Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ostatnie opowiadanie (roboczy tytuł) cz. 4


Rekomendowane odpowiedzi

 

            Przyjemnie jest tutaj czasem postawić się na miejscu latarni. I pewnego słonecznego dnia, po dwugodzinnym spacerze tak właśnie się te osoby poczuły, a było w tym coś naiwnego i wręcz egocentrycznego, gdy tak stali zresztą pod którąś jeszcze czynną polską, nadmorską latarnią. I wbrew pozorom nie było tam wcale najciemniej, bo są tutaj znacznie ciemniejsze zaułki, których ta para wcale nie chciała odwiedzać i chyba słusznie, a więc nie odwiedzała. Pod tą latarnią wydało im się, że świecą, a narrator potwierdza, iż faktycznie tak było, bo bił od nich rzadko spotykany blask radości, satysfakcji i spełnienia. Szereg osób na plaży z lubością, a nawet z zazdrością, a może nawet złośliwością zwracało na tę śliczną parę co i rusz uwagę. Być może faktycznie sprawiali wrażenie wręcz nieźle oderwanych od bolesnej niekiedy tutejszej rzeczywistości, ale znów narrator nie widzi powodów, żeby miało to komukolwiek jakoś specjalnie przeszkadzać. Ich uśmiech zarażał i zdarzało się, że mijające ich osoby w tej właśnie chwili niejednokrotnie poczuli się lepiej. Nie nazwę ich – jak sugerowałby tytuł – ostatnimi latarniami, ale faktycznie było coś w tej parze poprzedniego, pradawnego, wspomnieniowego i niedzisiejszego. I bardzo życzeniowego. Zdaje się musieli dobrze życzyć otaczającemu ich światu, a co za tym idzie i świat w pewien metaforyczny sposób też im dobrze życzył, odwzajemniając moce pozytywnych emocji i uczuć. Zresztą przecież i sam narrator nie bez powodu im się przyglądał. Wlókł się za nimi pokracznie w pewnej bezpiecznej odległości i stanął w sporej odległości od latarni. Potem oni weszli na sam jej szczyt po kręconych wysokich i stromych schodach albowiem nie mieli żadnych, nawet najmniejszych lęków wysokości, a przynajmniej tak to z zewnątrz wyglądało, czego akurat narrator nie był w stanie uczynić. I znów ich oczy płonęły frazą chwilo trwaj, trwaj jak najdłużej. Na szczęście nikomu nie przychodziło do głowy, żeby ich wewnętrzny płomień gasić, więc nikt nie gasił. I dobrze, jak sądzę, ale jak często powtarzam mogę się mylić.

            W powrotnej drodze zatrzymali się w wielogwiazdkowej i drogiej restauracji „Pod rekinem z powyłamanymi zębami”. Oboje musieli mieć chyba fantastyczną przemianę materii, bo wcale nie musieli pilnować się z dietetycznością dań, a zatem się nie pilnowali. Gdzieś w kącie sali rozparli się wygodnie na rozłożystych, wiklinowych fotelach za dużym stołem. Bez najmniejszych problemów mogli zamówić pierwsze i drugie danie, a potem desery. Nawet gdy jedli całkiem sporo, ze smakiem, a nawet łapczywie, czy łakomie sprawiali wrażenie jakiejś nietutejszej lekkości. Już nie pamiętam tematu ich rozmów z tamtej chwili, ale nie były one zbyt zobowiązujące i dojmowała lekkość, smak, swoboda, radość i zadowolenie z momentów. Na całe szczęście jej influencerce nie przyszło do głowy robić zdjęć telefonem komputerowym tych smakowitych talerzy, zresztą pełnych najróżniejszych przysmaków. Nie musieli się również kłócić o przekonania wegetariańskie, albowiem zdaje się oboje nie widzieli większych kłopotów, czy konfliktów światopoglądowych w jedzeniu mięsa kilku rodzajów. Podczas życia w dostatku materialnym nie mieli najmniejszych powodów, aby spierać się kto zapłaci rachunek, a więc się nie pokłócili. Może – dla zdrowej odmiany – tym razem ona zapłaciła rachunek wcale nie najmniejszych rozmiarów? Narrator tego opowiadania nie ma ochoty zaglądać w tę parę głębiej, wnikać jakoś nieprzeciętnie, doszukując się w nich niejako na siłę całej plejady wątpliwości i ograniczeń. Przygląda się im z przymrużonymi oczami i niech tak już zostanie. Żyli tamtymi chwilami, co było w nich widać, a - jak wspomniałem - najróżniejsi bogowie i bożkowie (ach, odwieczny, ziemski politeizm) im sprzyjali, bo z drugiej strony dlaczego mieliby nie sprzyjać?

 

Edytowane przez Leszczym (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Leszczym

   Drogi Leszczym - albo "w tej właśnie chwili" (czyli w jednym czasomomencie) - albo "niejednokrotnie". Jeśli "osoby", to "poczuły się". Nie "poczuli". Plus drobne literackie niezręczności do przysłowiowego wygładzenia i kilka zastrzeżeń odnośnie do interpunkcji.

   Z przyjemnością widzę, iż powyższe, będące dłuższą formą opowiadanie, jest całkiem "wysokich lotów". I zarazem jasno świecące, jak wspomniana "jeszcze czynna latarnia. I jak wspomniana "śliczna (...) zarażająca uśmiechem" para. Widać energetyczne połączenie z Umysłem Wszechświata

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

. Najszczersze Gratulacje . 

   Serdeczne pozdrowienia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Corleone 11 @Corleone 11 Dzięki Szanowny Kolego Michale :)) Zdaję sobie sprawę, że tu i tam technicznie tekst urąga, ale nie przejmuję się tym aż tak, bo mam nadzieję, że trafi do redaktora tekstu, a w ogóle moim zamiarem jest coś w rodzaju scenariusza filmowego :)) I zdaje się frazę "wysokich lotów" wykorzystam, bo i wokół niej można by zbudować fragment opowieści, podobnie jak frazę "strefy komfortu" :)) Również bardzo serdecznie Cię pozdrawiam :)) 

@violetta W nostalgii naprawdę nie ma nic złego :)) Ale faktycznie jest tu niekiedy opis chwil, które do autora opowiadania zupełnie nie mają jak "wrócić" ;))

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Leszczym

   Zwracam Ci na nie uwagę, gdyż Twoje wiedza i umiejętności to jedno, a korzystanie z redaktora - drugie. Moimi zdaniem pisarz powinien mieć wiedzę i w powyższym zakresie - Ty jednak, oczywiście, możesz mieć na ten temat inne zdanie. 

   Racja - obie wspomniane frazy można wykorzystać do zbudowania fragmentów powieści. 

   Dzięki Ci wielce za odpowiedź. Serdeczne pozdrowienia

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

.

   

Edytowane przez Corleone 11 (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Leszczym

   Wiem, jak to jest, kiedy goni się za całością - jak to ująłeś

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

   Popracuj, bo warto. Pisanie jako takie i zarazem akt stwórczy wpływa pozytywnie - chociaż bywają wyjątki, zależnie od tego, o czym ktoś pisze - na stan umysłu, psychikę, a przede wszystkim na rodzaj energii, która przenika i otacza osobę piszącą. Trzeba na to zwracać uwagę, bowiem to, o czym piszemy, stanowi część nas. Jeśli piszesz tylko horrory albo historie pełne smutnych uczuć, wchodzisz - bywa, że niepostrzeżenie i prawie na pewno niezamierzenie - na ścieżkę Mroku. Albo Ciemnej Strony Mocy, co jest jednym i tym samym. Wtedy konieczne jest oczyszczać się albo uwalniać od energii negatywnej po każdym napisanym fragmencie. Uwierz, że wiem, o czym piszę. 

   Serdeczne pozdrowienia, szanowny Michale .

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Corleone 11 Tutaj piszę coś mam nadzieję ciut innego. Na bazie historii, która jest ładna i od samego początku dobrze zmierza i rokuje, omawiam szereg niedomagań reala. W intencji autora ta para jest przykrywką do pewnych, mam nadzieję głębszych, wypowiedzi. To mój pomysł i ode mnie zależy jak go poprowadzę. I naprawdę nie wiem gdzie mnie to pisanie zaprowadzi i wbrew tytułowi, roboczemu skądinąd, mam nadzieję, że to nie jest moje ostatnie opowiadanie :) Na razie intensywnie, ale przyjdzie czas gdy i temu opowiadaniu dam odpocząć :) No ale chyba wolność także ten tego mam chyba niezbywalne prawo tak pisać, zresztą cokolwiek by to nie było :)) I chyba mam prawo w tekście się zatracić, choć na mój gust to akurat nie jest najwyższych lotów literatura :) 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Leszczym

   Jak widzę, nie do końca mnie zrozumiałeś. Masz prawo pisać tak, jak chcesz. Masz prawo przenosić do opowiadania i zostawiać w nim taką część siebie, jaką chcesz - mniejszą, większą lub nawet bardzo dużą. Wreszcie, masz prawo podążać taką ścieżką, jaką chcesz: energii pozytywnej albo negatywnej. Drogą Światła lub Mroku. Twój wybór. Oczywiście z wszystkimi tego następstwami, które najprawdopodobniej nastąpią. Dla unaocznienia zapytam: jeśli lubisz czytać horrory i czytasz tylko je, to czy dziwisz się, że wieczorami doznajesz uczucia gęstniejącego mroku? I czy dziwią Cię koszmary? 

   Twoje myśli i pragnienia są energią. Cząstką Ciebie. Myśląc i pragnąc pozytywnego - i pisząc o pozytywnym - przyciągasz Istoty Światła. Myśląc i pragnąc negatywnego, przyciągasz Istoty Mroku. Z tym, co One niosą: pierwsze i drugie z wyliczonych. 

   Zyskałeś połączenie z Umysłem Wszechświata: Bezmiarem pozytywnych pomysłów i pozytywnych myśli. Jest to bardzo widoczne w Twoim opowiadaniu. A dokąd Cię to zaprowadzi? Najprawdopodobniej do tego, że będziesz pisał i pisał. I dziwił się, że można tak długo ciągle mieć pomysły. 

   Opowiadam Ci swoje obserwacje i doświadczenia. Twoje prawo i decyzja: podejść pozytywnie, przeczytać i przemyśleć. Albo podejść odwrotnie, z przeciwnymi emocjami. 

   Co zaś tyczy się poziomu tego, co napisałeś. Bazą jest tutaj, jak podkreśliłeś, ładna historia. Dlatego opowiadanie też jest ładne

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

   Serdeczne pozdrowienia .

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Corleone 11 A to przepraszam, faktycznie nie zrozumiałem :)) Mnie chodziło o sklecenie takiej historii, która jest ładna, ujmująca i mówi bardzo dużo o komforcie, bo to zagadnienie jest motywem przewodnim tego opowiadania :) No ale ja w przeciwieństwie do Ciebie szybciej je skończę, bo nie jestem w stanie wykrzesać z tego pomysłu regularnej książki :)) I nawet tego nie chcę, choć sąsiad mi wspomniał, że scenariusz filmowy powinien mieć objętość 200 stron :)))) 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Światło pod sufitem. Długi rząd brzęczących jarzeniówek. Brudna, żółtawa biel poprzetykana czernią rozkładu i defragmentacji. Zupełnie jak wybrakowane uzębienie starca. Choć w zasadzie trupa, żywego jeszcze, ale trupa. Przechodzę. Idę. Nieskończona dal. Usiana opiłkami żelaza podłoga. Śmierdzące smarami zgarbione korpusy martwych frezarek. Jakichś urządzeń niewiadomego przeznaczenia… Zapaliłem świeczkę. Nie jedną. Kilka. Cały las świeczek. Płoną wszędzie. Na podłodze. Stole. Lastrykowych parapetach, krzesłach, drewnianych półkach regałów. Pełnych, uginających od starych, rozsypujących się książek. Pozostałości po umarłym ojcu, umarłej matce... Płoną i drżą płomienie. Żółte, drgające płomyki. Drgające od oddechów niewidzialnych widm. W mroku nocy z zaprzepaszczonej otuliny snu. Matka przychodzi czasami. Widzę ją. Przychodzi z uśmiechem. Z werwą. Albo z jakąś pretensją. Z marsową miną. Przychodzi sama albo z ciotką, albo z ojcem. Ale zawsze wyrazista. Jakby przesycona kolorami. I cała w falujących płachtach. Jakichś falujących częściach zwiewnej garderoby. Jakiejś takiej, której nigdy nie nosiła za życia. Wielokolorowych, wyciętych niczym z modowego żurnalu peniuarach długich do samej ziemi. A zatem przechodzą przeze mnie. Wychodzą ze ścian. Idą. Płyną. Stąpają bezgłośnie po dębowej klepce. W pokoju. W przedpokoju. W całej amfiladzie długiej jak rodny kanał martwej od dawna rodzicielki. Niekończącej się gardzieli jakiegoś przejścia. Jakiegoś korytarza z tego do tamtego życia albo śmierci. Idziesz ze mną? Czy idziesz? Dlaczego milczysz?   Świece płoną. Jedna przy drugiej. W odstępach. W oddaleniu. W nicości nocy… Drgające ogniki. Deliryczne cienie na suficie i ścianach. Skrzydlate. Bezskrzydłe. Albo wypełzające dopiero z kokonów. Nieporadne… Rozmaite, nienasycone jestestwa. Metamorficzne egzystencje. Wyczulone na każdy najmniejszy nawet ruch. Na każde poruszenie, nawet tak szybkie, że przekształcające się momentalnie w nieruchomość. W cienistą skamielinę. W odwieczny kamień pokryty zielonym mchem zagradzający przejście do drugiego pokoju. Skąd tu nagle taka bariera? Ta niemożność przejścia? Owiewa mnie leśny chłód po twarzy, po skroniach i plecach. Las szumiący wokół. Szumiące wokół dęby. Za oknami otwartymi na oścież… Za oknami gałęzie. Liście… Cicho. Ciii… Ktoś idzie ulicą. Chodnikiem. Trotuarem. Ktoś spóźniony na umówione spotkanie w parku okraszonym nocną ciszą. Tam, przy ławce. Przy tym dębie, kasztanie, topoli… Tam wtedy. Tam, kiedyś… To było kiedyś… To było…   Dlaczego milczysz? Przecież jestem. Przyszedłem. Wprawdzie po czasie, ale jestem. Rozglądam się wokół, lecz jedynie wirują lodowe kryształki w sześcianach powietrza. W żółtawej poświacie latarni, które giną w przymglonej substancji czasu. I płyną powoli, powoli. Powoli… Całe flotylle kłębiących się, zapomnianych… Dawno umarłych. Nieistotnych… Zatracających się na powrót w ciszy… Milczysz, albo zmieniłaś ton. Nie. To zmieniły się jedynie okoliczności. Ty, nie zmieniłaś się wcale. Cały czas milczysz w piskliwym szumie gorączki. I chowasz się, gdzieś dalej. I znikasz. Zza drzewa wychodzi starzec o siwej brodzie z gałązek i chrustu. Nie. Nie idzie. Stoi. I tylko chwieje się w podmuchach wiatru. I drży. I porusza milczącymi ustami. I opowiada coś czego dosłyszeć nie sposób. I opowiada coś z egzaltacją i pasją. I mówi wśród teatralnych gestów. Przesadnych… Kiedy podchodzę. Kiedy zbliżam się, aby dostrzec, usłyszeć cokolwiek, zatraca się wszystko, co przed chwilą wydawało się takie realne. I staje się jedynie krzakiem nagiego bzu, co zaszedł mi znienacka drogę. I staje się jedynie plątawiskiem gałęzi. Plątaniną korzeni. Podziemną egzystencją nie wiadomo czego…   Zamykam oczy. Ćwiczę zamykanie i otwieranie powiek. Otwieram. Zamykam. Otwieram szeroko. I widzę. I próbuję dostrzec. I widzę jakieś kontury. Zarysy na ścianie. Na drzwiach trzydrzwiowej szafy. Na drzwiach pokrytych fornirem. Na drzwiach starej szafy skrzydlate cienie. Na drzwiach wielki motyl rozpościera skrzydła. Szykuje się do odlotu wieka istota… Wiesz, piję Bushmills'a, taką starą irlandzką whisky. Napijesz się ze mną, tato? Masz. Pij i nie dyskutuj. Ja, piję. Uśmiecha się do mnie skrzydlata istota. Ojciec leży tu od wieków w stosie rozsypanych piór i chrzęści resztkami spróchniałego truchła. Jakiś taki niepodobny do samego siebie. Leży profilem swojej podłużnej czaszki. Czaszki podobnej cośkolwiek do jakiegoś ptaka. Patny się na mnie. Nie patrzy. Zwraca się do mnie pustymi oczodołami zasklepionymi czarną, wilgotną ziemią… Co chcesz powiedzieć, tato? Nic. Milczenie. Tylko piskliwa w uszach cisza. Tylko szum i szmer padającego zza otwartego szeroko okna deszczu. Trącane kroplami listki lśnią w półmroku. Migoczą. I drżą w żółtawej poświacie ulicznej latarni… Matka krząta się w kuchni. Przynajmniej tak mi się wydaje. Coś tam robi. Szykuje kolację wigilijną. Choć odgłosy to jakieś odległe. Płynące spomiędzy przeszłych warstw dawno minionych dziejów. Milknie wszystko. I znowu nic. Znowu piszcząca w uszach cisza. W pokoju. W pomroku pokoju lśni płaszczyzna drzwi. Lakierowana powłoka starej szafy, w której czai się pustka wiszących na pręcie pokrytych kurzem drewnianych wieszaków. Wisiały tu kiedyś płaszcze i bluzki. Marynarki. Na wewnętrznej ścianie krawaty ojca… Czy ty mnie kochasz? Powiedz. Mów. Albowiem dawno nie było kochania. Wiesz, przychodzą do mnie. Przychodzą jakieś osobistości, płaskie jak książkowe fotografie. Kto to? Nie wiem. Ale chyba są ważni, bo wyniośli i sztywni. Tacy królewscy. Masz, pij. Dlaczego milczysz? Rozgrzewa mnie w środku kolejny łyk alkoholu. Trunek to szlachetny. Herbaciany. Potrójnie destylowany. Nie uroń tylko kropli, bo spłynie ci po brodzie palącą do szpiku kości rozpaloną strugą.   Przychodzą do mnie znowu. Aktywizują się po śmierci. Przechodzą przez ściany i drzwi. Przechodzą w ciszy i jakoś tak obojętnie. Nie patrzą na mnie te natrętne mary. Te najgorsze widma. Owijają się w przezrocza minionych dni. Za otwartymi oknami drzewo przy drzewie. Dęby, kasztany... Kładące po sobie liście topole. I te topole strzeliste do nieba. I te topole trzeszczące w pochyleniach od wiatru… Ktoś znowu idzie. To ja idę pomału. Wstałem i idę powoli jak ktoś, kto uczy się dopiero chodzić. Idę, stanąwszy po długim leżeniu. Po długiej niemocy. Po gorączce toczącej ciało. Idę daleko, nie wiadomo gdzie. Chyba do toalety oddać mocz, choć oddałem go już wszędzie… I obejmuję ściany, próbując utrzymać równowagę z powodu ogromnego pędu kuli ziemskiej. Przytulam się do niczego, będąc niczym i nigdy nie będąc czymkolwiek ponad nicość. Ponad okrutną nicość i pustkę lodowatego wszechświata. Płynąłem. Płynę. I jeszcze raz płynę. Byłem wszędzie. I byłem równocześnie w kilku innych czasach i przestrzeniach. Być może we śnie. W malignie. Na jawie…   Coś się świeci nade mną. Coś się do mnie przymila. Coś nagiego w swoim bezwstydzie. Otula mnie ciemny poemat z piekła rodem. W szumach i piskach. W szmerach i cichych stukach w żeliwnych rurach. W starych rurach. W plątaninie starych żeliwnych rur. Jakieś jęki i szepty. Jakieś przekleństwa hydraulików. Nade mną mieszka jedynie nicość. Pustka tak przeogromna, że aż rozsadza czaszkę w swoim bolesnym pulsowaniu. I w tej pustce czyjeś kroki. Powolne kroki. Czyje? Czy to ty, tato? Milczysz, a więc milcz dalej. Tak jak milczysz do tej pory swoim grobowym milczeniem. Matka? Nie. To nie ona. Ponieważ poszła już sobie po chwilowym krzątaniu się po kuchni. Stwierdziła, że nic tu po niej. A przyszła jedynie z przyzwyczajenia. Pokrzątała się w kurzu i w pyle. W pajęczynach… W zapleśniałych tworach wypełzających z ciemnych kątów. A więc przywołało ją tutaj jej własne echo przeszłości. Poszła sobie. Zniknęła w drzwiach, w półmroku klasztornym pełnym umarłych twarzy. Poszła jak wtedy, rzucając na pożegnanie swój cień na ogród.   Przy stole stoi odsunięte krzesło. Na stole pęknięty wazon z pękiem uschnięty melancholii. Na stole talerz z okruchami czerstwego chleba. A więc ktoś tu był na tej ostatniej wieczerzy. Skosztował ciała Chrystusa i jego krwi. Lecz ta krew miała posmak irlandzkiej, potrójnie destylowanej whisky. Pusta butelka mieni się w drgających płomieniach świec. Napijesz się ze mną, Jezu? Masz, pij. Kilka kropel spadło na twoje wytarte dżinsy. Masz za sobą długą podróż. Jego płonące oczy. Jego świecący na głowie diadem. Na co ci on? Po co? Kładzie na stole naszyjnik z pereł. To nic. To tylko kamienie, kamienie… Powtarza jak echo. Powtarza cicho… Była tu twoja matka, mówi. Wiem, odpowiadam. Lecz widzę nagle, że jest nagi. I widzę jego wargi nabrzmiałe. Coś chciał jeszcze powiedzieć, lecz milczy. I rysuje w powietrzu kręgi. Ramionami oplata swoje smukłe nogi i ręce. Słyszę go w szmerze przesuwanego krzesła. Mówi coś. Mówi, porusza obrzmiałymi, sinymi ustami… Wstaje i idzie. Ku zaskoczeniu cały w bieli. W falujących, w powiewających szatach… I ostrymi skrzydłami bez szelestu się w niebo wzbija, jak ptak… I uderza mnie cisza. Cisza tak wielka, że aż ogłuszająca. Cisza tak wielka, idąca jak fala za falą...   Otwieram oczy. Otwieram szeroko. Razi mnie słońce, co wpada z ukosa. Na podłodze, na sękach, na słojach dębowej klepki… Na suficie plama zacieku. Wznoszące się drzewo żeliwnych rur… Drapie mnie w gardle. Dusi wirujący w powietrzu kurz. Świece dopaliły się do końca. Spalone knoty. Stearynowe kikuty...   Jesteś tu jeszcze?   (Włodzimierz Zastawniak, 24-12-25)      
    • Typowy typ typuje topy.   Warszawa – Stegny, 25.12.2024r.
    • Święta Choinka   Śnieg Prezenty   I delikatne sentymenty        
    • Dziękuję i wzajemnie życzę zdrowych i pogodnych świąt.
    • tekturostwo bez ciebie, tak zwany świat? – swego rodzaju Piekło, gdzie wszystko jest Ameryką czy innym mocarstwem atomowo-elizejskim gdzie wszystko urokliwie skrzy się lekko unosząc nad ziemią i na odwrót: krajek lat dziecinnych przebiedowanych pod okiem strzelistych mord, kopulastych posągów, połatana Arkadia, gdzie każdy z mieszkańców nosi nazwisko Ratoń albo bardziej z polska – Szczuroń, i nie da się załatwić prostych spraw, na przykład kupić masła. zamiast tego otrzyma się tułów do samokroczącego posągu, czy zaproszenie na żniwowanie z Moabitami, którzy jednak za żadne skarby świata nie będą chcieli pożyczyć snopowiązałki. gdzie każda muzyka, nawet disco polo, wywołuje, niczym dźwięki czarodziejskiego fletu, wypełzanie z uszu warczących manuli. a chromolić taką groteskę – zamykam oczy, by ujrzeć kontury skryte w podświetle. i dzieje się dzikie, ma miejsce visio beatifica, jakiej doświadcza potępieniec. błysk w jego oku, przepełzający między zębami (nie posiada wszystkich, więc zbłąkana iskra wystrzela jak z procy i, zakosami, płynie sobie w noc).
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...