą treścią. Wylatują z niej literki, przecinki i krwiożercze orty.

 

Okrążają ze wszystkich stron. Nie mogę złapać oddechu, nawet łapką na motyle. Wirują wokół i zaczynają dusić oraz szarpać jabłko Adama, chociaż tak naprawdę, moje. Kartki też są agresywne. Na szczęście rzeka przypływa i rozmacza część wroga, na wilgotną miazgę. Nagle widzę barany. Zaczynam liczyć lub one mnie. Chyba zasypiam na ćwierć gwizdka. One na pół.

 

Widzę tytuł atakującej książki, lecz niezupełnie wyraźnie. Spływa z lepkiej okładki i strasznie cuchnie. Ktoś mnie szarpie za rękę. To ogromny biały karzeł, jeszcze bielszej mysz oraz chomik , spychacz i mgławice uplecione z podatków. Biorą wspólny ślub na łyżce. Co? Jaki ślub? Na jakiej łyżce? Nadal jestem szarpany. Przestańcie mi zawracać gitarę. Skąd ta żółta mgła? Biało wokół.

 

Mogę ruszać rękami, mogę ruszać nogami, na szczęście inne członki działają, chociaż coś użądliło mi rączkę, cienkim czymś. Co ja w ogóle gadam? Słyszę głosy o jakimś autorze i ogólne zamieszanie. Widzę białe anioły. Falujące, oskubane skrzydła. Czuję podmuch na wszystko i jest mi nagle, błogo, ciasno, spokojnie, a miękkie ściany kosmicznej pustki...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Corleone 11↔Dzięki:)↔Ech... w takim pokręconym świecie, trudno rzec, co jest niedociągnięciem, a co celowym czymś lub faktycznie→nie! Tym bardziej, jak biedna interpunkcja, w tym całym  zamieszaniu, ma odnaleźć swoje zasady, w odstępowych pomyłkach:)↔ To fajnie, że jest jakaś całość. W przeciwnym wypadku, bym nie mógł przestać pisać:)

Aż musiałem zrobić edycję, bom nie zawsze kumaty w pamiętaniu.

Pytanie↔Co to znaczy→Mecenasi?

 

 

 

 

 

 

Pozdrawiam:)

Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Corleone 11↔Też życzę dobrego czwartku, ale już niestety, w mniejszej ilości sesji wieczornej, gdyż pomału duchy wychodzą  na żer i zaczynają mnie odgryzać od doczesnego świata:)

Książkę?→ Hmm... gdyby ktoś wybrał kiść opowiadań i wydał... to nie mam nic przeciwko. Lecz chciałby zachować anonimowość na tym padole.

Pozdrawiam jako żyw póki co.

^(*_*)^ →jeszcze nigdy nie byłem aż takim złodziejem *<:~)

 

 

 

Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Dekaos Dondi

   Wobec duchów, które przychodzą niezapowiedziane, trzeba być ostrożnym. 

   Sam musiałbyś wybrać te opowiadania i zaproponować wybranemu wydawnictwu; pod zmyślonymi personaliami dla zachowania wspomnianej przeze Ciebie anonimowości. 

   Po prostu chcę, aby portal nadal mógł funkcjonować bez większych przeszkód ^(*_*)^ .

   Serdeczne pozdrowienia. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Corleone 11↔Ech... chyba zrezygnuję z wydania książki, gdyż bym nie udźwignął ciężaru sławy i molestowania medialnego. Chociaż w sumie, gdybym dostał Nobla, to mógłby częścią noblowego, Portal wspomóc.  Zresztą z wyborem miałbym problem, z uwagi na różne zmiany, jakie by kusiły, gdybym przeczytał po jakimś czasie. To by musiało "obiektywne oko"

Też serdecznie↔*^(*_*)^*

 

 

***

 

Wiesław_J.K↔Dzięki:)↔Czasami mam wrażenie kołowrotka, co cały czas haczy, o sklepienie umysłu. No chyba, że akurat nie znajdzie:))

Jeszcze własne melodyjki układam. To już zupełnie, w tego typu kwestiach.

Nie mówiąc o innych:))

Pozdrawiam:~)

 

 

Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

@Dekaos Dondi

 

@Dekaos Dondi

Idzie człowiek przez życie z kieszeniami pełnymi życzeń, marzeń, z plecionką takich światów, bajecznych, a po drodze z dziurawych kieszeń ułuda pociesza, że wszystko będzie w porządku. Pozdrawiam :-)))

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wiesław J.K↔Ładnie to ująłeś, lecz chyba jednak zaceruję  wspomniane kieszenie, a zrobię dziury w innych. Może chociaż wyjdzie→ułuda+

A tak a propos, ten mój fragment, który przytoczyłeś, to... nie w rozpoznałem.

Musiałem poszukać w tekście, czy faktycznie.

Dziś pierwszy raz, taki... coś:)

Pozdrawiam:))

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • To prawda, zwykły rozkład dnia może być często nie do ogarnięcia, a ten na dworcu już niemożliwy do stworzenia go bez udziału systemów informatycznych, dlatego pewnie zmienia się tak szybko, żeby się niby do nas dostosować ;-) I tak znów od początku, jak to z sobą złożyć ;-)
    • Prolog   Zdzisiu Ochłapek, strasznie sapiąc, tupta zwyczajowo do lasu, ale tak zupełnie zwyczajowo, to jednak nie. Gryzie go w boże poszycie i chyba umysł, potrzeba pójścia właśnie dziś. Zatem przewiduje, że będzie świadkiem niecodziennych wydarzeń, zanim nastąpi, co ma nastąpić.   ***    –– Ej, Ochłapku kochaniutki! Pomożecie w dźwiganiu ekologicznego chrustu, bo normalnie w krzyżu moje dyski trzeszczą. –– Ty mi tu stara babo, dyskami w dupie planu nie zawracaj. Śwignij miech w chaszcze, zaś idź precz na chatę. Jak pójdę w tył, to wezmę i ci do izby przytargam, chyba.      –– Ochłapku! Tyś dureń i nicpoń z brakiem piątej. Nie dziwota, że w głowie jeno klepisko. Przecie biegusiem, ktoś ukradnie, taki skarb. –– Jaki tam skarb, babo. Ciebie to by może ukradł, by jako strachawice na wróble, w pole wkopać. –– A z ciebie Zdzisiu, to sztacheta w płocie, ledwie by była, bo zmurszała jak wyschnięta kacza kupa.     Wtem wędrowiec ni stąd ni zowąd, jest na okrągłej, kwadratowej polance. Nie wie dokładnie, po co tu przyszedł, lecz coś mu świta, między drzewami i oczęta migocząc tarmosi. Nagle rumor jak dwie jasne cholery. Chwilowy, ciężki szum i Ochłapka drzewo prawie przygniata, bo akurat spada na Panią Śmierć, co siedzi nie pieńku, ale teraz w innej pozycji, kosę ostrząc.     Jednak poturbowana żyje nadal, bo trudno utłuc tego rodzaju paskudnicę, by padła na runo, bez życia. Spoziera naprzemiennie, na uwięzionego pod gałęzią, Zdzisia i błyszczącą, srebrną kosę, co na końcu ma fotkę uśmiechniętej czaszkuni, która z pewną dozą miłosierdzia, pyta:   –– No co Ochłapek. Masz jakie ostatnie życzenie? –– Tak mam –– odpowiada zapytany, nieco spłaszczoną facjatą.     Jakby z choinki urwana, przez las wędruje horda życzeń. Zbóje na zbójami lub gorzej. Lecz poczciwe to chłopy, jeno nigdy za żywota, szacunku i poważania nie zaznali. Tym razem jest inaczej. Bardziej zielono. To nadzieja rośnie wokół, w postaci drzew, chaszczy i różnych innych dziwów nieprzebranych za cokolwiek. Nagle pypeć na jednym z nosów i kłak w sumiastym wąsie, wyczuwają jęczącą zgrozę. Przywalone coś.     Horda życzeń podchodzi bliżej i widzi Ochłapka, wystającego w połowie spod gałęzi dorodnej, na której dzięcioł wciąż stuka. Widocznie nie płochliwy i dalszy ciąg wystuka.    Zbóje słyszą pytanie: –– Wyciągniecie?    Już chcą wyciągać, ale słyszą drugie pytanie, korygujące:   –– Czy mnie wyciągniecie? –– Owszem. Wyciągniemy –– wrzeszczą z uciechą. –– Dla szacunku i poważania, co ich czeka w mediach, za odwagę i empatyczne miłosierdzie, wobec Zdzisia Ochłapka, bliźniego naszego.      Pani Śmierć tymczasem wychodzi z krzaków, gdyż była za potrzebą i kosą macha w kierunku przybyłych.   –– Łaskawa pani, jeszcze nie teraz –– krzyczą przymilną prośbę, w ostatniej godzinie. My jeszcze nie docenieni. No jak tak można.    A widząc jednak , że nadal żyją, Zdzisia uwalniają spod przygniecenia. Wyciągnięty maca ciało, czy nie pogruchotane, ale nie. Zaczyna więc pokrzykiwać nieuprzejmie w kierunku zbójów, że jeno dla sławy i poklasku, dobry uczynek przyszło im zmaterializować.     Życzeniom głupio z tego powodu, bo honorni mimo uchybień, takich czy innych, więc biegną żwawo w kierunku miecha z chrustem, by kobiecinie do izby zatargać. No teraz nas docenią –– myślą po cichu, kiedy to sens pierwotnych poczynań, do nich wraca. Lecz w tym samym czasie, śmierć kosą świszczy, która życie zbójcom odcina, w postaci głów. Jednocześnie uwolniony bliźni, z owej krainy wstaje wypoczęty, bo po takich ciekawych przeżyciach, to jak to nie być. Zakłada paputki...     ***     Epilog    Zdzisiu Ochłapek, strasznie sapiąc, tupta zwyczajowo do lasu, ale tak zupełnie zwyczajowo, to jednak nie. Gryzie go w boże poszycie i chyba umysł, potrzeba pójścia właśnie dziś. Zatem przewiduje, że będzie świadkiem niecodziennych wydarzeń, zanim nastąpi, co ma nastąpić.      
    • No i to jest "dobre". Piszesz, że bez sensu całe to pisanie, a Ci piszą dalej, ze fajny jesteś i się podwieszają. Czarna komedia. No, ale takie to jest właśnie.  Pzdr.    
    • Żyjemy na przyłączach. Rosły tu krokusy złote, istny cud. Wierzba, jeszcze niepłacząca, obejść kot dogląda.   W cieniu bloku zwierzę i jego staruszka. Dla niej demonstruje wigor, rytm codzienny, puls.   I tak sobie myślę: pewnie za dwa zdania ktoś nas tutaj zamknął w wielkie zapytania —   Kto z was w ślepym pędzie, a kto dla nazwiska, a komu miłości chciało się z urwiska?   Chwytasz bez pardonu w słowny archipelag wysp samotnych na żer do adresu: nieład   ***   Wciąż mała wierzba Obok gąsienic — Żyjemy na przyłączach  
    • Różowe policzki. Twarz oblana  łzami. Dziwny błysk w oku i tajemniczy gest.            … Śpiewasz jak syrena. Rymy, metafory unoszą do nieba.        … Jesteś moją wróżką.              
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...