Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'opowiadnie' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o poezja.org
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 14 wyników

  1. Andy Fishlock, zwany przez kolegów Patyczkiem, wracał z nadmorskiego kurortu, gdy jego niedużą awionetkę pociągnęło coś w dół. Kompas kręcił wskazówką na wszystkie strony: lecieli nisko nad górską krawędzią, później długim, najeżonym ostrzami skał wąwozem, omal nie uderzając w zbocze góry o zarysie foremnego stożka. Za ostatnim wzniesieniem wzlecieli nad płaską równinę, a wówczas igła kompasu wróciła na miejsce i pokazała właściwy kierunek: południowy-wschód, zaznaczony gdzieniegdzie kępami kuflików i jeszcze rzadziej konarami przyschniętych akacji. Nazajutrz Patyczek wysłał w to miejsce geologa zaopatrzonego w magnes o kształcie końskiej podkowy. Do magnesu przylegały grudki ziemi w każdym miejscu na drodze zataczającej szeroki krąg. — Ile tego jest? — zapytał Patyczek po przylocie geologa do bazy. — Cała góra. — Duża? — Gdyby wydobywać sto milionów ton rocznie, to nawet przez stulecie nie wykopiemy wszystkiego. Patyczek wstrzymał oddech. — Żeby jeszcze może było przewidzieć cenę rudy… — Aktualnie pięćdziesiąt dolarów za tonę i zwyżkuje. Przez cały dzień i następny, Patyczek zamknięty w gabinecie wykonywał rachunki. Trzeciego dnia wezwał prawnika w celu sporządzenia aktu zakupu dużego obszaru ziemi. — Jest jeden problem. — Prawnik próbował ostudzić entuzjazm Patyczka. — Ta ziemia to święte miejsce dla czarnuchów. Patyczek nie lubił gdy go zniechęcano przeszkodami. Tupnął nogą i oświadczył zdecydowanym tonem: — Ta ziemia należy do śmiałka, którego stać na poniesienie ryzyka! Tydzień później prawnik i główny księgowy, prowadzeni przez czarnoskórego tropiciela dotarli na święte miejsce. Był wczesny poranek, ale słońce wzeszło żwawo i wypełniło pustkowie gorącym powietrzem, zmuszając mężczyzn o bladej cerze do głębokich oddechów i ocierania potu z opuchniętych twarzy. — Dziadku, ile chcecie za tę górkę? Siedzący naprzeciwko obrzucił ich spojrzeniem, nie wykonując najmniejszego ruchu. Był to przedstawiciel starszyzny, człowiek o ciemno-brązowej, porytej bruzdami twarzy, szerokim nosie i przenikliwych oczach. — Ile? — powtórzył pytanie księgowy, na co starzec potrząsnął zmierzwioną czupryną siwych włosów. — Góra nie na sprzedaż. — Naprawdę? A pomyśleliście, na co wam taka kupa piachu? — Księgowy poruszył czubkiem buta czerwony kamień. — W mieście będziecie mieć chłód i wodę, telewizję i wszelkie wygody. Tutaj tylko skwar i robactwo. — Wykrzywił usta z niesmakiem. Zapytany wstał z ławki i drżącymi rękami położył kopnięty kamień na poprzednie miejsce. — Kamień ma leżeć tutaj, tak samo my, lud Yindjibarndi… — Człowieku, nie gadaj głupot. Oto czek. — Księgowy wyrwał kartkę z wąskiej książeczki. — Więcej nikt nie da, bo to wprawdzie kawał gruntu, ale ziemia nieurodzajna. Starzec słuchał go cierpliwie, lecz słowa nie robiły na nim żadnego wrażenia. — Pokolenia przychodzą, pokolenia odchodzą… Ziemia jest dla wszystkich. — A to jeszcze zobaczymy — rzekł prawnik i na tym zakończono bezowocne pertraktacje. Na wieść o odmowie, Patyczek wpadł przed członkami zarządu w histerię, zasiewając wątpliwości w powodzenie misternie opracowanego planu, gdy szalę sukcesu na korzyść przedsiębiorcy przechylił szczęśliwy zbieg okoliczności: do miasteczka przywędrował kuzyn starca. Jego słowo było równie dobre, co tego, który odrzucił wspaniałomyślną ofertę i wkrótce w biurze Patyczka doszło do historycznej wymiany: sto tysięcy dolarów, czyli równowartość trzyletniej pensji za podpis na dokumencie własności, otwierającym wrota do niewyobrażalnego bogactwa. Odtąd zdarzenia pobiegły w błyskawicznym tempie: podczas gdy mistyczna góra była ogołacana przez buldożery i koparki z trawy i krzewów, kiedy układano tory dla super-ciężkich pociągów z przyszłej kopalni do oddalonego o czterysta kilometrów portu nad oceanem, prawowici właściciele sanktuarium wraz z rodzinami wysiadywali przed parterowymi segmentami na nowo wybudowanym osiedlu. Otrzymali wszystko, co jest potrzebne do życia i co im obiecano, z wyjątkiem jednej rzeczy: połączenia z krainą przodków i przeszłością. Przez pięćdziesiąt tysięcy lat był to ich dom, a zostali potraktowani z wrogością typową wobec przybyszów. Oderwani od tradycyjnych obrzędów, zdezorientowani i rozdrażnieni, nadaremnie szukali sposobu, żeby przeżyć kolejny dzień. Byli ludźmi kontemplującymi każdy moment życia: wody uwięzione w starorzeczach i odbijających światło półksiężyca, ptaki śpiewające miłosną pieśń, kropkowane ślady pustynnych węży, lecz teraz nie było na co patrzeć, bo jak okiem sięgnąć otaczały ich betonowe chodniki i płoty ze stali — takiej samej stali, którą niebawem zaczną wytapiać z ich góry. Patyczkowi było przykro, że sprawy przybrały tak niefortunny obrót. Nie żeby martwił go los rdzennych mieszkańców, lecz nie cierpiał być przedstawiany w negatywnym świetle. — To nieuniknione przy operacjach na taką skalę — pocieszała go przyjaciółka, której mąż również widział ogromne możliwości w eksploracji i górnictwie. — Tak, ale Zieloni oskarżają mnie o grabież cudzego majątku i dewastację środowiska naturalnego. Czemu nie napiszą, że daję pracę tysiącom ludzi? — Zainwestuj część pieniędzy w projekty rządowe, żeby podbudować nadszarpniętą reputację — radziła mu Rita. — Może nawet otrzymasz z tego tytułu ulgę podatkową. Patyczek nic nie odrzekł i patrzył zamyślony na kwiaty wrzosu oplatającego poręcze przy schodach. — Żyjemy tutaj na wyspie skarbów… — westchnął, nie podnosząc głowy. — Pomyśl tylko, jak wspaniałe miasta moglibyśmy wznieść pośrodku pustyni, gdyby nie te czarne moczymordy i anarchiści. Resztę popołudnia spędzili na werandzie, popijając whisky i grając duo: mąż Rity na skrzypcach, Patyczek na mandolinie, jego ulubionym instrumencie. Melodia wsiąkała delikatnie w niczym niezmąconą ciszę i uroczy krajobraz… Uwięzionym w getcie niewiele to pomogło. Tylko krewny przywódcy potrafił znaleźć chwilowo ukojenie: pił alkohol od świtu do utraty świadomości, a kiedy używki zabrakło, wąchał klej, a gdy klej stracił moc, wdychał opary benzyny, a jednak każdego dnia budził go strach w sercu i przez to jeszcze bardziej nienawidził siebie. — Jebać to! — wrzeszczał na całe mieszkanie i okładał pięściami swoją kobietę. Wyrwał umywalkę w łazience i potłukł ją o posadzkę. Kiedy próbowali go uspokoić, złapał za jakiś drąg i pobiegł do pobliskiego sklepu demolować wystawę. Prędko nadjechały trzy radiowozy, z których wypadli gliniarze uzbrojeni w broń palną i tasery. Czarny kamrat skoczył na nich niczym wściekły pies, a policja wolała nie dyskutować — obalili go na ziemię i porazili prądem z trzech paralizatorów jednocześnie, aż jego ciało wyglądało na bezwładne i pozbawione życia, a mimo to nadal aplikowano śmiertelne napięcie i zaciskano dłonie wokół szyi, aż przestał oddychać. Dopiero gdy nadjechała karetka pogotowia, policjanci zostawili na placu nierozpoznawalną postać, która jeszcze przed chwilą była przystojnym młodzieńcem. Zanim ambulans dojechał do szpitala, stwierdzono zgon. Wieść o wypadku szybko obiegła okolicę. Współplemieńcy zabitego wyszli na ulice, a wioskę spustoszyły zamieszki, prowadzące do starć z policją. Wielu wichrzycieli zostało aresztowanych i deportowanych do odległych więzień. Tam nierzadko padali ofiarami przemocy, co w kilku przypadkach doprowadziło do samobójstwa. Następnie miał miejsce pogrzeb. Rytualna ceremonia przyniosła tymczasowy spokój i zjednoczyła Aborygenów w żałobie. Chłopiec został pochowany w kłębach dymu ze spalonych liści na ceglastej, zasobnej ziemi, która rok temu skierowała niepozorny samolot do pamiętnego celu. — Teraz chadza z duchami przeszłości — obwieściła obecnym starsza osoba, stojąca nad grobem. — Wyprowadzi nas wkrótce z niedoli.
  2. Każdego ranka, oczekując na przyspieszony serwis do dworca centralnego, obserwowałem dwójkę ochroniarzy stojących na przeciwległym peronie: jeden był niski, brzuchaty i łysy; drugi wysoki i mocno wysuszony, za to z bujną czupryną. Nie znałem ich imion, ani żadnych innych szczegółów, więc pozwoliłem wyobraźni stworzyć ich postacie na podobieństwo tego, co widziałem, tak jak na blogu ludzie wymyślają szablony, widżety i motywy. Zapamiętałem ich jako Gus i Harry, lecz gdyby komuś te imiona nie pasowały, mogę z chęcią je zmienić. Gus był nieśmiały i nadrabiał ten niedostatek nadmierną gadatliwością. Jednak Harry nigdy na to nie narzekał, jako że sam był małomówny, chociaż z zupełnie innego powodu. — Zróbmy tak: Pójdziemy schodami na dwójkę, bo jedynka cała zawalona trzodą. Od strony miasta, bo tam jest teraz trochę słońca. Dopijemy kawę, pogadamy, a później przejdziemy na drugi koniec peronu. OK? — Yup. — Nie lubię tu wystawać, bo może nas ktoś zaczepić, zapytać o pociąg… Poza tym jest mi tu zimno, a nie chcę się przeziębić. — Yup. Gus i Harry przeszli bez pośpiechu na wschodni koniec peronu numer 2. Faktycznie, o tej porze ten peron był pusty, bo obsługiwał pociągi jadące w kierunku Gór Błękitnych, dokąd jechać w poniedziałkowy poranek nikomu nie wypadało. Po południu role peronów się odwrócą i nietrudno odgadnąć, na którym peronie nasi bohaterowie będą dopijać kawę. — Harry, czy słyszałeś o tym nowym rozporządzeniu? — Nope. — Jakiś baran w dyrekcji wpadł na idiotyczny pomysł, żeby w przerwach między komunikatami puszczać muzykę. Harry nie zareagował, wobec tego Gus odczekał chwilę, żeby dać mu czas na przetrawienie tej nowiny. — A może ty myślisz, że to jednak jest dobry pomysł? — Nope. — No, ja też myślę, że ten pomysł jest kompletnie poroniony. Ale tam w zarządzie nie mają pojęcia jak to jest dwanaście godzin chodzić po stacji i wysłuchiwać na okrągło tych samych komunikatów. Czy człowiek nie może mieć w pracy odrobiny spokoju? Harry nic nie odpowiedział, tylko mruknął coś pod nosem. — Zresztą, żeby puszczali muzykę dla ucha, jak 2DayFm albo MIX106.5, to niech im będzie, ale ABC Classic? Przecież tego nie da się słuchać! Mam rację? — Yup. — Najzabawniejsze jest to, że nawet ci w dyrekcji nie słuchają ABC Classic. Nikt tego nie słucha. Gdyby nie rządowe dotacje, to tę stację dawno już by zamknięto. Nie lubią, a jednak będą puszczać! A czy wiesz dlaczego, Harry? — Nope. — Ja też nie wiedziałem, nawet w tym rozporządzeniu nie ma na ten temat jednej wzmianki. Na szczęście mam znajomego w zarządzie, który mi wszystko wyłożył, czarne na białym. Powiedzieć ci? — Yup. — Otóż słuchaj, Harry… — Gus przerwał na moment, nie mogąc znaleźć właściwych słów. — Nie wypada mówić źle o miejscu, w którym pracujesz, ale choćby nie wiem ile cukru nasypać, to i tak nie osłodzimy cierpkiej prawdy, że ten dworzec, shopping mall i całe Blacktown to jest jedna wstrętna, zasrana dziura. Gus stanął niespodziewanie, spojrzał w dół na tory, jakby miał zamiar splunąć, po czym złapał Harry'ego za ramię. — Pamiętasz jak w zeszłym tygodniu obrobili sklep Deli, ten który prowadzi jeden Syngalez ze Sri Lanki? Jak oni ten sklep zwą… No wiesz, ten za parkingiem, koło pośredniaka? Harry potakująco kiwnął głową. — Dwóch gówniarzy, uzbrojeni, w biały dzień. A o tej kobiecie, która wychodziła z shoppingu i jakiś typek w kominiarce zagroził nożem, słyszałeś? — Yup. — Wiesz co powiedzieli jej później na policji? — Nope. — Powiedzieli, że nie powinna stawiać oporu. Powinna oddać torebkę, to wziąłby pieniądze, ale ją zostawił w spokoju. A tak wylądowała w szpitalu. Myślisz, że dobrze zrobiła? Harry znowu wymamrotał coś pod nosem, co trudno było uznać za jednoznaczną odpowiedź. — Masz rację, Harry: źle zrobiła. Ale z drugiej strony pomyśl tylko — gdyby tak żaden człowiek nie stawiał oporu, to taki zakapior mógłby molestować kogo zechce zupełnie bezkarnie: „Oddaj pieniądze, to ci nie poderżnę gardła”. Harry najwyraźniej nie był zainteresowany tymi wywodami. Jego uwagę przyciągnął mały ptaszek, który przycupnął na przewodzie sieci trakcyjnej nad torem. Przewód wciąż dygotał, bo przed chwilą przejechał tamtędy pociąg elektryczny. „Jak to jest, że prąd go nie poraził” — usiłował rozwiązać zagadkę Harry. Widząc zamyślenie na twarzy kolegi, Gus zwlekał przez moment, po czym rzekł cicho: — Wiem o czym myślisz, Harry: od takich spraw jest policja. I masz rację. Zawsze wiedziałem, że niegłupi z ciebie gość. Ale powiedz Harry, kiedy ostatni raz widziałeś policję na stacji w Blacktown? Harry nie wydał żadnego dźwięku, zahipnotyzowany widokiem malutkiego stworzenia, ocierającego dziobek o miedziany drut, jakby to była gałązka, z której można uwić sobie gniazdko. Gus odsapnął, nabrał powietrza i dokończył: — Tak… Byłaby policja, nie mielibyśmy głupich rozporządzeń. A tak tylko podejrzany element gromadzi się na dworcu. Teraz to za wcześnie, ale podczas nocnej zmiany, sam wiesz czego tu pełno: kompociarzy i bezdomnych kotów! Ale pójdźmy stanąć koło windy, bo mi to zimno już odeszło, a teraz słońce pali jak na patelni, choć dopiero dziewiąta. To jest jedyna rzecz, jaką lubię w Blacktown: słońce co wschodzi szybko i grzeje tak mocno, nawet zimą! Na każdy peron prowadziły dwa zejścia schodami i dwie windy, po jednej z każdej strony budynku, rozkraczonego nad torowiskiem. Ostatni peron usytuowany był nieco dalej, ponieważ obsługiwał linię lokalną, biegnącą skośnie do torów głównych. Z lotu ptaka układ dworca przypominał kształtem literę V. Strona przylegająca do Westfield shopping mall była nieco lepiej zagospodarowana: tam znajdowała się biblioteka publiczna, a także urząd rady dzielnicowej. Część przeciwległa miała luźniejszą zabudowę, obejmującą obszerny parking, oraz szereg niskich budynków pełniących funkcje handlowo-administracyjne. Miejsce to było pozbawione jakiegokolwiek uroku — nic, tylko węzeł komunikacyjny, gdzie ludzie dojeżdżający do pracy przesiadali się z pociągu na autobus lub transport prywatny. Było już po dziesiątej i szpaler ludzi stojących ramię przy ramieniu na peronie 1 został niemal całkowicie wchłonięty przez nowoczesne, piętrowe zestawy Tangara i Waratah, oraz wysłużone składy typu K i C z lat 80-tych. Jednocześnie napływali na peron 2 podróżni wracający z centrum aglomeracji. Dla Gusa był to sygnał do przejścia na antresolę, żeby się czegoś napić i przekąsić. Miejsce to stanowiło znakomity punkt obserwacyjny z widokiem na całą okolicę. O tej godzinie nie zastali w sklepie wielu kupujących. „Najgorsze mamy już za sobą” — odetchnął Gus. „Ci, którzy będą wracać po południu, nie zaglądają tu, tylko pędzą prosto do domu”. Zamówił fantę i podwójną porcję placka nadziewanego mięsem z mikrofalówki; Harry poprosił o butelkę niegazowanej wody mineralnej, a do tego nieduży kawałek tortu z marchewki. Jedli i popijali przez chwilę w milczeniu, aż Gus chrząknął z lekkim zniecierpliwieniem i rzekł: — Sam widzisz, że w takiej sytuacji nie ma innego wyjścia. Policja, która powinna chronić obywateli przed elementem, woli marnować czas na zabawę z panienkami. Zresztą, ja im się nie dziwię, a ty? — Nope. — A teraz przypomnij sobie: Ilu czarnych widziałeś na peronie dziś rano, wtedy kiedy jest największy tłok? Dwóch, trzech… Powiedzmy, że nie było więcej niż pięciu, zgadza się? — Yup. — No to popatrz, ilu ich jest teraz… — i Gus wskazał ręką w kierunku ulicy ciągnącej się wzdłuż dworca i sklepów pod arkadami. — Jeszcze nie ma przerwy na lunch, a oni tam wysiadują od kilku godzin. Niedługo pół Sudanu tutaj sprowadzą, na koszt podatnika oczywiście. Nie jestem rasistą, ale uważam, że asfalt powinien leżeć na swoim miejscu. A ty jak się na to zapatrujesz? Harry zapatrywał się jedynie w okruszki po marchewkowym torcie, rozsypane na papierowej tacce. Pomyślał, że dla tej ptaszyny siedzącej na drucie, jeden taki okruszek byłby jak cały torcik. Z tych rozmyślań wyrwał go dzwonek telefonu imitujący jęki kobiety w orgazmie. Gus wyprostował się i wyciągnął z kieszeni komórkę. — Tak, rozumiem… Zaraz tam będziemy. Harry wstawaj, problem na postoju taksówek. Jakiś fagas odmawia należności za kurs, śpieszmy się. Ruszyli szybkim krokiem w kierunku ruchomych schodów, łączących dworcową halę z shoppingiem: Gus przodem, Harry nieco za nim. Rzecz jasna w tym czasie byłem już od kilku godzin w biurze, a dokładnie na spacerze po drugim śniadaniu i nie mogłem wiedzieć co robią moi bohaterowie, lecz wyobraźnia nie zna granic: maluje obrazy, dopisuje skrypt, niezależnie od miejsca i pory dnia. Czasem jednak obraz staje się mglisty i rozmazany, pozbawiony konturów. Tak jak w sztuce, nie wszystko co piękne da się wymalować, tak w opowiadaniu, nie można wyrazić całej prawdy. Luki w treści musi wypełnić sam czytelnik. Gus i Harry zjawili się ponownie w tym samym mniej więcej miejscu, w którym straciłem ich z oczu. Podłogę dworcowej hali ułożono przynajmniej dziewięć metrów powyżej poziomu zatoki z postojem dla taksówek, dlatego schody wznosiły się pod stromym kątem. Patrząc z wnętrza hali, wyglądało to tak, jakby ludzie wjeżdżali stojąc na palecie unoszonej przez niewidzialny dźwig. Gus wjeżdżał pierwszy, Harry nieco z tyłu, ale że był on wyższy o ponad głowę, wpierw ujrzałem rozwichrzoną na wietrze czuprynę, a dopiero potem połyskującą w promieniach słonecznych łysą glacę. Gus, gdy tylko dotknął podłogi, przyspieszył nagle, jakby był czymś bardzo wzburzony. Kontrastowało to z sylwetką Harry'ego, kroczącego powoli na sztywnych nogach, niczym blaszany drwal, któremu zardzewiały stawy. — To niesamowite, Harry! Że też dałeś mu uciec. Już bym go przyskrzynił, a ty stanąłeś mi na drodze. Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że jesteś jego wspólnikiem! Przerwał na moment, po czym kontynuował, już spokojniejszym głosem: — A zresztą, może i lepiej, że dał nogę. Mógł mieć kosę. Daleko nie zwieje, policja dopadnie go wkrótce. A zauważyłeś, ile czasu upłynęło zanim nadjechały smerfy, chyba dwadzieścia minut? — Yup. — Ha, a komisariat niecałe dwieście metrów stąd! Powiedz Harry, bałeś się, co? — Yup. — Ja też… no ale czym ja mogę się bronić, kluczami od kibla? Gdyby chociaż dali mi ten taser, wystrzeliłbym mu w dupę elektrodę, żeby go sparaliżowało do końca życia… Doliniarz jebany! Harry słuchał w milczeniu, ale jego uwagę pochłonęło coś zupełnie innego: w oddali, na tle plątaniny rdzawych szyn, zagrzebanych w szarej podsypce, ukazało się czoło pociągu towarowego. Cztery lokomotywy spalinowe, sprzężone w jedną całość, ciągnęły kilkadziesiąt węglarek wypełnionych miałem o wysokiej zawartości antracytu. Był to transport węgla z kopalni w Górach Błękitnych, przeznaczony do załadunku na jeden z masowców w porcie Kembla. Za miesiąc węgiel dotrze do Chin, zostanie spalony w elektrociepłowniach i spowoduje zaćmienie słońca. Gdy pierwsza z lokomotyw zbliżyła się do krawędzi peronu, powietrze rozdarł przeraźliwy dźwięk, a sunące za nią wagony wprawiły cały budynek dworca w rytmiczne kołysanie. Harry liczył wagony, lecz po czterdziestu stracił rachubę, chociaż pociąg jechał z niedużą prędkością. Po lewej stronie toru, przy drugim końcu peronu, sygnalizator pokazywał dwa światła: zielone u góry, bursztynowe nieco niżej. Harry dobrze wiedział co oznacza ten sygnał, dlatego jego myśl pobiegła do skrzydlatego przyjaciela: „Pewnie się przestraszył i odleciał”. W międzyczasie na dwójkę wjechał pociąg, którym zazwyczaj wracałem do domu. Zazwyczaj, bo nigdy nie kończyłem dokładnie o tej samej porze. Czasem pociąg uciekał mi sprzed nosa, innym razem przyjeżdżał opóźniony. O siedzące miejsce zawsze było trudno. Drzwi otwierano automatycznie i strumień ludzkiej masy wypływał na peron. Stamtąd tłum atakował schodami wąskie gardło, zastawione rzędem kasowników i wyłaził na antresolę. Ludzi nagliło do domu na obiad; ich zmęczone twarze wyrażały otępienie od dźwigania ciężaru kolejnego nudnego dnia. Gus i Harry cofnęli się na zaplecze sklepiku z drobiazgami. Stojąc twarzą do przeszklonej ściany, mogli obserwować czerwoną tarczę słońca. Tarcza pęczniała, zniżała z każdą minutą lot, aż dotknęła krawędzią górskich grzbietów, które momentalnie przybrały purpurowy odcień. Obłoki również pociemniały, jakby wchłonęła je czerń nieba. Widok miał w sobie coś magicznego: dokładnie tak samo, kilkadziesiąt tysięcy lat temu, zachód słońca obserwowali Aborygeni. Żadna ilość postępu, ani technologii, nie były w stanie osłabić tego efektu. Gdy tylko słońce znikło nad horyzontem, ulice rozświetliły latarnie. Nad torowiskiem szybko zapadał zmrok; tylko gdzieniegdzie mrugały tajemniczo światełka semaforów. Ostatnim komunikatem była zapowiedź pociągu jadącego na Północne Wybrzeże. Później zapadła cisza, głucha cisza, aż nagle senną atmosferę przerwało brzmienie smyczków: pary skrzypiec, altówki i kontrabasu, grających w doskonałej harmonii. — Co do cholery!? — Gus potrząsnął głową, jakby coś wpadło mu do ucha. — Czy ty też to słyszysz? — Yup — potwierdził Harry. — Tego już za wiele. Uciekajmy na koniec jedynki, jak najdalej od tych przeklętych głośników, to będzie mniej słychać. Przeszli wzdłuż peronu 1, który był teraz nieomal tak pusty co peron 2, kiedy zaczynali pracę. — Masz coś zapalić? — Nope. — Pewnie, skąd byś miał; przecież nigdy nie paliłeś. Ale tak się zdenerwowałem, że już nie wiem, co gadam. Wpierw ten przydupas, teraz to cholerne rzępolenie, jakby mi piłę łańcuchową zapuszczali przy uszach. To jest gorsze niż muzyka w windach. Tamta relaksuje, aż raz nieomal zasnąłem. A te jazgoty? Mam alergię i jeszcze dostanę wysypki. Harry! — Yup? — Będę żądać kompensaty. Dodatku za pracę w szkodliwym dla zdrowia środowisku. Tak jak pirotechnicy, którzy zakładają ładunki wybuchowe i wysadzają skały w kopaniach żelaza. Oni mają za to płacone i są zabezpieczeni. A ten dupek żołędny z zarządu, czy pomyślał o nas? Czy zadbał o jakieś nauszniki, żeby wytłumić ten nieznośny hałas? Muzykę przerwał komunikat, żeby nie pozostawiać bagażu bez opieki, a widząc taki bagaż, nie dotykać go, tylko natychmiast powiadomić obsługę dworca. Następnie miała miejsce krótka zapowiedź pociągu, który właśnie zakończył bieg przy peronie szóstym i uprasza się pasażerów o opuszczenie wagonów, a czekających na peronie, żeby nie zajmowali miejsc, ponieważ za kilka minut pociąg zostanie odstawiony na tory postojowe. Muzyka zabrzmiała ponownie, lecz w wolniejszym tempie na trzy czwarte i nieco smutniejszej tonacji. Po niej nastąpiły dalsze części, na przemian: szybka, wolna, a ostatnia grana w żywiołowym tempie presto. Dla Gusa było to tempo zabójcze. — Słuchaj, Harry. Dobrze byłoby, gdybyś sporządził notatkę, że ta muzyka przeszkadza ci w wykonywaniu pracy. Jest ona źródłem stresu, przez co nie możesz spać i ma to zły wpływ na twoje życie rodzinne — w tym miejscu Gus urwał, bo wiedział, że Harry od dzieciństwa żył samotnie. — Najlepiej załatw sobie raport od psychologa. Znam jednego co ma gabinet niedaleko stąd, to bardzo rezolutny człowiek. Zabukuj u niego wizytę, powiedz, że to ja go polecam, a on już zrobi co trzeba. Dawniej mało miał pacjentów i ledwo wiązał koniec z końcem. Ale od kiedy rząd zaczął pokrywać część kosztów za wizytę, ma forsy jak lodu. Nie płać gotówką, to rachunek wyślemy tym cwelom w zarządzie. To jak, Harry, zrobisz o co cię proszę? — Yup. — Tylko broń boże nie działaj na własną rękę. W pojedynkę nic nie wskórasz, tutaj potrzebna jest akcja klasowa. Od czego są związki zawodowe? A nawet jeśli związki kładą na to lachę, będę pisać do kancelarii samego premiera, bo sprawiedliwość musi być! Głosowałem na niego, to niech teraz stanie w mojej obronie. Ty także poparłeś jego kandydaturę, nie? Harry milczał. — Nie chcesz chyba powiedzieć, że oddałeś głos na tych aferzystów z Labor… Gus zamilkł i dłuższą chwilę przyglądał się koledze, jakby nie był do końca pewien czy rozmawia z właściwą osobą. W końcu kiwnął głową i rzekł: — Tak, Harry. Ja ciebie doskonale rozumiem: masz dobre serce, nikomu nie chcesz sprawić przykrości, ale w życiu nie można być ugodowym! Na takich jak ty żerują oportuniści i karierowicze. Trzeba być twardym, bo w przeciwnym razie nie będą okazywać ci należnego szacunku. Przerwał, żeby pokonać zadyszkę i już bez emocji, dokończył: — No dobra, na dziś wystarczy. Późno jest, więc zróbmy krótki obchód, sprawdźmy czy dworzec stoi na swoim miejscu, czy peronów nam nie ukradli — zaśmiał się. — Ja zacznę od dwójki, ty idź na siódemkę i spotkamy się tam gdzie zawsze, obok tytoniowego, zgoda? — Yup. Rozeszli się w przeciwnych kierunkach. Siódemka to był najrzadziej uczęszczany peron stacji. Późną porą nadciągały tam trolle z najciemniejszych zaułków miasta. Po piętnastu minutach Gus i Harry spotkali się w wyznaczonym miejscu. — No i co, wszystko w porządku? — Yup. — Widziałeś kogoś na peronie? — Nope. — Obok windy? — Nope. — A do klopa zajrzałeś, sterylny? — Yup. — Był tam ktoś? — Nope. — A pod kładką dla pieszych, tą która prowadzi na przystanek autobusowy, też pusto? — Yup. Gus się zamyślił. — Nic nie rozumiem. Gdzie te degeneraty wstrzykują sobie kopa? Przecież co wieczór zmiatają z siódemki stosy igieł. Na pewno dokładnie sprawdziłeś? — Yup. — Prawdziwa magia. Odkąd tu pracuję, nic podobnego nie miało miejsca. Dworzec czysty jak strefa wolnocłowa na lotnisku. Zabrakło amfy, czy wszyscy uderzyli nagle w kalendarz? Harry powiedz, co się tu dzieje? Harry otworzył usta, nieco szerzej niż zwykle i pierwszy raz w ciągu całego dnia odpowiedział inaczej: — Mozart!
  3. — Kran w umywalce ciężko dokręcić! — Naprawdę? Teraz nie mam na to czasu. Kilka chwil później... — Mówiłam ci, że z kranu w łazience cieknie. Przestań siedzieć przy komputerze. Zadbałbyś trochę o dom — powiedziała z nutką wyrzutu w głosie. Wiedziałem, że jak raz zacznie, temat kranu będzie powracać jak bumerang. Miałem za sobą wyczerpujący tydzień i nie mogłem wykrzesać odrobiny energii na cokolwiek, co dopiero jakiś cieknący kran. — Co chcesz, żebym zrobił? — Chcę, żebyś obejrzał ten kran. Może tylko uszczelkę trzeba wymienić. — Przecież wymieniałem w tym kranie uszczelkę już dwa razy w ciągu ostatniego miesiąca. — Pewnie wymieniłeś nie tę co trzeba. Skąd ona tyle wie o uszczelkach? Pewnie od koleżanki, tej która w Polsce studiowała hydraulikę stosowaną, czy coś w tym rodzaju. Ta koleżanka nie naprawiła jednego kranu, bo ma od tego znajomych. Samotna, atrakcyjna, kokietuje tylu facetów, że sami wymyślają, co by tu jeszcze upiększyć: wysypać żwirem alejkę, pomalować płot i co tylko tamta zechce. — Gdybyś na dom poświęcał tyle czasu, ile marnujesz przy komputerze, już dawno mieszkalibyśmy w pałacu. „A na co mi pałac?” — pomyślałem i co jej przeszkadza komputer? Przed telewizorem mogę siedzieć pół dnia i nie zwraca na to uwagi, a gdy tylko zacznę grać na komputerze, zaraz ma pretensje. — Trzeba wezwać hydraulika — mruknąłem na odczepkę. — Ale oni strasznie zdzierają. Za sam dojazd liczą tyle, co za godzinę pracy. — Najlepiej znaleźć kogoś, kto mieszka w pobliżu. — To czemu nie szukasz? Przestań grać i zrób coś pożytecznego. No tak, sobota zmarnowana, a czekałem na nią cały tydzień. Cieknące krany, przystępne ceny… W ciągu niecałej sekundy ponad sześć milionów rezultatów. Aż tyle kranów przecieka? To gdzie są te pałace? Kliknąłem na kilku odnośnikach z pierwszej strony. Co? Takie ceny to prawdziwy rozbój! Byłem na siebie wściekły: lata studiów, zakuwanie po nocach, egzaminy i przychodzi mi wzywać hydraulika, który może mieć sześć klas podstawówki, a zarabia więcej na godzinę niż ja przez cały dzień. Na taką niesprawiedliwość pozwolić nie mogę! — Skarbie, wiesz jak bardzo nie lubię tego robić, ale doprowadzę ten cholerny kran do porządku, żebyś nie uważała mnie za złego męża. Wstałem od biurka poszukać zapasowej uszczelki. Potem zakręciłem dopływ zimnej wody przed domem. Ciepłej wody nie trzeba było zakręcać, bo szła z tej samej rury, przez kocioł w pralni. Odkręciłem baterię, założyłem nową uszczelkę i sprawdziłem, czy dławica jest dobrze dokręcona. Następnie wykonałem te same czynności, w odwrotnej kolejności. Kapało jak przedtem. „No to problem z głowy” — stwierdziłem z ulgą. Zrobiłem co w ludzkiej mocy i teraz z czystym sumieniem mogę wzywać fachowca. Ale na babski upór nie ma rady. Poszperałem na dnie szuflady i wybrałem uszczelkę grubszą, innego koloru. Powtórzyłem całą procedurę, lecz woda ciekła nadal, chyba nawet bardziej niż na początku. Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie ten dzień i nie mogłem uwierzyć, że kilka minut później stałem w drzwiach w wyjściowym ubraniu i z kluczykami do samochodu. — Serduszko, jadę do sklepu zasięgnąć porady. Zaraz będę z powrotem. — Dobrze, tylko bez pośpiechu, mamy cały dzień. Sklep dorównywał rozmiarami hangarowi na lotnisku. Powinni w nim sprzedawać airbusy-piętrusy, ale zawalony był mnóstwem rozmaitego asortymentu, co tylko może mieć użytek w domowym gospodarstwie. Gdybym na oglądanie każdej rzeczy poświęcił choćby sekundę, nie wyszedłbym stąd przed rokiem. — Mam problem z wymianą uszczelki — zaczepiłem przechodzącego sprzedawcę. Był w starszym wieku i miał na sobie długi, czerwony fartuch, a pod spodem szorty. Wyglądało śmiesznie, jakby nosił sukienkę. Gdy tylko usłyszał mój akcent, przestał kontaktować i musiałem powtórzyć pytanie. — Widocznie dławica jest przepracowana i wymaga naprawy. Widząc, że nic nie rozumiem, wyjaśnił: — Można to łatwo zrobić przy pomocy narzędzia do ręcznego frezowania. Nie kosztuje ono wiele, a właśnie dzisiaj mamy specjalną ofertę. Nie tracąc czasu na długie rozmyślania, kupiłem to narzędzie i przystąpiłem do dzieła. Przytknąłem frez do dławicy i powoli, równomiernym ruchem ręki, zacząłem nim obracać, dokładnie według wskazówek udzielonych mi przez sprzedawcę. Gotowe. Spojrzałem na zegarek: dopiero minęła jedenasta, może jeszcze zdążę pograć na komputerze. Odkręciłem wodę. — Psia krew, teraz dopiero cieknie! Podstawiłem wiadro pod zlew. Obserwowała mnie z dezaprobatą. — Może poproś Paula? Naprawia spychacze, koparki, na pewno będzie umiał… Paul to nasz sąsiad, młodszy ode mnie kilka lat. Kiedy zamieszkał obok, zaprosiliśmy go z żoną na grilla, żeby wybadać kim są i zawrzeć pakt o nieagresji. Było to na jesieni, lecz słońce wciąż grzało mocno, dlatego siedzieliśmy pod gazebo, na trawniku za domem. Każdy pił co innego: ja piwo, mój szmaragd białe wino, Vivian Jack Daniel's whiskey. Paul miał ochotę na wódkę, więc zaproponowałem absolut o smaku porzeczki, za którym sam zbytnio nie przepadam. Nalałem mu, wypił do dna. Swój chłop — pomyślałem. Nalałem znowu, wychylił bez namysłu. — Ale dobre! — Mlaskał z zachwytu. — Bądź tak uprzejmy i nalej mi jeszcze jeden. — Powoli Paul, mamy sporo czasu… Paulowi nigdzie nie było spieszno, lecz rozmowa go nudziła. Nie przyszedł tu gadać i miałem wrażenie, że jeśli mu nie naleję, sam złapie za butelkę. Starsza o dziesięć lat Vivian, świdrowała go karcącym wzrokiem, jakim matka patrzy na nieletnie dziecko, ale Paul nic sobie z tego nie robił. Po kilku kieliszkach jego twarz zbladła jak płótno, krzesło na którym siedział traciło w coraz głębszym przechyle styczność z podłożem, aż osiągnęło punkt krytyczny, za którym nie było powrotu. Zatrzepotał w powietrzu rękami i runął na wznak jak kłoda. Ważył chyba siedemnaście kamieni i zataszczenie go do domu wymagało dużego wysiłku. Unikał mnie przez kilka następnych tygodni, a znajomym z ulicy rozpowiadał, jak to Polaczek spod jedenastki spił go w trupa. Na szczęście od tamtego zdarzenia upłynęło już tyle dni bez alkoholu, że znowu byliśmy w przyjacielskich stosunkach. Paul nigdy nie odmawiał wyświadczania drobnych przysług i gdy tylko wyjaśniłem w czym rzecz, złapał za frez ręką potężną jak niedźwiedzia łapa. Zagrało w rurach po całym domu, lecz kranowi niewiele to pomogło. Paul machnął ręką i powiedział, żebym nie żałował pieniędzy na hydraulika, ale mój diament nie chciał o tym słyszeć. Odbyłem w takim razie drugą podróż do sklepu i żeby nie opowiadać całej historii od początku, odszukałem tego samego sprzedawcę. Znalazłem go w dziale wyposażenia łazienki, widocznie była to jego specjalizacja. Układał towar na najwyższej półce i musiałem poczekać aż zjedzie dźwigiem na dół. Kiedy wypomniałem mu, jak dobre narzędzie mi sprzedał, odparł niewzruszony: — Pewnie frez zrobił wycięcia w dławicy, które penetruje woda i dlatego kran cieknie nadal. Powinieneś wybrać inny rodzaj, taki zakładany na wiertarkę. Mówiąc to pogmerał na półce i podał mi kawałek ciemnego metalu w kształcie grzybka. Czemu nie powiedział mi tego za pierwszym razem? Pewnie dlatego, żeby zarobić podwójnie. Poszedłem bez słowa do kasy, zapłaciłem i wróciłem do domu. Wyjąłem ze schowka w przedpokoju wiertarkę, nałożyłem frez, przystawiłem równo do dławicy i pociągnąłem za spust. Wierciłem ostrożnie kilkanaście sekund, po czym poświeciłem latarką, żeby sprawdzić rezultat: powierzchnia dławicy była gładka jak lustro. Nauczony złym doświadczeniem, bez większych oczekiwań puściłem wodę. — Złotko, chodź tutaj prędko! Naprawiłem kran, zobacz ani jednej kropelki, a jak leciutko można zakręcać! Popatrzyła na mnie z nieukrywanym podziwem. Wówczas zrozumiałem, że żadna ilość dyplomów, ani tytułów nie zaimponuje kobiecie. Miał rację jeden z moich kolegów mówiąc: — One lubią faceta, co używa rąk, jest wiecznie zajęty. Coś tam struga, maluje, całymi dniami. A ona wieczorem zrobi mu kawę, pochwali: „O, jak fajnie to skleiłeś, nikt nie zrobiłby tego lepiej, jesteś wspaniały!” Samica ptaków wybiera tego, który uwił najpiękniejsze gniazdko, a czymże jest dom, jeśli nie gniazdkiem? Rozpierała mnie duma, aż do granicy zarozumiałości. — Teraz nie ma takiego kranu, którego nie mógłbym naprawić. Może nawet dam ogłoszenie do gazety i nieźle na tym zarobię. Będziemy mieszkać w pałacu. Co o tym myślisz? — Nigdy nie jest za późno na naukę czegoś praktycznego — odpowiedziała, a z jej oczu wyczytałem, że tej nocy będzie mi przychylna i spełni najbardziej wyrafinowane zachcianki. Nie minęły dwa tygodnie. — Kran w łazience cieknie. — Co, znowu? Niemożliwe! Szybko jednak zapanowałem nad emocjami i dodałem z pewnością w głosie: — Nie rób takiej zmartwionej miny, piętnaście minut i będzie naprawione. Wyjąłem wiertarkę, założyłem frez, wiercę, wiercę, aż raptem metal ustąpił i wiertło wpadło głęboko do dziury. Przewierciłem dławicę na wylot. Woda trysnęła na kafelki, jak ze studni artezyjskiej. Usiadłem na posadzce, mokry, zrezygnowany. — A niech to diabli, dzwonię po hydraulika!
  4. Pierwszy kontakt z Zachodem był mało romantyczny, zgoła prozaiczny, jeśli nie brutalny. Nie znałem języka, natura poskąpiła mi specjalnych talentów — dla takich pozostaje fizyczna praca na farmie i w fabryce, za grosze. Kiedy skończyłem pielić sałatę, trzeba było ścinać kalafiory, potem zbierać pomidory i dynie, a na końcu rąbać drewno. W czerwcu nastała zima, ziemia odpoczywała, ja również. Z letargu wyrwały mnie dopiero kwiaty przypołudników, które zabarwiły szare skały fiordów na różowo. Zaciągnąłem się na statek rybacki i jak na złość, od razu zapanował w tej branży kryzys: po pierwszym rejsie szyper ogłosił bankructwo, trawler sprzedano i zostałem ponownie bez pracy. Chwytałem się każdego zajęcia, mogącego przynieść choćby najskromniejszy dochód. Czas mijał, zabierał młodość, ale przybliżał w zamian obyczaje kraju, który miał być dla mnie ziemią obiecaną. Po krótkim szkoleniu zostałem zatrudniony jako składacz na taśmie w manufakturze produkującej sterowniki do wózków inwalidzkich. Płaca była mizerna, lecz regularna i pozwalała na pewną stabilizację życiową. Zawisłem wbrew oczekiwaniom w ciasnej pętli niezmiennych zdarzeń: praca, dom, więcej pracy i tak w kółko, bez szansy na jakąkolwiek poprawę. Nigdy nie będzie mnie stać na własne mieszkanie, ani opłacić córce szkołę. Jedynym wyjściem z tej pułapki było wznowić studia, a koszta pokryć z pożyczki na lichwiarski procent. Pierwszy rok poświęciłem wyłącznie nauce angielskiego, a moją tutorką była Jane. Jane miała już po czterdziestce, ale wyglądała na taką, którą faceci oceniają jako „w dobrym stanie technicznym”. Wiele kobiet w tym wieku ma wilczy apetyt na młodszych mężczyzn, choć nie po każdej to widać; ja jednak zapamiętałem Jane z całkiem innego powodu: namawiała mnie do prowadzenia pamiętnika. Początkowo pisanie w obcym języku sprawiało mi duże trudności, lecz Jane pilnowała, żebym nie rezygnował, przywołując mało znany precedens: — Twój rodak, Jospeh Conrad opanował płynnie angielski gdy miał dopiero dwadzieścia lat, wiedziałeś o tym? Nie tylko o tym nie wiedziałem; nie przeczytałem również żadnej z jego książek, ale głupio było wyjść na ignoranta, więc tylko skinąłem w milczeniu głową. Jane nie zwróciła uwagi na moje zakłopotanie i ciągnęła z niezwykłą pasją w głosie: — I niech mnie drzwi ścisną, jeśli urodzony Brytyjczyk potrafił napisać coś lepszego! Po angielskim przyszła kolej na specjalizację i wtedy poznałem Petera, który był wykładowcą w przedmiocie programowania. Nauka szła mi łatwiej niż pisanie pamiętnika, dzięki dobremu początkowi w Polsce, o czym jednak wolałem nie wspominać. Peter urozmaicał zajęcia anegdotami i jednego dnia nadmienił mimochodem o 'Reverse Polish Notation', bacznie mnie obserwując. Wiedziałem, że jest to rodzaj zapisu używanego do arytmetyki w mikroprocesorach, oparty na metodzie wymyślonej przez polskiego matematyka. Mimo to nie podniosłem ręki, żeby moi koledzy nie myśleli, że nie jestem jednym z nich. Na zakończenie roku szkolnego zorganizowano przyjęcie w restauracji mongolskiej typu smorgasbord, czyli żryj ile wlezie. Dziś takie przyjęcia są na porządku dziennym, lecz wówczas była to dla mnie atrakcja zupełnie nowa. Zamiast wykwintnie przystrojonych stołów, miłej obsługi i bufetu zapraszającego widokiem egzotycznych potraw, wciąż widziałem siebie w barze studenckim „Karaluch” na Krakowskim Przedmieściu: wychylam wazę pomidorowej, wbijam potrójne pyzy, a wychodzę z baru głodny. Po drugiej stronie stołu siedział Peter, co bardzo mnie ucieszyło, bo choć starszy o dwadzieścia lat, był moim najlepszym kolegą. Po kilku porcjach jagnięciny, plastrów rostbefu i polędwicy na kości, podlewanych sowicie czerwonym pinot noir, nabrałem ochoty do rozmowy i nieopatrznie zacząłem od filozofii, nie zdając sobie sprawy, że Peter to niekwestionowany mistrz w tej dziedzinie i wkrótce nasza konwersacja przybrała formę monologu, przypominającego odbijanie rakietą piłeczki o ścianę. Kiedy Peter zauważył, że argumentuje od dłuższego czasu sam ze sobą, natychmiast zmienił temat: — Czytałeś może książkę Michenera 'Poland'? Dziwny zbieg okoliczności, że akurat o to zapytał, bo widziałem tę książkę w mieszkaniu u mojej siostry, ale nie zajrzałem do niej ani razu. Zresztą, po co miałbym czytać historię Polski napisaną przez Amerykanina, skoro znam ją dobrze ze szkoły. Słysząc to, Peter posłał mi wyrozumiały uśmiech i rzekł: “Yes, you know it, but you don't appreciate it”. O co mu właściwie chodzi, że niby nie doceniam historii Polski? A czy on docenia historię swojego kraju? Historię należy znać, nie doceniać. Peter doskonale zdawał sobie sprawę, że tym pytaniem będę łamać sobie głowę do końca przyjęcia, ale nie znał mnie tak dobrze: to co powiedział, dręczyło mnie o wiele dłużej. Nazajutrz z samego rana pojechałem do siostry. Kilka minut zabrało mi przeszukiwanie półki w dużym pokoju, zanim znalazłem nieduży egzemplarz w niepozornej oprawie z flagą stylizowaną na znak Solidarności. Złapałem za książkę, wsiadłem do samochodu i wkrótce byłem z powrotem w domu. Przebiegłem kilka pierwszych stron z podziękowaniami, ominąłem nieco przydługi wstęp i zacząłem czytać na początku następnej strony. Ciekawość ustępowała powoli miejsca rozczarowaniu: opis dobrze znanych zdarzeń i postaci, na temat których wylano morze atramentu. Peter chyba sobie zażartował, a może piękny umysł upija się szybciej niż normalny? Za oknem świeciło słońce, powiał cieplejszy wiatr, dlatego postanowiłem już bez wcześniejszych emocji doczytać do końca pierwszego rozdziału i na tym poprzestać. Szkoda pięknego dnia na tak pospolitą lekturę; zabiorę dzieciaki na plażę, niech sobie pobaraszkują w piasku; tylko zerknę, czy dalej jest o tym samym? Przewróciłem stronę, przeczytałem pierwsze zdanie i książka wypadła mi z rąk. Podniosłem ją ostrożnie, patrzyłem przez okno, lecz słońce, plaża i wszystko o czym myślałem przed chwilą, przestało mnie kusić… Nie pojechałem nigdzie tego dnia, ani następnego. Zamknąłem się na klucz w najmniejszej sypialni, służącej mi za pokój do nauki. Nie odpowiadałem na zawołania. Czytałem bez przerwy, aż zmorzył mnie krótki sen… Śniłem, że galopuję na białym koniu, w hełmie na głowie, srebrzystym pancerzu ze skrzydłem orlich piór za siodłem i kopią z biało-czerwonym proporcem u boku. Co było potem, nie wiem, bo coś mnie wyrwało ze snu i czytałem dalej. Kiedy skończyłem, za oknem zapadła już noc. Nie miałem siły zapalić lampki, żeby spojrzeć na zegarek. Czułem, że mam wilgotne oczy, ale umysł wyjątkowo czysty. Nad ranem obudziło mnie pukanie do drzwi. — Długo będziesz tam siedzieć? Chodź, zjesz śniadanie. Usiadłem przy stole. Popatrzyła na mnie zatroskanym wzrokiem, czy przypadkiem nie jestem chory. — Co to za książka? — Przerzuciła kilka kartek. — Historia Polski jakiej nie doceniamy. — Ale to po angielsku i napisane nie przez Polaka — zauważyła zdziwiona. „Właśnie dlatego warto przeczytać” — pomyślałem, a na głos wyjaśniłem: — Polak stworzyłby dzieło wyczerpujące, może nawet pasjonujące, lecz brakowałoby jednego elementu. — Jakiego? — Punktu odniesienia. — Nie rozumiem. — To proste. Wyobraź sobie, że w tej chwili ktoś puka do drzwi. Otwieram, wprowadzam gościa do środka, a on widząc ciebie, mruga do mnie okiem: „Masz piękną żonę”. A ja na to bez przekonania: „Ach tak, naprawdę?” — To znaczy, że obcemu mogę się podobać, a tobie już nie, bo ci spowszedniałam… Czy to miał być komplement? — Tak, bo ważne jest to, co powiedział ten obcy, a żebym ja to docenił, muszę patrzeć na ciebie tak samo jak on. Autor tej książki mógł pisać na temat innego kraju, wybrał jednak Polskę. Podziwiał nasz naród i jego kulturę bardziej niż my sami. — Chcesz przez to powiedzieć, że ja Polski nie kocham? — Czy kochasz tego nie wiem, ale wstyd ci o niej mówić. A co jest warta miłość powstrzymywana wstydem? Skończyłem jeść i siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Poczułem lekkość w sercu, jak po spowiedzi. Chciałem zapomnieć o nieprzespanej nocy, ale pytania same płynęły do ust. — Czemu daliśmy dziecku na imię Katherine, nie Katarzyna? — Bo nikt takiego imienia nie wymówiłby, a tym bardziej napisał. Sam mnie o tym przekonywałeś. — Tak i żałuję, bo jest i pozostanie dla mnie Kasią, a co ma wpisane w świadectwie urodzenia nie ma żadnego znaczenia i stanowi tylko biurokratyczną uciążliwość. A pamiętasz, co ci powiedział zaraz po przyjeździe Marek z Shirley? — Jaki Marek? — No, ten budowlaniec, co ma własny biznes. Powiedział, żebyś zapomniała o Polsce, bo im dłużej będziesz pamiętać, tym trudniej będzie ci tutaj żyć, zgadza się? — Powiedział tak, ale ja mu nie przytaknęłam. — Za takie słowa, to ten kieliszek wina, który trzymałaś wtedy w ręku, powinnaś wylać na jego gębę. — Tego tylko brakowało… Już widzę jak podnosi wrzask: Wracajcie skąd przyjechaliście! Skoro nie możecie żyć bez Polski, co tutaj robicie? Słuchałem jej z niedowierzaniem, zapominając, że zaledwie dwa dni temu, myślałem podobnie. — To, że tutaj przyjechałem nie znaczy, że mam zapomnieć o miejscu urodzenia. Można żyć za granicą i być cały czas Polakiem, choć nie zawsze jest to łatwe. — Dlaczego? — Ponieważ większość Polaków opuszcza kraj w poczuciu winy. Później żyją w poczuciu winy. Wmawiają sobie i innym, że odnieśli za granicą sukces… — Co w tym złego? — weszła mi w słowo. — Każdy chce, żeby go widzieli w pozytywnym świetle. — Nie ma nic pozytywnego w ukrywaniu prawdy przed samym sobą… Urwałem, widząc, że nic do niej nie trafia. — To tak, jakby zjeść skisłej zupy i powtarzać jaka smaczna, a gdy nikt nie widzi, chodzić do kibla i wymiotować nią. — O tym rozmyślałeś zamknięty dwa dni? — Tak, ja już zwymiotowałem i więcej tego świństwa jeść nie będę! Od tej rozmowy minęło kilka lat. Jednego ranka zauważyłem po drodze do pracy kobietę siedzącą z boku chodnika na krześle. Obok krzesła stało kilka tekturowych pudełek wypełnionych książkami o miękkich okładkach. Zajrzałem z ciekawością do jednego z nich. — Ile za to? — Dwadzieścia centów. Nie miałem dwudziestki, więc dałem jej pięćdziesiąt centów i podziękowałem. Po wejściu do biura zamknąłem za sobą drzwi, włączyłem klimatyzację, usiadłem za biurkiem. Wyciągnąłem z teczki książkę i rzuciłem okiem na okładkę: James Michener THE COVENANT Przewróciłem kilka pierwszych stron i zacząłem czytać…
  5. Katastrofy, choć przychodzą nie wiadomo skąd, przybierają postać osób znanych oraz miejsc, gdzie zwykle spędzamy czas. W tym sensie są ledwie zauważalną alternacją zdarzeń, normalnie przemijających bez śladu. Wystarczy jednak jakiś drobiazg, sam w sobie bez znaczenia, zaistniały w nieodpowiednim miejscu, w złym czasie, żeby nagle spowodować nieszczęście nieludzkich proporcji. Określenia „zły”, „nieodpowiedni” stają się cechą szczegółów, nadawaną im dopiero po wypadku, przez ludzi potrafiących odróżnić dobro od zła, bowiem zanim do wypadku dojdzie, wszystko jest zwyczajne — ani dobre, ani złe, po prostu nijakie, jak słoneczny dzień pod błękitem nieba, wczesna, chłodna noc, pasma mgły ścielące się nad łąkami, nawoływania nocnych stworzeń od ciemnego boru… Czerwone i niebieskie ślepia semaforów łypały tajemniczo za obszernym, podzielonym szprosami w kratkę oknem. Jaśniejszy snop światła z latarni przymocowanej do ściany budynku oświetlał krawędź peronu, kilka pustych ławek, dalej odbijał się od szyn, koliście rozjaśnianych blaskiem latarek przy zwrotnicach. W niezmąconej ciszy gasnącego dnia rozległ się dźwięk dzwonka powtarzanego kilka razy. Siedzący przy stole mężczyzna poruszył się niespokojnie. Miał na sobie czarną marynarkę, pod spodem białą koszulę, zawiązaną czarnym krawatem. Na klapach marynarki widniały wyszyte złotą nitką insygnia dyżurnego ruchu. Dzwonek zabrzmiał ponownie. Tym razem siedzący podniósł słuchawkę. Po drugiej stronie rozpoznał głos dyżurnego odcinka, który zniecierpliwionym tonem wydawał mu proste polecenie, na co słuchający mruknął coś niewyraźnie i prędko odłożył słuchawkę, jakby telefon oderwał go od czegoś ważnego. Rozluźnił krawat pod szyją i przycisnął prawą dłoń do klatki piersiowej. Masował to miejsce przez chwilę, patrząc z wyraźnym wysiłkiem na światła za oknem. Pomyślał ni stąd ni zowąd o dniu, gdy jako młody człowiek zaczynał tu pracę, a wtedy twarz rozpogodził mu uśmiech, prędko zgaszony dzwonkiem, który brzmiał natarczywiej niż ostatnim razem. Teraz dzwoniła do niego Krystyna, kasjerka z budynku stacyjnego, dodatkowo zajmująca się odbiorem przesyłek ekspresowych z pociągów pasażerskich. Powiedział jej, że nie ma czasu i żeby mu nie przeszkadzała. Co za wieczór! Dopiero objął zmianę, jeszcze nie zdążył się przestawić na tryb pracy, a co chwila zawracają mu głowę. Gdyby zostawili go w spokoju choć jedną noc, pomyślał z nadzieją, lecz ciszę zakłócił kolejny dzwonek: zawiadowca stacji pouczał go o konieczności stosowania zamknięć pomocniczych w przypadku zatrzymywania pociągów na torach głównych. Jakby o tym nie wiedział! Nim położył słuchawkę, następny telefon. Znowu Krystyna. Nalegała, żeby do niej wpadł, choćby na krótko. Założył czapkę i ruszył do wyjścia. W chwili gdy zamykał drzwi, usłyszał telefon. Stał niezdecydowany na progu, a gdy telefon umilkł, wzruszył ramionami i zszedł na dół. Dyspozytornia gdzie pracował, znajdowała się w wykuszu stacyjnego budynku. Stamtąd, do kasy biletowej prowadziło osobne wejście, od strony peronu. Zatrzymał się w połowie drogi, żeby rzucić okiem na światła nastawni wykonawczej, skąd miał nadjechać za osiem godzin pociąg z Kołobrzegu. Widok przesłaniała mgła, coraz gęściejszą warstwą zalegająca nad torowiskiem. Stacja była usytuowana na łagodnym łuku, co dodatkowo utrudniało widoczność. Pchnął drzwi i po kilku krokach krótkim korytarzem, znalazł się w pomieszczeniu kasjerki. Krystyna popijała herbatę przy niedużym stoliku. W jej pokoju, urządzonym na tyłach kasy biletowo-bagażowej, nie było miejsca na nic większego. Mimo to, dzięki kobiecej zaradności, potrafiła nadać temu miejscu przytulności, jakiej brakowało przestronnym salom na stacji. Ścianę frontową zdobił wzorzysty kilim, nad nim wisiało kilka obrazków, niżej stał rozsuwany fotel, na którym od biedy można było się przespać. Podłogę przykrywał czerwony dywanik, tłumiący dokuczliwe dźwięki przejeżdżających pociągów, a na półce pod oknem rosło w kolorowych doniczkach wystarczająco dużo kwiatów, żeby się tu czuć jak w ogródku. Obok telefonu stało kilka zdjęć z albumu rodzinnego Krystyny. Chwilę temu stało tam jeszcze jedno zdjęcie: jej męża, ale schowała je do szuflady. Antoni usiadł po drugiej stronie stołu. Lubiła gdy patrzył na nią typowym dla niego, nieśmiałym wzrokiem, jakby czegoś się wstydził, lecz on nie zdawał sobie z tego sprawy. Wprost przeciwnie — bolało go, że choć zachował czerstwość twarzy i gęste włosy, nie był tym samym człowiekiem co dawniej, przynajmniej jeśli chodzi o kobiety. Nim zdążyli zamienić słowo, rozległo się ciche pukanie. Krystyna otworzyła drzwi, zza których wysunęła się ciekawska głowa, za nią jeszcze jedna. Na widok Antoniego schowały się za drzwiami, a z tyłu dobiegło piskliwe chichotanie. — Proszę, wejdźcie — zapraszała Krystyna. Do pokoju wślizgnęły się ostrożnie dwie kobiety, tak na oko w wieku kasjerki. Jedna z nich wyjęła z torebki butelkę wódki i postawiła ją na stole. Krystyna przyniosła cztery kieliszki. — Co to za okazja? — zdziwił się Antoni, któremu te odwiedziny były nie na rękę. Wyobrażał sobie telefon na górze w jego sali, brzęczący bez ustanku. Widząc, że kobiety na coś czekają, uderzył pięścią w spód butelki, wyciągnął korek i nalał do kieliszków. — Za spotkanie! — Krystyna wzniosła toast. Koleżanki zerkały ukradkiem na Antoniego, a jedna parsknęła śmiechem, zakrywając dłonią usta. Ta druga, popatrzyła na nią karcącym wzrokiem. — Poznajcie się. — Krystyna przedstawiła swoje koleżanki, potem wskazała na Antoniego: — To jest nasz dyżurny ruchu, a w życiu prywatnym wciąż kawaler. Ostatni szczegół koleżanki skwitowały stłumionym rechotem, pochylając nisko głowy i chowając oczy. Krystyna miała ochotę na jeszcze jeden toast, lecz gdy Antoni wymówił się obowiązkami, schowała butelkę. — Taki piękny dzień… — Przerwała ciszę jedna z koleżanek. — Ale noc chłodna — zawtórowała jej siedząca obok. Przez jakiś czas rozmawiali o pogodzie. Kobiety przyglądały się Antoniemu z coraz większą ciekawością. Nie uszło to uwadze Krystyny, która wstała od stołu i założyła granatową marynarkę od munduru, co oznaczało koniec imprezy. Zanim Antoni zamknął za sobą drzwi, rzuciła mu spod długich rzęs czarujące spojrzenie, żeby nie zapomniał wkrótce odwiedzić ją znowu. Antoni po powrocie do nastawni zastał istny chaos — dyspozytor odcinkowy oraz dyżurni z obydwu kierunków od dłuższego czasu usiłowali się z nim skontaktować, każdą z dostępnych metod: przez urządzenie seltonowe, telefon bazowy, nawet wysłali dróżniczkę z pobliskiej strażnicy, by sprawdziła co się dzieje na stacji. Antoni wiedział, że dłużej nie może pozostawiać biegu zdarzeń przypadkowi. Zgłosił się przez telefon i od razu ich zaatakował, czemu podnoszą taki alarm. Ten tupet zaskoczył wszystkich. Nim zdążyli ochłonąć, Antoni zapewnił, że każde polecenie wykonał na czas i niech nie niepokoją go bez potrzeby. Podszedł do niedużej kuchenki w kącie pokoju, żeby zaparzyć kawy. Omal się nie poparzył, poderwany dokuczliwym dzwonkiem. Zignorował dzwonek, ale przedtem się upewnił, czy wejścia ze szlaku na tory stacyjne są prawidłowo zabezpieczone. Telefon nie przestawał dzwonić, dopóki go nie uciszył podniesieniem słuchawki. — Czego znowu? — warknął nieprzyjemnym głosem. Dzwoniący, zaskoczony niepożądaną reakcją, powtórzył pytanie: — Antoni, to ty? A nie doczekawszy się potwierdzenia, ciągnął służbowym tonem: — Przepuściłeś towarowy numer 15093? — Jeszcze nie dojechał — odpowiedział Antoni, już spokojnie. — Jak to, nie dojechał? — irytował się kolega z sąsiedniej stacji. — Przed chwilą rozmawiałem z dróżniczką. Powiedziała, że od kilku minut stoi na czerwonym świetle i blokuje przejazd drogowy. Wychyl głowę przez okno, to zobaczysz. Antoni nie potrzebował tego robić, bo słyszał klakson, ponadto maszynista ponaglał go kilka razy przez radiotelefon. A niech tam stoi choćby i ruski miesiąc. Kolega wciąż oczekiwał wyjaśnień, ale widząc, że Antoni nie ma ochoty na rozmowę, udzielił mu następującej instrukcji: — Słuchaj uważnie. Nie zatrzymuj towarowego, bo ten z Łodzi Kaliskiej co leci za nim jest opóźniony o czterdzieści minut i prędko go nie dogoni. Antoni puszczał słowa mimo uszu. Był zmęczony wysłuchiwaniem: co ma zatrzymać, co przepuścić, wpisywaniem numerów pociągów do dziennika, wydawania poleceń nastawniczemu… Pracował dwadzieścia lat w tym samym miejscu, jak nie człowiek, ale jakiś automat: ustawić blok końcowy półsamoczynnej blokady liniowej, założyć klin zastawczy na drążku przebiegowym… Czuł się jak guzik naciskany przez ludzi, z każdej strony, o każdej porze, przez cały rok, tyle już lat… Czy do tego stworzył go Pan Bóg? Myślał o tym coraz uporczywiej, aż ujrzał daleko w nocnym mroku światło księżyca prześwitujące przez przecinkę w lesie. „Wolna wola” — pomyślał z radością. Teraz on będzie włączać przyciski! Zadzwonił do nastawni wykonawczej, żeby pociąg towarowy skierować na tor numer 4. Ta decyzja kłóciła się z poleceniem, które otrzymał przed chwilą, co więcej — była owym „drobiazgiem” mającym wywołać spiralę zdarzeń prowadzących do katastrofy, lecz w tym momencie żaden ludzki umysł nie miałby odwagi wyobrazić sobie tak straszliwych konsekwencji. Zegar na ścianie wybił trzecią w nocy. Telefony ucichły. Antoni odzyskał spokój ducha. Nie będą mu mówić, jak ma wykonywać swoją robotę. Towarowy zatrzyma, przodem puści osobowy z Łodzi. Ludzie nie bydło, powinni mieć pierwszeństwo. Pół godziny później zażądano zezwolenia na wjazd pociągu towarowego z Gdańska. Antoni nakazał puścić ten pociąg na tor numer 2, ponieważ jedyny tor do mijanki, zajmował inny pociąg. Ta konieczność była następstwem wcześniejszej, błędnej decyzji. Wachlarz możliwości kurczył się powoli, jak w zmierzającej do rozstrzygnięcia partii szachów, lecz nikt nie znał rezultatu końcowego, bynajmniej nie dyżurny ruchu, który obserwował przez okno elektrowóz wciągający powoli na stację skład dwudziestu sześciu wagonów-cystern, załadowanych olejem napędowym. Słychać było szczęk metalu w sprzęgach samoczynnych, kilka kół stukało monotonnie spłaszczonymi kołnierzami, rozległo się terkotanie sprężarki, aż wszystkie odgłosy zagłuszył momentalnie pisk hamulców, a kiedy pociąg stanął, nad torami zaległa głucha cisza. Antoni dostrzegł w oświetlonej kabinie lokomotywy maszynistę oraz pomocnika, który wysunął głowę przez szybę i pomachał mu ręką. Antoni nie odpowiadał. Wiedział, że domagają się, aby odprawił towarowy z czwórki, bo inaczej dalekobieżny z Kołobrzegu nie uzyska wolnej drogi przebiegu. Będąc chłopcem marzył o miniaturowej kolejce. Teraz dotknięciem małego palca sterował pociągiem o długości pięciuset metrów i masie dwóch tysięcy ton. Wychylił głowę przez okno. Na peronie przed kasą stał jakiś żołnierz. Pewnie czeka na pierwszy lokalny pociąg, który wjedzie za kilkanaście minut… Wjedzie, albo nie wjedzie… Wszystko w rękach dyżurnego ruchu. A dyżurny ruchu w czyich, Krystyny? Może powinien do niej pójść, rzucić ją na ten stary fotel, na którym pewnie rżnięto ją nie raz. Jemu ulży, a jej jeden raz więcej nie zrobi różnicy, może nawet polubi ten sport… Z rozmyślań wyrwał go głos nastawniczego: — Proszę podać czas zajęcia toru 2 przez pociąg numer 70992. Antoni nie rozumiał, czego od niego chcą. Takie pytania zadawano mu kilkanaście razy dziennie, lecz tym razem nie robiło to najmniejszego sensu. Znowu myślał o Krystynie. Czemu nie może pracować razem z nim, zadbać o detale, na które on nie ma czasu. — Czekam na potwierdzenie założenia klinów zastawczych na torze numer 2 — sprecyzował nastawniczy przez telefon. Antoni popatrzył na pociąg stojący w dole. Stoi, zaraz pojedzie, jaka to różnica? Przyjdzie pijany tatuś, rozwali nogą tory na dywanie, to na co komu ta zabawa. — Nie ma potrzeby zapisywania czasu — odrzekł nieswoim głosem. — Pociąg już odjechał. Nastawniczego zdziwiła ta odpowiedź, ale jej nie podważył, bo przecież dyżurny ruchu wie najlepiej — w końcu pociąg stał pod jego oknem. W tym czasie pospieszny numer 81202 gnał do Warszawy. W jego skład wchodziło trzynaście wagonów: bagażowo-pocztowy za lokomotywą, za nim sypialny, następny z miejscami do leżenia… Pociąg prowadził doświadczony kolejarz o długim stażu. Znał każdy kilometr trasy, wszystkie niebezpieczne miejsca. Nie wiedział tylko, że niedługo wjedzie na tor zajęty cysternami, w obrębie stacji, której dyżurny ruchu stracił poczucie realiów. Antoni stał w oknie zahipnotyzowany przez nocne ciemności, które nęciły go ku sobie, wchłaniały niczym zgubne oczy Krystyny, nie pozwalały myśleć o niczym innym, wtrącały w otchłań szaleństwa… Wystarczyło przyjąć pociąg pospieszny na tor numer 4, który w tym czasie był wolny, aby ten dzień przeminął spokojnie w niepamięć. Nigdy nie wyszłoby na jaw oczywiste niedbalstwo dyżurnego ruchu, ani domniemana rola jego kochanki, o jaką będzie ją posądzać. Najprościej można by uznać, że Antoni stracił rozum, ale i tej hipotezy nie potwierdzały fakty. Kierowany jakimś niepojętym impulsem, przekreślił w kontrolce zajętości torów zapis pociągu towarowego, a w jego miejscu wpisał pociąg relacji Kołobrzeg-Warszawa. Wszystko w jego głowie szło zgodnie z urojonym planem, podczas gdy w rzeczywistości, co mogło tylko pójść złą drogą, złą drogą poszło. Na ratunek było za późno. Pociąg nadjeżdżał do stacji spowitej obłokiem skondensowanej mgły. Widoczność spadła do stu metrów. Przezorny maszynista zmniejszył prędkość. Ujrzał na tarczy ostrzegawczej sygnał „wolna droga”, ale doświadczenie kazało mu sprawdzić, czy sygnał istotnie mówi prawdę. Wywołał przez radiotelefon dyżurnego ruchu. — Droga wolna — zapewnił go Antoni i szybko dodał: — Z powodu uszkodzenia, sygnał na tarczy może być niewyraźny, ale tor jest gotowy na przyjęcie pociągu. Po niespełna minucie usłyszano w radiotelefonach krzyk: — Osiem-jeden-dwa-zero-dwa stój! — i zaraz potem, jakby westchnienie: — O, Boże. A po chwili wołanie: — Dyżurny, coś mnie pchnęło, coś chyba na mnie najechało! Nastawniczy obserwował przez okno wjeżdżający pociąg pośpieszny. Pociąg minął go i zaraz potem usłyszał potężny huk, jakby detonację. Dojrzał we mgle czerwony błysk, który za chwilę wystrzelił łuną ognia, widoczną na kilkaset metrów. Na odgłos eksplozji Krystyna wybiegła na peron, a jej oczom ukazał się makabryczny widok: w ogniu płonęły piętrzące się wagony; przez okna, naderwane dachy, w palących się ubraniach, wyskakiwali ludzie. Ze środka wagonów dochodził krzyk i wzywanie o pomoc; z rozbitych cystern wylewało się paliwo, podsycając ogień i rozszerzając pożar. Przy torach leżeli ranni i poparzeni. Na stację wbiegł mieszkający w pobliżu zawiadowca. Polecił nikomu z personelu nie oddalać się z miejsca, dopóki nie przybędzie milicja, po czym przystąpił do organizowania akcji ratunkowej. Wykorzystując zamieszanie, Antoni rzucił się do ucieczki. Przeskoczył przez płot, biegł w poprzek ogrodów, polami, do lasu. Przewrócił się w rowie. Zobaczyli go ludzie idący na grzyby. Na ich widok otworzył szeroko oczy i zamachał w powietrzu rękami. — To przez nią. — Pokazał na jęzory ognia, przebijające się przez mgłę na tle blednącego nieba. — Ta suka, czarownica, córka Szatana! Po tych słowach padł na twarz, gryzł ziemię, szarpał twarde grudy rękami, zasypywał piachem głowę…
  6. Mszę odprawiono w intencji Kacpra, którego zwłoki wyłowiono miesiąc temu z morza, niedaleko kamienistej plaży na cyplu Kaitorete. Przyczyną zgonu było utonięcie, hipotermia, bądź jedno i drugie. W nabożeństwie wzięła udział prawie cała okoliczna Polonia, chociaż znało go tylko kilku. Po mszy zorganizowano w polskim klubie obok kościoła wyprzedaż jego rzeczy osobistych. Były wśród nich narty, deska surfingowa, kilka książek… Zebrane pieniądze zamierzano przekazać jego rodzinie w Polsce, a zawieźć je miała narzeczona Kacpra, Oliwia, która zaprosiła go tutaj na wakacje. Zwlekała z wyjazdem, bo brakowało jej odwagi spojrzeć jego rodzicom w oczy, a jeszcze bardziej pokazać to, co schowała na dnie torebki: wycinek z lokalnej gazety z krótkim artykułem na temat tego wypadku. Przetłumaczyła na język polski cały tekst, z wyjątkiem nazwy plaży, dla której nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. O tym tragicznym zdarzeniu dawno przestałbym myśleć, gdyby nie obserwacje poczynione pewnego słonecznego, kwietniowego popołudnia. Wracałem z Marią do domu po całodniowej wycieczce do Akaroa. Wyjazd się opłacił, bo to co zobaczyliśmy przeszło wszelkie oczekiwania: malownicza miejscowość u wylotu największego fiordu, rzeźbionego przez miliony lat erupcją lawy z wulkanów na skalistym półwyspie; kolorowe domki o francuskiej architekturze wytyczające kierunek ulicom o nazwach nadanych przez pierwszych osadników: Rue Lavaud, Rue Benoit, … Cichy port, w którym kołyszą się uśpione łodzie, a jedynym odgłosem życia jest pisk mew i pobrzękiwanie lin o maszty żaglówek na przystani. W drodze powrotnej poprosiłem Briana, żeby zatrzymał samochód wysoko w górach, skąd ostatni raz mogłem popatrzeć na przytulone do brzegu zatoki miasteczko. Maria była w siódmym miesiącu i zanim ruszyliśmy w dalszą drogę uchwyciłem na kliszy wyraźną wypukłość pod bluzką, nie odwracając jej uwagi od panoramy, po której chwilę później nie było już śladu. Zjeżdżając krętą drogą, minęliśmy jezioro Forsyth i po pół godzinie dotarliśmy do nasady cypla, oddzielającego od oceanu o wiele większe jezioro Ellesmere. Byłem ciekaw, czemu tamtejsza plaża zawdzięcza nazwę i namówiłem Briana, żeby zboczył z głównej szosy. Początkowo sprzeciwił się mojej propozycji, ale kiedy powiedziałem mu, że niedaleko stąd utonął niedawno polski turysta, poczuł się równie zaintrygowany i nie miał nic przeciwko wydłużeniu trasy. Zaparkował auto na końcu polnej drogi, skąd wąską ścieżką doszliśmy do brzegu morza. Osłoniłem dłonią oczy i rozejrzałem się dookoła: zachodnia część plaży, znad której wciąż przyświecało słońce, ciągnęła się błękitną linią, aż po horyzont. Drugi koniec dotykał klifu, zwisającego stromo nad morzem. Od skał biło chłodem rozpylonej na wietrze morskiej piany. Woda kotłowała się w dole jak w pralce — pływać w niej to szaleństwo. Sam brzeg miał w sobie coś nieprzyjaznego: gdzie okiem sięgnąć zalegały kamienie, ułożone warstwami na głębokość metra, niewzruszone upływem czasu i milczące — szare jak popiół, gdy przyschły na słońcu, ale w czasie przypływu lśniące tysiącem barw. Maria podniosła leżący u jej stóp, a wtedy w jego miejscu natychmiast wyrósł następny. Plaża wyglądała wszędzie tak samo: szeroka, płaska, monotonna, jak dno wyschniętego jeziora. Usiadłem na kamieniach, na których wcześniej rozłożyłem bawełnianą bluzę, Maria usiadła obok mnie. Brian ściągnął klapki i zajął się przeszukiwaniem kamyczków nieopodal — widocznie czuł się nieswojo, kiedy rozmawialiśmy przy nim po polsku. Sięgał po nowe kamyki, wyrzucał te co trzymał w rękach. Patrząc jak uskakuje przed spienionym brzeżkiem fal, aby nie zamoczyć nogawek, usiłowałem cofnąć czas… Grudzień, niedługo przed świętami. Wiatr zmienił kierunek, przynosząc cieplejsze powietrze. Kacper i Oliwia musieli jechać tą samą drogą, choć nie sądzę, żeby wiedzieli o istnieniu tego miejsca. Może dokuczał im upał i w ostatniej chwili zdecydowali się szukać ochłody na plaży. Cokolwiek skłoniło ich do postoju, nie ujawniło znaków ostrzegawczych o czyhającej katastrofie. Łagodne wzgórza ukazywały podróżnym to samo co zwykle: kity płowych traw na tle bezchmurnego nieba. Wysiedli z samochodu nie obarczeni zbytecznym bagażem, a znajomych poprosili, żeby ich podebrać w powrotnej drodze. Odtąd byli zdani wyłącznie na siebie, lecz co to oznacza w praktyce stało się jasne, dopiero gdy było już za późno na ratunek. Pierwsze co rzuciło się im w oczy to potężne, szerokie na kilometr grzywacze, pchane niczym zwały lodu wiatrem z Antarktyki. W takich warunkach nikt nie jest dobrym pływakiem, zwłaszcza jeśli dobry pływak traci głowę. Był to ich pierwszy wspólny pobyt na plaży i nigdy przedtem nie czuł się tak podekscytowany: jakiś impuls ciągnął go ku wodzie, jakby był nie sobą, ale piaskiem, muszelką, kawałkiem suchego drewna wyrzuconym przez fale. Oliwia nie miała ochoty na kąpiel, a mimo to nie powstrzymała go. Ten sam instynkt, który ostrzegał ją przed niebezpieczeństwem, budził potrzebę przykładów męstwa. To jej kobiecość pragnęła widzieć go rozebranego, podziwiać w słońcu jego mięśnie, szerokie ramiona, wyrobione pośladki. Przypuszczalnie rozebrał się przy niej do naga, bo gdy go wyłowili, nie miał na sobie niczego. Tym szybciej uszło z niego życie. Woda mogła mieć najwyżej czternaście stopni i to tylko blisko brzegu, tam gdzie załamują się fale, gdzie dał nura, szorując brzuchem po kamieniach, bo nieco wyżej wściekłe bałwany połamałyby mu kości. Płynąc pod wodą, przedarł się przez pierwszą barierę fal, potem następną… Nie zatrzymał się, żeby zbadać dno, sprawdzić siłę i bieg prądu. Fale w tym miejscu napierały na plażę z olbrzymim impetem, zmuszając wodę do odpływu ruchem okrężnym, równolegle do linii brzegowej, ale jego umysł zaprzątnięty był czymś innym: myślał o swojej dziewczynie, obserwującej go z brzegu. Jednym szybkim ruchem uniknął zderzenia z kędzierzawą falą, wynurzył bokiem usta, aby zaczerpnąć powietrza, wzmógł pracę rąk, jakby walczył o największą nagrodę: zdobyć jej aprobatę. Gdy odpływał coraz dalej, patrzyła za nim i myślała jakim wspaniałym mężczyzną byłby dla niej — ojcem jej dzieci, kimś kto się nią zaopiekuje w późnym wieku… A może po prostu cieszyła się chłodną bryzą i nie myślała o niczym więcej. Brian skończył zbierać kamyczki i patrzył na nas zniecierpliwiony, jakby chciał już wracać. — Na co ci tyle? — Nie wiem, może podsypię pod kaktusy w ogrodzie. Siadł za kierownicą, ja obok niego, Maria z tyłu. Wyjęła znaleziony kamień i znowu mu się przyglądała. — Myślisz, że to kamień szlachetny? Opowiedziałem, że to bezwartościowy kamulec i żeby go wyrzuciła. Słońce się skryło za górską krawędzią, a po chwili szosę i okoliczne pastwiska okrył mrok. Brian włączył światła, w których pobocze drogi rozbłysło znacznikami: żółtymi po naszej stronie, czerwonymi po przeciwnej. Jak wcześnie odkrył, że zdradliwa woda wciąga go w morze? Prawdopodobnie stracił zimną krew i zmagał się z żywiołem, zamiast dać się ponieść fali, by wyrzuciła go na brzeg gdzieś dalej, a tak szarpał się bezskutecznie i niepotrzebnie tracił siły. A ona, kiedy się zorientowała, że morze jej go wydziera? Gdy pobiegła wzywać pomocy, wciąż walczył z wirem, choć był daleko od brzegu, coraz dalej. Zrozpaczona dobiegła do głównej drogi, zatrzymała pierwszy samochód, dojechała nim do pobliskiej osady, skąd zaalarmowała przybrzeżną straż. Bezcenny czas uciekał prędzej, niż się jej zdawało. Kiedy na czele gromady gapiów wróciła na plażę, jakimś cudem wciąż się utrzymywał na powierzchni. Pomachała mu ręką, żeby się nie poddawał, pomoc jest w drodze, lecz on chyba jej nie widział. Walczył ostatkiem sił, by móc oddychać i zachować odrobinę ciepła, podczas gdy ona się modliła, żeby helikopter nadleciał jak najprędzej, ale nim się to stało, jej chłopak zniknął pośród fal. Wyczerpany i sztywny, uległ siłom oceanu. Słona woda zdławiła ostatni krzyk, ustami wychodziła piana i bąbelki powietrza, drgawki przebiegały przez ciało, które prężyło się jeszcze chwilę, zmuszając płuca do daremnych wdechów, słabnących szybko, aż nastąpił krótki wstrząs, po którym ustało bicie serca. Czy jasność umysłu zachował do samego końca? A jeśli tak, czy myślał o niej? Był późny wieczór, kiedy zajechaliśmy do domu. Zaprosiliśmy Briana na herbatę i ciasteczko, ale nic więcej, żeby nie siedział, jak ostatnim razem, do białego ranka. Po jego wyjściu, położyłem się z Marią w łóżku. Sypialnię obok zajmowała moja matka, a ostatnią siostra. Ta ciasnota dokuczała nam coraz bardziej, ale jak na razie, nic na to nie mogłem poradzić. Gdy urodzi się dziecko, trzeba będzie wypłynąć w morze, zostawić Marii więcej miejsca. Nazajutrz przyjechał Jacek zabrać Marię do szkółki dla polskich dzieci, którą urządził w swoim domu. Maria nauczała w niej dwa razy w tygodniu. Jacek z zawodu był jubilerem i prowadził własny sklep w centrum miasta. Ledwie zdążył się przywitać i usiąść przy stole, Maria pokazała mu kamień. — Gdzie to znalazłaś? — Na plaży w Birdlings Flat. — Tam gdzie zginął Kacper? — Tak, tam — przytaknęła Maria. — Powiedz, czemu ta plaża tak się nazywa? Jacek popatrzył na nią zaskoczony. Nikt przedtem nie pytał go o to. — Bo na skałach wykluwają się pisklęta. Większość ginie w morzu. Ratują się tylko te, które nauczą się fruwać na czas. Założył okular i wyceniał wartość kamienia. — Agat oczkowy, ciekawy kształt pierścienia, środek trochę rozmazany… — Ile można za niego dostać? — Maria wstrzymała oddech. — Na pierścionek się nie nadaje — odparł Jacek. — Może jakiś wisiorek, ale nie sądzę, żebym mógł to odsprzedać z zyskiem. Oddał kamień Marii. — Ładny jest, trzymaj go na pamiątkę. Maria miała inny pomysł. Pojechała na cmentarz, odszukała świeżo wykopaną mogiłę i położyła na niej kamień. Leży tam do dziś.
  7. Słońce powoli wstaje na horyzoncie oznajmiając nowy dzień. Piękne jasno pomarańczowe światło odbija się od okien oraz stalowych elementów wieżowców które stoją wokół mej w porównaniu do nich drobnej osoby. I tak spaceruje po chodnikach które już przestały być oświetlane przez stare latarnie oraz obserwuje jakże piękne otoczenie. Ludzi w garniturach pędzących do swego biura z kubkiem kawy w jednej ręce a w drugiej z walizką. Żółte taksówki które pędzą po ulicach aby szybko zaprowadzić swych klientów do wybranego celu. Wchodząc do wielkiego parku, wszędobylska zieleń traw oraz drzew które są już na szczycie swego rozwoju, oczekujących powoli swej sennej rutyny uszczęśliwia wzrok każdego. Stukanie poranne dzięcioła pobudza człowieka do życia. Przez środek parku spaceruje młoda para zakochanych, nie patrząc na otaczający ich widok skupieni są na sobie i na wspominaniu przeszłej romantycznej nocy. Zadowolony widząc piękno tej chwili spaceruję dalej po mieście. Wychodzę na plaże i oglądam ruchliwe morze połyskujące jeszcze powoli kończącym się wschodem słońca. Niebiesko pomarańczowa polana którą przebija w oddali żółty statek który właśnie rozpoczyna swój pierwszy kurs tego dnia. Podnoszę swą głowę do góry i podziwiam piękne błękitne niebo, bez ani jednej chmury. Jakże wspaniały jest ten dzień. To właśnie świat który znam. Lecz w pewnym momencie chwila ta zostaje przerwana przez szybki świst nad mą głową po którym nastąpił głośny trzask, kula ognia która teraz oświetla na czerwono pobliskie budynki oraz krzyk ludzi. Tych samych którzy jeszcze przed chwilą byli skupieni swą poranną rutyną teraz biegną w mą stronę oraz mijają mnie. Nie wiem dlaczego ale nie mogę się ruszyć, stoję i obserwuje jak niebo które do tych czas było czyste, powoli się robi ciemniejsze z każdą chwilą, zapada noc w środku dnia. Widzę jak ludzkie życia kończą się na moim widoku, bez możliwości pomocy. Potwierdzając me obawy o niebezpieczeństwo nastąpiła kolejna eksplozją. Banda głupców wbiła nóż do tapet w kręgosłup giganta, nie zabijając go ale paraliżując. Spadające kartki papieru po ulicach nagle zmieniły się w wielką falę kurzu która rozpoczęła przepędzać ostatnich ludzi w tej okolicy, jakby to nie było ich miejsce. W końcu mogę znowu się poruszać, więc biegnę z daleka od tego widoku z płaczem w swych oczach. Coś jest nie tak, nie mogę zatrzymać swych nóg, ciągle biegnę. Tak więc kieruję się do najbliższego wejścia metra, w dół po schodach do już pustego pomieszczenia. Biegnę w stronę najbliższej ściany, uderzam w nią swym czołem mając nadzieję że stracę przytomność i skończy się ten koszmar. Niestety tak też się nie stało, lecz nie biegnę już. Pozostało mi tylko siedzieć w koncie holu, oraz łykać swe własne łzy. To właśnie jest świat który znam. Kamil. P 04.03.2023
  8. Wstałem. Nie patrzyłem na zegarek. Telefon zawsze leży w salonie, rzucony gdzieś w kąt tapczanu. Nie chce wiedzieć, która jest godzina. Mam tylko nadzieję, że grubo popołudniu. Patrzę w sufit i myślę. Rozmyślam nad sensem życia, którego nie umiem odnaleźć. Jej nie ma. Wyszła. Jestem sam w gnijącym mieszkaniu, a uczucie pustki jest ze mną nie przerwanie od zawsze. Jak demon. Pierdolone opętanie. Wstaje z łóżka. Wychodząc z sypialni zerkam na dekoder. Jest 13. Dziękuje. Dobry boże bądź losie, opaczności moja. Ciężko jest mi wierzyć. To takie ludzkie wątpić. Nie dostrzegać. Może na łożu śmierci zrozumiem, że katolicyzm jednak miał rację. Ale nie teraz. Teraźniejszość nie pozwala mi postrzegać inaczej świata. To wydmuszka gdzie tylko debile wygrywają. Idę się ubrać. Zakładam byle jakie bokserki i koszulkę z nadrukiem Sex Pistols. Kurwa, Sid Vicious. Pierdolone beztalencie. Tacy ludzie po dziś dzień mają hołd. Za co? Za umiejętność wpierdalania helupy w kable? Świat od zawsze stał za gównem. Wracam do salonu. Jestem głodny. Otwieram lodówkę, żeby poczuć rozkładający się zapach zepsutych pomidorów. Głód przenika albo percepcja podpowiada, żeby przestać myśleć. Najlepiej w ogóle nie myśleć. Tak żyję się prościej, lepiej. Idź do roboty. Rób przez 8 godzin to, czego nienawidzisz. Wracaj zmęczony, wypruty z poczucia jakiejkolwiek wartości. Odpal telewizję, która z mózgu robi ci szambiarkę. I żyj. Jak najdłużej tkwij w tym. Do usranej śmierci. Po drodze zrób dziecko. Najlepiej w wieku 20, 30 lat. W życiu nic w sumie nie doświadczyłeś, więc samoistne zero przekażesz w genach. Błąd rodzi błąd. Wszystkie swoje bolączki i niespełnione ambicje wylej w dzieciaka. Tak jak robili twoi starzy. Koło się zazębia. Piękny, nowy, wspaniały świat kurwa jego mać. Podchodzę do szafki. Mam tam schowane 3 paczki papierosów. Do wyboru, do koloru. Kolekcjoner. Chowam przed sobą szlugi, żeby nie palić. Jakbym miał dwubiegunowość. Biorę marlboro, odpalam fajkę. I myślę. Znowu zagłębiam się w otchłań, w która zagłębiać się nie powinienem. Nie warto. Chce wierzyć, że jest K - PAX, matrix albo chuj wie, co jeszcze. Albo, że zaraz się obudzę. Cały ten koszmar zwany życiem to tak naprawdę gra, a resetujesz ją przez śmierć. Reinkarnacja. Czyli co, hinduizm ma rację? To wszystko jest nie wytłumaczalne jak obrazy Lyncha. Wychodzę na balkon. Papieros tli mi się w ręce, a jego słodko – kwaśny dym drażni moje nozdrza. Pamiętam pierwszego ćmika. Miałem 12 lat. Fajki kosztowały 10 złotych. Krztusiłem się nim jakbym zajebał dobrego skuna. To wszystko było takie proste, trywialne. Nostalgia. To najgorsze, co nam wpojono. Oglądanie starych fotografii, płacz za zmarłymi, postrzeganie przeszłości w sposób ikoniczny. Kiedyś to było. Nie, nigdy nie było dobrze. Cały ten świat to Powiększenie Antonioniego. Jesteśmy pierwiastkami nic nieznaczącymi we wszechświecie. Boimy się zmian, a przecież tylko zmiana jest stała. Patrzę w dół. Z trzeciego piętra świat wygląda ładniej. Jest bardziej przejrzysty. Łatwiej stąd dosięgnąć gwiazd. Rozglądam się po ludziach spacerujących po chodnikach. Ich facjaty są przeraźliwe, chore, wyczerpane brakiem spokoju i snu. Patrzę na nich, ale oni mnie nie dostrzegają. Jestem niewidzialnym bytem, duchem, istotą pozaziemską. Kaszle. Dym trzymany w płucach daje o sobie znać. Wypluwam go. Robi mi się słabo. Mam zawroty głowy. A może to załamanie nerwowe? Może to brak akceptacji społeczeństwa, samotność i borderline? Od gimnazjum czuję niepewność. Niemożność mówienia. Nieumiejętność koordynacji. Wstaję. Zbliżam się do barierki. Wystawiam głowę za nią. Patrzy na mnie mężczyzna. Ma brzydką twarz. Wygląda jak Willem Dafoe w Dzikości serca. Utrzymuje z nim kontakt wzrokowy. Nie ciekawi mnie jego życie, bo pewnie jest tak samo chujowe jak moje, twoje, nasze. Może śmierć byłaby najlepszym rozwiązaniem. Gardzę samobójcami. Gardzę samym sobą. Gdzie moja Lula? Przecież jestem Sailorem w tej tragikomedii. Nie mam ambicji, planów. Nie mam nic. Codziennie powinienem dziękować, za życie, za słodki żywot. Chce zniknąć. Wpadam w szał, płaczę. Wyrzucam niedopałek na sąsiedni balkon. Chce stąd uciec, odnaleźć siebie. Spostrzegam otwieranie drzwi. - Jestem, kochanie. – słyszę. - Cieszę się. – odpowiadam. - Jak ci minął dzień? – pyta mnie moja kobieta. - Cudownie, właśnie miałem gotować obiad. k.
  9. Siedzieliśmy na balkonie i zajadali się truskawkami. Na tym samym balkonie jeszcze dwa tygodnie temu, Dyzio wkuwał podręcznik do elektrotechniki okrętowej. — Idźcie stąd, uczyć się nie można! — zawołał w kierunku dwójki dziewcząt przechadzających się ulicą w dole. — A kiedy tu przyjdziecie następnym razem, załóżcie coś na siebie! To były beztroskie dni: dawne kłopoty zniknęły za pierwszym dotknięciem czerwcowego słońca, a tymi co nadejdą nie zawracałem sobie głowy. — Co robimy? — oczekiwał propozycji Grzesiek. Wykupiłem bilet i miejscówkę na popołudniowy ekspres, odjeżdżający następnego dnia, a do tego czasu nie miałem żadnych planów. Może wyskoczymy do Sopotu? Połazimy brzegiem morza, a nuż zdarzy się coś ciekawego. Dopiero wieczorem zdecydowaliśmy się na wypad do Róży Wiatrów. Po drodze spotkaliśmy Krzyśka. Nie było to nam na rękę, ponieważ miał on opinię pechowca i mógł popsuć najlepszą zabawę. Pech trafia się każdemu, jego nigdy nie opuszczał. W marcu mieliśmy egzamin pisemny z informatyki u doktora Bazikiewicza. Był to człowiek strasznie zarozumiały, chyba dlatego, że pracował przez kilka lat w Anglii i zdawało mu się, że należy do kategorii lepszych ludzi. Po powrocie do Polski zachowywał się jak Guliwer w krainie Liliputów: — Zejdź mi z drogi, bo cię rozdepczę! Żebyśmy z nim nie zadzierali, opowiedział nam na jednym z wykładów dobrze znaną historię — jak usadził na wyciągu narciarskim w Szczyrku tego faceta, co chciał się wepchać bez kolejki: — Chamie, złamałeś reguły dżentelmeńskiego zachowania, dlatego mnie te reguły również nie obowiązują. I bach!… gościa po plecach kijkiem od nart. Wszyscy się doktora bali i zakuwali długo przed egzaminem, ja i Krzysiek również. Ostatniej nocy siedzieliśmy do późna. Krzysiek pokazał mi przed pójściem do łóżka wieczne pióro, z którym się nie rozstawał od kilku dni. — Takie pióro uczy dobrych nawyków, porządku, dyscypliny. Jutro wezmę je na egzamin, przyniesie mi szczęście. Wstał wcześnie, tylko zamiast na egzamin, poszedł prosto do kuchni pichcić śniadanie, bo jak powiadał, jego mózg potrzebuje dużej ilości dobrze przyswajalnego białka: smażonej kiełbasy z cebulą, na którą wrzucił olbrzymi kawał żółtego sera, a kiedy ser się rozpuścił na kiełbasie niczym sos musztardowy, wbił na to tuzin jaj. Cebula skwierczała wesoło na zbyt dużym ogniu, dym spalenizny snuł się swawolnie przez otwarte drzwi, zanieczyszczał każdy kąt mieszkania, wypędzając resztki snu. Zeskoczyłem z piętrowego łóżka, ogoliłem się, założyłem mundur, łyknąłem w biegu kubek herbaty-lury i byłem gotowy do wyjścia. Krzysiek wciąż delektował się jedzeniem. — Pospiesz się, egzamin za dziesięć minut — zawołałem do niego z klatki schodowej i pędziłem w dół na złamanie karku, bo na windę nie można się było doczekać. Krzysiek zawiązywał krawat przed lustrem, potem sięgnął po pióro, włożył je bez pośpiechu do wewnętrznej kieszeni marynarki, lecz wówczas z niewyjaśnionych przyczyn pióro eksplodowało, rujnując kompletnie całe ubranie. Zdążyłem w ostatniej chwili: doktor Bazikiewicz stał przy drzwiach i odmierzał czas sekundnikiem swojego Rolexa. Punktualnie o dziewiątej zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Po drugiej stronie ujrzałem Krzyśka: zrozpaczony pociągnął za klamkę, drzwi nie puszczały. — Chłopaki otwórzcie! Panie doktorze, proszę zaczekać, tylko minuta! Ale pan doktor stał nieporuszony, obserwując szamotającego się Krzyśka chłodnym okiem naukowca. — Brama zamknięta, statek odpłynął… Po tych słowach podszedł do tablicy i dał znak, że mamy zaczynać. Innego razu, Polska grała na mistrzostwach świata w Meksyku z Brazylią. Oglądaliśmy ten mecz w akademiku, w kilku pokojach z telewizorami i pilnowaliśmy, żeby Krzyśka nie było w żadnym z nich, bo jeszcze przyniesie pecha biało-czerwonym. Zdesperowany latał po całym budynku, z piętra na piętro, jak kot z pęcherzem, ale przezorni zamknęliśmy drzwi na zamek. Przez trzydzieści minut polski zespół odpierał skutecznie ataki Brazylijczyków i już zaczynaliśmy wierzyć, że uda się nam wygrać jakoś ten mecz. Niestety po wyjściu jednego z oglądających, zapomniano zamknąć drzwi i ten moment nieuwagi drogo nas kosztował. Krzysiek wpadł do pokoju i wsadził głowę przez uchylone drzwi. — Jaki wynik? Zanim ktoś zdążył odpowiedzieć, Sócrates strzelił Polakom bramkę, z karnego. Róży Wiatrów nigdy nie lubiłem, bo uważałem, że to lokal dla starych pryków. Był to pomysł Grześka, który od kilku tygodni nie spotykał się z dziewczyną i wierzył, że jeśli obejrzy jakiś striptiz, to mu to niezaspokojenie przejdzie. Osobiście wolałem dyskoteki w klubie studenckim w Gdańsku, na które przychodziło mnóstwo fajnych lasek, a konkurencji było niewiele. Niestety, uniwersytet również pojechał na wakacje. Gdy weszliśmy na salę wszystkie stoliki była zajęte, a wielu gości miało już nieźle w głowie. Orkiestra grała szlagiery Jarockiej i Krawczyka, na parkiecie wywijało kilka par. Pomyślałem, jaka szkoda marnować taki piękny wieczór, lecz wracać nie było sensu. Stanęliśmy przy drzwiach, w oczekiwaniu na kierownika sali, żeby nas gdzieś posadził. Nieco z boku, pod ścianą, stał stolik na cztery osoby, przy którym siedziały dwie dziewczyny. Wyglądały jakby nie miały pomysłu, co zrobić z czasem. Bez namysłu podszedłem do nich i zapytałem, czy możemy się przysiąść. — Te miejsca są już zajęte — odpowiedziała jedna z nich. Była blondynką o zielonych oczach i pięknych rysach, zrobioną na typ chłopczycy, który świetnie podkreślał jej osobowość. Usta miała mocno pomalowane jaskrawo-czerwoną szminką, co nadawało jej wygląd kobiety podejmującej szybko decyzje, której nie należy się sprzeciwiać. Ubrana była dość sportowo jak na tę okazję. Najbardziej zwracały uwagę białe, dość obcisłe szorty, zapięte czarnym paskiem i odkrywające długie, szczupłe i wyjątkowo zgrabne nogi. „Czemu piękne kobiety muszą być tak aroganckie?” — pomyślałem i dodałem na głos: — A koledzy pewnie zaraz dołączą? Chyba coś ich zatrzymało, bo obserwujemy was od dłuższego czasu. Dziewczyny przysunęły się do siebie i ta druga szepnęła blondynce coś do ucha. — Możecie, ale tylko na pięć minut — powiedziała blondynka i odwróciła głowę, jakby patrzenie na nas było czymś bardzo nieprzyjemnym. Usiedliśmy: ja obok blondynki, Grzesiek koło tej drugiej, a Krzysiek musiał pożyczyć krzesło z sąsiedniego stolika, bo znowu miał pecha. Blondynka spoglądała co chwilę na zegarek, jakby nie mogła się doczekać, kiedy sobie pójdziemy. — Co się tak gapisz, zegarka nie widziałeś? — Zegarek owszem, lecz takiej jak ty, jeszcze nigdy — rzekłem, zatapiając w niej wzrok. — Nie wysilaj się na tanie komplementy. — Nie prawię ci żadnych komplementów, tylko stwierdzam fakty — odciąłem, udając obojętny ton. Jakoś rozmowa się nie kleiła. W końcu Grzesiek postanowił rozładować napięcie: — Czego się napijecie? — My tylko to — odezwała się blondynka, pokazując na dwa puste kieliszki. Miały długą, cienką nóżkę, czaszę jak do białego wina, lecz u samej góry szeroki brzeżek. Wyglądało to, jak efektowna fontanna z kaskadą. — A co to takiego? — Mandarynkowa Margarita. Grzesiek skinął taktownie na przechodzącego obok kelnera i uprzejmym tonem poprosił: — Dwie marga… — Margarity — podpowiedziała blondynka. — A dla panów? — spytał kelner. — To co zwykle. Podano alkohol. Dziewczyny sączyły przez słomkę, my wypiliśmy szybko, jednym wrzutem. Byliśmy gotowi zawołać znowu kelnera, ale woleliśmy zaczekać, bo jeszcze sobie pomyślą, że przyszliśmy tutaj pić. Trunek szybko krążył po ciele i zrobiło się nieco przyjemniej. Orkiestra zagrała, solista w czarnych okularach, choć światła były przyciemnione, zaintonował nieco zachrypniętym, lecz interesującym głosem: Jolka, Jolka, pamiętasz lato ze snu, Gdy pisałaś: „tak mi źle…” Grzesiek spojrzał na blondynkę. Musiał uchwycić w jej twarzy coś zachęcającego, bo wstał i poprosił ją do tańca. Nie odmówiła. Zostaliśmy w trójkę. Krzysiek siedział bokiem, metr od stołu, z miną nieudacznika, którą mógł wystraszyć największego kaszalota. Nie miałem ochoty tańczyć z tą drugą; nie, żeby tak w ogóle, ale czułem się, jakbym przegrał walkę o pierwsze miejsce, a nagroda pocieszenia nie wchodziła w grę. Jednak nie wypadało jej nie poprosić. — Zatańczysz? — Nie tańczę. — Jak to, nie tańczysz? Masz złamaną nogę? — Po prostu, nie tańczę. Przyjrzałem się jej uważnie: miała niezbyt długie, brązowe włosy i tego samego koloru oczy, podkreślone dobrze dobraną kredką. Ubrana była w sukienkę, odcinaną w talii i związaną gustowną kokardą, u dołu załamującą się i bufiastą, zakrywającą kolana. Błękitno-liliowy kolor sukienki znakomicie harmonizował z jej karnacją. Na stopy włożyła lśniące, srebrzyste sandały na koturnie i niezbyt wysokim obcasie, zapięte paseczkiem wokół kostki. Styl i krój wskazywał, że całość musiała pochodzić z wykwintnego butiku. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat, wyglądała na przyzwoitą dziewczynę, to skąd ją stać na takie drogie ciuchy? Nie była brzydka, lecz nie miała jednak tego, co ostatecznie jest niekwestionowaną bronią kobiecą, przyciągającą mężczyzn jak magnes. A może tylko nie chciała tego pokazać. — Nie wierzę ci. W życiu nie spotkałem kobiety, która nie lubi tańczyć. Prędzej uwierzę, że nie jesteś kobietą. — A wierz sobie w co chcesz — odpowiedziała, jakby nie miała ochoty na rozmowę. Niezrażony, przysunąłem krzesło bliżej i zwróciłem jej uwagę na tańczących: — Popatrz tam, na swoją koleżankę, czy nie wygląda na zadowoloną? A ty, siedzisz na tym krześle chyba już od godziny… Jutro będziesz tak siedzieć w pracy cały dzień, i kolejny dzień, i jeszcze jeden dzień, aż nadejdzie dzień, kiedy zapytasz siebie: na co takiego czekałam? Taniec to jedyny sposób, aby być blisko siebie, nie tracąc wolności, nie robiąc niczego, czego byś żałowała. Nie odezwała się słowem, siedziała nieruchomo, a zamiast odpowiedzi posłała mi zdawkowe spojrzenie — to typowe spojrzenie smutnej i samotnej osoby, która nie potrafi się przebić przez jakąś niewidzialną barierę. Grzesiek z blondynką zakończyli udaną serię i gdy tylko usiedli wiedziałem, że torpeda nie chybiła: jeszcze tej nocy pójdzie na dno jedna fregata, i to jaka! Zamówiliśmy następną kolejkę, lecz zanim podano, Grzesiek pociągnął swoją partnerkę na parkiet. Odprowadziłem ich wzrokiem: dobrana z nich para, a ja, co tutaj robię? Starałem się uzbroić w cierpliwość, żeby przetrwać ten nieudany wieczór, gdy wówczas powoli, ociągając się, wstała od stołu. Zareagowałem natychmiast i poprowadziłem ją za rękę środkiem sali, między tańczące pary, gdzie było jeszcze trochę wolnego miejsca. Orkiestra aranżowała piosenkę będącą kiedyś wielkim przebojem: szybki rytm na dwa; drugie uderzenie z ledwie wyczuwalnym opóźnieniem, pozwalającym na subtelne kołysanie bioder; pierwsze wystarczająco mocne, żeby zamaskować nieśmiałość jej kroków. Nie tańczyła źle, była tylko trochę spięta i po kilkunastu taktach poruszała się swobodnie. Nagle sala zniknęła, wszystko dookoła również: byliśmy tylko my, cudowną magią rytmu i melodii przeniesieni w inny świat. W każdym ruchu naszych ciał więcej było słów, niż zdążyliśmy sobie powiedzieć, a właściwie: chcieliśmy powiedzieć; z każdą chwilą jej kroki stawały się pewniejsze, ruchy silniejsze, jakby zamierzała dać mi znać: jestem gotowa prowadzić. Gdy muzyka ucichła, na jej twarzy pojawił się lekki żal, że piękny sen skończył się tak nagle. Orkiestra wykonała tusz, co było sygnałem do największej atrakcji programu: światła przygasły i na salę wbiegła striptizerka. Była dość korpulentna i nie pierwszej młodości; widocznie właściwościowi lokalu biznes szedł nie najlepiej. Miała na sobie czarny, obcisły kostium, odsłaniający nieomal całe piersi i pośladki, z tyłu fikuśny pomponik, na głowie sterczące uszy króliczka. Długie, tlenione na blond włosy, proste u góry, opadały falami na nagie ramiona. Tancerka wykonywała namiętnie egzotyczną sekwencję flamenco, przerywaną co chwilę głośnym akcentem perkusji, po którym zrzucała część ubioru, dramatycznym gestem, przy akompaniamencie niekrytych zachwytów męskiej części publiczności. Za każdą odsłoną natężenie światła malało o kilka luksów. W chwili kiedy miała zdjąć ostatni fragment ubioru, na co wszyscy czekali w napięciu, światło zgasło i sala pogrążyła się w ciemności. Rozległy się gwizdy i pomruki niezadowolenia, a gdy światła rozbłysły ponownie, tancerki już nie było. Utkwiła we mnie duże, piwne oczy, nie bez odrobiny przyjemności z mojej strony. — Powiedz, co cię skłoniło do wybrania pracy na morzu? — spytała już bez cienia wcześniejszej obojętności. Odczekałem chwilę, aż wrzawa na sali ucichnie. — Kiedyś przeczytałem taką książkę o marynarzu, co zakochał się w dziewczynie. — To brzmi dość banalnie. — Tak, tylko, że on był ubogi i niewykształcony, ona pochodziła z wyższych sfer. — To już trochę lepiej, a dalej? — Zaprosiła go do domu, w którym miała bibliotekę: na czterech ścianach półki, wypełnione na całej długości mnóstwem książek. Patrząc na tytuły pomyślał, że gdyby przeczytał wszystkie, to mógłby się nauczyć mówić językiem osoby wykształconej i dorównać jej poziomem. — To miał ambitny cel. Czy go osiągnął? — zapytała rozglądając się po sali, jakby ta historia zbytnio jej nie wciągała. — Tak, ale nie było mu łatwo. Musiał zarabiać na utrzymanie, harując w pralni. Czytał w każdej wolnej chwili. Skonstruował w łóżku rodzaj ostrogi, która mu się wbijała w plecy gdy zasypiał. Wtedy się budził i czytał dalej. — To straszne, a ona, co na to? — Radziła mu, żeby poszukał regularnej posady, choć sama nigdy w życiu nie splamiła rąk pracą. — I czy posłuchał jej? — Nie, bo czuł w sobie siłę i talent, jakich nie mieli inni. Postanowił zostać pisarzem, bo tylko wtedy mógłby zapewnić jej życie jakiego pragnęła. Orkiestra zaczęła wygrywać głośno w rytmie polki. Przysunęła się blisko, żeby nie zgubić żadnego słowa. — A to dopiero… Czy mu się udało? — Nie od razu. Wszystko co napisał odsyłano z początku, że niby nie nadaje się do druku. Ale on się nie zrażał i pisał dalej. A oni dalej mu odsyłali, aż z tych maszynopisów uskładała się niezła sterta… Odczekałem chwilę widząc, że na jej twarzy maluje się autentyczne zaciekawienie. — W końcu nadszedł list, lecz nie w dużej, szerokiej kopercie, do której wkładano odrzucone maszynopisy, ale w podłużnej i cienkiej. Otworzył ją, a w środku był czek na ogromną sumę. Jednego dnia stał się bogaty i sławny. — A ona, czy wciąż myślała o nim? — Dowiedziała się o tym z gazet, bo był najlepiej zarabiającym pisarzem w Ameryce i postanowiła go odwiedzić. Tyle, że on już nie wynajmował ciasnej nory, ale mieszkał w luksusowym apartamencie, w najdroższym hotelu. Zatrzymałem się na chwilę, żeby zaostrzyć element dramatyczny. Zareagowała natychmiast: — Nie przerywaj. Chcę wiedzieć jak się skończyło. — A więc poszła do tego hotelu. Widząc go, rzuciła mu się w ramiona i zawołała skruszonym głosem: „Martin, kocham cię, zawsze ciebie kochałam!” A on patrzył na nią zamglonymi, nic nie widzącymi oczami i odrzekł: „Ruth, nie kochasz mnie. Kochasz moje pieniądze, kochasz moją sławę”. Popatrzyłem na nią z odrobiną współczucia, bo na jej twarzy zauważyłem lekki wyrzut, jakby czuła się współwinna i odpowiedzialna za słabość i brak wiary tamtej, o której jej opowiadałem. „W końcu też jest kobietą” — pomyślałem. — I tak książka się kończy? — spytała niepocieszona. — Właściwie tak, bo już więcej jej nie zobaczył, a przez to jego życie utraciło sens. Gdy to zrozumiał, wybrał się w podróż ekskluzywnym liniowcem, żeby zapomnieć tam o niej. — Czy można wymazać z pamięci kogoś, kogo naprawdę się kocha? — zamyśliła się, lecz kiedy nic nie powiedziałem, dodała: — Ale przerwałam ci, przepraszam. Mów dalej. — Żeby przestać o niej myśleć, spał całymi dniami na pokładzie, później wracał do kabiny i tam też spał, aż w końcu nie mógł spać, bo spanie męczyło go bardziej niż życie. Jednej nocy otworzył okienko w kajucie i skoczył do morza. — Utopił się? — Wpierw musiał oszukać instynkt życia: zaczerpnął powietrza, ile płuca mogły pomieścić i zanurkował na samo dno, zbyt głęboko, żeby mógł wypłynąć stamtąd żywy. Zapadło milczenie. Orkiestra skończyła grać i ta nagła cisza miała w sobie coś przygnębiającego. — Nie rozumiem, jak taka smutna historia mogła cię zainspirować? — Bo ja wiem… Dokonać rzeczy niemożliwej: to mnie pociągało. Był silny, honorowy… Nawet gdy przegrał, wolał zginąć, niż się poddać. — Ale żeby do tego stopnia się wczuć w książkę, która przecież jest fikcją? To okropnie nieracjonalne. — Możliwe, ale ja brałem ją za najszczerszą prawdę. Uwierzyłem, że jak on, będę pływać na okrętach, później to opiszę, a kiedy zdobędę sławę i nie będę wiedział co zrobić z pieniędzmi, strzelę sobie w łeb. — Głuptas z ciebie. Patrzyliśmy sobie w oczy, zupełnie inaczej niż jeszcze kilka chwil temu: ona śmiała się entuzjastycznie, a ja siedziałem z lekko opuszczoną głową, skupiony i poważny. Czyżby dostrzegła we mnie coś, o czym ja sam nie wiedziałem? Było już po dziesiątej i lokal zaczął się wyludniać. Należało się naradzić, co robić dalej. Przypomniałem sobie, że kobiety na każdej randce, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, udają się do toalety i to zawsze razem. Pewnie jak my, żeby się naradzić. Wystarczyło tylko poczekać na ten moment. — Krzychu, zamów no jeszcze jedną kolejkę — nalegał Grzesiek. — Tam przy barze, bo nim podejdą do stolika, będzie już po imprezie. — Ale za te ich koktajle płaćcie sami — odrzekł Krzysiek rozdrażniony. Cały wieczór siedział bez słowa, jak niemowa i teraz musiał wyładować złość. — Już i tak niemal całą kasę wydałem… Jeszcze zabraknie mi na bilet. — Nie bądź sknera. Takich dziewczyn nie uświadczysz na swojej wsi. Gdy tylko się oddalił, siadłem koło Grześka, żeby nie przekrzykiwać muzyki, puszczanej z taśmy, ponieważ zespół występy już zakończył. Było nas o jednego za dużo: o Krzyśka oczywiście. — Ale dlaczego? On ma potworną ochotę na tę, z którą gadałeś tyle czasu. — Ja gadałem, ja się nią zajmę. — Ale on płacił. — To co z tego. Płacić można mewkom, a to są porządne dziewczyny. Nim zdążyliśmy dojść do porozumienia, wrócił Krzysiek niosąc na tacy dwie Margarity oraz to co zwykle. Po chwili nadeszły dziewczyny. Nie usiadły, a blondynka popatrzyła na nas, jakby całe to zdarzenie było pomyłką. — Wybaczcie, ale musimy już iść. Dziękujemy za towarzystwo, miło było. — Jak to, czemu uciekacie tak nagle? Usiądźcie i napijmy się, a potem odprowadzimy was na dworzec, chyba, że mieszkacie gdzieś w pobliżu. Ostatni autobus odjechał pół godziny temu. — Wykluczone, weźmiemy taksówkę. Popatrzyłem na jej koleżankę. Wyglądała na zaniepokojoną, jeśli nie przestraszoną. Odciągnąłem ją na bok i zapytałem, co się stało. — I tak nic nie zrozumiesz… Mówiąc to opadła na krzesło i zakryła twarz rękami, jakby się bała, żebym czegoś nie zauważył. Usiadłem blisko niej i rozmyślałem, jak mógłbym jej pomóc. Milczała, kryjąc z trudem jakiś dziwny lęk w oczach. Dopiero po wielu naleganiach odezwała się z iskierką nadziei w głosie: — Właściwie może mógłbyś… — Jak? — Powiem, tylko nie tutaj… Oni zaraz mogą tu być. — Jacy „oni”? — Dowiesz się, pójdźmy już, żeby nie było za późno. Widząc, że zbieramy się do wyjścia, Krzysiek zaczepił przechodzącego obok kelnera: — Proszę pana, ja to przed chwileczką zamówiłem, ale musimy już iść. Czy mógłby mi pan zwrócić należność? Kelner zmrużył oko. — Przecież jeszcze nie zamykamy, niech pan siada i dokończy. Krzysiek walczył ze sobą przez chwilę, po czym schwycił kieliszek, wychylił go jednym łykiem i pobiegł za nami. Wyszliśmy na dwór. Od morza ciągnęła chłodnawa bryza. Żałowałem, że nie zabrałem marynarki. Nie miałem pojęcia, co ją dręczy, lecz przynajmniej mógłbym okryć jej drobne ramiona, kulące się od zimna. Szliśmy jakiś czas, nie odzywając się słowem. Nagle znieruchomiała, jak gazela wietrząca w powietrzu czyhające niebezpieczeństwo. — Już tam są. Musimy skręcić w prawo, ulicą do placu, na postój taksówek. Prędko! W odległości kilkudziesięciu metrów ujrzałem trójkę żołnierzy w czarnych mundurach i niebieskich hełmach, zapiętych paskami pod brodą. — Przecież to tylko żółwie, a my po cywilnemu. Co oni mogą nam zrobić? — Wam, nic. Popatrzyłem jeszcze raz w ich kierunku. Ten na czele jakby coś zauważył, zatrzymał się i wydawał polecenia idącym za nim. Patrol żandarmerii marynarki pod Różą Wiatrów o tej porze wyglądał dość podejrzanie, dlatego nie namyślając się wiele, przyspieszyłem kroku. Na placu czekała tylko jedna taksówka. Otworzyłem tylne drzwi i puściłem dziewczyny do środka. Grzesiek usiadł z drugiej strony. Krzyśkowi zostało miejsce obok kierowcy, więc kurs był na niego. — Dokąd? — spytał taryfiarz. — Tam gdzie są akademiki studenckie na Grabówku… Pan wie, takie wielopiętrowe bloki… — Ja bym nie wiedział? Mieszkam tu od czterdziestu lat. Ja to miasto… — Dobra, niech pan tyle nie gada, tylko rusza — przerwałem — ale spokojnie, żeby się nie rzucać w oczy. Wyjechaliśmy z placu i odetchnąłem z ulgą. Na tylnym siedzeniu było ciasnawo, więc przytuliła się do mnie. — Zaraz będziemy na miejscu, weźmiesz gorącą kąpiel, rozgrzejesz się — szepnąłem jej do ucha. Nic nie powiedziała, tylko przywarła do mnie mocniej, aż poczułem jak drży. Spojrzałem na jej twarz, oświetloną blaskiem mijanych latarni: była blada jak marmur, oczy pełne rezygnacji. Przed nami drogę zagradzał milicyjny radiowóz, pośrodku pasa stał oficer z latarką w ręku i dawał sygnały taksówce, żeby zjechała na pobocze. Taksówkarz zatrzymał samochód i uchylił szybę w oknie. — Co jest, panie władzo? Jechałem przepisowo. — Państwo wysiądą — rozkazał milicjant. — Pan niech zostanie — zwrócił się do kierowcy. Cofnęliśmy się na chodnik. Stała przy mnie, wciąż tuląc się, ze spuszczoną głową i bezradna, jakby brała udział w znajomej scenie, odgrywanej wiele razy. Oficer podszedł do niej i zdecydowanym, lecz pełnym taktu ruchem, zaprowadził ją do radiowozu. Blondynkę eskortował inny milicjant. Nim zatrzaśnięto drzwi, odwróciła się i rzuciła mi spojrzenie, jakiego się nie zapomina do końca życia. „Jak się nazywasz, gdzie mieszkasz?” — miałem zamiar wykrzyknąć, lecz byli już zbyt daleko. — Panowie, to co, jedziemy na ten Grabówek? — A niech pan jedzie, gdzie pan chce. Nam już nigdzie się nie śpieszy. Podszedłem do taksówki, żeby zapłacić kierowcy za fatygę. — Co pan? Niech pan to schowa. Przecież widziałem wszystko, a na takich jak wy, nie zarabiam. Cześć! Dodał gazu i rozpłynął się w ciemnościach, jak na amerykańskim filmie. Ruszyliśmy w kierunku dworca, skąd do akademika piechotą było tylko kilkanaście minut. Nie miałem ochoty na rozmowę, oni również, więc szliśmy w milczeniu, aż do kolejowego wiaduktu. W myślach zobaczyłem jej twarz, szczęśliwą, taką kiedy tańczyliśmy. Popatrzyłem na gwiazdy gasnące w łunie jutrzenki i nagle poczułem się najsamotniejszą istotą w świecie. — Nie martw się, znajdziemy ją. Wiesz jak miała na imię? Nawet jej nie zapytałem, byłem tak pochłonięty czarowaniem na swój temat. A blondynka, czy zostawiła swój adres? — A co mi tam blondynka — roześmiał się Grzesiek. — Dziś ta, jutro inna. Ale widzę, że ty nieźle się zabujałeś. To jak, nie powiedziała ci? — Ruth — wyszeptałem. — Ruth? — zdumiał się Grzesiek — to tak jakoś po niemiecku… Mijaliśmy przystanek trolejbusowy po drugiej stronie dworca. Torem wzdłuż ulicy, lokomotywa ciągnęła powoli skład wagonów podstawianych do odjazdu. Jednego nie rozumiałem: czemu pozwolili nam odejść? Grzesiek myślał podobnie. — A widziałeś jak ten oficer rozmawiał z nią? Jeszcze nigdy nie byłem świadkiem takich manier u milicjanta. — Słuchajcie, a może to córunia jakiegoś ważniaka? — włączył się Krzysiek. Stanąłem, bo nagle myśl jak błyskawica przeszyła mi umysł. — Ty, czy dowódca marynarki nie ma przypadkiem córki? — Ma, ale ona mogłaby być twoją mamusią. Przecież on jest w stanie spoczynku. — Umarł już, kiedy? — zdziwił się Krzysiek. — Głupi jesteś. Nie umarł, tylko przeszedł na emeryturę. Przecież stopnia mu nie odbiorą… — Nie o tamtego mi chodzi — przerwałem zniecierpliwiony. — To wiceadmirał, a ja mam na myśli starszego na redzie, kontradmirała. Grzesiek wzruszył ramionami, a widząc, że żal mnie nie opuszcza, rzekł przyjacielskim tonem: — Kto wie, gdyby nie milicja, może byłbyś za kilkanaście lat dowódcą floty.
  10. Tomkowi strajk był na rękę, bo tego dnia miał kolokwium z kreski: przenikanie ostrosłupa stożkiem; od samej próby wyobrażenia sobie czegoś takiego, dostawał wysypki. Zadzwonił powiadomić ojca, że nie wróci do domu na noc, następną może również. — To kiedy? Nie potrafił powiedzieć. Zaczynali strajk okupacyjny na politechnice, tak jak rok temu Solidarność w Stoczni Gdańskiej. Był już po drugiej stronie barykady, lecz czuł, że ojciec jest z nim myślami. Granica polityczna biegła nie tylko każdą ulicą; dzieliła również pojedynczy dom. Tomek był studentem raczej miernym. Wyobrażał sobie, że studia to rozwijanie umysłu, kształcenie postawy moralnej, zamiast tego ślęczał nad podręcznikiem do wytopu stali, mazał tuszem po kalce technicznej. Miał w tym słabe wyniki. Pan doktor kreślił uwagi na jego pracy, jakby to był dzienniczek do uwag: Niedostateczny… Nie zaliczam… Proszę przyjść następnym razem. — Ale przecież siedemdziesiąt pięć procent rysunku jest wykonane poprawnie — zaprotestował Tomek. Doktor pozostawał nieprzejednany, lecz przynajmniej nie ukrywał dlaczego. Musiało mu to sprawiać dużą satysfakcję. — Jak pan ma w słoiku siedemdziesiąt pięć procent miodu, a resztę gówna, to co pan ma w słoiku: miód czy gówno? Na zaliczenie semestru Tomek miał wykonać rysunek złożeniowy pompy hamulcowej do Fiata 125p. Gdy nikt nie widział, wyniósł z gablotki w sali wykładowej model pompy i powierzył go swojej dziewczynie, żeby wykorzystując wdzięk osobisty, wynegocjowała korzystniejsze warunki. Po trzech dniach miał gotowy rysunek za połowę ceny. Pan doktor rozłożył go na stole i studiował w milczeniu szczegóły. Dotknął kalki, zagiął róg arkusza, po czym rzekł: — Pan, panie Matejczuk, tego nie robił. Kalka i tusz niemieckie. Sposób rysowania profesjonalny, lecz nie do końca zgodny z zasadami jakich uczyłem — w tym miejscu podkreślił na kalce kilka detali. — Ale rysunek jest piękny, zaliczam. Tomek odetchnął z ulgą, a odbierając indeks z wpisem pomyślał — „Skoro nawet w biurze projektowym nie umieją rysować, to po co kończyć studia?” Studenci byli podzieleni na rozmaite grupy, tak jak całe społeczeństwo. Pierwsza grupa to aktywnie biorący udział w strajku. Kopalnię w „Germinalu” obstawiła policja, a strajkujący chowali się po domach, umierając z głodu i na suchoty, ponieważ nie mieli w ręku niczego, co mogłoby odmienić ich los. Sto lat później Solidarność wpadła na genialny pomysł, który zrewolucjonizował metody strajku: zająć zakład pracy, właściciela wywalić na ulicę. Studenci obsadzili teren politechniki, postawili przy bramach straże i teraz nawet sam rektor nie mógł wejść do swojego gabinetu bez zezwolenia. W drugiej grupie znaleźli się ci, dla których strajk był bezsensem. Uważali, że strajkujący niczego nie osiągną, a na przerwie w nauce stracą wszyscy. Codziennie rano przyjeżdżali na uczelnię, żeby podpisać listę obecności, pokręcić się chwilę w pobliżu, a nuż jeszcze tego dnia dojdzie do porozumienia. Do ostatniej grupy należeli oportuniści. Spędzali darowany czas na górskich stokach, gdzieś w Wiśle lub Bukowinie, oczekując na pierwszy śnieg. Dzwonili stamtąd na politechnikę i bardzo ich cieszyła odpowiedź, że strajk prędko się nie skończy. Choć na co dzień Tomek nie wyróżniał się niczym szczególnym, w warunkach wyjątkowych przejawiał talent i determinację, jakich brakowało innym. Już drugiego dnia został mianowany kierownikiem sekcji plakatowej. Do pomocy miał dwie koleżanki, jedyne kobiety na jego wydziale. Przezywano je: Pazerka i Barbirurka. Pierwszy namalowany przez nie plakat przedstawiał krowę pasącą się w poprzek czerwonej linii, symbolizującej granicę polsko-radziecką. Krowa po polskiej stronie miała mordę, a ze wschodu pociągały za wymiona spracowane ręce ludzi Kraju Rad. Obrazek miał jednoznaczną wymowę i Tomek uznał, że podpis jest zbyteczny. — A jeżeli zinterpretują inaczej? — oponowała Pazerka. — Bez wolności interpretacji nie może być wolności słowa — odpowiedział Tomek i na tym stanęło. Wypożyczono projektor i trzy filmy na ośmio-milimetrowej taśmie, które miały przybliżyć strajkującym kulturę Zachodu. Tomka zadaniem było wykonanie plakatów informacyjnych. Obejrzał filmy dwa razy, ale wciąż nie mógł dobrać tytułów, oddających wiernie treść, a jednocześnie podkreślających polityczny kontekst każdego z filmów. Filmom brakowało dialogów, nie licząc powtarzanych w kółko: — Ach! — O, tak. — Jeszcze, rób tak jeszcze. — Oj, już nie wytrzymam! Było to nieme kino, dlatego musiał się kierować stroną wizualną. — Jaki będzie tytuł pierwszego filmu? — zapytała zaciekawiona Pazerka. — „Igraszki pastora”. — Co? Jak mam to namalować? — zaprotestowała. Po chwili namysłu Tomek poprosił, żeby namalowały tylko jeden plakat, trzy tytuły, żadnych obrazków, jedynie jakieś przyjemne dla oka tło. Pazerka otworzyła zeszyt i zaczęła w nim coś notować. — Dobrze… teraz podaj tytuły pozostałych filmów. — „Narodziny dyktatora” i „Zabawy zwierząt”. — Oj, to misie i pieski — ucieszyła się Barbirurka. — Można będzie namalować coś ładnego. Tomek nie był pewien, czy po obejrzeniu tych filmów będą miały ochotę na malowanie czegokolwiek. W dniu projekcji salę wykładową wypełnili po brzegi studenci, również z innych wydziałów. Blisko ekranu usiadły dwie dziewczyny z akademii medycznej, przydzielone jako pierwsza pomoc. Były wyjątkowo urodziwe, jakby obdarzono je tym wszystkim, czego brakowało Pazerce i Barbirurce. Po co walczyć o sprawiedliwość, skoro nie ma jej w naturze? Tomek ostrzegł, że filmy zawierają nieprzyzwoitą treść i może zorganizować osobną projekcję, wyłącznie dla kobiet. — Widziałyśmy nie takie rzeczy, nas już nic nie zaszokuje — odpowiedziała jedna z nich, dość zarozumiałym tonem. Pomimo tego zapewnienia, wybiegły z sali zgorszone już po pierwszych scenach, ku niekrytemu zadowoleniu męskiej części widowni. Projekcję ostatniego filmu, jeden ze studentów podsumował słowami: — Z takiego stosunku powstał profesor Hreska. Strajk trwał, na prędkie rozwiązanie się nie zanosiło i wielu uczestników zaczynało tęsknić za powrotem do normalnych zajęć. Należało znaleźć sposób, aby pokierować tą grupą niezdecydowanych ludzi. Rozwiązaniem było „Pismo Strajkowe” redagowane wyłącznie środkami wydziału. Tomek został jego redaktorem, a do pomocy namówił dwóch kolegów, uzdolnionych humanistycznie. Pismo zawierało tylko dwie strony, drukowane na jednym arkuszu papieru. Tomek wystukiwał tekst na matrycy białkowej, uważając na błędy, ponieważ poprawki były czasochłonne i kosztowne. Gotową matrycę dawał koledze, który zanosił ją do drukarni. Wczesnym rankiem odbierał gazetki, pachnące jeszcze mokrą farbą. Pierwszy nakład, sto egzemplarzy, rozszedł się na pniu. Następnego dnia nakład podwojono, a pod koniec tygodnia osiągnięto maksymalną wydajność dla tego rodzaju matrycy. Wydawanie numeru szło Tomkowi o wiele lepiej niż rysunek techniczny. Większość artykułów była pisana brukowym językiem parodiującym „Żołnierza Wolności”. Formę tę skrytykowano otwarcie na uniwersytecie. Tomek, wspólnie z kolegą, odpowiedział krótkim paszkwilem: „Psy szczekają, karawana idzie dalej”. Rezultatem były oficjalne przeprosiny i zaproszenie do złożenia wizyty. Przechadzając się po uniwersyteckim miasteczku, Tomka nurtowała tylko jedna myśl: „kto ten towar przerabia?” Powoli strajk stawał się nierzeczywistością, a normalne życie było ledwie wspomnieniem. Tomek pracował całą noc, szedł spać nad ranem, jadł mało i nieregularnie, nie zdając sobie sprawy, że traci na wadze. Kiedy jego dziewczyna zauważyła, jak bardzo schudł, przydźwigała w torbach kilka dużych garnków z gorącym jedzeniem. Tomek rozsiadł się w ławce, niczym car na tronie, zastawił garnkami pulpit, ten sam, nad którym jeszcze niedawno męczył się rozwiązywaniem całek podwójnych, lecz zanim zdążył czegoś spróbować, otoczyło go grono kolegów. — Co tam masz? — Pierogi. — Nie gadaj. A z czym? Tomek odczekał chwilę, żeby przełknąć. — Ruskie, z serem, a pod spodem z kapustą i grzybami… Koledzy wpatrywali się w garnki, jak wygłodzone wilki w beczkę sadła. Tomek kazał im łapać za talerze i nakładać. Odtąd pamiętano go jako „tego, którego matka wyśmienicie gotuje”. Po jedzeniu chciało się zakurzyć, ale na chęci się kończyło. Z pomocą pospieszyły wytwórnie papierosów. Nadeszły pudła z towarem odrzuconym podczas kontroli jakości. Niektóre papierosy miały po pół metra długości i trzeba było je ciąć nożem, albo wsadzać za uszy i okręcać wokół głowy jak wieniec laurowy. Tomek pomyślał, że gdyby poprawić jakość produkcji, może udałoby się kupić papierosy normalnie, w kiosku z prasą. Jednego dnia gruchnęła sensacyjna wiadomość: sąsiedni wydział odwiedził nie kto inny, tylko sam Jacek Kuroń. Taki gość! Był wspaniałym oratorem, który w kilku słowach mógłby zagrzać studentów do dalszej walki. Tomek założył kurtkę, wyszedł na dwór, skąd skierował się w stronę wydziału architektury przy tej samej ulicy. W wejściu zatrzymał go student z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Obok, na krześle, siedział jakiś człowiek — łysiejący, krótko ostrzyżony i raczej niepozorny, gdyby nie twarz: skupiona i myśląca. Ubrany był w wiatrówkę koloru wiatrowego i dżinsowe spodnie, mocno wytarte na całej długości, a do tego wypchane na kolanach. — Gdzie do cholery jest ten Kuroń? — zawołał Tomek zniecierpliwiony. Student wskazał na człowieka siedzącego obok. Tomek się przedstawił, całkiem niezręcznie, nie kryjąc zaambarasowania. Słysząc powód wizyty, przywódca opozycji odezwał się zachrypniętym, lecz nadzwyczaj energicznym głosem: — Chłopaki, nie mogę… naprawdę. Jestem zgwałcony, dosłownie! Tomek usiadł obok niego, poczęstował go papierosem z ostatniego zrzutu i zapytał, co sądzi o ich strajku. Rozmówca zaciągnął się głęboko i powiedział to, o czym wszyscy dobrze wiedzieli: — Nie należy przeciągać struny. System nie wytrzyma, do głosu dojdzie konserwa, za nią pójdą czołgi, a wtedy… — argumentował w stylu agnostyka-racjonalisty. Tomek podziękował mu i wrócił do gmachu Nowej Kreślarni. Wewnątrz auli, rozpoznał w osobie siedzącej na marmurowych schodach koleżankę. Kiedyś była jego dziewczyną, tylko przestał się jej podobać, a wówczas zaczęła kręcić z jego kolegą z liceum, stojącym w tej chwili obok niej. Tomek podszedł bliżej i dopiero wtedy zauważył, że dziewczyna płacze. — Co się stało? — Milicja zwinęła ją z ulicy i trzymała w radiowozie. — Bili ją? — Nie, ale grozili i szantażowali. Powiedzieli, że następnym razem tak ją spałują, że do końca życia nie znajdzie sobie męża. Tomek odciągnął kolegę na bok i poprosił, żeby więcej jej tutaj nie przyprowadzał. Więcej, to znaczy jak długo? Spojrzał na szeroką wstęgę papieru używanego w drukarkach matrycowych, a teraz zwisającą z balustrady na pierwszym piętrze: na jej końcu, jak latawiec, powiewał arkusz z wymalowaną liczbą dni od początku strajku. Tak bardzo chciał być teraz z nią, z dala od tego miejsca, w którym zaczynał się czuć jak w więzieniu. Pod pretekstem, że musi zabrać z domu jakieś materiały, wystarał się o przepustkę na dwanaście godzin, lecz nie pojechał do domu, tylko na Wierzbno, gdzie wynajmowała mieszkanie. Jadąc tramwajem, wyobrażał sobie, jak spędzą tę noc, każdy drobiazg. — Czy to już koniec? — spytała, gdy usiedli na łóżku. — Jeszcze nie. Muszę tam wrócić, jutro z samego rana. — Którego dzisiaj? — Dwunastego. — Lepiej zostań, trzynastki są pechowe. Nie podzielał tych obaw i dotrzymał jej towarzystwa tylko do końca nocy, która mijała prędko i przyjemnie, gdyż po krótkich negocjacjach odważyli się przećwiczyć wszystkie sceny z „Igraszek pastora”. Kultura Zachodu podobała się Tomkowi coraz bardziej. Wstał wcześnie i podszedł do okna. Po przeciwnej stronie ulicy majaczył budynek Radiokomitetu, tonący zupełnie w szarzyźnie otoczenia, gdyby nie śnieg pokrywający ziemię cieniutką warstwą. Tomkowi zdawało się, że to miejsce wygląda inaczej niż zazwyczaj. Pożegnał się i zjechał windą na parter. Wychodząc z klatki ujrzał na wysokości głowy wylot długiej, lśniącej rury. Drugi koniec rury był przymocowany do płaskiej wieżyczki, na prawo od miejsca gdzie sterczał ciężki karabin maszynowy, zupełnie nie pasujący do tego miejsca, ale gdy tylko przesunął wzrok niżej, znalazł brakujące elementy układanki: skośny pancerz, po jego bokach stalowe gąsienice, zaryte w śniegu, na którym widniały świeże bruzdy; zbyt wyraźne i pospolicie czarne, żeby mogły należeć do filmowego epizodu. Był to upiększony zimowym makijażem czołg T-55A, który nie wygrał jeszcze żadnej wojny. Stał bez życia przed samą kamienicą, z lufą wycelowaną prosto w drzwi. Na krawędzi włazu za karabinem siedział żołnierz w polowym mundurze i hełmofonie na głowie, patrzący w tę samą stronę, co siedzący obok i zasłonięty metalową pokrywą dowódca czołgu. Przyglądali się Tomkowi uważnie, lecz nie wykonali żadnego ruchu — taki widocznie mieli rozkaz. Tomek poszedł na przystanek, zaczekać na tramwaj, nieświadom, że żaden tramwaj nie wyjechał tego ranka z zajezdni. Zatrzymał taksówkę i kazał jechać na politechnikę. — Zwariował pan? Tam teraz ZOMO! Słysząc to, poprosił kierowcę, aby zawiózł go do domu. Na skrzyżowaniach ulic mijali wojskowe pojazdy i żołnierzy z bronią w ręku. Tomek popatrzył na kolor mundurów i uspokoił się nieco. — Co się dzieje? Kierowca jakby tylko na to czekał. — Jak to co? Wojna! Rumuni pod Piasecznem — odparł z niezdrową emocją w głosie, a widząc, że jego słowa robią na pasażerze duże wrażenie, dodał natychmiast: — Twierdza Modlin opanowana przez węgierskich spadochroniarzy. „A więc jednak, zaczęło się!” — pomyślał Tomek rozgorączkowany. „Znowu jesteśmy w centrum uwagi, cały świat patrzy na nas. Taki moment zdarza się raz na kilka pokoleń. Tworzyć historię własnymi rękami, a nie uczyć się jej z nudnych podręczników. Napiszą kiedyś o nas: Kolumbowie rocznik sześćdziesiąty”. W domu zastał ojca, który siedział przed telewizorem i oglądał specjalne wydanie dziennika. Wywnioskował z jego twarzy, że sytuacja jest poważna. Godzinę później przyjechał kolega, który był z Tomkiem na strajku. — Trzeba spalić bibułę! Zaczęli przeglądać regał z książkami i szafki pod sufitem. Nagle Tomek przypomniał sobie, że wyjeżdżając w pośpiechu, zapomniał zabrać swoje rzeczy. — Cholera, zostawiłem na uczelni indeks! Tydzień później, wbrew obawom, odebrał indeks w dziekanacie. Nie miał z tego powodu żadnych nieprzyjemności. Był nic nie znaczącym pionkiem w rozgrywce, którą zrozumie dopiero wiele lat później. Wkrótce wznowiono zajęcia. Tomek przyzwyczajał się powoli do realiów stanu wojennego. W takich czasach przyszło mu żyć.
  11. -Dzień dobry, dokąd Pan jedzie? -Dzień dobry. Do BB - odpowiedział Kierowca i wyłączył radio. -A ja chciałem dostać się do W. To po drodze? -Na to wygląda. Ma Pan duży plecak, otworzę drzwi od paki, to go tam wrzucimy. Będzie więcej miejsca. Janek z wysiłkiem ściągnął ciężki plecak ze stelażem i położył na podłodze paki. Strząsnął krople deszczu z zielonej, impregnowanej kurtki i zajął miejsce pasażera. -Było całkiem ładnie w S. a tu leje - zagadnął. -W końcu listopad, dobrze, że nie ma śniegu - odpowiedział Kierowca, po czym zatrzasnął przesuwne drzwi, wskoczył za kółko i przycisnął gaz. Na rozbiegówce zauważył w zakropionym lusterku, że czerwona Scania zmieniła pas, więc włączył się płynnie do ruchu na ekspresówce. -Duże Mobilki, jednak najczęściej myślą za kółkiem - mruknął niby do siebie. Janek chyba nie usłyszał. Stare Ducato - głośny silnik. -Pan pewnie na studia, czy raczej, chyba teraz są egzaminy? - zagadnął Kierowca. -Nie... Teraz podróżuję - odparł Janek. -Teraz? W listopadzie? - zdziwił się Kierowca - Nie lepiej latem? -Latem też podróżowałem, poznaje Polskę. -Nie wygląda Pan na cudzoziemca i nie mówi Pan jak cudzoziemiec - zauważył Kierowca. -Urodziłem się w Polsce i tu mieszkałem do siódmego roku życia - odpowiedział Janek. -Ahaa - mruknął Kierowca. Śmigali na południe, krople falami dość rzęsistego deszczu, spływały po szybie na boki. Przez brunatne chmury w oddali przed nimi zaczęło przebijać słońce. "Ta cholerna wycieraczka, prawie nie zgarnia a przecież ją niedawno wymieniłem", pomyślał Kierowca. -A pan pewnie w pracy - tym razem zagadnął Janek i przetarł okulary. -Tak, jeździ się... - To gdzie? -A po całym kraju. -Za granicę nie? -Dzięki Bogu nie. Za stare auto, bałbym się. Ale i tak, na razie nie mam tam roboty - odpowiedział Kierowca i pomyślał o kolegach, którzy pozamykali firmy transportowe, bo właśnie jeździli za granicę. -Spedycje płacą z reguły tylko w jedną stronę, wysyłasz kierowcę i modlisz się o powrotną trasę - dorzucił Kierowca. -Nie znam się na tym - powiedział Janek. Kierowca pomyślał, "Na czym ty możesz się znać, jak masz dopiero..." -Pan pewnie bardzo młody? - zagadnął. -Mam 21 lat. "Wygląda na sporo więcej" pomyślał Kierowca i wyprzedził nieźle utrzymanego, białego Kanciaka. W środku siedział siwy dziadek przy kości w futrzanej czapce, ogorzałej, czerwonej gębie i kurtce jeszcze z tak zwanego kreszu. Obok siedziała chyba jego żona a na kolanach trzymała jakieś zawiniątko albo raczej zawinięcie, bo musiała przechylać głowę, żeby patrzeć na drogę przed siebie. "Może to jaja, sery, swojska kiełbasa, bimber i tak dalej" pomyślał Kierowca. "Gdyby otoczyło mnie jeszcze kilkoro takich ludzi, poczułbym się dwudziestolatkiem" pomyślał znowu. -Piękny wiek, życie przed Panem - rzucił oklepaną prawdę Kierowca. -Myślę, że wiek nie ma znaczenie - powiedział po zakończonym wyprzedzaniu wieśniaków Janek. -Jak to nie ma znaczenia? - zapytał Kierowca. -No, myślę, że możemy być młodzi lub starzy, ale to zależy od naszego nastawienia. -Jak to? - zapytał Kierowca. -Przez naszą projekcję, czyli nasze postrzeganie - odparł Janek. -Studiuje Pan psychologię, socjologię czy coś takiego? -Nie, na razie podróżuję - z namysłem odpowiedział Janek. Właściwie to Kierowca wahał się, czy go zabrać. Janek wysiadł z tira na stacji benzynowej obok Kurczakowni. Kierowca Kurczakowni nie odpuszcza, twierdzi, że jest uzależniony od skrzydełek. W głębokim tłuszczu smażone, raczej niezdrowe ale cholernie dobre, pikantne, chrupiące. Tak więc, Kierowca też się tam znalazł. Pasażerów zabierał tylko tych, którzy wyglądają bezpiecznie. Janek wyglądał średnio bezpiecznie; raczej wyższego wzrostu, włosy kasztanowe, dawno nie myte, długie związane gumką znad czoła, ubrany na sportowo a na nogach miał buty trackingowe, "mógłby się wybrać na Orlą Perć" pomyślał Kierowca. No, ale go zabrał, Janek machnął na białe Ducato przy wyjeździe z parkingu. Już przestało padać. Woda zalegała tylko na drodze. Lepiej nie jechać za dużymi autami. Te wzniecają prawdziwą chmurę deszczu w sprayu. A gdy są koleiny, jak dostaniesz szprycę "jak z wiadra", to przez sekundę nic nie widzisz. Sekunda to bardzo dużo czasem na drodze. Ale byli na ekspresówce z S do ZG, tu nie ma jeszcze kolein. "Ciekawe czy na tych nowych betonkach też będą kiedyś koleiny" zastanawiał się Kierowca. -Ładna droga - powiedział Kierowca. -W ogóle tu jest fajnie - odparł Janek. -Ma Pan na myśli Polskę? -Tak. -To gdzie Pan mieszka? - zapytał Kierowca. -W Irlandii Północnej. -To tam gdzie strzelają? -No właśnie nie strzelają, zauważyłem, że sporo osób tutaj tak sądzi. Tam można czuć się bezpiecznie. -Ja słyszałem, że tam jest marsz, chyba Oranżystów, dobrze mówię? Lepiej wtedy nie wychodzić na ulice. -No chyba jest coś takiego - po zastanowieniu odparł Janek. -A ci Oranżyści leją się z Irlandczykami.... -Nigdy tego nie widziałem - odparł Janek z lekkim zdziwieniem. -To jest kolejny dowód na to, że media kłamią - z lekko sztucznym uśmiechem zakończył Kierowca. Nie był nigdy na Wyspach Brytyjskich czy tam w Irlandii. -Ale mają oni, ci Zieloni, też jakieś święto - jak gdyby, coś sobie przypomniał Janek. -Jakie? -Nie wiem dokładnie, ale widziałem niektóre ulice udekorowane na zielono i myślę, że tylko ci mieszkańcy się tam dobrze czują - zakończył Janek. -No bo ci pomarańczowi to protestanci a zieloni to katolicy - jeszcze drążył Kierowca. -No chyba tak - bez przekonania powiedział Janek. "Wojny religijne, śmiech na sali, powinni wymyślić jakąś inną nazwę, przecież to ta sama religia" pomyślał Kierowca. -A Pan pewnie katolik? - jeszcze wrócił do rozmowy Kierowca. -Oczywiście, tak byłem wychowany, ale tak siebie nie określam - Janek odpowiadał powoli, jak gdyby się zastanawiał. -A jak? -No właśnie to jest trudne. Nie wiem, wierzy Pan w Boga? -Jasne - odparł Kierowca. -Ja też, ale nie w takiego, jak uczyli mnie na religii - z przekonaniem stwierdził Janek. -A w jakiego? Ekspresówka skończyła się na rzecz Ekspresówki w budowie, równa ale tylko jeden pas w jedną stronę. Nic nie wyprzedzisz, nie popędzisz. Choć stare Ducato niewiele ma mocy, jakiś traktor choć przeskoczyć można. Pachołki biało-czerwone, przedzielona jezdnia na pół. Masz wrażenie, że obijesz lusterka o te pachołki. Kilka miesięcy temu, Kierowca wracał z nad morza z żoną tą trasą. Po prawie stu kilometrach pierwsza stacja była na wysokości ZG. Zdenerwowani ludzie stali w trzydziestometrowej kolejce po hot-dogi. Obok w barze mieli też jakieś żarcie; "pierogi ze szpinakiem" oświadczyła miła panienka. Dlatego, Kierowca przezornie teraz zjechał na stacje benzynową w O. , mimo, że trzeba było nadrobić 2 km. -Mój Bóg jest wszędzie - wrócił do rozmowy Janek, po tym jak już zatankowali. -Jakiej słucha Pan muzyki? - kontynuował Janek, jak gdyby miało to być przedłużeniem teologicznej dyskusji. - Właściwie to każdej. Jest dobra muzyka i tyle. Nie mam ulubionego gatunku. -A jakiej Pan nie lubi? - drążył Janek. -No dobrze jakieś gatunki nie lubiane mam, ale myślę czasem, że im dłużej żyję nie mogę mówić, że nie lubię np. jazzu.. A Pan jakiej muzyki nie lubi? -Ja uważam, że pop jest beznadziejny. Nic głębszego w tym nie ma. Słucham też właściwie wszystko. Od muzyki klasycznej do metalu. Tylko staram się zachować równowagę, bo np. metal burzy ład i spokój wewnętrzny. Dlatego po godzinie słuchania muzyki metalowej, dobrze jest posłuchać muzyki poważnej np. Chopina. -I co, wracamy wtedy na właściwą drogę? To tak jakbyśmy wrócili z Piekła do Nieba? - z niepewnością, wolno mówił Kierowca. -No tak. O to chodzi. Wlekli się za jakąś wanienką, jak mówią kierowcy. Droga w budowie. Ciężarówki nanosiły grube kilogramy gliniastego błota. W oddali na łagodnie wznoszącym się pagórku, leżały równiutko poukładane pnie sosen. Z tej odległości wyglądały jak góra zapałek "Ciekawy gość" pomyślał Kierowca, bo też lubił Chopina. Jednocześnie zastanawiał się co Janek ma na myśli mówiąc pop. Później zaczęli przerzucać się ulubionymi nazwami muzyków zespołów i kompozytorów. Dalej, milczeli i podziwiali lesiste widoki, bowiem tereny wycinek skończyły się. C.D.N.
  12. „Boże spraw, żeby wszystkie moje dziewczyny były zdrowe i nigdy na siebie nie wpadły!” — dobrodziejstwo tego życzenia miałem docenić poniewczasie. Gdyby nie małe niedopatrzenie, wszystko poszłoby zgodnie z planem, jednak diabeł siedzi w detalu i to on w końcu decyduje o naszym losie. Pociągi wjeżdżały o tej samej porze. Pomachała mi ręką z okna w pierwszym wagonie i kiedy przeszedłem na koniec peronu, czekała tam na mnie. Miała na sobie białą bluzkę i brązową spódnicę, na ramieniu zwinięty żakiet, w ręku niedużą torbę z podręcznym bagażem. Przywitałem ją, chwyciłem za torbę i ruszyliśmy w kierunku wyjścia: ja przodem, ona pół kroku za mną, ściskając w ręku bukiet kwiatów, które dostała przed chwilą. Dobrze było zobaczyć jej stęsknione oczy, więc czemu akurat w tym momencie pomyślałem o tej drugiej, która według precyzyjnie opracowanego planu powinna witać wschód słońca trzysta kilometrów stąd? Myśl ta to był zły omen: stała z plecakiem na ramieniu przy przeciwnej krawędzi peronu. Uszczypnąłem się, nie chciała zniknąć. Widząc mnie, podskoczyła z radości i zaczęła biec w moim kierunku. Nagle stanęła jak wryta, a uśmiech momentalnie znikł jej z twarzy. Ta obok mnie zauważyła ją również i ich spojrzenia skrzyżowały się w powietrzu jak szpady. Stały tak przez chwilę, taksując się nawzajem wzrokiem, a potem spojrzały na mnie, cóż to wszystko znaczy? Usiłowałem szybko zebrać myśli, szukałem najgłupszej choćby wymówki, ale wciąż nie mogłem uwierzyć, że stoją tam blisko siebie, na tej samej stronie, chociaż są postaciami z różnych książek. Stan osłupienia długo mnie nie opuszczał, widziałem to w ich oczach. — Uhm… poznajcie się, to jest Róża… — Próbowałem odzyskać zimną krew. — A to Stokrotka — powiedziałem w zabawny nawet sposób, ale nikomu nie było do śmiechu. Stokrotka ściągnęła plecak i położyła go na peronie. Była nieco wyższa od tej drugiej, dość szczupła, włosy blond, upięte z tyłu czarną klamerką, oczy niebieskie, kolorem trochę podobne do moich. Miała ładną twarz, choć nigdy nie używała mocnego makijażu. Atrakcyjna, ale nie obnoszącą się tym przed światem. Ponadto bardzo wysportowana: na dwieście metrów mogła się uplasować w pierwszej trójce, na czterysta złoty medal murowany, w zespole uniwersyteckim oczywiście, bo na olimpiadę musiałaby jeszcze trochę potrenować. Róża była zupełnym przeciwieństwem: brązowe włosy, długie i proste, które czasem sobie kręciła, piwne oczy, duże i ciekawe świata. Kolor włosów znakomicie kontrastował z jasną karnacją. Ubierała się elegancko i gustownie, jakby przyjechała prosto z Paryża lub Mediolanu. Chodziła na lekcje baletu i znakomicie tańczyła. Do tego była małomówna, co uważałem za dużą zaletę. Widząc moje zaambarasowanie, uśmiechnęła się nieznacznie na znak, że doskonale rozumie jego powód. Tym pół-uśmiechem naprowadziła mnie na jedyne rozsądne rozwiązanie: udawać, że wszyscy znaleźliśmy się tutaj przypadkiem i powinniśmy to spotkanie traktować jako szczęśliwy zbieg okoliczności. — Wyjdźmy przed dworzec… Nie będziemy przecież tak wystawać na peronie — zaproponowałem, lecz w moim głosie nie było pewności siebie. — Wiesz, ja może jednak zaczekam na pierwszy powrotny pociąg do Szczecina — odcięła Stokrotka. — Następny pociąg podstawiają dopiero po południu. — Wolę stać tutaj cały dzień, niż być w twoim towarzystwie choćby minutę dłużej. Podniosła plecak, podeszła w kierunku najbliższej ławki i usiadła na niej, bokiem, żeby nie patrzeć na mnie. Mogłem się tego spodziewać. Na jej miejscu zareagowałbym tak samo. Było mi okropnie żal, że to uczucie, które miała dla mnie, stało się nagle siłą niszczącą. Przed oczami przesunęła mi się scena nad Jeziorem Głębokim: Leżeliśmy pośród wysokich traw, głaskanych delikatnie podmuchami wiatru. Przy brzegu fale kołysały kajak, w którym schowaliśmy ubranie. Trzymając się za ręce, patrzyliśmy na obłoki płynące lekko po niebie. Jej ciało miało zapach łanów pszenicy, brzemiennych, mokrych od deszczu. Nigdy przedtem, z żadną kobietą, nie było mi tak dobrze. Teraz wiedziałem, że ten dzień już nie powróci, jest wspomnieniem, jak pożółkła kartka papieru w pudełku z listami. Gdyby nie ta głupia pomyłka mielibyśmy przed sobą wiele takich dni, może nawet całe życie. Róża wciąż stała obok mnie. Poprosiłem aby usiadły razem, niech nie myślą, że biorę stronę którejś z nich. Sam przycupnąłem na krawędzi ławki. — Jaką miałaś… miałyście podróż? — zapytałem, żeby przerwać nieznośne milczenie. — Nie najgorszą — odpowiedziała Róża. Wydawało mi się, że lepiej znosi konfrontację. Zawsze wychodziła z założenia, że nie ma sensu się martwić, skoro i tak niczego to nie zmieni. — A ty? — zwróciłem się do Stokrotki. — Jakby kogoś to obchodziło. — Obchodzi mnie. — Tak? A to, jak ja teraz wyglądam, o tym nie pomyślałeś? Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Gdybym był swoim obrońcą, wniósłbym natychmiastowy sprzeciw: Wysoki Sądzie, nie mogłem przewidzieć sytuacji, która nigdy nie powinna się wydarzyć. Na świadka powołuję diabła. — Nawet jeśli nie dziś, to i tak kiedyś bym się dowiedziała. Miała rację, dwa zero dla niej, ale obrywam w bańkę! — Jak długo się znacie? — zapytała Różę. Zostałem wyeliminowany z dalszej dyskusji. Nie pozostawało mi nic innego, tylko biernie się przysłuchiwać rozmowie. — Trzy lata. — Tak długo? — Nie mogła uwierzyć. — A wy? — Poznałam go trzynastego kwietnia, o godzinie dwudziestej osiemnaście… — mówiąc to wyjęła z plecaka cienki zeszyt i zajrzała na jedną z kartek. — Tak, nie pomyliłam się. Wyciągnęła z kieszeni długopis i zaczęła coś zapisywać. — Wynika z tego, że znamy się… przepraszam, znaliśmy się… cztery miesiące, dziewięć dni, czternaście godzin i trzydzieści sześć minut. Popatrzyła na mnie z ironicznym uśmiechem, jakbym był jej partnerem w konkurencji o puchar świata i zawalił wyścig kilka metrów przed metą. — Nie najgorszy wynik, co? Czemu one to robią? Mówią takie rzeczy, jakby szukały zemsty. Czemu nie chcą ocalić tego co piękne? Popatrzyłem na ten zeszyt, który wciąż trzymała w ręku, jakby zamierzała wrzucić go do kosza stojącego obok ławki. Jego istnienie odkryłem w drugim miesiącu naszej znajomości. Przyjechałem wczesnym rankiem, kiedy jeszcze spała. Nie chcąc jej zbudzić, ostrożnie rozpakowywałem torbę i wówczas zauważyłem zeszyt leżący na stoliku, przy głowie łóżka. Otworzyłem go, zacząłem czytać, a linijka po linijce ciekawość zamieniała się w przerażenie. Zapisywała w nim każdą chwilę spędzoną beze mnie, każdy szczegół, który mógł mnie przypominać, najintymniejsze zwierzenia, słowa jakich ja sam nigdy nie miałbym odwagi powiedzieć, cóż dopiero zapisać. Łechtało to moją próżność, jednocześnie zasiewało wątpliwość, czy ten brak równowagi pozwoli nam długo być ze sobą. — Nie wyrzucaj tego, proszę! — To mój pamiętnik, mogę zrobić z nim co zechcę. — Właśnie dlatego. To jest twoje życie, nie niszcz go, bo możesz tego żałować. — Po co ja to w ogóle pisałam — rzekła do siebie, lecz jednak schowała zeszyt do plecaka. Odetchnąłem z nadzieją: jeszcze nie wszystko stracone. Na tor obok wtoczono skład pustych wagonów. Peron zaczął się zapełniać ludźmi; co chwila przejeżdżały po nim elektryczne wózki z bagażem. Minęło południe i słońce przygrzewało coraz mocniej. — Słuchajcie, nie ma sensu tkwić tutaj w nieskończoność. Chodźcie, usiądziemy w cieniu drzew po drugiej stronie dworca. Nie czekając na reakcję, złapałem za torby z bagażem i skierowałem się w stronę schodów na końcu peronu. Dziewczyny podniosły się i bez słowa poszły za mną. Usiedliśmy na jednej z ławek przy alejce ciągnącej się wzdłuż dworcowego placu. — Chcecie coś do picia albo lody? Pewnie jest wam gorąco. — Teraz przynajmniej nie będziesz musiał mówić wszystkiego dwa razy — dogryzała Stokrotka. Róża zdawała się być bardziej wyrozumiała. — Gdybyś mógł mi kupić tylko butelkę wody. Poszedłem do pobliskiego kiosku i stanąłem na końcu długiej kolejki. Upłynęło trochę czasu zanim wróciłem i zauważyłem, że dyskutują o czymś zawzięcie. — Ach tak, to dlatego nie chciał się wtedy spotkać… Bo w tym czasie był z tobą. — Róża uzupełniała brakujące elementy układanki, unikając mojego wzroku. Czułem, że nawet i jej pobłażliwość ma się ku końcowi. — A następnego miesiąca, kiedy chciałam go odwiedzić, powiedział że nie może, bo maluje mieszkanie. — Maluje? Ty w to uwierzyłaś? — Kłamca! No tak, proszę, śmiało… Ulżyjcie sobie kwiatki, powiedzcie kim naprawdę jestem: uwodziciel, niewierny, niewdzięcznik, egoista, nieczuły, ignorant, impotent… Co takiego? Chyba już trochę przeholowały. Byłem znużony tym wysiadywaniem na ławce przed zatłoczonym dworcem. Chcą dokonywać nade mną sądu, to niech tam argumentują choćby i cały wieczór, ja wracam do akademika. — Kwiatuszki zbierajcie się, przenocujecie u mnie. Stokrotka przeszyła mnie wzrokiem, jakby się przesłyszała. — Widzisz go? Ale bezczelny, proponować nam coś takiego w tej sytuacji. — A macie inne wyjście? Chcecie się telepać do domu nocnym pociągiem przez pół Polski? — Już ty się o nas nie martw. Wynajmiemy pokój w hotelu na jedną noc. Co o tym myślisz? — Czemu nie — zgodziła się Róża. — Przecież nie znacie miasta, a teraz pełnia sezonu, wszystko wynajęte. — To może raz w życiu zachowasz się jak dżentelmen i zdobędziesz się na gest? Przeszliśmy na postój po drugiej stronie placu. Po kilkunastu minutach nadjechała taksówka. Usiadły z tyłu, ja obok kierowcy. — Hotel Nadmorski, proszę. — Panie kochany… Tu jest bulwar nadmorski, teatr nadmorski, restauracja nadmorska… To całe miasto jest nadmorskie. — Taksówkarz popatrzył na mnie jakbym był nietutejszy. — Adres pan zna? — To ten nieduży hotel, zaraz przy plaży, jak się jedzie do Redłowa… — Aha, kurwidołek! Od razu trzeba było tak mówić. Jazda zabrała niecałe dziesięć minut. Róża i Stokrotka miały miny, jakby nie były pewne, czy będzie to odpowiedni kąt na nocleg, ale się uspokoiły gdy dojechaliśmy na miejsce: stylowy, dwupiętrowy budynek, otoczony bujną zielenią, na malowniczej skarpie z widokiem na morze. Pokoju jednak nie było, chyba że za specjalną cenę, o czym doskonale wiedziałem, lecz zależało mi, żeby się przekonały same. Ponadto chciałem zyskać na czasie i pozbawić je możliwości powrotu nocnym pociągiem. — Niech pan zaczeka — zawołałem w stronę kierowcy, który nie zdążył jeszcze odjechać. — Kurs na Grabówek, ulica Kapitańska. W akademiku zajmowałem duży pokój z balkonem. Właściwie nie był to typowy akademik, ale zwykły blok mieszkalny, zakupiony przez szkołę morską. W mieszkaniu znajdowały się jeszcze dwa pokoje, kuchnia, łazienka i oddzielna ubikacja. Zwykle kwaterowało w nim siedmiu studentów, ale podczas wakacji mieszkałem tylko z jednym kolegą. Jutro niedziela, a w niedzielę nie spodziewałem się gości. Zaprowadziłem dziewczyny do kuchni, bagaże zaniosłem do pokoju. Stokrotka usiadła na parapecie przy oknie. Było to jej ulubione miejsce. Stamtąd roztaczał się widok na port, stocznię i zatokę, po której zaledwie miesiąc temu płynęliśmy statkiem do Jastarni. Róża skorzystała z łazienki. Zostałem ze Stokrotką i zauważyłem, że początkowe rozgoryczenie już jej odeszło. Przecież ona cały czas czuje do mnie to samo. Te kilka słów, które powiedziała dziś w złości, nic nie znaczą. Chciałem dotknąć jej włosów, lecz odsunęła głowę. Do kuchni weszła Róża. Popatrzyła na nas badawczo, ale zaraz się uspokoiła i zajrzała do świecącej pustką lodówki. — Ładnie się przygotowałeś na mój przyjazd — wygarnęła mi w oczy, zamykając prędko drzwiczki. A kiedy miałem zrobić zakupy, skoro cały dzień zmarnowaliśmy na dworcu? Niezrażona wyciągnęła z torby słoik z wekowanym mięsem, drugi z grzybami, a także kostkę masła i chleb, które przezorna zabrała ze sobą. Znalazła w szufladzie nóż i zaczęła przygotowywać coś do jedzenia. — Daj spokój, ja się tym zajmę. — Chciałem odebrać jej nóż, ale nie pozwoliła. — Siadaj i nie przeszkadzaj, też musisz być głodny. Nie jadłeś cały dzień. Zastanawiałem się, co dalej. Nie pojechały do domu, to znaczy, że chcą zostać ze mną. Kolacja była gotowa. Siedliśmy do stołu: kwiatuszki pod ścianą, ja pośrodku. Razem tworzyliśmy doskonały trójkąt równoramienny. Tak się nie da żyć, żadna kobieta nie zaakceptuje takiego układu. Było idealnie kiedy nie wiedziały o sobie. Teraz nasz trójstronny związek nie ma sensu. — Czemu nic nie jesz? Róża chciała poznać moje zamiary już teraz, pewnie dlatego, żeby mogła spać ze spokojną głową. — Nie mam ochoty — odpowiedziałem wymijająco. — Idę, pościelę wam łóżka. Nie siedźcie zbyt długo. Zgasiłem światło i położyłem się na tapczanie, obok drzwi wychodzących na balkon, ale z nadmiaru wrażeń nie mogłem zasnąć. Przysłuchiwałem się o czym rozmawiają, lecz docierały do mnie tylko strzępy słów. W łazience zaszumiał prysznic. Kąpie się, która z nich? A może obydwie? Starałem je sobie wyobrazić pod prysznicem: Mokre włosy każdej z nich wyglądały tak samo. Róża miała bardziej kuszące usta. A piersi? Obydwie miały za małe, Róża ociupinkę pełniejsze. Punkt dla niej. Czekałem aż się odwrócą. Ta po lewej stronie była nieco szersza w biodrach i miała okrąglejsze pośladki. Punkt dla Stokrotki. Zmierzyłem nogi. Stokrotka miała dłuższe. Remis. Drzwi od łazienki się otworzyły i weszła do pokoju. W ciemności nie widziałem jej twarzy, ale po krokach rozpoznałem Różę. Położyła się na dolnym łóżku. Po chwili prysznic w łazience zaszumiał znowu. Wydawało się, że Stokrotce kąpiel zajęła nieco mniej czasu. Czy to znaczy, że tamta dba bardziej o higienę osobistą? Chciałem się przekręcić na bok, ale do pokoju weszła Stokrotka. Przymknąłem oczy i leżałem bez ruchu, jakbym przyrósł do krawędzi łóżka. Stanęła blisko balkonu, dokładnie w miejscu, gdzie sączące się przez firankę promienie ulicznej latarni oświetlały jej postać. Miała na sobie białą haleczkę z prześwitującego tiulu, zdobioną czarnymi kwiatkami pod dekoltem. Tą samą, którą założyła kiedy spędziliśmy pierwszą noc. Wiele bym dał, by móc cofnąć czas. Postała chwilę koło mnie, po czym podeszła do łóżka, gdzie leżała Róża, wspięła się po krótkiej drabince i położyła na górze. Leżeliśmy tak w milczeniu udając, że śpimy. Jakie to nienaturalne. W pewnej chwili, któraś z nich się odezwała: — Śpisz? — Nie. — A on, śpi? — Chyba tak. Mówiły szeptem i nie mogłem rozpoznać ich głosu. — Czy pamiętasz dzień, w którym się poznaliście? — Oczywiście. Pracowałam z jego ciotką w redakcji. Przygotowywałam się do egzaminów na studia, a w wolnych chwilach chodziłam do teatru albo na wystawę. — Sama? — Tak, bo nie znałam w tym mieście nikogo. — To jak się poznaliście? — Jednego razu, jego ciotka zabrała mnie do jego domu na obiad. Byłam przerażona kiedy zobaczyłam, ile on potrafi zjeść. A więc teraz Róża oskarża mnie, że jestem żarłokiem. — Gdzie mu to idzie? Przecież jak ja go poznałam to musiał nosić szelki, bo spodnie mu zlatywały. — Nie miał mamusi, żeby mu gotowała. Do tego jeszcze jestem maminsynkiem. — A jak go zobaczyłaś pierwszy raz, spodobał ci się? — Nie od razu. — A kiedy? — Następnego lata. Przyjechał po mnie do redakcji. Był opalony i miał na sobie taką modną koszulę, wąskie spodnie… Myślałem, że wreszcie zasnęły, ale po kilku minutach któraś wyszeptała: — Co z nami teraz będzie? — Ja jutro wracam do domu, ty rób jak chcesz. — Zostawisz go? — Nie widzę innego wyjścia. — Ja też już z nim nie będę. Zasłużył na to. Najlepiej pojedźmy pierwszym porannym pociągiem. Zostawmy go tutaj samego. — Ja pojadę tym o dziesiątej, chcę się wyspać. — W takim razie śpij, dobranoc. — Dobranoc. Kobiety zasnęły w doskonałej zgodzie. Kiedy się obudziłem, łóżka były puste. Wszedłem do kuchni. Siedziały przy stole i jadły śniadanie. — Smacznego. Mruknęły coś pod nosem, nie odrywając wzroku od talerza. Do diabła z tym! Niech jadą precz. Mało to dziewczyn w świecie? W każdym porcie jedna, a na promach to nawet kilka na jednym rejsie. Niech tylko wyjdę w morze, zapomnę o nich. Zapaliłem i mocno się zaciągając, patrzyłem na nabrzeże daleko w dole, gdzie zacumował olbrzymi statek Ro-Ro załadowany fajnymi autami. Skończyły jeść, poszły do łazienki, a potem zajęły się pakowaniem rzeczy w pokoju. Gdy były gotowe do wyjścia, stanęły wyprężone przede mną, jak na odprawie warty honorowej. — Musimy jechać — oznajmiła Stokrotka. — Przecież możecie zostać tu do następnej niedzieli. W dzień mam praktykę w porcie, ale popołudnia wolne. — Zostać? Jak ty to sobie wyobrażasz? — Zwyczajnie, jak troje prawdziwych przyjaciół. — Nie nadajesz się na przyjaciela. — Ach tak? — Zdusiłem peta w popielniczce i podszedłem do nich tak blisko, żeby patrząc mi w oczy musiały zadrzeć głowę do góry. — Wobec tego, na co czekacie? — Musisz wybrać jedną z nas — postawiła warunek Stokrotka. — A co się stanie z tą, której nie wybiorę? — Pojedzie i więcej jej nie zobaczysz. — To straszne. Do końca życia jej nie zobaczę. Żartujesz sobie, czy życzysz mi, żebym umarł tak wcześnie? Starałem się ją przegadać, zyskać na czasie, ale wiedziałem, że nadeszła ta chwila i nie można jej odwlec. Nie chciałem i nie potrafiłem dokonać tego niemożliwego wyboru. To tak jakbym miał zdecydować, którą nogę dać sobie odciąć. Lepiej być odrzuconym, aniżeli zmuszonym odrzucić kogoś. Żadna nie zasługiwała na taki los, a jednak jedną z nich musiał spotkać i to zaraz. Złapałem Stokrotkę za rękę i pociągnąłem ją do stołu. Usiedliśmy. Nie wypuszczając ręki, spojrzałem jej prosto w oczy. — Wybrałem. Chwilę siedziała blisko mnie, próbując się uwolnić, lecz nie puszczałem. W końcu rozluźniłem uścisk. Wtedy się wyrwała i pobiegła do pokoju. Złapała za plecak i usiadła na łóżku. Podszedłem do niej i zobaczyłem, że po policzkach spływają jej łzy. Wyjąłem z kieszeni chusteczkę i zacząłem je ocierać. — Żaden facet nie jest wart twoich łez, a tym bardziej ktoś taki jak ja. Zanim się rozstaniemy obiecaj, że nigdy więcej nie będziesz płakać, nie z takiego powodu. Wyszedłem na korytarz i poprosiłem kolegę, żeby odprowadził ją na dworzec. Dotrzymałem towarzystwa Róży. Dlaczego jej, nie byłem całkiem pewien. Może dlatego, że nie nalegała tak kategorycznie, żeby wybrać jedną z nich. A może pozostać wiernym dziewczynie, z którą spędziłem tylko cztery miesiące to było zbyt wiele. Cokolwiek zrobiłem, musiało boleć jak diabli. Bóg dał ludziom wolną wolę, aby ranili się nawzajem.
  13. Masażysta Teodor wymasował solidnie Natalię, dziś ograniczyli się jeno do klasycznego repertuaru, bez żadnych fiki-miki czy omletów ryżowych, ponieważ Aneta musiała wyprasować pranie, więc oprócz stołu do masażu stała również deska do prasowania oraz harda kobieta z żelazkiem. To po Anetce odziedziczyła Natalia swą hardość, u niej jednak cecha ta wyewoluowała aż do hardaszczości. Teodor obmył ręce, wytarł w ręcznik i spojrzał w kąt salonu. – Co to za kopce soli? – Zaśmiał się, wcześniej ich nie zauważył. – To już mięso na Wielkanoc przysposobione? Zwłoki Kamili i Sieciecha zostały jeszcze obficiej przysypane solą, przez rwetes dnia codziennego nie było komu wstawić ich do gablot pokazowych. – A może i na Wielkanoc, kto tam wie – odparła Aneta. – Nie no, mamo… to nasi krewni, prowizorycznie zakonserwowani. Mama odstawiła żelazko na deskę, miała w oku ten charakterystyczny błysk. – Wie pan co? Straciliśmy córkę... nie zechciałby pan zostać naszą córką zastępczą? – Oj nie… zastępczą nie. – A po prostu – córką? – Och, bardzo chętnie. – Uśmiechnął się śnieżnobiałym uśmiechem. – Choć mógłbym to jeszcze przemyśleć? – zastanowił się. – Oczywiście. – Przemyślałem, zgadzam się. – Zaśmiał się uroczo. – Mamo... nie włożyliśmy jeszcze nawet Kamy do formaliny, a ty już masz nową córkę! – oburzyła się Natalia. – Żadnej formaliny nie będzie. Wybraliśmy jednak z Tomkiem żywicę, o, właśnie, dziecko, weź przynieś ją z piwnicy, może to go zmotywuje, żeby wreszcie wsadził ich do gablot. – Och, zabursztynujecie swoich krewnych w gablotach? Pokazowych? Dobrze słyszę? – podekscytował się masażysta-córka. – Wprost wybornie! Będą tutaj cały czas z wami, zupełnie jakby was nie opuścili! – No nie do końca zupełnie – żachnęła Nati. – Będą raczej jak takie owady w bursztynie. Dla mnie to trochę creepy, ale ja tu nie mam żadnego prawa głosu. Do domu zawitała Jessika, weszła znienacka do salonu, kiedy córka Teodor składał swój mobilny stolik. – Cześć, ciociu, cześć Nati, witam pana Teodora. Natalia, wpadłam, bo możemy przy herbatce sobie coś powyszywać. Ot, taki babski wieczorek. – Chyba babciny – zakpiła Aneta, również składając deskę. – W waszym wieku powinniście o tej porze szykować się na imprezę. – Och, wczoraj byłam. – Jess machnęła ręką. – Ileż można brykać, teraz potrzebuję babcinego wyciszenia. – Jasne – Natalia się ucieszyła. – Najpierw żywica, dziecko – przypomniała matka. – Teodorze, pomógłbyś mi? – Zapomnij, siostro. Mam ważne sprawunki osobiste. Natalia zdębiała, zupełnie jakby usłyszała Kamilę. Masażyście coś nazbyt dobrze szło zastępowanie siostry. No cóż, poradzi sobie sama. Dzierlatka rozwinęła swe obwody mięśniowe oraz wzmocniła krzyż, transportując z piwnicy do kuchni ze trzydzieści kanistrów żywicy. Jessika pomogła. Gdy zagotowały sobie mięty i poznosiły od Nati przybory krawieckie, zapadła już głęboka, pełnoprawna ciemnica. Szyły w saloniku cichcem, siorbiąc miętowymi wywarami. Natalia wyszywała dzikusa nabitego na kieł mastodonta, zaś Jessika przystojnego mężczyznę. – Już ich nie będzie – westchnęła Jessika, spoglądając na kopce soli w rogu. – No nie. Miękka tkanina koiła dłonie, igła apetycznie przebijała się przezeń, wytwarzając artystyczny ścieg. – I co ja teraz, sama mam jeździć na łyżwach? Dawaj, Nati. Wiesz, że Kamila trzaskała czekoladą po to, aby miłością zachęcić cię do jazdy? – Tak, wiem. – Na chwilę zaprzestała szycia, żuchwa dziewce zhardziała. – Jakoś… nie wiem, umknęło mi to. Zaślepiało mnie tak wiele rzeczy i nie dostrzegłam tego. – No tak to już bywa – zakończyła temat. – Nie ma Kamilki, nie ma Siecieszka, nasze mitingi zubożeją. Pamiętasz nasz ostatni wspólny biwak? – Ten, na którym Sieciech wepchnął mnie do rzeki? – Dokładnie ten, rany rajuśku. Ale to były czasy. – Jeszcze wtedy nie jeździliście na łyżwach. Jakoś lepiej wam wtedy szło namawianie mnie na wyjazdy. Coś się zmieniło. – Zhardziałaś. Rozwinął się w tobie waleń. – Też to widzisz? Wieloryba we mnie? – Nie do końca, choć wydaje mi się, że to jest tak jak u ciebie z trzaskaniem czekoladą. Wiele rzeczy mnie zaślepia, przysłania pełną perspektywę. O waleniu wiem od Zigi, to znaczy, on go w tobie dostrzega, a ja nie neguję, bo czuję, że coś w tym jest. – Albo pamiętam… – Oczy Natalii zakotwiczyły się na jęzorach kominka elektrycznego. – …jak Kamila wszystkim nam usmażyła jajecznicę na pomidorach, ale jako zapłata Sieciech miał się jej dać pod kiteczki, pamiętasz? – A, żeby mu uplotła. – Tak. – Było, było. – Zgodził się, bo uwielbiał tę jajecznicę. Och ten Siecieszek. Jessika potem lekko przysypiała, ukojona trzaskami kominka. Natalia na moment odłożyła swój haft mastodonta i udała się do łazienki, tu na parterze, blisko. W łazience zamknęła za sobą drzwi, a gdy się odwróciła z powrotem, na sedesie ujrzała Sieciecha pijącego mleko. – Co ty robisz tutaj? – Jak to co, mleko piję. Natalia otworzyła oczy. Sieciecha już nie było. Dziwne widziadło Sieciechowe, zrzuciła to na karb zmęczenia. Zrobiła swoje i wróciła do salonu, w którym Jessikę sen zmorzył całkowicie. Z góry zszedł Tomek. – No, Nati, czas na pal. Dziewka drgnęła, opadła z bladaczką skóry na fotel. – Wybiła godzina – w głosie ojca brzmiała czysta, wyzuta z emocjonalności sprawiedliwość. – Chciałabym, chciałabym… – Natalia uciekała wzrokiem, zsunęła się na podłogę. – Proszę o odroczenie kary! – Pal spadł, a raczej wbił się w nią znienacka. Pal z jasnego nieba jednak prowadzący ku ciemnym czeluściom odkupień piekielnych. – Nie… Wnoszę o ponowne rozpatrzenie sprawy! Słabość przygwoździła ją do podłogi, bladością zlewała się z jasnym dywanem. Tomek nie lada się zakłopotał. Powinno się być konsekwentnym w wymierzaniu kary, aby wychować człowieka na prawego obywatela, jednak zawiadowała nim słabostka do córy, a widok biedaczki kulącej się na dywanie rozczulił serce ojcowskie oraz całkowicie rozbroił – dobrze, że zaraz nie miał iść na westernowy pojedynek strzelecki, bo nie miałby z czego strzelać. Przygryzł mentalnie wąs. – Wniosek przyjęty. Rozprawa prawdopodobnie odbędzie się jeszcze w tym tygodniu na działce, ustalę dokładny termin z Anetą. Miał już wyjść, ale jeszcze odwrócił się do rozmiękczonej strachem córki. – Ach, i prosiłbym abyś… nie wyjeżdżała z miasta w najbliższym czasie. Natalia przytaknęła, tak jej szumiało we łbie, że nie rozeznała, czy ojciec żartuje. Minął jakiś czas, może to był kwadrans, może godzina, i dziewka doszła do siebie. Osłabiona, ale dała radę podciągnąć się na fotel. Ocknęła się wtedy kuzynka. – Och, Nati… – rzekła z uśmiechem na ustach – śniłaś mi się! Śniłaś… – Tak? Nabijali mnie może na... pal? – bladaczka ust ledwo wymemłała. – Och, Nati… nie! Nie! – Zaśmiała się, trochę jak ćpun. – To byłaś ty i ten twój waleń! Śniliście mi się! Nie pamiętam nic więcej, tylko że to wszystko było takie… piękne, niebiańskie i ładne, i dobre! I piękne. Wiesz, jak w niebie, rajskie uczucie, błogość, och… dlaczego się obudziłam. Rozprawa palowa odbyła się w piątek, czyli trzy dniu po wniesieniu wniosku słownego przez Natalię. Miała miejsce o godzinie siódmej trzydzieści, toteż nikt się nie wyspał, a słońce jeszcze nie wzeszło. Teodor, który zamieszkiwał jako córa-zastępcza, choć utrzymywano iluzję, iż jako córa prawdziwa, zjawił się w dziewczęcej piżamie Kamili oraz z włosem iście potarganym (jeszcze nie wyposażył się tu w swoją, a akurat byli podobnego wzrostu). W dłoni dzierżył jeszcze szczoteczkę do zębów, którą przyniósł przez zaspanie. Ściągnięto na proces Jessikę aż z miasta, Natalia za to uniżenie przepraszała, gdy czekali przed wejściem na działkę, aż Tomek skleci dla Anetki stół sędziego z desek z kanciapy działkowej. Zygmunt zupełnie zapomniał o rozprawie, leżał na zimnej glebie i stękał, że go bez sensu budzą, nim jeszcze świt nie nastał, a nawet zarzucał Anecie i Tomkowi, że o niczym go nie poinformowali i błagał o odroczenie rozprawy o umorzenie kary. Kiedy już Aneta zasiadła za stołem, za młotek mając mikro-haczkę, Tomek pofatygował się jeszcze do willi, aby przynieść gabloty pokazowe z zalanymi żywicą krewnymi – Kamila i Sieciech, choć w martwych formach, również otrzymali wezwanie na rozprawę. Spóźnili się, za co otrzymali reprymendę od sędziego. Nawet słowa przeprosin nie bąknęli. Wreszcie zaczęło się, Natalia cała w tremie, Teodor przysypiał, Jessika wspierała siłami psychicznymi biedną kuzynkę, Ziga stał z boku, nieco obrażony i na pokaz ziewając. Trzymał kulturalnie splecione ręce ponad kroczem osobistym. Kamila i Sieciech – zastygli bodaj z wrażenia. – Strona oskarżona wniosła o umorzenie kary – wreszcie odezwała się Aneta. – Czy mam rozumieć, że oskarżona czuje się niewinna? – Mamo, to jest… – Proszę zwracać się do mnie „Wysoki Sądzie”. – Wysoki Sądzie, to nie moja wina. Właściwie winnym jest… – Zaraz, chwileczkę. – Anetka się zmarszczyła. – O co to poszło właściwie, Tomek? – Oskarżona piłką do siatkówki zdewastowała moje drzewko. – Tak, uczyniłam to, lecz… lecz nie byłam wtedy w pełni władz umysłowych. – Jak mam to rozumieć? – Aneta zasypiała. – To właściwie wina Sieciecha. Użył na mnie, em, zakazanej rosyjskiej techniki sportowej, która odebrała mi trzeźwość myślenia, a co więcej naładowała potężną siłą. To nawet nie moja siła została przekazana piłce, a w konsekwencji drzewku, a było to raczej udziałem stricte kuzyna mego Sieciecha. Tomek sapnął. – A czy czasem oskarżona nie udzieliła kuzynowi zgody na wdrożenie owej techniki w życie? – Proszę nie przerywać oskarżonej. – Aneta, nawet nie podnosząc nadgarstka z blatu-sklejki, parokrotnie brzęknęła metalem haczka. – Co to była za technika. – Nie mam pojęcia, na jakich zasadach energetycznych to działa, lecz Sieciech wypiął się i pierdnął. Tomek nie wytrzymał, majtnął głową. – To są jakieś fanaberie! Jak coś takiego może komukolwiek przekazać energię. – Pojęcia nie mam – rzekła Natalia. – Ale podziałało. Anetka przez chwilę milczała. – Rzeczywiście to brzmi jak rosyjska zakazana technika. Pozwolę sobie wrócić do pytania strony oskarżającej. Czy oskarżona wyraziła zgodę na ową zagrywkę? Natalia spojrzała na Jessikę, która stała nieco z tyłu. Kuzynka kiwnęła tylko głową. Zygmunt z boku przeciągle ziewnął. Przerażona Natalia miała zaburzone widzenie obwodowe, zakutego na działce wuja widziała w oddali jak przez mgłę. Dodatkowo panował jeszcze półmrok, upośledzając wzrok jeszcze bardziej Znów spojrzała przed siebie, na matkę. – Nie do końca. Powiedziałam… coś w stylu, żeby robił, co chce, a ja już chciałam, by mecz się skończył. – Czyli być może celowo uderzyłaś w drzewko, by wzburzyć krewniaków i aby dali ci spokój z grą – wtrącił Tomek. Aneta brzęknęła haczkiem, ale z nudów. – Czy obecna tutaj świadek Jessika potwierdza słowa oskarżonej? Jessika zrobiła krok do przodu. – Ciociu, wujku! Takie wypadki się zdarzają! Było dokładnie, jak Natalia mówi! – Dziękuję. Kamilo, Sieciechu, czy było, jak Natalia mówi? Ich wytrzeszczone oczy i zastygłe w rozwarciu mordy milczały ku zebranym przez gęstą żywicę. – Dziękuję. Będziemy wszyscy głosować i niech większość zadecyduje. Proszę, aby oskarżona i oskarżający wstrzymali się od głosowania z przyczyn oczywistych. Kto jest za umorzeniem kary i oczyszczeniem oskarżonej ze wszystkich zarzutów? Podnieśli ręce wszyscy, oprócz Teodora i bezpośrednio zaangażowanych w sprawę. – Kto jest za ukaraniem? Zaspany Teodor podniósł rękę ze szczoteczką. Zawiało, od włosia oderwały się resztki pasty do zębów i pognały gdzieś w ciemność ranka. Natalia nie poznawała swego masażysty, zauważyła nawet osobliwą modyfikację jego ciała – uwydatniły mu się trochę powieki, przez co zupełnie przypominał Kamilę, gdy transformowała w swój chochliczy tryb. Natalia mogła odetchnąć, została uniewinniona, a winnym okrzyknięto Sieciecha, choć jeszcze nie ustalili, jak go ukarzą. Wyszedł z tego trochę lincz, bo Anetka nie chciała już ciągnąć sprawy, ale uległa pod naporem paru zawistnych jednostek (Teodor, Tomek, Ziga chyba najbardziej). Serce dziewki zwolniło, jasność widzenia wróciła, i dopiero wtedy dostrzegła, że skóra Zigi dziwnie pogrubiała. Może to rodzaj adaptacji do niskich temperatur. W każdym razie po rozprawie podeszła do rodziców, którzy ponownie przykuwali Zygmunta do kanciapy. Dopiero robiło się widno. – Ile to jeszcze niby ma trwać? – spytała. – Ziga nie ma już własnych stóp, a teraz mu do kolekcji skóra w coś się przepoczwarza! – Natalio – zganił wujek, solidnie już skuty – nasze czyny prowadzą do konsekwencji. – Spokojnie, wujku, pomogę ci. Byłam zaaferowana palem, lecz teraz gdy już nic nie mąci mego sumienia, pomogę, jak tylko będę mogła! – Czyli pomożesz niewiele, dziecko – ucięła Aneta, realistka do bólu. Natalia spuściła głowę, całkowicie coś w niej zgasło, teraz, po wtrąceniu matki, ale i wtedy kiedy napięcie sądowe odpuściło. W czasie gdy człapiąca z powrotem do domu Natalia przeżywała swoisty zachód ducha, na horyzoncie słońce dopiero budziło się do życia.
  14. Zygmunt po świętach wrócił na działkę, zaś Natalia wznowiła kontakt z masażystą. Przybywał nierzadko, rozkładał stół w salonie, gdy akurat w domu ziało pustką i wraz z dziewką dopinali esencjom relaksu. Był to masażysta skory do figli oraz eksperymentów, więc pewnego razu zaskoczył klientkę po raz pierwszy i ostatni nową usługą: granitową lawiną, czyli rozsypywaniem z miski fragmentów skalnych po skórze. Natalii nie spodobały się doznania, swego relaksatora ofukała. Jednak czego tak naprawdę oczekiwała, to aż opad śnieżny ustąpi i będzie można pomknąć rolkami terenowymi przez las, oprzeć się o pień drzewa na wzgórzu i posiedzieć pod niebem pełnym gwiazd. Pomimo przeróżnych metod na odprężenie Natalia w swym domku wolnostojącym czuła się coraz mniej bezpieczna i zrelaksowana. A nie czuła się bezpieczna, gdyż dzieliła dom z diabłem, nie, Szatanem, nie, emanacją cienistego zła. Mianowicie z Kamilą, która coraz częściej i coraz mocniej trzaskała czekoladą. Natalia, co by nie mówić, krok po kroku, powolutku, popadała w głęboką nerwicę. Zbladła, luźny stolec, palpitacje serca, omdlenia, drgawki, przeróżnie napięcie z niej wychodziło, różnymi kanałami. Kamila nawet skryła się w prysznicu, żeby trzasnąć czekoladą, gdy Natalia oddawała stolec. I zrobiła to nawet dwukrotnie – na dwa różne sposoby. Raz wysunęła się cichcem z kabiny i tuż przy uchu defekującej strzeliła kostką czekoladowego bloku. Za drugim siedziała szczelnie zamknięta w środku i chrupała niemiłosiernie głośno czekoladą. Natalia siedziała na sedesie i z rosnącym przerażeniem obserwowała, jak zamglona szybą sylwetka Kamili tkwi w kucach i rozkoszuje się kolejnymi kęsami trzaskliwej czekolady. Przypominała zmożonego żądzą jaskiniowca. Prześwit w śniegu, nareszcie. Natalia zaliczyła szybką trasę rolkową po lesie, adrenalina rozsadzała żyły podczas wymijania kamieni, gałęzi czy przeskakiwania nad wnękami w ścieżce. Dziś chciała na ostro, wyżyć się, wzgórze tylko objechała, darowała sobie gwiaździstą posiadówę, to dobre dla poetów-nudziarzy, nie dla hardaszczej babki sportsowmen. Po powrocie lica rześkie, serce żywe, ciało radosne, stopy wręcz szczęśliwe. Odstawiła rolki przy ściance garażu, zwinęła pompkę gdzieś między rupieciami, bo zapomniała tego zrobić przed wyjazdem i powędrowała schodkami w górę do korytarzyka. Stamtąd skierowała się do salonu, jednak zatrzymała się, bowiem w oddali ojciec Tomasz siedział okrakiem na stołku w kuchni, pochylał głowę, przez refleksy na szkłach okularów nie dało się dostrzec oczu. Pochylał się nad grubym palem opartym o udo, ostrzył jego końcówkę miarowymi pociągnięciami noża. Hsz. Hsz. Hsz. Wióry leciały, Natalia strzygła uszami – dźwięki były równie straszne co fascynujące. Ktoś od jakiegoś czasu za nią stał. Kamila, leciutko uśmiechnięta. – Na kogo to? – Nati wskazała pal i przełknęła ślinę. – Na ciebie, siostrzyczko. Tata zobaczył, że biednemu drzewku coś się stało. Jakże miałabym kłamać? No przecież nie chciałam prawdopocić się. Powiedziałam, że uszkodziłaś je piłką. Harda morda Natalii zbladaczkowała momentalnie. Zerknęła na pal w rękach ojca, na którym będzie musiała w ramach kary zostać nabita. Hsz, hsz – stawał się coraz ostrzejszy. – Przygotowałam na ciebie odpowiedni harpun. – Kamilka przemiło się uśmiechnęła. Nóż na moment zamarł, ojciec w dali kuchennej uniósł głowę i również do Natalii nieco się uśmiechnął. Zawody uniseks dla amatorów w jeździe figurowej zbliżały się wielkimi krokami, Jessika lekko się denerwowała, wolała raczej dystans czasowy między teraźniejszością a zawodami ujeżdżać na małej łasiczce czasowej o krótkich nóżkach miast na ogromnym olbrzymie czasowym – po każdym jego długim, potężnym kroku niemożebnie intensywne wibracje szturmowały fortecę spokoju dziewki. – A więc to jest presja zawodów w Januszowie Świętokrzyskim – Jessika rzekła w salonie, gdy jak zawsze wieczorem po treningu popijali czekolady z termosów. – Kurwa. – Siorbnęła sobie jeszcze raz, pełna refleksji. – Nie wiedziałam, że to aż taka presja, jak trener nam o niej mówił, to ja myślałam, wiecie, że będę taka non-stres harda babka chill. A tu masz, wyszło szydło z wora… jestem mięczak galareta osika na wietrze, na to wychodzi. – Na to wychodzi – potwierdziła dla żartu Kamila, wargami ściągając zwiewną piankę z wnętrza walca termosu. Natalia siedziała wraz z nimi, na telefonie coś przeglądała. Musiała przyznać, że ziąb, który przynieśli na ciałach z dworu był klimatyczny oraz rześki. Nie zapalili świateł, tylko parę świeczek, dominował mrok. Chybotliwy płomień poruszał cieniami jak marionetkami, cień grzywki na czole Jessiki drżał niczym osika na wietrze. Aż tak czuła się zestresowaną osiką, że nawet cień grzywki przejął ową cechę. – A ty, Nati – ozwał się Sieciech – winnaś ujeżdżać łyżwy razem z nami. Patrz, jak teraz nam się miło pije czekoladę. A nie tylko ciągle te twoje rolki terenowe. – Nie obrażaj ich, kuzynie, dobrze ci radzę. – Przecież nie obrażam. Uuu, mamy tu rolkowego nadwrażliwca. Niech pomyślę, co może być powodem? Może ten śnieżek, przez który nie da się pojeździć. – Możliwe, kuzynie. – Widzisz, Nats – wtrąciła Jess. – A na łyżwach byś pojeździła sobie. Naprawdę nie mogę pojąc, dlaczego tak bardzo marnujesz potencjał swych mentalnych łyżew. Czy robisz to wbrew swej naturze, to jakiś rodzaj buntu? Myślałaś może o terapii? Ona pokazałaby ci takie kanały egzystencjalne, że mała bania. A może lubisz uprawiać auto-sabotaż? – Na pewno lubię mieć spokój. – Wiesz, moja droga – Sieciech zarzucił ramię na oparcie – na pewno gdybyś przestała walczyć ze swoim przeznaczeniem i dała się wyzwolić mentalnym łyżwom na lodzie, no cóż, myślę, że czakry tak by się w trymiga zrównoważyły, że osiągnęłabyś spokój podobny do lub nawet równy nirwanie. – Oj tam biadolenie. Kuzynie, wlej nam lepiej coś mocnego do kieliszków i włącz kominek. Będzie się milej siedziało w tej ciemnicy. – Nie mogę, Natalio. Dziś akurat mam dzień cichego ducha. To znaczy odcięcie między innymi od napojów wyskokowych. Dziewka fuknęła nosem. – Jebani indywidualiści, co, Nats? – rzucił jeszcze młodzian. – To nie kwestia indywidualizmu. To po prostu z tobą jest problem. – Uwierz mi, heh. – Przytknął rękę do piersi. – Jestem do bólu szablonowym indywidualistą, każdy z nas w dniu cichego ducha zareagowałby zupełnie tak jak ja przed chwilą. Kamila wzięły duży łyk czekolady. – Siostrzyczko droga, pozwolę sobie wrócić do tematu i oświadczyć, iż jakże nam przykro, że nie partycypujesz z nami w treningach. Nie przeszło ci przez myśl, aby zrewidować swoje cele i plany życia doczesnego? – Nie zaczynaj… z jebaną… kindersztubą. Zaraz po tym rozległ się dzwonek do drzwi. Natalia odłożyła telefon na stół. – No dobra – rzekła – dzieci popiły sobie czekoladki, a teraz spieprzando! – Że jak? – nierozumna Jessika skrzeknęła. – To Teodor, masażysta. Rozstawiamy się zawsze w salonie, więc, czy mogłabym, kurwa, ładnie prosić o troszkę prywatności? Będę niemal w negliżu. – No dobra tam, jak chcesz – mruknęli i ospale wdrapali się na górę do pokoju Kamili. Przywitała Teodora, jak zawsze obdarzyła schludność koszulki polo przymilnym wejrzeniem. Pochwaliła nowe perfumy, zaś on zauważył, że włosy dziewki stają się coraz mniej matowe i już po paru tych uprzejmostkach Natalia leżała na brzuchu na stole, gotowa na ostrzał wszechpotężnych dłoni sensorycznego bóstwa. – Mmm, ależ masz spięcie naokoło łopatek. Spokojnie, odprężę twoje spięte gule mięśniowe. – Och, Teodorze, masz ze sobą dziś omlety ryżowe? Fizjoterapeuta pochylił się do torby i wyciągnął kruchy placek, podsunął klientce do ust. Odgryzła kawałek i jęła nim chrupać, Teodor wolną ręką masował Nataliowe plecki wirowym ruchem, nie przestając karmić ją omletem. Kolejny omlet skruszył na jej lędźwiach, rozprowadzał paliczkami po skórze drażniące drobinki. – Już, już… Teodorze, ukarz mnie. Ukarz. Masażysta przywiązał ją do stołu. – Oj, zapomniałem pejcza z samochodu. Zaraz wracam. Natalia westchnęła, błogość w mroku świec sięgała zenitu. Wtedy tuż obok niej zamajaczył osobliwy owal, wsuwał się niemrawo w obszar widzenia Natalii – głowa Kamili. Wysunięta żuchwa wpływała weń, niby płetwa rekina, dolne zęby ogra znajdowały się przed przednimi. Natalia majtnęła ciałem, by uciec, lecz więzy Teodora krępowały ruchy. Gdzieś na dole z ciemności wlatywała niewielka bryła, niesioną ręką tabliczka czekolady, do połowy ogołocona z opakowania. Zastygnięte kakao frunęło do góry. Wreszcie górna kostka tabliczki zatopiła się w brodzie Kamili. Przejechała po skórze jak palec kochanka i zatrzymała na dolnej wardze, apetycznie ściągając ją ku dołowi. Kamila włożyła sobie do ust kakaowy blok i zrywem ramienia odłupała fragment przy uchu Natalii. Dziewka aż podskoczyła, tyle ile mogła. – Jezu, Kamila! Musisz tak trzaskać tą czekoladą? Czekoladowa siostra stanęła bardziej na widoku, rozebrała się do stanika i jęła masować nagą skórę kakaowym blokiem. – Masaż, Natalio, masaż… – Nie wychodzi ci bycie śmieszną. – Tu nie chodzi o śmieszność. Chodzi o to, że nie uciekniesz od czekolady. Nigdzie. Zjawił się nagle Teodor. – Witaj, Kamilo, też na masaż? – Trzasnął pejczem o swój dżins. – Och, nie, nie. Już się ubieram. Chciałam tylko zabawić siostrzyczkę, by się nie nudziła. – Rany, Natalio, ależ masz ty dobrą siostrę. Szanuj taki dar. Tomek wciąż dopieszczał pal dla Natalii. Zeskrobywanie płatków z drewna przynosiło satysfakcję i ukojenie, tak samo jak obserwowanie piętrzącej się ich górki pomiędzy rozkraczonymi na krześle nogami. Chłód spokojnego serca podsycał pełne prawości zamierzenie, Tomek strzygł uszami ku mroźnym zawiejom za oknem, słyszał w nich okrzyki wirujących w powietrzu śniegowych zjaw, dopraszały o sprawiedliwość. Strug, strug, strug... skrobotanie tak przyjemne, jak ocieranie się kości o kość w starym stawie – aby się rozruszał, ożył na nowo, to właśnie Tomek tworzył, nowy świat z piętrzących się pokładów pięknej energii. Świat bez zniszczonych drzewek, naturalnie prawy. Już po paru dniach gotowy pal został wbity w działkową glebę. Zygmunt tego popołudnia spochmurniał. – Szwagrze, co ty… To na mnie ten pal? – Wstał spod chatki działkowej, zabrzęczały skuwające go łańcuchy. – Nie, Ziga, nie na ciebie, tobie mówiłem, że darowaliśmy nabicie. Nie tylko ty w tym domu dopuszczasz się przewin. – Zatem kto nabroił? – Natalia. – Ach, Natalcia, fajnie, będę miał towarzystwo, przyznam, że trochę tu mi się przykrzyło samemu. – Poprawił obrożę, która kaleczyła szyję. – A na długo ją wbijacie? Co przeskrobała? – Pozsuwa się na palu dokładnie tyle, ile będzie trzeba. – O ja. No dobra, to ona będzie się zagłębiać w ostrze, a ja z nią pozgłębiam w tym czasie jakieś filozoficzne tematy albo też astronomiczne. Piękne niebo, piękne, nigdy nie miałem okazji wcześniej obcować tyle z naturą. Czuję jak nigdy, że jestem jej częścią, to bardzo wyzwalające, szwagrze. Dołącz do nas kiedyś, tak na parę godzinek. – Ziga, wydaje mi się, czy ty prosisz o zaostrzenie kary. – Och, nie. Wybacz, Tomek. Co ja poradzę, że jestem urodzony optymista. Cha, cha! Nazajutrz, w sobotę, Sieciech z Jessiką wpadli po trzech godzinach porannego treningu z Kamilą. Postanowili wypić czekolady na działce, odwiedzić ojca. Natalia również stawiła się tamże, częściowo, aby oswoić się z palem. Czekała już tylko na termin wymierzenia kary. Dziatwa wręczyła ojcu praliny prezentowe, oczywiście było to niezgodne z zasadami zakucia działkowego, ale Natalia wymusiła na Kamili, by ta „trzymała mordę na kłódkę”. Zygmunt przyjął opakowanie z wdzięcznością, łapczywie rozszarpał folię i już miał nakarmić się cudną słodyczą, gdy na glebie wylądował wróbel-głodomór. Miast władować pierwszą pralinkę do ust, Ziga całą pokruszył i złożył ptaku jako hołd naturze. Sieciecha oczy zaszkliły się, przygryzł wargę, pociągnął nosem – gdy tylko ujrzał ten dobroczynny akt. – Ileż tata tu się nacierpi – zaskomlał płaczliwie. – Synu, życie nie ma w zwyczaju pieścić człowieka, trzeba hardo stawiać mu czoła. Nati, ty coś o tym wiesz, prawda? Natalia drgnęła zaskoczona. – Ja? – Ty nie jesteś harda, siostrzenico, ty jesteś hardaszcza! Śpi w tobie coś na wzór podmorskiego potwora, to widać! Widziałem, jak raz mknęłaś na rolkach do lasu, to było coś! Dziewka wypięła mimowolnie pierś, jakże się cieszyła, że wuj dostrzegł w niej walenia. – Choć to dziwne, że korzystasz z pojazdu typu rolki, gdy masz na stopach łyżwy mentalne. Kamila podeszła do pala zaostrzonego dla siostry i gładziła go przyjemną ręką. – I jak tam harpun, waleniu? Sprostuje oczekiwaniom? – spytała. – Czujesz się już upolowana? – Wiesz co, siostro – fuknęła w odpowiedzi – weź ty na tych zawodach połam se nogi. – Nie ma opcji – Sieciech rzekł, wyszedł już względnie z trybu mięczaka – Kamila ma stalowe odnóża, ma najbardziej prężne mięśnie z naszej trójki. Trener w ogóle ją faworyzuje, a mnie i Jess nie raz jak szmaty traktuje. – Oj, przesadzasz, bracieniec. Zresztą już za tydzień okaże się, kto tu jest mocarzem i kto najwięcej progresów poczynił. Nie chcę zapeszać, czy coś, ale z naszej paczki ja uzyskam najwyższy wynik i pewne jest dla mnie również, że stanę na podium. – Wow, Jess – Nati sapnęła. – Skromność po całości. Kamila wzięła trochę pokrzywy spod chatki działkowej i jęła kroczyć z zamiarem poparzenia ryja kuzynki. – Młodzieży, młodzieży! – uspokoił Zygmunt rwetes rywalizacyjny. – Pamiętajcie, to ma być zabawa i przekraczanie własnych słabości, nic więcej. Kamila wyrzuciła chwast. – Cóż, mam nadzieję, że przed zawodami posadzą cię rodzice na palu. Twoje krzyki i jęki to będzie wspaniale naturalny doping. – Ażebyś przymarzła do tafli i zdechła tam, siostro ukochana. – Nie, nie, nie – Ziga się wtrącił. – Nie życzmy nikomu śmierci, to nieładnie. Natalio, wiemy, jesteś harda, hardaszcza, ale też bez takich przesad. Dokończyli razem pralinki, pogawędzili jeszcze, między innymi o stałym braku czuciu w stopach Zygmunta, ale znów sypnął śnieg i pożegnali się z nim, bo też już powoli ciemniało. Sieciech jeszcze rzucił, że to olbrzym Ymir płacze, stąd opad śniegowy, więc aby go pocieszyć, mogą w domu poczytać przy elektrycznym kominku nordyckie bajki. Wszystkim spodobał się pomysł, nawet wyjątkowo Natalii. Na zmianę czytali sobie nawzajem w salonie do późnych godzin nocnych, aż posnęli w pół słowa, tam gdzie akurat siedzieli.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...