Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Potem zaczęły się romanse z masażystą rzecz jasna. Zaczęło się od wspólnej konsumpcji omletów ryżowych na stole do masażu, a skończyło na misz-maszach cielesnych tamże również, nawet bywało, że zaaferowani do nieprzytomności wgniatali w tapicerkę okruszki ryżowych przysmaków. Szeleścili opakowaniami, pływali w nich, kruszyli niepożarte jeszcze omlety, które to i tak mieli tam w przerwach od anatomicznych igrzysk wchłonąć, aby zaspokoić rosnący apetyt, którego nijak nasycić się nie dało

Natalia nie czyniła tego kierowana prawdziwą żądzą, a raczej rozstrojeniem emocjonalnym, które oczywiście fundowała jej kochana siostrzyczka wyekwipowana w oręż czekolady.

Biedna Nataleczka miała ochotę podejść do Kamili, paść na kolana, rozpłakać się i po prostu wyć wniebogłosy: „Czemu mi to robisz? Czemu mi to robisz, siostro?”. Ale honor, hardaszczość  – ni w ząb nie pozwalały.

Toteż pewnego dnia, gdy już pięć razy dostała zawału przez czekoladowe trzaski, wyrwała Kamili tabliczkę i rozpierdoliła ją o podłoże. Impet spowodował, iż czekoladowa miazga niemal wsiąknęła w panele.

– Nie! Nie usidlisz mnie, Kama! Czekolada nie wystarczy, abyś okiełznała potężnego walenia, którym jestem w środku! – Trzepnęła dłonią o pierś. – Czy ty myślisz, że wyposażona wyłącznie w kakaowy łakoć rozgromisz wielkie oceaniczne monstrum? Oj, grubo się mylimy, siostrzyczko, grubo! Jak śmiesz porównywać się do dzielnych wielorybników, którzy przebywają kolejne mile morskie, aby pośród mroku fal upolować ssaka-potwora!

Kamila miło uśmiechnęła się do siostry.

– Och, siostrzyczko, a więc jesteś waleniem? Zatem pozwól, że przysposobię się w odpowiedni harpun.

Przemiły jej uśmiech powodował u Natalii torsje, zupełnie jak wtedy gdy ktoś drapie po tablicy nieobcinanymi od tygodni paznokciami.

 

Do domu wpadało często kuzynostwo reprezentowane przez Sieciecha i Jessikę. Zwłaszcza po treningach jazdy figurowej z Kamilą, aby mościć się na kanapie w salonie i pić z termosów gorącą czekoladę.

Patrzeli wtedy z żalem na Natalię, iż nie kultywowała z nimi sztuki na lodzie i zamiast relaksować się po hardaszczym treningu, zaczytuje się w gnuśnych opowiadaniach, celując w nich z pogardą łokciem wspartym na podłokietniku.

– To już dwa tygodnie, jak Ziga jest na działce – rzekł raz Sieciech podczas wchodzenia z czekoladą w siorbiące interakcje. Mówił o swoim tacie, który jednak posiadł pseudonim przez wzgląd na młodość ducha oraz ogólną młodzieżowość.

Również Jessika wtedy uprawiała żonglerkę siorbnięć.

– Tak, długo jeszcze będziecie karać nam ojca? – dopytała.

Kamila odstawiła swój termos – puknął o blat stołu wielce profesjonalnie – jakby trzpiota miała zaraz sprzedać pracownikom firmy swą opinię o zainwestowaniu w pakiet akcji.

– Och, wiecie… – Uśmiechnęła się tajemniczo. – Tyle, ile trzeba.

– Szkoda, szkoda. – Jessika również majtnęła termosem na blat. – Miasto za nim tęskni, ubożeje bez niego. On tu nie pasuje, tutaj na totalnych przedmieściach, to nie jego zew, tutaj nie rozwinie skrzydeł, a raczej zdegraduje się do formy larwanej.

Twarz Kamili pozostała niewzruszoną maską.

– Droga kuzynko. Mógł nie strzelać z nozdrza alkoholem na blat.

Kamila i Jessika udały się na górę, pomasować po wysiłku mięśnie na wałkach, a potem pleść sobie warkocze.

– Nie idziesz z nimi? – spytała Natalia, nawet rada, że nie ostanie tutaj sam na sam z opowiadaniem, w którym właśnie psychopata wkrajał ofiarę pod dywan.

– Nie spieszno mi do plecenia warkoczy – żachnął obrażony.

– Ale na wałku byś się pomasował.

– Dziś wyjątkowo nie. Pozostawię moje mięśnie spiętymi. Od czasu do czasu należy urozmaicać plan treningowy.

– Pewnie ci się po prostu nie chce.

Kuzyna opanowała bladaczka obrażalskości, więc Natalia postanowiła załagodzić:

– Ale cieszę się, że tu siedzisz, jakby co. Akurat mam wyjątkowo bestialskie fragmenty w powieści, nie wytrzymałabym sama.

– Och, ale właśnie zmierzałem do kuchni. – Podniósł się częściowo z sofki.

– Oj no mam cię na klęczkach przeprosić za ten wałek? Przepraszam, szanowny kuzynie.

Sieciech zdziwił się wielce – kuzynka zastosowała tak niepasującą do niej, przemiłą kindersztubę.

– Przeprosiny jak najbardziej przyjęte. Ale tu nie rozchodzi się o obrażalskość, po prostu chciałbym indywidualistycznie chłonąć klimat wieczoru w opustoszałej kuchence. Zerknę na mrowie gwiazd, posłucham świstu imbryka, ot takie indywidualistyczne właśnie chętki osobnicze.

Natalia fuknęła pod nosem, cała kindersztuba uleciała z dziewki jak powietrze z balonu miętego w dłoniach przez ogorzałego barbarzyńcę.

Zatopiła się w fotelu i w samotności przeżywała grozę nietuzinkowej powieści swego ulubionego pisarza thrillerów.

Jednak snuła fantazję już tylko o napompowanych oponach rolek terenowych, o zbawiennych nocnych wypadach – Kamila grasowała po chacie, a to oznaczało groźbę czekoladowych trzasków.

 

Dni stawały się coraz krótsze, mróz progresywnie postępował, wreszcie jak co roku zima zaczęła wieść prym, a dzień po tym majestatycznym obrzędzie przekazania pałki władzy przez złotą jesień (pałki władzy) w ręce Chłodnej Pani (pałki władzy) nastała Wigilia Bożego Narodzenia.

Do domu rodzinnego Kamili i Natalii powoli zjeżdżała się familia, wczesne wigilijne popołudnie wnosiło w serca biesiadników rozkosz przenajświętszą, zwłaszcza, że jeden wuj przetransportował zza granicy największe rarytasy zaawansowanych alkoholików – plejadę przeróżnosmakowych butli.

– To co, chyba dopuścimy Zigę do stołu? – Tomasz zbierał opinie. – Odkujemy go? Biedak już ponad miesiąc w tych łańcuchach.

– No oprócz drobnych przerw na usługi w domostwie – sprecyzowała Kamila.

– Odkujmy wujka – rzekła zdecydowanie Natalia, zerkając z salonu na odśnieżającego działkę Zygmunta.

Zygmunt był bardzo wdzięczny bo miał odmrożone stopy i parę palców u dłoni.

– Jezu, jak się cieszę! – opatulony kocami pił ciepłe kakao wręczone przez Kamilę. – To jednak prawda, że na Święta króluje miłość i wybaczenie! – Spojrzał na swoje sine ręce. – To przezabawne, że dłonie mi się odmroziły częściowo, tylko cztery palce w obu dłoniach. Natalio. – Skierował facjatę ku bratanicy ślęczącej nad telefonem. – Natalio, myślisz, że mam już martwice w stopach i dłoniach?

– A jak wujek czuje? – próbowała pomóc, jednak nie odrywała wzroku od ekranu. Zombie tak już mają.

– No właśnie nie mam pewności, jeszcze nigdy nie miałem martwicy, ale zupełnie nie mam czucia w stopach, więc myślałem, że może to to.

– Wujek, naprawdę nie wiem – rzuciła Natalia i zatopiła się już do cna w przeglądaniu produktów sklepu kosmetycznego.

Ziga uśmiechnął się lubieżnie i spoglądał pikantnie znad parującego kubka. Cisnęło mu się bodaj na usta pytanie, czy Natalia ma już swoją męską armię seks niewolników i przy pomocy makijażu tworzy z nich ślepe, posłuszne drag queen, na szczęście do salonu wkroczył Sieciech. Ziga drgnął i spojrzał na młodziana, który wybawił Natalię od prowadzenia niezręcznej rozmowy.

– Synu, miałeś kiedyś martwicę i dałbyś mi radę opisać, czego się dokładnie wtedy doświadcza?

Sieciech zgarnął jakiś talerzyk ze stołu.

– Nie, jeszcze nie miałem.

– A planowałeś może kiedyś mieć? – dopytał Ziga.

– Nie planowałem w sumie. To niedobrze?

Natalia fuknęła nosem.

– Takich rzeczy się nie planuje! – Oderwała się na moment ze świata podkładów, maskar i lakierów. – To jakby spytać nastolatka, czy planował mieć pryszcze albo cukrzyka, czy rozpisał już sobie za brzdąca terminarz wstrzykiwania insuliny.

Ziga strapił się nieco.

– Ależ, Natalio. I po cóż ta ironia? Święta to czas miłości, twój ton głos jednak temu przeczył. Miłujmy się może chociaż odrobinkę? Patrzcie, mnie zwolniono z robót na działce i nawet dostałem koce i kakao, żeby zwalczyć potencjalną martwicę, o, witaj, Aneto!

Do salonu weszła i Anetka, po talerze.

– Mógłbym cię spytać, szwagierko, czy miałaś kiedyś martwicę?

Aneta nie miała, ani żaden z innych domowników, który przewinął się w najbliższym kwadransie przez salon. Zygmunt pytał każdego, kto tylko się napatoczył.

Tomek zwołał walne zgromadzenie w kuchni.

– Myślicie, że on tak po japońsku prosi, żebyśmy wezwali mu lekarza? – zbierał opinie.

– Nawet jeśli – prychnęła Kamila – to nie ma opcji. Przecież zasady zakucia na działce wyraźnie mówią, że opieka medyczna nie jest uwzględniona.

– Ale… martwica.

– Ojcze, sami z matką ustaliliście zasady zakucia działkowego, chcesz je teraz złamać?

– Nie na mojej wachcie, Tomek. – Aneta błysnęła oczami.

– Brawo, mamo. Dzięki tobie jeszcze nie straciłam wiary w rodzicielstwo. High five!

Przybiły sobie wysoką piątkę.

Ażeby nie łamać zasad, nie wezwano dla Zigi lekarza, zgromadzenie dobiegło końca. Natalia jeszcze wzięła na stronę Tomka.

– Czy tata kiedykolwiek spojrzał na moje stopy w pełni świadomie? – spytała zaciekawiona.

Tomek ugryzł mentalnie wąs.

– Nati, co to za dziwne pytanie? Do wujka Zygmunta na działkę dołączyć chcesz?

– Tata spojrzy! Proszę.

– No, dobra… Rany, Nati! Ty lewitujesz!

Tomek po raz pierwszy w dwudziestoparoletnim życiu córki spojrzał świadomie w dół na jej stopy.

– O nie! Sieciech pewnie wciągnął cię w te jogę i sobie jakieś chore medytacje-lewitacje uprawiacie!

– Nie no, papa. Ja tam mam łyżwy mentalne po prostu. Chciałam się tylko upewnić, czy tata to też tak postrzega.

– No postrzegam.

– No i ja dziękuję bardzo. Udam się na spoczynek.

– Tylko tymi płozami mentalnymi nie pooraj sobie pościeli – zakpił.

Natalia wdrapała się na górę. Męczyła ją wigilia jak diabli, więc miała koło szesnastej zwyczaj krótkiej drzemki, żeby mieć więcej sił na nudne rozmowy dorosłych toczące się przy wigilijnym stole.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio w Warsztacie

    • Głupich geniuszy marsz!

      Haha, wyliczyłem,
      Błąd jeden naliczyłem,
      !!!!!!!
      poszukajmy wiecej,
      poszukajmy!
      Śpiewam prosto do ściany,
      Odbijam echo siebie idioty,
      Odbijam, odbijam!
      Dętka mnie tyka, co tam myślisz,
      Poruszenię potrzebuje,
      Cierpienie, bez niego nie ma radości!!!!!!!
      Niepisze nigdy dla publiki,
      A -ni nigdy w gniewie,
      Po co się produkować,
      Na zwykłe lenie? hahahah
      Nie wyślę tego tutaj,
      By nie obraźić?
      Jednak itak każdy błąd wytknie,
      Wsumie dzięki, bo żyłem w tym błędzie,
      Dzięki! Hank yu!
      Nie chce się kłócić jak otumaniony,
      Oszołom ze mnie,
      Bardzo mówisz skłócony?
      Ironia moja nie do przeskoczenia,
      Wiem, że idiotą jestem,
      Wiem, wiem wiem, 
      Jednak jednak, to,
      ?
      ?
      ?????

      (wiem, że zostane zezłomowany za to, i tak nie dam rady tu wstawiać poezji, nie mam żadnego doświadczenia, jestem zwykłym idiotą, co z językiem polskim nie ma nic prawie wspólnego, jestem bardzo młodą osobą, nic to nie zmienia, ja to wiem, pozdrawiam! nie mam zamiaru nikogo urazić, pisanie nie powinno dzielić ludzi, nie uważam, że zostałem zaatakowany, a bardziej to może moja schizofrenia atakuje? hah!)(dzieki temu forum zobaczylem, ze niektorzy powinni pisac jedynie dla wlasnej radosci, nie wazne jak, wazne ze z radoscia, wiem ze moze dojsc tu do bardzo duzych zlych interpretacji.)


      a tutaj moja interpretacja tekstu, błędy celowe oczywiście, a może nie?

      "Haha, wyliczyłem,
      Błąd jeden naliczyłem,
      !!!!!!!" - ocenianie poprzez jeden błąd a nie całość./Krytyka powierzchownego oceniania/ wiem ze tamte teksty moje to dno
      "poszukajmy wiecej,
      poszukajmy!" ironia, jak u jakiegoś szaleńca?
      "Śpiewam prosto do ściany,
      Odbijam echo siebie idioty,
      Odbijam, odbijam!" kłótnia ego, wojna człowieka z samym sobą, róznie mozna interpretowac,
      "Dętka mnie tyka, co tam myślisz,
      Poruszenię potrzebuje,
      Cierpienie, bez niego nie ma radości!!!!!!!" - ironicznie pokazanie emocji, oznaki szalenstwa,
      "Niepisze nigdy dla publiki,
      A -ni nigdy w gniewie,
      Po co się produkować," - jak mowilem błędy sa celowe, a tu ironia "niepisze" pokazuje to, ze pisze? tak samo "a-ni" /  nie pisze dla nikogo, ale przecież pisze? Ironia, paradoks. „A -ni” to celowy błąd, który podważa całość. „Po co się produkować” – pytanie o sens tworzenia, jeśli odbiorca i tak nie rozumie./ 
      "Na zwykłe lenie? hahahah
      Nie wyślę tego tutaj,
      By nie obraźić?"- ironia? obrazliwe? nienamiejscu?celowe do wzbudzenia wiekszej krytyki, konflikt, pokazanie ze ludzie nie wysilaja sie jezeli cos jest kogos nieznanego? nie szukaja sensu a wszystko traktowane jako idiotyzm, ale nie mowie czy to zle? 
      "Jednak itak każdy błąd wytknie,
      Wsumie dzięki, bo żyłem w tym błędzie,
      Dzięki! Hank yu!" kolejna ironia, oddanie honoru? Udawanie wdziecznosci?
      "Nie chce się kłócić jak otumaniony,
      Oszołom ze mnie,
      Bardzo mówisz skłócony?" pokaz szalenstwa, wiezienie zbudowane wlasnymi rekoma? / demaskacja?
      "Ironia moja nie do przeskoczenia,
      Wiem, że idiotą jestem,
      Wiem, wiem wiem, 
      Jednak jednak, to,
      ?
      ?
      ?????" - wszystko do niczego prowadzi, i tak nikt niczego nie zapamieta, czy ironia jest juz ochrona czy bronia?


      ja wiem, ze to brzmi jak szalenstwo idioty, ktory sie splakal, i tak to ma brzmiec ;) ten tekst to paradoks, ironia
      Mi sie podoba ten tekst, widze w nim duzo ciekawych mysli, nikt inny nie musi tego widziec, jest to moj last dance z wrzucaniem wierszykow,
      nie ma prawd, wszystko idzie zakwestionowac, cytuj sobie kogo chcesz, nikt od nikogo nie lepszy, a zdan tyle ile ludzi, do kazdej glupoty znajdziesz pseudo geniusza co ma cytat! (nie powinienem pisac ze celowe to i owo, ale inaczej nie byloby to ani troche zrozumiane? i tak nie bedzie?)


      Myśl, za która szczerze z serca dziękuje! (nie jest to atak na nikogo, ani spłakanie, wszystko zamierzone? może nie? może tak? interpretuj czytelniku! ) : 

      Czy jeżeli ktoś "mądrzejszy", to szacunek mu się należy i lepszy?

      kto rozumie ten rozumie, pozdrawiam! vale, amice!

      ~~Idiota z internetu

  • Najczęściej komentowane w ostatnich 7 dniach



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Roma wypluwa tylko mleczne słowa, litera po literze — i trochę krwi.
    • @Wędrowiec.1984 Nie, nie. To jest raczej mały rebusik, prawda, że w zdaniu przed a stawiamy przecinek. Ten wierszyk ma adresata i nie spodziewam się, że będzie zrozumiały dla wszystkich, ale ja się trochę nagimnastykowałam.   @violetta, @Sylwester_Lasota, dziękuję :)
    • Jestem tylko iskrą, która leci w czas, poprzez różne chmury, po aleję gwiazd.   Jestem tylko iskrą, kroplą nocy, dnia, pośród ludzi, myśli, niewidocznych fal.   Jestem tylko iskrą, serce mam jak stal, póki nie ostygnie, nie obrośnie w żal.   Jestem tylko iskrą, kwiatem jednej z par, co na wietrze tańczy, nim przekwitnie czar.   Jestem tylko iskrą, bądź mi szeptem dnia. Windą płomieni nad wszystko, zanim pochłonie nas piach.
    • Opowiadanie powstało w czasach, gdy zdobywałem wykształcenie średnie i było odpowiedzią na polecenie pani od polskiego, która w ramach pracy domowej kazała nam napisać zakończenie Przedwiośnia, które akurat wtedy przerabialiśmy. Zapraszam do lektury, jednocześnie prosząc o wyrozumiałość. :)      ...    Po rozróbie pod Belwederem Cezary trafił do paki. Umieszczony został w jednoosobowym „pokoiku” z żelaznymi „firankami” w jedynym, maleńkim okienku, w którym ktoś wybił szybę, a strzępy której sterczały jeszcze teraz szare, zakurzone i ostre. W przeciwległej ścianie wmontowano stalowe drzwi z judaszem w postaci małego, prostokątnego otworu, zamykanego od zewnątrz zasuwką. Umeblowanie pomieszczenia stanowiła prycza zbita z surowych sosnowych desek.    Miał Cezary w tym odosobnionym miejscu mnóstwo czasu na przemyślenie wypadków tamtego dnia.    Gdy parł wtedy z zaciśniętymi pięściami na zwarty kordon żołnierzy, kordon ów, jak gdyby był jedną istotą, stworem o jednym, zarządzającym nim, mózgu i ciele jednym, poruszającym się na kilkudziesięciu nogach, ruszył nagle, przeszedł kilka kroków i jak nagle ruszył, tak się zatrzymał. I znów stał jak mur szary, stalowy, złowieszczy. Cezary wpadł na ten mur jakby go nie zauważył, jakby dla niego nie istniał lecz został odrzucony siłą, zdawało się, dziesięciokrotną w stosunku do tej, którą wkładał w próby przebicia ściany z żołnierskich ciał. W chwilę później starł się z nią cały tłum podążający za Baryką. Masa ludzka natarła z całą mocą determinacji i ostatecznego rozgoryczenia. Szary mur nie wstrzymał stokroć przeważającej jego siłę, siły tłumu najeżonego zaciśniętymi w pięści dłońmi i połyskującego wyszczerzonymi zajadle zębami. Pękł najpierw w jednym miejscu, a potem rozleciał się na szare cegiełki, ginące w wielokroć bardziej szarym tłumie.    Oj! Dostało się tam chłopcom, których los zapiął w szare mundury! Dostało się!    Cezary stał i z ironicznym uśmiechem przyglądał się jak tłum gania uciekających w popłochu żołnierzy. Widział jak chorowity Lulek tłucze po głowie ogłupiałego żołnierza nie wiadomo skąd wyciągniętym drągalem.    - Masz! A masz! Ty burżuazyjny sługusie! Popamiętaj sobie jak smakuje stawianie się klasie robotniczej! - Wrzeszczał kropiąc raz po raz żołnierza, który, osłaniając głowę rękoma, wiał jak szary zając w kierunku wartowni.     Nie przyglądał się Cezary dłużej temu widowisku, którego scenariusz dobrze już znał. Poza tym, na pomoc bitym żołnierzom ruszyła już piesza i konna policja oraz inne posiłki, które do tej pory stały w pogotowiu. On natomiast zmierzał wprost do głównego wejścia Belwederu. Spokojnym krokiem zbliżał się do potężnych, białych kolumn, podpierających z zimną cierpliwością kamienia ciężkie zadaszenie belwederskiego ganku.    Stawiał już pierwszy krok na stopniach schodów, gdy usłyszał dudniący po płytach dziedzińca tętent końskich kopyt. Nie zdążył się nawet obejrzeć, gdy potężne uderzenie czarnej, gumowej pałki trafiło go w ciemię. Pogrążył się w ciemnościach nieistnienia, nieczucia i niedoznawania.    Gdy ocknął się z piekielnym bólem pod czaszką, zorientował się że jest ciągnięty przez dwóch drabów ciemnym, wąskim korytarzem, w którego obu bocznych ścianach znajdowały się stalowe drzwi. Jedne z nich przed nim otworzono i został wepchnięty do wnętrza, w którym właśnie siedział na drewnianej pryczy, z łokciami na kolanach i głową podpartą na złożonych pięściach.     Minęło kilka tygodni, gdy pewnego dnia otwarto drzwi celi i kazano Baryce wyjść. Z niemałym zdziwieniem stwierdził, że nie jest prowadzony na przesłuchanie, lecz w kierunku bramy wyjściowej. Jeszcze większe było jego zdumienie gdy odebrano mu więzienne ciuszki i wręczono jego własne ubranie. W chwilę później wypchnięty został na bruk brudnej, warszawskiej ulicy.     Stał oszołomiony spoglądając na słońce. Mrużył oczy od jego rażącej jasności.     Z zamroczenia niespodziewanym biegiem wypadków wyrwał go klakson przejeżdżającego obok automobilu. Dopiero teraz zauważył, że stoi na środku ulicy. Zszedł na chodnik i czym prędzej ruszył spod więziennych murów, obawiając się o to, aby strażnicy nie dostrzegli jakieś pomyłki i aby nie kazali mu wracać do śmierdzącej celi.     Znów nastały dla Cezarego ciężkie dni. Na początek dowiedział się, że został usunięty z uczelni za „chuligańskie wybryki”. Gdy spróbował spotkać się z panem Gajowcem, pana Gajowca nie było w domu. Jak się później okazało, pana Gajowca nigdy „nie było w domu” gdy zjawiał się Cezary.     Pewnego dnia, gdy włóczył się bez celu dusznymi, zakurzonymi ulicami, w tłumie zamajaczyła mu szara, wychudła, skrzywiona i niewątpliwie znajoma twarz. Właścicielem tak nieprzyzwoitej twarzy mógł być tylko jeden człowiek na świecie.    „Lulek!”- Pomyślał i pogonił za anemiczną postacią prześlizgującą się w tłumie. Z radością złapał przyjaciela za ramię.    „Lulek! To i tyś wolny?!” - Chciał krzyknąć, lecz jedno spojrzenie w twarz kolegi wystarczyło, aby usunąć radosny uśmiech Cezarego. Lulek patrzył nań złymi, zimnymi oczami. Rozejrzał się wokoło i sycząc przez zęby:    - Szpicel! - wyrwał ramię z uścisku Baryki.     Cezary stał osłupiały, patrząc jak tamten odchodzi rozglądając się podejrzliwie wokół.     Dogonił Cezary jeszcze raz szarą postać przeciskającą się poprzez uliczny tłum.    - Lulek! Co ty?! Oszalałeś??? Jaki szpicel?!    - A co, możeś się nie sprzedał za burżujskie pieniądze? Co?    - O czym ty mówisz, Lulek?!    - Cezaruńciu, nie bądź śmieszny! Dobrze wiesz o czym mówię. O twoim wyjściu z paki! Możeś nie wiedział, że ktoś za twoją wolność zapłacił masę pieniędzy?! Ogromną sumę śmierdzących burżujskich pieniędzy! Idź więc teraz do swoich przyjaciół burżui, a ode mnie racz się odczepić. Burżujskie ścierwo! - wycedził na koniec Lulek opluwając Cezaremu i tak już brudne do granic możliwości buty.    Po chwili Cezary stał samotnie w potoku płynących dokądś ciągle i nieprzerwanie ludzi, odzianych we fraki bądź żebracze łachmany, w piękne, wytworne suknie lub też w podarte strzępy czegoś co kiedyś uchodzić mogło za ubranie. Stał zamyślony. Omijany lub też zgoła potrącany, pozostawiony sam na sam z zagadką, która stanowiła odpowiedź na postawione sobie kiedyś przez niego pytanie.     Mijały dni. Cezary rozpoczął poszukiwanie pracy. Imał się wszystkiego, począwszy od zamiatania ulic, a na pracy w podwarszawskiej cegielni kończąc. Po pewnym czasie udało mu się znaleźć zatrudnienie w małym zakładzie mechanicznym, którego specjalnością była naprawa automobili. Początkowo właściciel zakładu, Józef Bryś, śmierdzący na odległość smarami, olejami i innymi środkami do konserwacji i czyszczenia, z rękoma zawsze w tychże specyfikach po łokcie umorusanymi, zaproponował Baryce pracę, za którą jedyną zapłatą miały być zdobywane przez niego kwalifikacje. Okres pracy na tych warunkach miał trwać trzy miesiące, „a potem się zobaczy...”. Jednak już po miesiącu, Bryś, widząc jakie postępy robi uczeń w cięciu blachy gazowym palnikiem, elektrycznym spawaniu oraz wkręcaniu i wykręcaniu części w remontowanych automobilach, postanowił mu płacić. Od tej pory życie Cezarego uległo pewnej stabilizacji. Pensja jaką otrzymywał pozwalała na wynajęcie małego, ale w miarę przyzwoitego pokoiku, ubranie się i jakąś ludzką wegetację. W wolnych chwilach zaczął dorabiać udzielając korepetycji z chemii, biologii oraz języka francuskiego i, czasami, rosyjskiego. To zajęcie okazało się tak intratnym, że w końcu, ku rozpaczy pana Józka, zrezygnował z pracy w zakładzie i w całości poświęcił się temu zajęciu.     Obok niego przetoczył się maj dwudziestego szóstego roku. Związane z nim nadzieję na poprawę sytuacji wkrótce rozwiały się jak dym, a pan Gajowiec, z którym Cezary ponownie nawiązał kontakt, zleciał z zajmowanego stanowiska i objął posadę nauczyciela w jakiejś prowincjonalnej szkole. Przeminęły lata dwudzieste, przeminęła połowa trzydziestych. Pan Baryka żył sobie dostatnio i coraz częściej myślał poważnie o założeniu rodziny. Jednak ciągle powracająca myśl o Laurze, o tym, że to ona mogła wpłacić za niego kaucję po pamiętnej awanturze, nie dawała mu spokoju. Uciszał jednak rozkołataną szalonymi myślami duszę i ciągnął samotny żywot swój dalej. Aż przyszło gorące lato trzydziestego dziewiątego roku, a po nim gorąca jesień. Drżąca od huku bomb, dusząca pyłem ze zdruzgotanych domów, napełniona krzykiem oszalałych dzieci wołających matek, krzykiem matek nadaremnie szukających swoich dzieci. Jesień przepełniona z jednej strony płaczem, a z drugiej śpiewem tych, którzy szli na podbój świata.     Trzydziestoletni Cezary Baryka, jak wszyscy młodzi i zdrowi mężczyźni, został zmobilizowany i... wysłany pod wschodnią granicę. A tam, z niemałym poirytowaniem, wsłuchiwał się w komunikaty donoszące o klęskach Polskiej Armii i z niepokojem spoglądał na zachód. Tymczasem niespodziewany atak, który nastąpił siedemnastego września przyszedł z przeciwnej strony świata wywołując całkowite zaskoczenie w polskich okopach. Kto mógł to wiał. Choć niewielu było tych szczęśliwców, to wśród nich znalazł się Cezary. Był przekonany, że powinien zrobić wszystko żeby nie dostać się do sowieckiej niewoli. Nie było jednak dokąd uciekać. Z drugiej strony parł już wróg nie wiadomo czy nie zacieklejszy i bardziej bezwzględny. Miotali się więc jak zwierzyna złapana w matnię, coraz częściej zrzucając mundury i wdziewając cywilne łaszki żeby jakoś wrócić do swych domów.     Cezary jednak nie miał domu do którego mógłby wrócić. Jego domem była Polska. Polska, w którą przez ostanie lata wrósł korzeniami, a fundamenty której podkopywały z dwóch stron dwa ościenne mocarstwa. Bronił więc Cezary swego domu. Bronił do chwili, w której musiał ulec przekonywującej sile sowieckiej armii i z podniesionymi rękami ogłosić światu poddanie swego ciała w sowiecką niewolę. Nie był jednak człowiekiem, który pozwoliłby, niczym wół na postronku, poprowadzić się do rzeźni. Za dużo w swoim życiu widział, za dużo przeżył żeby mieć jakiekolwiek złudzenia. Gdy przyszła sprzyjająca chwila, splot wydarzeń, który spowodował, że uwaga wszystkich opiekunów skierowana była w inną stronę, a niedokładnie zabezpieczone drzwi jadącego wagonu dały się otworzyć, Cezary wraz z grupą jeńców wymknął się dyskretnie spod opieki Armii Radzieckiej. Zaraz jednak odłączył się od grupy, pozostawiając kolegów własnemu losowi. Udało mu się ukraść cywilne ubranie, w którym ze swym nienagannym rosyjskim mógłby spokojnie uchodzić za Rosjanina. Starał się jednak nie narzucać ani władzy radzieckiej, ani nawet zwykłym obywatelom. Pomimo starań, nie cieszył się długo wolnością. Został schwytany i jako nieznany nikomu włóczęga został zesłany gdzieś pod koło podbiegunowe. Przymierał tam głodem, marzł i zaciekle walczył z całymi stadami pcheł i wszy.     Gdy w czterdziestym trzecim roku usłyszał o tworzeniu dywizji polskiej w Sielcach nad Oką, nie namyślając się wiele, postanowił zgłosić się na ochotnika.     Gdy okazało się, że Cezary w niezłym stopniu opanowane ma podstawy medycyny, wysłano go na krótki kurs przygotowujący do roli sanitariusza. W tej roli Cezary spisywał się wyśmienicie. Znosił rannych z pól bitewnych całego szlaku Dywizji Kościuszkowskiej, od Lenino począwszy, a w Berlinie skończywszy.     Po powrocie do zrujnowanej wojenną zawieruchą Polski, Cezary postanowił dokończyć przerwaną edukację. Bez trudu dostał się na studia medyczne, na których w ciągu semestru zaliczał dwa semestry, co sprawiło, że w niedługim czasie został „młodym lekarzem”, a wkrótce potem podjął pracę w szpitalu wojskowym.     Pewnego dnia, po potyczce z jakimś „bandyckim” oddziałem, wśród rannych przywieziono jednego, skrwawionego „bandytę”.    Cezary przystąpił do rutynowych oględzin, bandażowania ran, wyłuskiwania odłamków granatów i innych metalowych kawałków z poszarpanych ciał żołnierzy. Podszedł do „bandyty” i rozpoczął zamykanie rany ukazującej białą kość w nodze pacjenta.    Zakończywszy operację przystąpił do bandażowania i usztywniania złamanej ręki poszkodowanego. Gdy spojrzał w czarną od brudu, błota i krwi twarz, oniemiał. Trzymająca do tej pory bandaż pewna ręka zadrżała i wypuściła białe płótno. W Cezarego wpatrywała się szeroko otwarta para stalowych oczu. Oczu tak znajomych, tak bliskich.    - Hipolit. - Wyszeptał drżącymi wargami.    W szeroko otwartych oczach zobaczył błysk przerażenia i głuchą, milczącą prośbę.    Podniósł bandaż.    - Siostro! - Zawołał. - Proszę dokończyć ten opatrunek.    Pozostawił Hipolita pod opieką pielęgniarki, a sam poszedł doglądać innych chorych. Gdy spoglądał w kierunku rannego przyjaciela, widział, że ten leży z zamkniętymi oczami, nie patrząc na nikogo.    Do pierwszej po wielu latach rozmowy przyjaciół doszło jednak jeszcze tej samej nocy.    - Hipolit, coś ty narobił, przyjacielu?!    - Czaruś... cieszę się, że żyjesz - mówił łamiącym się głosem Hipolit, - ale mniej mnie cieszy, żeś po stronie komunistów.    - Nie jestem po niczyjej stronie. Łatam zarówno Bolszewików jak i Antykomunistów - powiedział Cezary wskazując rannego przyjaciela.    - Mnie już nie trzeba łatać... i tak mnie rozwalą. To nawet lepiej by było, gdybym tutaj już zdechł. Może mógłbyś mi chociaż w tym pomóc, co Czaruś?    - O czym ty mówisz?! Nawet nie pozwalam ci o tym myśleć.    - No tak... „Jeniec pod opieką pana doktora wykitował”. To by dopiero było! Mógłbyś stracić posadkę.    - Nie, Hipolit, to nie tak. Wierz mi - szeptał Cezary prawie ze łzami w oczach.    - Może i nie tak, ale powodzi ci się w nowej Polsce nie najgorzej. Chyba nie zaprzeczysz?    - Tak sobie - odparł Cezary w duchu ciesząc się ze zmiany tematu.    - A ona tam zapłakuje się nad twym losem...    Cezary długo nie mógł zrozumieć sensu tego zdania z nagła rzuconego w tę cichą rozmowę jak kamień, który rzucony na ciche lustro wody, przepada w głębinach, lecz na powierzchni pozostawia długo rozchodzące się kręgi. Tak falowały teraz te słowa, znienacka rzucone, w duszy Baryki.    - Jaka „ona”? – Spytał w końcu.    - Laura.    - Ona żyje?    - Żyje, ale, chociaż nie wiem czy cię to zainteresuje, nie żyje jej mężulek, Barwicki.    - Tak?! A cóż mu się przytrafiło?    - Nic szczególnego. Po prostu zaczął wysługiwać się Niemcom do tego stopnia, że zasłużył sobie na wyrok w najwyższym wymiarze.    - I wyrok wykonano?    - Byłem egzekutorem.    - Dziękuję ci, Hipolit.    - Dziękujesz??? To był przykry obowiązek.    - Wiesz, że nie to miałem na myśli...    Następnego dnia jeńca przeniesiono do odizolowanego, zamykanego pomieszczenia. Pozostawiono go jednak pod opieką doktora Baryki.    Pewnego dnia, oglądając nadspodziewanie szybko gojące się rany pacjenta, doktor powiedział:    - Zachciało ci się wojaczki. Tyle lat po wojnie.    - Widzisz, dla mnie wojna się nie skończyła. Zmienił się tylko okupant, a walka z nim trwa cały czas.    - Oj, Hipolicie, Hipolicie. W tym kraju potrzebna jest walka, ale zupełnie innego rodzaju.    - Chyba nie będziesz mi tu wciskał jakichś ideologicznych bzdur? Zobaczysz, że kiedyś tych, którzy nazywają siebie przywódcami klasy robotniczej, zniszczą sami robotnicy, odkrywając w nich swych nowych ciemiężycieli, nową, że tak powiem, burżuazję.    - Być może masz rację, ale ja miałem zupełnie inną walkę na myśli. Walkę, która musi się stoczyć w ludzkich umysłach, która musi przemienić ludzką duszę, być może duszę całej społeczności. Bez tej przemiany niemożliwy jest jakikolwiek postęp. Po prostu jedna niesprawiedliwość zastępowana jest drugą i cały czas trwamy w jakimś dżdżystym, zataplanym przedwiośniu i nie możemy nic zrobić żeby pełnią sił rozkwitła prawdziwa wiosna... tego narodu.    Po chwili milczenia Cezary dodał:    - To wymaga ogromnej pracy. Pracy każdego z nas nad samym sobą... i chyba dlatego jest to tak trudne.    Minęło kilka kolejnych dni, w ciągu których Cezary konsekwentnie zaświadczał o ciężkim stanie chorego.    Pewnej nocy ktoś pozostawił niedomknięte drzwi pomieszczenia, w którym przebywał więzień. Hipolit wyśliznął się cicho i przez nikogo nie niepokojony wydostał się na zewnątrz szpitala. Gdy mogło się wydawać, że zniknął bez śladu w ciemnościach, jakiś zaniepokojony wartownik otworzył ogień w kierunku, w którym przemykała pochylona sylwetka.    Tej samej nocy doktor Baryka został wezwany na przesłuchanie. „Przesłuchanie” trwało dwa tygodnie, lecz niczego doktorowi nie udowodniono. Oskarżono go jedynie o niedopatrzenie i niedopilnowanie więźnia. Chociaż nie należało to do obowiązków lekarza, wystarczyło jednak aby pozbawić Cezarego pracy w szpitalu.    Pozbawiony tak nagle zajęcia, postanowił odszukać Laurę, o której wspominał Hipolit. Odnalazł ją w Leńcu. A raczej w tym, co z niego zostało.    Laura siedziała za stołem w małym pokoiku na parterze, pochylona nad książką. Gdy wszedł podniosła oczy znad lektury i długo mu się z niedowierzaniem przyglądała.    - Czaruś - wyszeptała w końcu. A gdy zrobił kilka kroków, powtórzyła - Czaruś... nie podchodź tutaj! Proszę! Nie podchodź. Najlepiej idź sobie stąd. Idź jak najdalej! Proszę! Nie patrz na mnie.    - Dlaczego Lauro? Dlaczego? - pytał Cezary zaskoczony tak niespodziewanie przykrym powitaniem.    Rzuciła głowę na stół i utonęła w spazmatycznym płaczu. Cezary ruszył do niej nie czekając na odpowiedź. Przytulił ją do siebie. Przylgnęła do niego, przywarła. Czuł, że schwyciła się go tak, jak człowiek chwyta się swej ostatniej szansy.    - Nie, Czaruś, nie odchodź! Zostań! Zostań, proszę! Nie zostawiaj mnie samej, proszę!    Uspokoiła się trochę.    - Widzisz Czaruś, moje nogi... nie chcą mnie nosić... ale proszę cię, nie zostawiaj mnie samej.    Cezary dopiero teraz spostrzegł stojący w kącie wózek inwalidzki.    - Nie zostawię cię Lauro. Nie zostawię cię już nigdy. Obiecuję.    Słowa swego Cezary dotrzymał. Wkrótce objął posadę lekarza w pobliskim miasteczku, a swą obietnicę daną Laurze uwieńczył ślubem, po którym państwo Barykowie zamieszkali w niewielkim domku na wsi nieopodal Leńca i Nawłoci, gdzie w dworskich budynkach tuczyły się teraz świnie i dawały mleko chude krowy.  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...