Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Jesień przybiera rozmaite formy — wpierw przypomina lato, dopóki woda w stawach i rzeczkach jeszcze nie ostygła, a słońce wciąż przygrzewa mocno; potem ziemię spowija mgła, podnoszą się z traw jakieś szepty i nawoływania, leśne skrzaty budzą się z bezczynności i zabierają do dzieła: malują na kolorowo liście. Taki pomalowany liść to niechybny zwiastun krótkich dni i nadchodzących chłodów: wkrótce zeschnie i pofrunie na wietrze, a wówczas wszystko zamiera, jakby w oczekiwaniu na zmiany przynoszące początek ciemniejszej połowy roku, kiedy zanika granica między światem żywych i umarłych. W taką to porę dzieją się dziwne, okropne rzeczy, o czym się przekonali mieszkańcy wioski na kresach, za puszczą i bagnami, gdzieś w połowie drogi donikąd…

 

Adrian miał straszny sen: śniło mu się, że odrąbał głowę koledze z klasy, który był chory na covida, a później popełnił samobójstwo, żeby nie zarazić innych. Poszedł do szkoły w podłym nastroju, bo przecież dobrego kolegi się nie zabija, nawet we śnie. Podczas zajęć siedział w ławce wyłączony i tylko patrzył przez okno, jak dozorca grabi liście ze szkolnego podwórka. Dopiero na ostatniej lekcji jego uwagę zwróciła nauczycielka pytająca uczniów, co takiego zamierzają przygotować na nadchodzące święto Halloween. Dzieci wyjawiały ciekawe pomysły, które pani zapisywała na tablicy. Wszyscy mieli dobrą zabawę. Wszyscy, za wyjątkiem Adriana. Wstał nagle i rzucił ze złością:

— Żaden Halloween, tylko Wszystkich Świętych!

Pani odwróciła głowę i spojrzała na Adriana bez cienia zażenowania na twarzy.

— Wszystkich Świętych było świętem komunistycznym, a teraz mamy demokrację i dlatego obchodzimy Halloween.

— Kłamstwo! — zaperzył się Adrian. — Tutaj zawsze obchodziliśmy Wszystkich Świętych i Zaduszki. Halloween to kult Szatana, który przyszedł do nas z Ameryki.

Na imię Szatana pani nauczycielka się roześmiała i potrząsnęła rudymi włosami, związanymi w figlarny kitek.

— Ależ Adrianie, kto ci naopowiadał takich bzdur? Halloween znaczy po angielsku: wieczór świętych. To pradawny chrześcijański obrządek, sięgający czasów rzymskiego imperium. Tylko obecnie obchodzimy ten dzień na wesoło, przebierając się w fantastyczne kostiumy, wymyślając śmieszne kawały. To co, jaką zabawę planujesz?

Adrian się nie odezwał. Patrzył na nauczycielkę z nienawiścią, aż wszystkim zrobiło się nieswojo. Wracając ze szkoły postanowił odwiedzić dziadka, który mieszkał samotnie w starej chacie na skraju lasu. Był wściekły, że dziadek tak długo go oszukiwał. Boże Narodzenie, Wielkanoc, a teraz Wszystkich Świętych — wszystko komunistyczna propaganda! Pani nauczycielka wie lepiej, bo ukończyła anglistykę na lubelskim uniwersytecie, a co takiego skończył dziadek?

 

 

Dziadek siedział na ławce przed domem, wystawiając pomarszczoną, zarośniętą twarz do bladych promieni popołudniowego słońca. Na widok Adriana nie odezwał się słowem, tylko pokiwał nieznacznie głową.

— Dziadku, robimy Halloween?

— Co takiego? — zapytał dziadek i nie czekając na odpowiedź, dodał — dziś sobota…

W istocie była to środa, lecz Adrian nie zaprzeczył, ani nie skorygował, gdyż dobrze znał dziadkową przypadłość, któremu myliły się dni. W sobotę dziadka odwiedzała matka Adriana: gotowała obiad, prała bieliznę, sprzątała mieszkanie, dlatego dziadek myślał częściej o sobocie, aniżeli innych dniach tygodnia. Dziadka bolały dziś płuca i plecy, mimo to poczłapał do kuchni, otworzył lodówkę, wyjął z zamrażarki słoiczek pełen banknotów.

— Masz tu na urodziny… — Wręczył Adrianowi sto złotych.

Wprawdzie urodziny chłopca były w czerwcu, lecz Adrian nic nie powiedział, tylko schował pieniądze do kieszeni. Pomyślał, że warto by kupić za nie pizzę, którą dziadek tak uwielbiał, ale nie chciało mu się iść kawał drogi do sklepu, tam i z powrotem. Zamiast tego poszedł rozglądać się po ogrodzie. Zdawało mu się, że rosła pod płotem olbrzymia, czerwona dynia, ale ziemię wszędzie pokrywało ściernisko zbutwiałych, zeschniętych roślin, a pod płotem leżały tylko bambusowe tyczki do pomidorów. To wtedy właśnie ujrzał twarz pani nauczycielki, a po chwili usłyszał stanowczy głos:

— Nie musi być dynia. Lepsza jest prawdziwa głowa.

Słowom zawtórowało skrzypienie drzwi w pobliskiej szopie, które uchyliły się zapraszająco. Adrian zajrzał do środka i po chwili wyszedł z siekierą w ręku.

— Co zamierzasz zrobić? — wymamrotał dziadek na jego widok.

— Narąbię drewna — odrzekł Adrian nieswoim głosem.

Siekiera była mocno styrana i tępa, bo nikt jej nie ostrzył od wielu lat. Adrian przyłożył osełkę do środka szlifu i posuwistymi ruchami zaczął jeździć po metalu. Rozległ się nieprzyjemny, metaliczny jazgot, przechodzący jednak w miły dla ucha dźwięk w miarę przyspieszania ruchu osełki. Adrian kręcił osełką coraz prędzej, aż trudno było nadążyć za ruchem jego drobnych rąk. Dziadek patrzył na to wszystko w milczeniu i tylko kiwał z aprobatą głową, bo w życiu naostrzył mnóstwo siekier oraz innych narzędzi i cieszył go widok wnuka, robiącego to równie fachowo. Na koniec Adrian podwinął rękaw i przejechał lśniącym ostrzem po włosach na przedramieniu, wciąż jeszcze jasnych i miękkich.

— Myślisz dziadku, że wystarczająco ostra?

— Sądzę, że tak — odparł dziadek. — Idź porąb suszkę za rowem, co ją zeszłego roku powalił wiater.

Ale Adrian nie poruszył się z miejsca, a wtedy dziadek uniósł brwi i zrozumiał wszystko, bo również usłyszał mowę głosów.

— Ty chcesz mnie zabić…

— Zabij! — wrzasnął głos.

Siekiera spadła z prędkością błyskawicy dziadkowi na kark, a nim dziadek zdążył się zorientować, zgasła w nim świadomość.

Martwa głowa z obróconymi bielmem gałkami i wywalonym językiem potoczyła się do stóp Adriana. Na ławce pozostał koszmarny, bezgłowy tułów z podniesioną, zesztywniałą ręką, zdającą się oskarżać: 

— Ty mi to zrobiłeś!

Adrian zepchnął nogą korpus na ziemię. Zamierzał go utopić w studni, ale ciało było zbyt ciężkie, więc je tam zostawił, siekierę również, wetkniętą w ręce i zakrwawioną; starł jedynie odciski palców, żeby wyglądało na nieszczęśliwy wypadek. Wrzucił głowę do worka i rozglądając sie bacznie dookoła, ruszył do domu, odprowadzany krakaniem krążących nisko wron. Adrian wiedział, tylko on wiedział, że to nie jest krakanie, lecz chichot rudowłosej nauczycielki.

 

 

Nazajutrz skoro świt pognał do szkoły, ale w ostatniej chwili zdecydował się zboczyć z drogi i zajrzeć do domu dziadka, czy trup wciąż leży tam, gdzie go zostawił. Obszedł dookoła ławkę, zlustrował całe mieszkanie, zajrzał w każdy kąt — ciała nigdzie nie było. Wpierw to go ucieszyło, bo jeśli nie ma ciała, nie ma również morderstwa, ale zaraz poczuł strach przed czymś nieznanym, czego nie mógł zrozumieć. Starał się zagłuszyć wyrzuty sumienia wmawianiem, że dziadek był nieuleczalnie chory, miał demencję i zabijając go, wyświadczył mu jedynie przysługę. „Pewnie dziki zaciągnęły ciało do lasu i tam je pożarły” — pomyślał i nieco uspokojony, że skrócił dziadkowi cierpienie, zawrócił na drogę wiodącą do szkoły. Było wciąż wcześnie i długo nie mógł się doczekać aż otworzą bramę. Nauczycielka zdziwiła się widząc go o tej porze, bo zazwyczaj przychodził spóźniony, a ostatnio pod jego nazwiskiem zanotowano kilka nieobecności, o czym zamierzała powiadomić jego rodziców. Wyglądała piękniej niż zazwyczaj; Adrian wierzył, że się ubrała i umalowała specjalnie dla niego. Nauczycielka popatrzyła na płócienny worek, który Adrian trzymał pod pachą i uśmiechnęła się nieznacznie, jakby odgadła cel w jakim go przyniósł. 

 

 

Tego dnia lekcje wyglądały zupełnie inaczej — dzieci prześcigały się w pomysłowości: Iwona o zaropiałych wiecznie oczach ufarbowała sobie włosy na węgiel, pomalowała zęby czarną kredką i przebrała się za wiedźmę; Leszek-złota rączka skonstruował z kapsli do piwa i drutu po siatce ogrodzeniowej monstrualnego pająka, Pleksik-niedojda o trójkątnej twarzyczce i bladej cerze udawał pirata i wyglądał straszniej niż zwykle. Tylko Adrian nie wyróżniał się niczym szczególnym, może za wyjątkiem ironicznego uśmieszku, dlatego oczy wszystkich pobiegły do worka, z którym się nie rozstawał. Spodziewano się, że wyciągnie stamtąd halloweenową lampę z wydrążonej dyni, ale Adrian nie otwierał worka, dopóki pani go nie zapytała:

— Co tam przyniosłeś?

— Sama zobacz. Zrobiłem to tylko dla ciebie, dokładnie tak, jak mnie prosiłaś — wyznał z nieskrywaną miłością w oczach.

Pani nauczycielka sięgnęła ostrożnie do worka i wyjęła głowę, a właściwie kościsty czerep pokryty pożółkłą, woskową skórą i pajęczyną siwych włosów, klejący się i obślizgły, z czarnymi plamami zamiast ust i oczu. Przyjrzała się jej bliżej i zadrżała z przerażenia: to była ludzka głowa! Halloween przestał być zabawą, stał się celebracją śmierci. Upuściła głowę na podłogę i rzuciła się do drzwi, które w tej samej chwili rozwarły się na oścież i wtoczyła się przez nie jakaś bezkształtna, cuchnąca masa w łachmanach. Uczniowie zakryli nosy i wstrzymali oddech, ale obrzydliwy odór docierał do nich ze wszystkich stron, drażnił zmysły mdłym, słodkawym zapachem. Masa toczyła się po podłodze do miejsca gdzie leżała głowa, a wtedy obydwie części utworzyły jedno, upiorne ciało, które momentalnie się wyprostowało i rozłożyło szponiaste ramiona trzymające siekierę, dobrze naostrzoną przez Adriana. W oczach potwora zaświeciły latarki, z góry dobiegł nieziemski głos:

— Wesołego halowena, gówniarze!

Uczniowie rozbiegli się w popłochu, lecz mściwy topór nikogo nie oszczędzał, nie wyłączając nauczycielki, którą dosięgnął rzutem tomahawka równo między łopatki. Rzeź trwała w najlepsze dopóki nie nadjechała ochrona i nie spaliła zombie miotaczem ognia. Zwęglone szczątki wywieziono do pobliskich kamieniołomów i zalano na wszelki wypadek grubą warstwą betonu.

 

 

Adrian wyskoczył przez okno, uciekał szkolnym podwórkiem i dalej przez park, nie oglądając się za siebie.

— To tylko sen! To musi być sen — powtarzał. — Obudźcie mnie!

Na ulicy biegnącej równolegle do szkoły zauważył ekipę arborystów usuwających konary drzewa wyrwanego podczas ostatniej burzy. Jeden odcinał piłą łańcuchową gałęzie, dwóch pozostałych podnosiło ścięte gałęzie i wrzucało je do rębaka stojącego z boku jezdni. Adrian bez namysłu odepchnął wrzucających, a zanim zdążyli się domyślić, co zamierza zrobić, wskoczył jednym susem do wnętrza maszyny: dokładnie w środek tarczy z wirującymi nożami, rozdrabniającej wkładany materiał na nieduże zrębki. Rozległ się przeraźliwy, wibrujący świst, po czym na końcu sterczącej wysoko rury wylotowej ukazał się obłok czerwonej mgły, ale tego Adrian już nie widział. Ostatnim uczuciem jakiego doznał był ekscytujący dreszcz: orzeźwiający i bezbolesny.

 

 

 

Edytowane przez Kapistrat Niewiadomski
Minor changes. (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

@aff Pisałem wyłącznie w oparciu o własne doświadczenie: w PRL obchodziliśmy Wszystkich Świętych i Zaduszki, od lat 1990-tych mamy Halloween.

 

Obydwa święta mają tę samą genezę, z tą drobną różnicą, że Halloween to wigilia czyli przeddzień Wszystkich Świętych.

 

Nie piszę horrorów ani thrillerów; to miała być satyra na bezmyślne małpowanie Zachodu.

 

Dziękuję za przeczytanie i interesujący komentarz.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • staszeko zmienił(a) tytuł na Fatalna gra
Opublikowano

@Dag Wrodzone lenistwo nie pozwala mi na głębsze zbadanie tematu: kto wymyślił Halloween?

 

Irlandczycy to głęboko katolicki naród, dlatego sądziłem, że obchodzili Wszystkich Świętych i Zaduszki, tak jak my. Z drugiej strony wiele chrześcijańskich obrządków ma korzenie w pogańskich tradycjach. Tak mogło być również z pamięcią po zmarłych, świętych, męczennikach, kultywowaną przez Galów i Celtów długo przed Chrystusem, więc chyba masz rację.

 

Gdyby Irlandczycy emigrowali za chlebem do Polski mielibyśmy Halloween trzysta lat temu. Nie żałuję, bo Wszystkich Świętych ma dla mnie specyficzny urok: cmentarze płonące tysiącem zniczy, zapach chryzantem i jodłowych gałęzi, wiatr wygwizdujący przedziwne melodie na blaszanych krzyżach… 

 

Dziękuję za przeczytanie i interesujący komentarz.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • staszeko zmienił(a) tytuł na Karnawał nieumarłych
Opublikowano

@Dag Jesteś z dala od ziemi przodków, dlatego widzisz ją lepiej, niż gdybyś tam była. Bliskość jest ślepa.

 

Mieszkałem przez rok w Szczecinie niedaleko wielkiego cmentarza przy ulicy Ku Słońcu. Lubiłem odwiedzać to miejsce.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...