Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Tomkowi strajk był na rękę, bo tego dnia miał kolokwium z kreski: przenikanie ostrosłupa stożkiem; od samej próby wyobrażenia sobie czegoś takiego, dostawał wysypki. Zadzwonił powiadomić ojca, że nie wróci do domu na noc, następną może również.

— To kiedy?

Nie potrafił powiedzieć. Zaczynali strajk okupacyjny na politechnice, tak jak rok temu Solidarność w Stoczni Gdańskiej. Był już po drugiej stronie barykady, lecz czuł, że ojciec jest z nim myślami. Granica polityczna biegła nie tylko każdą ulicą; dzieliła również pojedynczy dom. 

 

Tomek był studentem raczej miernym. Wyobrażał sobie, że studia to rozwijanie umysłu, kształcenie postawy moralnej, zamiast tego ślęczał nad podręcznikiem do wytopu stali, mazał tuszem po kalce technicznej. Miał w tym słabe wyniki. Pan doktor kreślił uwagi na jego pracy, jakby to był dzienniczek do uwag: Niedostateczny… Nie zaliczam… Proszę przyjść następnym razem.

— Ale przecież siedemdziesiąt pięć procent rysunku jest wykonane poprawnie — zaprotestował Tomek.

Doktor pozostawał nieprzejednany, lecz przynajmniej nie ukrywał dlaczego. Musiało mu to sprawiać dużą satysfakcję.

— Jak pan ma w słoiku siedemdziesiąt pięć procent miodu, a resztę gówna, to co pan ma w słoiku: miód czy gówno?

 

Na zaliczenie semestru Tomek miał wykonać rysunek złożeniowy pompy hamulcowej do Fiata 125p. Gdy nikt nie widział, wyniósł z gablotki w sali wykładowej model pompy i powierzył go swojej dziewczynie, żeby wykorzystując wdzięk osobisty, wynegocjowała korzystniejsze warunki. Po trzech dniach miał gotowy rysunek za połowę ceny. Pan doktor rozłożył go na stole i studiował w milczeniu szczegóły. Dotknął kalki, zagiął róg arkusza, po czym rzekł:

— Pan, panie Matejczuk, tego nie robił. Kalka i tusz niemieckie. Sposób rysowania profesjonalny, lecz nie do końca zgodny z zasadami jakich uczyłem — w tym miejscu podkreślił na kalce kilka detali. — Ale rysunek jest piękny, zaliczam.

Tomek odetchnął z ulgą, a odbierając indeks z wpisem pomyślał — „Skoro nawet w biurze projektowym nie umieją rysować, to po co kończyć studia?”

 

Studenci byli podzieleni na rozmaite grupy, tak jak całe społeczeństwo. Pierwsza grupa to aktywnie biorący udział w strajku. Kopalnię w „Germinalu” obstawiła policja, a strajkujący chowali się po domach, umierając z głodu i na suchoty, ponieważ nie mieli w ręku niczego, co mogłoby odmienić ich los. Sto lat później Solidarność wpadła na genialny pomysł, który zrewolucjonizował metody strajku: zająć zakład pracy, właściciela wywalić na ulicę. Studenci obsadzili teren politechniki, postawili przy bramach straże i teraz nawet sam rektor nie mógł wejść do swojego gabinetu bez zezwolenia. W drugiej grupie znaleźli się ci, dla których strajk był bezsensem. Uważali, że strajkujący niczego nie osiągną, a na przerwie w nauce stracą wszyscy. Codziennie rano przyjeżdżali na uczelnię, żeby podpisać listę obecności, pokręcić się chwilę w pobliżu, a nuż jeszcze tego dnia dojdzie do porozumienia. Do ostatniej grupy należeli oportuniści. Spędzali darowany czas na górskich stokach, gdzieś w Wiśle lub Bukowinie, oczekując na pierwszy śnieg. Dzwonili stamtąd na politechnikę i bardzo ich cieszyła odpowiedź, że strajk prędko się nie skończy. 

 

Choć na co dzień Tomek nie wyróżniał się niczym szczególnym, w warunkach wyjątkowych przejawiał talent i determinację, jakich brakowało innym. Już drugiego dnia został mianowany kierownikiem sekcji plakatowej. Do pomocy miał dwie koleżanki, jedyne kobiety na jego wydziale. Przezywano je: Pazerka i Barbirurka. Pierwszy namalowany przez nie plakat przedstawiał krowę pasącą się w poprzek czerwonej linii, symbolizującej granicę polsko-radziecką. Krowa po polskiej stronie miała mordę, a ze wschodu pociągały za wymiona spracowane ręce ludzi Kraju Rad. Obrazek miał jednoznaczną wymowę i Tomek uznał, że podpis jest zbyteczny.

— A jeżeli zinterpretują inaczej? — oponowała Pazerka.

— Bez wolności interpretacji nie może być wolności słowa — odpowiedział Tomek i na tym stanęło.

 

Wypożyczono projektor i trzy filmy na ośmio-milimetrowej taśmie, które miały przybliżyć strajkującym kulturę Zachodu. Tomka zadaniem było wykonanie plakatów informacyjnych. Obejrzał filmy dwa razy, ale wciąż nie mógł dobrać tytułów, oddających wiernie treść, a jednocześnie podkreślających polityczny kontekst każdego z filmów. Filmom brakowało dialogów, nie licząc powtarzanych w kółko:

— Ach!

— O, tak.

— Jeszcze, rób tak jeszcze.

— Oj, już nie wytrzymam!

 Było to nieme kino, dlatego musiał się kierować stroną wizualną. 

— Jaki będzie tytuł pierwszego filmu? — zapytała zaciekawiona Pazerka.

— „Igraszki pastora”.

— Co? Jak mam to namalować? — zaprotestowała.

Po chwili namysłu Tomek poprosił, żeby namalowały tylko jeden plakat, trzy tytuły, żadnych obrazków, jedynie jakieś przyjemne dla oka tło. Pazerka otworzyła zeszyt i zaczęła w nim coś notować.

— Dobrze… teraz podaj tytuły pozostałych filmów.

— „Narodziny dyktatora” i „Zabawy zwierząt”.

— Oj, to misie i pieski — ucieszyła się Barbirurka. — Można będzie namalować coś ładnego.

Tomek nie był pewien, czy po obejrzeniu tych filmów będą miały ochotę na malowanie czegokolwiek. W dniu projekcji salę wykładową wypełnili po brzegi studenci, również z innych wydziałów. Blisko ekranu usiadły dwie dziewczyny z akademii medycznej, przydzielone jako pierwsza pomoc. Były wyjątkowo urodziwe, jakby obdarzono je tym wszystkim, czego brakowało Pazerce i Barbirurce. Po co walczyć o sprawiedliwość, skoro nie ma jej w naturze? Tomek ostrzegł, że filmy zawierają nieprzyzwoitą treść i może zorganizować osobną projekcję, wyłącznie dla kobiet.

— Widziałyśmy nie takie rzeczy, nas już nic nie zaszokuje — odpowiedziała jedna z nich, dość zarozumiałym tonem.

Pomimo tego zapewnienia, wybiegły z sali zgorszone już po pierwszych scenach, ku niekrytemu zadowoleniu męskiej części widowni. Projekcję ostatniego filmu, jeden ze studentów podsumował słowami:

— Z takiego stosunku powstał profesor Hreska.

 

Strajk trwał, na prędkie rozwiązanie się nie zanosiło i wielu uczestników zaczynało tęsknić za powrotem do normalnych zajęć. Należało znaleźć sposób, aby pokierować tą grupą niezdecydowanych ludzi. Rozwiązaniem było „Pismo Strajkowe” redagowane wyłącznie środkami wydziału. Tomek został jego redaktorem, a do pomocy namówił dwóch kolegów, uzdolnionych humanistycznie. Pismo zawierało tylko dwie strony, drukowane na jednym arkuszu papieru. Tomek wystukiwał tekst na matrycy białkowej, uważając na błędy, ponieważ poprawki były czasochłonne i kosztowne. Gotową matrycę dawał koledze, który zanosił ją do drukarni. Wczesnym rankiem odbierał gazetki, pachnące jeszcze mokrą farbą. Pierwszy nakład, sto egzemplarzy, rozszedł się na pniu. Następnego dnia nakład podwojono, a pod koniec tygodnia osiągnięto maksymalną wydajność dla tego rodzaju matrycy. Wydawanie numeru szło Tomkowi o wiele lepiej niż rysunek techniczny. Większość artykułów była pisana brukowym językiem parodiującym „Żołnierza Wolności”. Formę tę skrytykowano otwarcie na uniwersytecie. Tomek, wspólnie z kolegą, odpowiedział krótkim paszkwilem: „Psy szczekają, karawana idzie dalej”. Rezultatem były oficjalne przeprosiny i zaproszenie do złożenia wizyty. Przechadzając się po uniwersyteckim miasteczku, Tomka nurtowała tylko jedna myśl: „kto ten towar przerabia?”

 

Powoli strajk stawał się nierzeczywistością, a normalne życie było ledwie wspomnieniem. Tomek pracował całą noc, szedł spać nad ranem, jadł mało i nieregularnie, nie zdając sobie sprawy, że traci na wadze. Kiedy jego dziewczyna zauważyła, jak bardzo schudł, przydźwigała w torbach kilka dużych garnków z gorącym jedzeniem. Tomek rozsiadł się w ławce, niczym car na tronie, zastawił garnkami pulpit, ten sam, nad którym jeszcze niedawno męczył się rozwiązywaniem całek podwójnych, lecz zanim zdążył czegoś spróbować, otoczyło go grono kolegów.

— Co tam masz?

— Pierogi.

— Nie gadaj. A z czym?

Tomek odczekał chwilę, żeby przełknąć.

— Ruskie, z serem, a pod spodem z kapustą i grzybami…

Koledzy wpatrywali się w garnki, jak wygłodzone wilki w beczkę sadła. Tomek kazał im łapać za talerze i nakładać. Odtąd pamiętano go jako „tego, którego matka wyśmienicie gotuje”. Po jedzeniu chciało się zakurzyć, ale na chęci się kończyło. Z pomocą pospieszyły wytwórnie papierosów. Nadeszły pudła z towarem odrzuconym podczas kontroli jakości. Niektóre papierosy miały po pół metra długości i trzeba było je ciąć nożem, albo wsadzać za uszy i okręcać wokół głowy jak wieniec laurowy. Tomek pomyślał, że gdyby poprawić jakość produkcji, może udałoby się kupić papierosy normalnie, w kiosku z prasą.

 

Jednego dnia gruchnęła sensacyjna wiadomość: sąsiedni wydział odwiedził nie kto inny, tylko sam Jacek Kuroń. Taki gość! Był wspaniałym oratorem, który w kilku słowach mógłby zagrzać studentów do dalszej walki. Tomek założył kurtkę, wyszedł na dwór, skąd skierował się w stronę wydziału architektury przy tej samej ulicy. W wejściu zatrzymał go student z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Obok, na krześle, siedział jakiś człowiek — łysiejący, krótko ostrzyżony i raczej niepozorny, gdyby nie twarz: skupiona i myśląca. Ubrany był w wiatrówkę koloru wiatrowego i dżinsowe spodnie, mocno wytarte na całej długości, a do tego wypchane na kolanach.

— Gdzie do cholery jest ten Kuroń? — zawołał Tomek zniecierpliwiony.

Student wskazał na człowieka siedzącego obok. Tomek się przedstawił, całkiem niezręcznie, nie kryjąc zaambarasowania. Słysząc powód wizyty, przywódca opozycji odezwał się zachrypniętym, lecz nadzwyczaj energicznym głosem:

— Chłopaki, nie mogę… naprawdę. Jestem zgwałcony, dosłownie!

Tomek usiadł obok niego, poczęstował go papierosem z ostatniego zrzutu i zapytał, co sądzi o ich strajku. Rozmówca zaciągnął się głęboko i powiedział to, o czym wszyscy dobrze wiedzieli:  

— Nie należy przeciągać struny. System nie wytrzyma, do głosu dojdzie konserwa, za nią pójdą czołgi, a wtedy… — argumentował w stylu agnostyka-racjonalisty.

 

Tomek podziękował mu i wrócił do gmachu Nowej Kreślarni. Wewnątrz auli, rozpoznał w osobie siedzącej na marmurowych schodach koleżankę. Kiedyś była jego dziewczyną, tylko przestał się jej podobać, a wówczas zaczęła kręcić z jego kolegą z liceum, stojącym w tej chwili obok niej. Tomek podszedł bliżej i dopiero wtedy zauważył, że dziewczyna płacze.

— Co się stało?

— Milicja zwinęła ją z ulicy i trzymała w radiowozie.

— Bili ją?

— Nie, ale grozili i szantażowali. Powiedzieli, że następnym razem tak ją spałują, że do końca życia nie znajdzie sobie męża.

Tomek odciągnął kolegę na bok i poprosił, żeby więcej jej tutaj nie przyprowadzał. Więcej, to znaczy jak długo? Spojrzał na szeroką wstęgę papieru używanego w drukarkach matrycowych, a teraz zwisającą z balustrady na pierwszym piętrze: na jej końcu, jak latawiec, powiewał arkusz z wymalowaną liczbą dni od początku strajku. Tak bardzo chciał być teraz z nią, z dala od tego miejsca, w którym zaczynał się czuć jak w więzieniu. Pod pretekstem, że musi zabrać z domu jakieś materiały, wystarał się o przepustkę na dwanaście godzin, lecz nie pojechał do domu, tylko na Wierzbno, gdzie wynajmowała mieszkanie. Jadąc tramwajem, wyobrażał sobie, jak spędzą tę noc, każdy drobiazg.

— Czy to już koniec? — spytała, gdy usiedli na łóżku.

— Jeszcze nie. Muszę tam wrócić, jutro z samego rana.

— Którego dzisiaj?

— Dwunastego.

— Lepiej zostań, trzynastki są pechowe.

Nie podzielał tych obaw i dotrzymał jej towarzystwa tylko do końca nocy, która mijała prędko i przyjemnie, gdyż po krótkich negocjacjach odważyli się przećwiczyć wszystkie sceny z „Igraszek pastora”. Kultura Zachodu podobała się Tomkowi coraz bardziej. 

 

Wstał wcześnie i podszedł do okna. Po przeciwnej stronie ulicy majaczył budynek Radiokomitetu, tonący zupełnie w szarzyźnie otoczenia, gdyby nie śnieg pokrywający ziemię cieniutką warstwą. Tomkowi zdawało się, że to miejsce wygląda inaczej niż zazwyczaj. Pożegnał się i zjechał windą na parter. Wychodząc z klatki ujrzał na wysokości głowy wylot długiej, lśniącej rury. Drugi koniec rury był przymocowany do płaskiej wieżyczki, na prawo od miejsca gdzie sterczał ciężki karabin maszynowy, zupełnie nie pasujący do tego miejsca, ale gdy tylko przesunął wzrok niżej, znalazł brakujące elementy układanki: skośny pancerz, po jego bokach stalowe gąsienice, zaryte w śniegu, na którym widniały świeże bruzdy; zbyt wyraźne i pospolicie czarne, żeby mogły należeć do filmowego epizodu. Był to upiększony zimowym makijażem czołg T-55A, który nie wygrał jeszcze żadnej wojny. Stał bez życia przed samą kamienicą, z lufą wycelowaną prosto w drzwi. Na krawędzi włazu za karabinem siedział żołnierz w polowym mundurze i hełmofonie na głowie, patrzący w tę samą stronę, co siedzący obok i zasłonięty metalową pokrywą dowódca czołgu. Przyglądali się Tomkowi uważnie, lecz nie wykonali żadnego ruchu — taki widocznie mieli rozkaz. Tomek poszedł na przystanek, zaczekać na tramwaj, nieświadom, że żaden tramwaj nie wyjechał tego ranka z zajezdni. Zatrzymał taksówkę i kazał jechać na politechnikę.

— Zwariował pan? Tam teraz ZOMO!

Słysząc to, poprosił kierowcę, aby zawiózł go do domu. Na skrzyżowaniach ulic mijali wojskowe pojazdy i żołnierzy z bronią w ręku. Tomek popatrzył na kolor mundurów i uspokoił się nieco.

— Co się dzieje? 

Kierowca jakby tylko na to czekał.

— Jak to co? Wojna! Rumuni pod Piasecznem — odparł z niezdrową emocją w głosie, a widząc, że jego słowa robią na pasażerze duże wrażenie, dodał natychmiast: — Twierdza Modlin opanowana przez węgierskich spadochroniarzy.

„A więc jednak, zaczęło się!” — pomyślał Tomek rozgorączkowany. „Znowu jesteśmy w centrum uwagi, cały świat patrzy na nas. Taki moment zdarza się raz na kilka pokoleń. Tworzyć historię własnymi rękami, a nie uczyć się jej z nudnych podręczników. Napiszą kiedyś o nas: Kolumbowie rocznik sześćdziesiąty”. W domu zastał ojca, który siedział przed telewizorem i oglądał specjalne wydanie dziennika. Wywnioskował z jego twarzy, że sytuacja jest poważna. Godzinę później przyjechał kolega, który był z Tomkiem na strajku.

— Trzeba spalić bibułę!

Zaczęli przeglądać regał z książkami i szafki pod sufitem. Nagle Tomek przypomniał sobie, że wyjeżdżając w pośpiechu, zapomniał zabrać swoje rzeczy.

— Cholera, zostawiłem na uczelni indeks!

Tydzień później, wbrew obawom, odebrał indeks w dziekanacie. Nie miał z tego powodu żadnych nieprzyjemności. Był nic nie znaczącym pionkiem w rozgrywce, którą zrozumie dopiero wiele lat później. Wkrótce wznowiono zajęcia. Tomek przyzwyczajał się powoli do realiów stanu wojennego. W takich czasach przyszło mu żyć.

 

 

 

Edytowane przez Kapistrat Niewiadomski
Fix typo. (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@sam Wprawdzie Ballada o Janku Wiśniewskim nawiązuje do tragicznych wydarzeń na Pomorzu w grudniu 1970 roku, a stan wojenny mieliśmy 11 lat później, ale dziękuję za przypomnienie okoliczności śmierci Zbyszka Godlewskiego.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Mam wiele piosenek Kaczmarskiego na CD, słuchałem go na żywo kilka razy, teraz słucham rzadziej, ale dziś jest rocznica, więc posłucham z przyjemnością.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Dziewczyny zawsze ożywiają scenerię, zwłaszcza na strajku samców. 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie i komentarz.

Opublikowano

@aff

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Wszystkie opisane zdarzenia miały miejsce naprawdę; zmieniłem jedynie z oczywistych względów nazwisko bohatera.

 

Opowiadanie przedstawia wydarzenia z perspektywy uczestnika strajku na PW, bez splendoru i gloryfikacji dobudowanych w późniejszym czasie; inaczej bym tego nie opublikował.

 

Dziękuję za przeczytanie i interesujący komentarz.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Wszyscy tutaj piszą dla przyjemności, czytają dla przyjemności, a jak nie ma przyjemności to koniec czytania, chyba, że jesteś zawodowcem — wtedy musisz czytać wszystko.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Opublikowano

@sam Nie znałem tej piosenki, ale bardzo mi się podoba: porywająca melodia, wzruszające słowa, znakomita orkiestracja.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

Refren:

A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy

 

Słowa: Bogdan Chorążuk, muzyka: Tadeusz Woźniak

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Nie znikam tylko stukam jednym palcem w zwolnionym tempie, bo drugi palec mam zajęty lepieniem pierogów.

 

Tyle pierogów do ulepienia; tak mało czasu!

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...