Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Jak to jest po Maltańsku


Rekomendowane odpowiedzi

NARRATOR

no, to po maltańsku krótko nie będzie... krówko Boża też... 
na tym polega tajemnica, jak to jest po maltańsku. po maltańsku całą noc. 
Po maleńku… maleńka… po maleńku, maleńki…do czwartej:01 nad ranem od 23:59 w nocy...} 
-za pewnym księdzem powtarzam weźcie kanapki i herbatę bo podróż konikiem po Malcie będzie 
bez kitu z Miodkiem długa. Doradzał bym, nie słodzenie herbat. Ale zrobicie 
oczy-wista jak chceta... jak to kiedyś rowerem bez trzymanki - i cha... ha

powtarzał nie tylko Błażej ale i Ojciec jego Jerzy poranny zwierz 
sportowy - z nocnej alkowy do sieni wskoczył-ł dwóch; Ja sen; Ja Pan; 
Ja druh... kacperek. koperek. zefirek. i fiołek... kefirek. pietruszka.

i gruszka - gotowe. koperek. kwiatuszek. kalafior wspaniały. no to się 
zaczyna po Maltańsku zabawa. 

 

[jak ktoś czytał ULISSESA - sztuka ta, jest światełkiem] - wstawka autora

sztuka z podziałem na role - typ sztuki ROZKOSZNA - co nie ma takiego podziału?...

No to go właśnie stworzyłem.

[zaznaczam że tekst powstał w 2011 roku]
 

SUFLER TĘCZA

pajęczyna.


mucha nie siada! sieć. pająk. pakt między chrześcijany... 

 

stan hipnozy ETERYCZNEJ 
niemal biełey gorączki dostajesz 
qvo vadis i gwoździe 
JUDE 
zejścia pod krzyżem nie odnotowano 
tylko niewielka iskierka 
i mucha pęka 

na pół a głowa boli

i pająk

w dół

w dół

w dół


Terminator odbudowy podaje napój 
eliksir miodowy dla Kubusia 
Puchatka mieszkającego w pokoiku 
dorosłego już Krzysia 


kołysze w uniesieniu gorączkowo 
z bólem niewymownym głowy 
koń 

 

malta 
spartanie 
sparta 
sprite.ani 

 

zaczarowana noc 

 

GRZYB, BO ANIOŁ:

a! w tej nocy kolebka

 
a w kolebce pragnienie 
a! na biurku kieliszek 
pod powieką zmęczenie 
podany bezwiednie 
bez silnie wypity 
w głowie zawrót trzy po trzy 
poeta prądem pokryty 

 

noc silna moc silna 
i rozkołysanie Eternii 
eterny eteria.est - 
i jest ci Mój On Zbyszko już jest 

 

z napoju wyjętej hipnozy 
białej gorączki niewinnego 
bokiem ołtarza 

roztacza swe kręgi hora tańcząca koch.anki 
obłokiem świdruje 
a bok przeinacza 
obraca na krzyż

...i spoczął 
w zacisku kleszczy pragnienia 
teraz sprite.ani drgnie ręką 
są tylko jego spojrzenia 

 

są tylko jego niemoty 
ziemskiej wyzbyte rozpaczy 
są tylko jego pragnienia 
czy ktoś to pragnienie zobaczy? 

 

kołacze wrzeciono nić błogo 
kołacze swym kołowrotkiem 
księżniczka śnieżka na śniegu 
zostawia swoje trzy krople 

 

podwójną nicią przędzenia 
na każdym rzędzie uderza 
niewiele ma do myślenia 
myśl każdą kołaczą wyprzedza 
qu.łaczką uderza o spody 
Rycerz pod Jeźdźcem cwałuje 
Niedzielne to nie wygody 
Ona nad nim PANUJE 

 

urzędzie 
w pędzie 
nie będzie 
będzie-sz 
góra dół 
góra dół 
Ona góra a On dół 
dół dół dół 

 

Malta Sparta biały koń 
cwał i galop 
hop. hop. hop 
hip. hop. hop 
cały sad HORTEXU 
z sokami wieloma 
owocowymi 
rozstawion* - [*Róż Stawy] 

 

dokoła 

 

PUSTELNIK:

 

K.L.E.P.S.Y.D.R.Ą 
Jego ciało 
a Jej jeszcze mało 
ręce Mu rozkłada 
na najeźdźca wsiada 
nogi na kont ostry 
a ręce przybite 
gwoździe wszystkie wbite 
krwią skażone razy 
pęka krew z stygmatu 
leje się na całun 
jeszcze tego nie wie 
dzieje się pomału... 

 

Yej maltanki chruśniak 
Tej malinki usta 
i już po odpuście! 
szczawik cały 
w chuście 
płotka mała w stawie 
a ryś na wystawie 
krwią zbryzgana płotka 

jabłkowa szarlotka 
doskonałe skrzela 

skrzela swoje w nozdrza 
z braku powietrza 

 

nadąża

nie nadąża-m

 
pod sufitem w tańcu 
Frenetycznym Wywijańcu 
wesele 

 

wesoła 
się wiła 
płotka poskrzelona

powiła 

 

uniosła się 
padła 
usztywniona 
siadła 

 

spełniona 
w roztoczu 
roztoczy obłoczu 
sadzie z gruszy szoku 
smaku z pod obłoków 
soków spadających 
ogrodów BABI.LON 
pamiętajcie o nich 
ogród nie zaginął 
lecz zmienił obliczę 
by nikt nie doliczył 

ile linchy w linchu 

ile linczi w linczu

ile li.czy,w,licu 

 

Tak jak cukru w cukrze 
albo soli w oku 
piekącego 
... 

ET ETERNA HOSTIA SUNT

R.T.NNRA DRNNA 
ETERNA 

ET ETERNA DARNA EST

ET ETERNA DARNIA SUNT

 

pisk. ONA przykuta do łona. 
a szczupak spływa 
i cały od-pływa 
pozostałość Rana 

Tej rany kochana. 

 

z hipnozy wzbudził 
dzwonek 
do drzwi z telefonu 
skowronek 
porannej kawy zapaszek 
niewinnej kwiatka organizm 
On dziwnie zmyślony zamiera 
a Ona go rozAnie.la 
Ach Ela... 

 

śniąc pod dźwignęła noc czerwca 

woda w wannie zaczeka 
a w.annie niewiele potrzeba 
w.w.annie niewiele narzekań 
jedynie pot nocy zamiera. 

               

              a

 

Koc nocy zostaje siny. 
Nie nożem, połknąć swej, śliny. 
Nie możem złapać oddechu. 
Nie mam siły narzekać! 

 

kupała zmyślony 
kwiat snu paproci bez siny 
fiolet purpurą wlecze... 
biel w tym fiolecie bez przyczyny 

 

kwiatu bzu 
tego snu 
w nie ograniczenie 
chemii biologicznej 
niesie 
biologii eterycznej 
w lesie 
fizyki Astralnej 
matematyki Finalnej 
F.A. B.M.W u 
F I F A 
VOLVO ETERNA 
NIEWIELE WIDZI LAS SZUMI 
kupała nocy świetLANEJ 
NAD MORZEM CZERWONEJ LATARNI 
OGARNIJ SIĘ NIE OGARNI-..j. 

 

skawiński o czwartej zapala. 

To gasi o czwartej rano 
jak świt po nocy narzeka
Inwokacją widziAną

 

na A nadziewają się wieki


IRENA 
książkę ktoś przysłał 
samotnie
głos mu załamał 
się w drżeniu 
serce zabiło stu krotnie
płuca zamarły z wrażenia

 

organicznej nie zapomnianej 
budzącej każdego rana 

 

jak zapalenie latarni 
pobudza do ruchu statki 
by się o skałę rozmyły 
i dalej po morzu płynęły 

 

biała mewo leć daleko stąd... 
złoty zamek, złoty krąg... koronkowy bal... 
Leć tam gdzie Porucznik Sam 
morze czeka od dziecięcych Skał 

 

ps. 
ANA ANA LENA EJ EJ EJ 
ANA ANA LENA EJ 
EJ EJ 
ANA LENA LENA EJ 
lej. się deszczu lej. 

 

śnieg maja. 
puszek jasia kłębuszek. 
okruszek dębu nad szponem, 
kwiecistym mimo ogromem.

 

smakami; jabłka mięty, gruszki jabłka, 
czereśni agrestu, brzoskwini pomarańczy. 
ogończyk herbu Nałęcz - malibu. 
orgańczyk. malibu. herbu Ogończyk. 

 

mleczko z kokosa. nie koniecznie z nosa. 
owocem nocy biały z niego wymiarr... 

 

jabłko - agrsest = narośl. 
gdzieś za.rostem zarośł. 

 

Tryska każdego rana 
nocą pojawi się znika 
na imię tej nocy 
m o n i k a 
po Staropolsku czy szczerze 
jak wierzy TAK nie uwierzę 
Maltańsku 
słońca bogi 
których te same drogi 
w maju się ciała spotkały 
nic wcześniej o sobie wiedziały 
za to zapragnęły 
Tego Jawora Dwóch cieni 
Tego ostatniej spojrzenia 
w uścisku potęgi konania 
na łożu faktycznego doznania 

 

smakami; jabłka mięty, gruszki jabłka, 
czereśni agrestu, brzoskwini pomarańczy. 
ogończyk herbu Nałęcz - malibu. 
orgańczyk. malibu. herbu Ogończyk. 
mleczko z kokosa. nie koniecznie z nosa. 
owocem nocy biały z niego wywar... 
jabłko - agrsest = narośl. 
gdzieś za.rostem zarośł. 

 

na dwadzieścia siedem lat 
taki kwiat 
co kwitnie raz w życiu 
na Ostrej Bramie 
Syrenka czuwa 
szumik i szuma 

 

MONTEX - ich ogrodem HORTEX 

 

ich suma dwa plus jeden 
jeden. jeden. trzy 
na uli.cy...cy.cy...cecylii

Tej świętej 
od muzyki organów wyklętych 
patronki organistów 
wszystkich recydywistów 
nocnych poetek czytania 
czuwania i nic do Poznania 
ich palców piastunka szczera 
jak żywi to nie umiera 
jak dojdzie do krzyża to zejdzie 
jak zejdzie pamiętać będzie 

 

w błękitnym fiolecie ostatniego omamu 
w mózgu szmaragdowych szałów 
prowadząca w odpowiednie klawisze 
co dusza powinna usłyszeć 
co może usłyszeć ta Dusza 
Tej Telimeny Tadeusza 
Tej zosi nocy poślubnej 
niewiele zmienia nić wrzecie 
wrzeciono przędzi się w przędziwie 
prawdziwie to jest prawdziwe 

 

w pędzie 
a jakiś bies wciąż powtarza 
... Mi ... PRĘDZEJ ... 

 

Ja wysiadam. 


Tu na tej stacji. A Ekspres Odjeżdża 
zwłaszcza ten TELE... uuuuuf gwiazd 
i tory 
zwłaszcza że, bez zapory 
zwłaszcza, że bez blokady 
oj radek, nie daję już rady! 

 

zamieram pod tym ciężarem 
za dużo słów jak na co dzień 
pozwól odpocząć mym oczom 
już nie dręcz daj już odpocząć, 

 

ZACZAROWANA MALTA 
ZACZAROWANY SPARTAN 
ZACZAROWANA NOC 

 

IMBECYL:

ZACZAROWANA MARTA 
ZACZAROWANY SPARTAN 
ZACZAROWANY KOŃ 

 

ZACZAROWANY POETA 
ZACZAROWANY MAJ POD *** KOBIETĄ 
ZACZAROWANE UCHO 

 

słonia 

 

DWA KONIE PO BETONIE 
DWIE GRUSZKI W SADZIE 
POD BLUZKĄ JABUSZKA 
I MOKRE CHLUP DO ŁÓŻKA 

 

...nie przespać jednej nocy 
to drugiej na pewno się zaśnie... 
musiał bym tele-pizzy odpisywać 

 

czy jest ktoś niżej ode mnie na tym łez padole? 

 

ZACZAROWANY POETA 
ZACZAROWANY W MAJU POD KOBIETĄ 
ZACZAROWANE UCHO 

 

śledzia 

 

IMBECYL DO POTĘGI:

z drewna konik na biegunach 
zwykła huśtawka 
nie wielka dziewczynka 
a rozkołysze rozczula 
rozbawi. 

 

pajęczyna...w muchę a ania nie słucha... 
lecz siada. 

 

{młode wilki pytały. 
a stary wilk odpowiada. gogle. winamp sercz 
AVG czy inne wyszukiwarki filtry pley 
które ogarniają Malte i Spartę i Trojan...będziesz wiedział jak to jest 
po Maltańsku tylko uważaj bo Ci się spełni. Ja nie byłem

np. ciekawy i się Malibu napiłem. Nie żebym narzekał... ale, 
tak w każdej bajce jest jakieś ale... Tak samo jak na Malcie, 
Maderze czy Maderze... [Neybosa, mój szef z Maca - wylotówka na Poznań stolica]

nie wierzysz? uwierzę.} 

 

FRASZKA IGRASZKA ZABAWKA BLASZANA 
PATA TAJ PATA TAJ 

 

Aldona? 
Kiler?? 

To Ona 
kiler? 

 

a siarę obległy dreszcze 
i wrzeszczy jeszcze nie leszczem 
wąski swym wężem zatacza 
kręgi górskiego rogacza 
szprotka przeinacza 

 

A Pesety Kolumbijskie nie czy.lij-skie 
iks przynosi 

 

KTOŚ PO IMBECYLU:

URATOWANI PRZEZ DZWONEK 
TAM BYŁO INACZEY 
DZWONKIEM BYŁ SKOWRONEK 
A DŁONIE W ROZPACZY 

 

Przykuty pragnień swych słowami 
na białym krzyżu Twego ciała 
duszę mą ciernie uwieńczają 
schyliwszy głowę z wolna konam 

 

Ja Jako Judasz Iskariota 
za Twój namiętny pocałunek 
na dreszcz wybrałem się konania 

Ach, mi Pasuje ta Golgota! 
----------------------- 
PASJA MĄ KRZYŻ. 

zejść czy nie zejść o to jest pytanie. 
zejść, dłużej CI w niepewności zostanie. 

 

zejść czy nie zejść o to jest pytanie. 
zejść więcej mej klątwy się Tobie dostanie. 

 

zejść czy nie zejść i objawić swe pragnienie 
zejść wszak to NIE tylko nocne wspomnienie. 

e-e 

zejść czy zejść z mej duszy powłoką. 
zejść gdyż zawsze każda zwłoka zbyt ogromną zwłoką 

 

zejść czy nie zejść nocą niespodzianą? 
zejść i Nocą, zejść i Raną! 

ą-ą 

zejść czy zejść dzisiaj nocą niespełnioną. 
zejść gdyż najpiękniejsza śmierć cierniową koroną 
uwieńcza dzieło purpury zaprawionej kasztanem 
wiele to warte. wartą na warte. "trzecią kqartę" pszenicy 
za denara. dwa wróble. trzy asy. astry - kaseta. ostRy. rachunek 
z kolejnego rymu wyrosły ciernie korony na skroń umęczoną. 

osty na czoło i zgony! 

wesoło. ocet 

podchmielony.

nieprosty. za to zarośla i brody. krasnobridy. krasnaLbez brody.

krasnostawie na wystawie. rybie bez stawie.  

ą-ę 

 

KONDUKTOR NA KOLEI CO MA NIE PO KOLEI:
XIII stosunek JOLANDA. 
kareta z Herodem 
Familianą i córką Herody Filipa... 

 

ETERIA. ETERNA. EST. 
ą-ą-a 
ETERIA. ETERNA. EST. 

daj mi głowę Jana Chrzciciela na misie. 

 

ZA TAŃ CZYSZ      DLA      MNIE      JESZCZE      RAZ> 
NIE    JE DEN      RAZ< AŻ      ZA CZNIE    SIĘ    NASZ    BAL

NA ZIE MI   I SKIERKA BŁY ŚNIE    NAM   O PO LA    FAL

ZSTĘPUJĄC ANNO DOMINI NA ZIEMIĘ

 

NOWY WIEK. kompilacja LUSTRZANA

 

LUSTRO

 

...Bo, czy Ja Jes­tem - czy mnie nie ma... 
w to mogę uwie­rzyć. 


Pat­rząc w Lus­tro, nic nie widzę, 
po­za dziw­nym zbie­rze-m. 

 

Jes­tem chy­ba pajęczyną złapaną w nie­szpo­ry, 
no bo prze­cież nie wie­działem, co znaczą te zmo­ry! 

 

Lus­tro życia me­go pękło pod ciężarem wi­ny. 
Nig­dzie szu­kać je­go ka­ry i-ka­ry z dziew­czy­ny*. 

 

A dziew­czy­na* uz­dro­wiona Ra­dością, prze­baczy. 
Prze­cież, więcej miłość znaczy... niż niena­wiść* znaczy! 


Biegnąc la­sem su­lemit­ki, Pieśnią nad Pieśniami, 
połącze­ni w bez­miar świateł, zaw­sze ta­cy sa­mi

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Deonix_ Bardzo dziękuję za czytanie:-))) "Tę i tą" to mój odwieczny dylemat. Jest jakaś złota zasada, która to określa? Pozdrawiam serdecznie:-) @andreas Dziękuję bardzo za poprawkę. Z tym " tą" i "tę" nigdy nie trafię jak trzeba;-) Pozdrawiam!!!
    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...