Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'inne' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o poezja.org
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 14 wyników

  1. Po kotku łuk, to kop. Kotu tok. Eee, ma?... nakłamał im; miła małka na meee. - A kto? - Kotka. - Jak to kotka? A koza ma kozła; dał z oka - ma z oka. - A to Kama? - Kto? - Kotka ma kota.
  2. Masażysta Teodor wymasował solidnie Natalię, dziś ograniczyli się jeno do klasycznego repertuaru, bez żadnych fiki-miki czy omletów ryżowych, ponieważ Aneta musiała wyprasować pranie, więc oprócz stołu do masażu stała również deska do prasowania oraz harda kobieta z żelazkiem. To po Anetce odziedziczyła Natalia swą hardość, u niej jednak cecha ta wyewoluowała aż do hardaszczości. Teodor obmył ręce, wytarł w ręcznik i spojrzał w kąt salonu. – Co to za kopce soli? – Zaśmiał się, wcześniej ich nie zauważył. – To już mięso na Wielkanoc przysposobione? Zwłoki Kamili i Sieciecha zostały jeszcze obficiej przysypane solą, przez rwetes dnia codziennego nie było komu wstawić ich do gablot pokazowych. – A może i na Wielkanoc, kto tam wie – odparła Aneta. – Nie no, mamo… to nasi krewni, prowizorycznie zakonserwowani. Mama odstawiła żelazko na deskę, miała w oku ten charakterystyczny błysk. – Wie pan co? Straciliśmy córkę... nie zechciałby pan zostać naszą córką zastępczą? – Oj nie… zastępczą nie. – A po prostu – córką? – Och, bardzo chętnie. – Uśmiechnął się śnieżnobiałym uśmiechem. – Choć mógłbym to jeszcze przemyśleć? – zastanowił się. – Oczywiście. – Przemyślałem, zgadzam się. – Zaśmiał się uroczo. – Mamo... nie włożyliśmy jeszcze nawet Kamy do formaliny, a ty już masz nową córkę! – oburzyła się Natalia. – Żadnej formaliny nie będzie. Wybraliśmy jednak z Tomkiem żywicę, o, właśnie, dziecko, weź przynieś ją z piwnicy, może to go zmotywuje, żeby wreszcie wsadził ich do gablot. – Och, zabursztynujecie swoich krewnych w gablotach? Pokazowych? Dobrze słyszę? – podekscytował się masażysta-córka. – Wprost wybornie! Będą tutaj cały czas z wami, zupełnie jakby was nie opuścili! – No nie do końca zupełnie – żachnęła Nati. – Będą raczej jak takie owady w bursztynie. Dla mnie to trochę creepy, ale ja tu nie mam żadnego prawa głosu. Do domu zawitała Jessika, weszła znienacka do salonu, kiedy córka Teodor składał swój mobilny stolik. – Cześć, ciociu, cześć Nati, witam pana Teodora. Natalia, wpadłam, bo możemy przy herbatce sobie coś powyszywać. Ot, taki babski wieczorek. – Chyba babciny – zakpiła Aneta, również składając deskę. – W waszym wieku powinniście o tej porze szykować się na imprezę. – Och, wczoraj byłam. – Jess machnęła ręką. – Ileż można brykać, teraz potrzebuję babcinego wyciszenia. – Jasne – Natalia się ucieszyła. – Najpierw żywica, dziecko – przypomniała matka. – Teodorze, pomógłbyś mi? – Zapomnij, siostro. Mam ważne sprawunki osobiste. Natalia zdębiała, zupełnie jakby usłyszała Kamilę. Masażyście coś nazbyt dobrze szło zastępowanie siostry. No cóż, poradzi sobie sama. Dzierlatka rozwinęła swe obwody mięśniowe oraz wzmocniła krzyż, transportując z piwnicy do kuchni ze trzydzieści kanistrów żywicy. Jessika pomogła. Gdy zagotowały sobie mięty i poznosiły od Nati przybory krawieckie, zapadła już głęboka, pełnoprawna ciemnica. Szyły w saloniku cichcem, siorbiąc miętowymi wywarami. Natalia wyszywała dzikusa nabitego na kieł mastodonta, zaś Jessika przystojnego mężczyznę. – Już ich nie będzie – westchnęła Jessika, spoglądając na kopce soli w rogu. – No nie. Miękka tkanina koiła dłonie, igła apetycznie przebijała się przezeń, wytwarzając artystyczny ścieg. – I co ja teraz, sama mam jeździć na łyżwach? Dawaj, Nati. Wiesz, że Kamila trzaskała czekoladą po to, aby miłością zachęcić cię do jazdy? – Tak, wiem. – Na chwilę zaprzestała szycia, żuchwa dziewce zhardziała. – Jakoś… nie wiem, umknęło mi to. Zaślepiało mnie tak wiele rzeczy i nie dostrzegłam tego. – No tak to już bywa – zakończyła temat. – Nie ma Kamilki, nie ma Siecieszka, nasze mitingi zubożeją. Pamiętasz nasz ostatni wspólny biwak? – Ten, na którym Sieciech wepchnął mnie do rzeki? – Dokładnie ten, rany rajuśku. Ale to były czasy. – Jeszcze wtedy nie jeździliście na łyżwach. Jakoś lepiej wam wtedy szło namawianie mnie na wyjazdy. Coś się zmieniło. – Zhardziałaś. Rozwinął się w tobie waleń. – Też to widzisz? Wieloryba we mnie? – Nie do końca, choć wydaje mi się, że to jest tak jak u ciebie z trzaskaniem czekoladą. Wiele rzeczy mnie zaślepia, przysłania pełną perspektywę. O waleniu wiem od Zigi, to znaczy, on go w tobie dostrzega, a ja nie neguję, bo czuję, że coś w tym jest. – Albo pamiętam… – Oczy Natalii zakotwiczyły się na jęzorach kominka elektrycznego. – …jak Kamila wszystkim nam usmażyła jajecznicę na pomidorach, ale jako zapłata Sieciech miał się jej dać pod kiteczki, pamiętasz? – A, żeby mu uplotła. – Tak. – Było, było. – Zgodził się, bo uwielbiał tę jajecznicę. Och ten Siecieszek. Jessika potem lekko przysypiała, ukojona trzaskami kominka. Natalia na moment odłożyła swój haft mastodonta i udała się do łazienki, tu na parterze, blisko. W łazience zamknęła za sobą drzwi, a gdy się odwróciła z powrotem, na sedesie ujrzała Sieciecha pijącego mleko. – Co ty robisz tutaj? – Jak to co, mleko piję. Natalia otworzyła oczy. Sieciecha już nie było. Dziwne widziadło Sieciechowe, zrzuciła to na karb zmęczenia. Zrobiła swoje i wróciła do salonu, w którym Jessikę sen zmorzył całkowicie. Z góry zszedł Tomek. – No, Nati, czas na pal. Dziewka drgnęła, opadła z bladaczką skóry na fotel. – Wybiła godzina – w głosie ojca brzmiała czysta, wyzuta z emocjonalności sprawiedliwość. – Chciałabym, chciałabym… – Natalia uciekała wzrokiem, zsunęła się na podłogę. – Proszę o odroczenie kary! – Pal spadł, a raczej wbił się w nią znienacka. Pal z jasnego nieba jednak prowadzący ku ciemnym czeluściom odkupień piekielnych. – Nie… Wnoszę o ponowne rozpatrzenie sprawy! Słabość przygwoździła ją do podłogi, bladością zlewała się z jasnym dywanem. Tomek nie lada się zakłopotał. Powinno się być konsekwentnym w wymierzaniu kary, aby wychować człowieka na prawego obywatela, jednak zawiadowała nim słabostka do córy, a widok biedaczki kulącej się na dywanie rozczulił serce ojcowskie oraz całkowicie rozbroił – dobrze, że zaraz nie miał iść na westernowy pojedynek strzelecki, bo nie miałby z czego strzelać. Przygryzł mentalnie wąs. – Wniosek przyjęty. Rozprawa prawdopodobnie odbędzie się jeszcze w tym tygodniu na działce, ustalę dokładny termin z Anetą. Miał już wyjść, ale jeszcze odwrócił się do rozmiękczonej strachem córki. – Ach, i prosiłbym abyś… nie wyjeżdżała z miasta w najbliższym czasie. Natalia przytaknęła, tak jej szumiało we łbie, że nie rozeznała, czy ojciec żartuje. Minął jakiś czas, może to był kwadrans, może godzina, i dziewka doszła do siebie. Osłabiona, ale dała radę podciągnąć się na fotel. Ocknęła się wtedy kuzynka. – Och, Nati… – rzekła z uśmiechem na ustach – śniłaś mi się! Śniłaś… – Tak? Nabijali mnie może na... pal? – bladaczka ust ledwo wymemłała. – Och, Nati… nie! Nie! – Zaśmiała się, trochę jak ćpun. – To byłaś ty i ten twój waleń! Śniliście mi się! Nie pamiętam nic więcej, tylko że to wszystko było takie… piękne, niebiańskie i ładne, i dobre! I piękne. Wiesz, jak w niebie, rajskie uczucie, błogość, och… dlaczego się obudziłam. Rozprawa palowa odbyła się w piątek, czyli trzy dniu po wniesieniu wniosku słownego przez Natalię. Miała miejsce o godzinie siódmej trzydzieści, toteż nikt się nie wyspał, a słońce jeszcze nie wzeszło. Teodor, który zamieszkiwał jako córa-zastępcza, choć utrzymywano iluzję, iż jako córa prawdziwa, zjawił się w dziewczęcej piżamie Kamili oraz z włosem iście potarganym (jeszcze nie wyposażył się tu w swoją, a akurat byli podobnego wzrostu). W dłoni dzierżył jeszcze szczoteczkę do zębów, którą przyniósł przez zaspanie. Ściągnięto na proces Jessikę aż z miasta, Natalia za to uniżenie przepraszała, gdy czekali przed wejściem na działkę, aż Tomek skleci dla Anetki stół sędziego z desek z kanciapy działkowej. Zygmunt zupełnie zapomniał o rozprawie, leżał na zimnej glebie i stękał, że go bez sensu budzą, nim jeszcze świt nie nastał, a nawet zarzucał Anecie i Tomkowi, że o niczym go nie poinformowali i błagał o odroczenie rozprawy o umorzenie kary. Kiedy już Aneta zasiadła za stołem, za młotek mając mikro-haczkę, Tomek pofatygował się jeszcze do willi, aby przynieść gabloty pokazowe z zalanymi żywicą krewnymi – Kamila i Sieciech, choć w martwych formach, również otrzymali wezwanie na rozprawę. Spóźnili się, za co otrzymali reprymendę od sędziego. Nawet słowa przeprosin nie bąknęli. Wreszcie zaczęło się, Natalia cała w tremie, Teodor przysypiał, Jessika wspierała siłami psychicznymi biedną kuzynkę, Ziga stał z boku, nieco obrażony i na pokaz ziewając. Trzymał kulturalnie splecione ręce ponad kroczem osobistym. Kamila i Sieciech – zastygli bodaj z wrażenia. – Strona oskarżona wniosła o umorzenie kary – wreszcie odezwała się Aneta. – Czy mam rozumieć, że oskarżona czuje się niewinna? – Mamo, to jest… – Proszę zwracać się do mnie „Wysoki Sądzie”. – Wysoki Sądzie, to nie moja wina. Właściwie winnym jest… – Zaraz, chwileczkę. – Anetka się zmarszczyła. – O co to poszło właściwie, Tomek? – Oskarżona piłką do siatkówki zdewastowała moje drzewko. – Tak, uczyniłam to, lecz… lecz nie byłam wtedy w pełni władz umysłowych. – Jak mam to rozumieć? – Aneta zasypiała. – To właściwie wina Sieciecha. Użył na mnie, em, zakazanej rosyjskiej techniki sportowej, która odebrała mi trzeźwość myślenia, a co więcej naładowała potężną siłą. To nawet nie moja siła została przekazana piłce, a w konsekwencji drzewku, a było to raczej udziałem stricte kuzyna mego Sieciecha. Tomek sapnął. – A czy czasem oskarżona nie udzieliła kuzynowi zgody na wdrożenie owej techniki w życie? – Proszę nie przerywać oskarżonej. – Aneta, nawet nie podnosząc nadgarstka z blatu-sklejki, parokrotnie brzęknęła metalem haczka. – Co to była za technika. – Nie mam pojęcia, na jakich zasadach energetycznych to działa, lecz Sieciech wypiął się i pierdnął. Tomek nie wytrzymał, majtnął głową. – To są jakieś fanaberie! Jak coś takiego może komukolwiek przekazać energię. – Pojęcia nie mam – rzekła Natalia. – Ale podziałało. Anetka przez chwilę milczała. – Rzeczywiście to brzmi jak rosyjska zakazana technika. Pozwolę sobie wrócić do pytania strony oskarżającej. Czy oskarżona wyraziła zgodę na ową zagrywkę? Natalia spojrzała na Jessikę, która stała nieco z tyłu. Kuzynka kiwnęła tylko głową. Zygmunt z boku przeciągle ziewnął. Przerażona Natalia miała zaburzone widzenie obwodowe, zakutego na działce wuja widziała w oddali jak przez mgłę. Dodatkowo panował jeszcze półmrok, upośledzając wzrok jeszcze bardziej Znów spojrzała przed siebie, na matkę. – Nie do końca. Powiedziałam… coś w stylu, żeby robił, co chce, a ja już chciałam, by mecz się skończył. – Czyli być może celowo uderzyłaś w drzewko, by wzburzyć krewniaków i aby dali ci spokój z grą – wtrącił Tomek. Aneta brzęknęła haczkiem, ale z nudów. – Czy obecna tutaj świadek Jessika potwierdza słowa oskarżonej? Jessika zrobiła krok do przodu. – Ciociu, wujku! Takie wypadki się zdarzają! Było dokładnie, jak Natalia mówi! – Dziękuję. Kamilo, Sieciechu, czy było, jak Natalia mówi? Ich wytrzeszczone oczy i zastygłe w rozwarciu mordy milczały ku zebranym przez gęstą żywicę. – Dziękuję. Będziemy wszyscy głosować i niech większość zadecyduje. Proszę, aby oskarżona i oskarżający wstrzymali się od głosowania z przyczyn oczywistych. Kto jest za umorzeniem kary i oczyszczeniem oskarżonej ze wszystkich zarzutów? Podnieśli ręce wszyscy, oprócz Teodora i bezpośrednio zaangażowanych w sprawę. – Kto jest za ukaraniem? Zaspany Teodor podniósł rękę ze szczoteczką. Zawiało, od włosia oderwały się resztki pasty do zębów i pognały gdzieś w ciemność ranka. Natalia nie poznawała swego masażysty, zauważyła nawet osobliwą modyfikację jego ciała – uwydatniły mu się trochę powieki, przez co zupełnie przypominał Kamilę, gdy transformowała w swój chochliczy tryb. Natalia mogła odetchnąć, została uniewinniona, a winnym okrzyknięto Sieciecha, choć jeszcze nie ustalili, jak go ukarzą. Wyszedł z tego trochę lincz, bo Anetka nie chciała już ciągnąć sprawy, ale uległa pod naporem paru zawistnych jednostek (Teodor, Tomek, Ziga chyba najbardziej). Serce dziewki zwolniło, jasność widzenia wróciła, i dopiero wtedy dostrzegła, że skóra Zigi dziwnie pogrubiała. Może to rodzaj adaptacji do niskich temperatur. W każdym razie po rozprawie podeszła do rodziców, którzy ponownie przykuwali Zygmunta do kanciapy. Dopiero robiło się widno. – Ile to jeszcze niby ma trwać? – spytała. – Ziga nie ma już własnych stóp, a teraz mu do kolekcji skóra w coś się przepoczwarza! – Natalio – zganił wujek, solidnie już skuty – nasze czyny prowadzą do konsekwencji. – Spokojnie, wujku, pomogę ci. Byłam zaaferowana palem, lecz teraz gdy już nic nie mąci mego sumienia, pomogę, jak tylko będę mogła! – Czyli pomożesz niewiele, dziecko – ucięła Aneta, realistka do bólu. Natalia spuściła głowę, całkowicie coś w niej zgasło, teraz, po wtrąceniu matki, ale i wtedy kiedy napięcie sądowe odpuściło. W czasie gdy człapiąca z powrotem do domu Natalia przeżywała swoisty zachód ducha, na horyzoncie słońce dopiero budziło się do życia.
  3. Natalii powoli wracała przytomność, dziad piach zmorzył ją niemożebnym sypnięciem w oczy. Zasnęła w momencie, w którym nordyccy wojowie mierzyli się z trollami w boju o skalp wilkołaka, którym mieli przekupić armię najętych goblinów, by przestała najeżdżać ich zachodni obóz. Teraz, nie do końca jeszcze przebudzona, trąciła śpiącego w fotelu Sieciecha. – I co z tym skalpem? Dokończ bajanie, kuzyn. Dokończ. Kuzyn nie kontaktował. Jessika i Kamila leżały na podłodze, musiały się zsunąć z siedzisk. Wreszcie obudziła się do końca, przetarła oczy i spojrzała na wyświetlacz dekodera pod TV. Blisko czwarta nad ranem. – Dupa-cyce, co mnie ten skalp. Przez otwarte okno wpadał srogi ziąb, firanka lekko falowała, światło księżycowe przedostawało się do salonu, rozświetlając snopem pochrapującą Jessikę. – Brr… za zimno. Rozedrgana opatuliła się narzutą z sofki i przemanewrowała pomiędzy kończynami siostry i kuzynki, by zamknąć okno. Cichcem przymknęła i wtedy dostrzegła, że księżyc rozświetlał sterczący groźnie pal na działce. Stał niczym trupi paluch, gotowy by zadać nieszczęśnikowi długie, bolesne męki. – Brr, za trupio mi tutaj. Idę na górę. Umyła dla zasady zęby i w pokoju dotarło do niej, że i stąd pal śmie ją obserwować. Spuściła zasłony. Trzeba spać. Kolejne dni mijały głównie na rozmowach o zawodach, Jessika i Sieciech wpadali codziennie po treningach i sączyli z Kamilą te swoje pożal się Boże czekolady z termosów. Natalii odpowiadały ich często wizyty, zwłaszcza, że Kama pozbawiona bodźców kuzynowskich męczyła siostrę palem. Żarciki, wzmianki, docinki – byle psychicznie dobić krewniaczkę. Również Sieciech trochę przesiąkł palem, bo rzucał frazy pokroju: „Jak tam, Nati? Przysposobiona psychicznie do kary?”. Tomek chodził zaś z mrocznie pochyloną głową i „nieco się do niej uśmiechał”. Pal wlókł się za Natalią, obserwował ją, gdy kładła się spać, gdy czytała coś w salonie, gdy wyjeżdżała na trasę rolkową raz, gdy śnieg zdawał się odpuszczać. Kiedyś trochę odkopał się z gleby, gdy zerwała się wichura – buczał, trzeszczał i skrzypiał, przechylając się w tę i we w tą. Dzierlatka tej nocy oka nie zmrużyła. Zawodnicy łyżwiarze pakowali się proteinami, nasiąkali pozytywnymi treściami i wreszcie nastał dzień zawodów, Kamila, Sieciech i Jessika mieli zabawić w Januszowie Świętokrzyskim parę sportowych dni. To był dla Natalii najspokojniejszy okres od dawien dawna. Jessika jako jedyna wróciła z zawodów żywa. Przywiozła ze sobą zwłoki Kamili i Sieciecha zawinięte w worki po ziemniakach i w miarę obficie obłożone solą, aby za bardzo nie podgniły. I cóż, i nic. – Te zawody to jakieś Głodowe Igrzyska były, że pomarli? – Anetka zakpiła i rzuciła na razie trupy w kąt salonu, aby za bardzo nie przeszkadzały w codziennej krzątaninie. Postanowiono, że nie ma sensu grzebać takich młodych ludzi, już przygotowano formalinę, aby zalać nią młodych martwych i wystawić w szczelnych gablotach pokazowych na korytarzu. Pierwsze co, łyżwiarka i Natalia zagotowały sobie herbatki, aby usiąść w salonie i odpocząć. Ostro popsikały odświeżaczem do WC, bo zwłoki niemożebny odór wydzielały. Jessika relacjonowała wypad na zawody z wypiekami na zmarzniętej twarzy, przez różnicę temperatur policzki dzierlatce parowały. Natalia wyjrzała przez okno – rajuśku, biedny Ziga, dalej przebywał za karę na działce. Dopiła swój trunek i zwinęła z lodówki resztki sałatki, żeby chociaż trochę miał dobrego od życia. Odwiedziła wuja na działce z plastikowym talerzykiem wypełnionym sałatką z indyka. – Witaj, Natalio, jak zawody? – Nic w sumie nie zajęli, jakoś słabo im poszło. Kamila i Sieciech się tam pozabijali, nie znam szczegółów. – Cóż, było do przewidzenia. Młode serca często krocząc nieroztropną ścieżką, wpadają w sidła śmierci. Natalia powstrzymała się od skomentowania apatycznej reakcji. – O, sałatka to dla mnie? Natalio… – skarcił ją ze śmiechem – wcale nie mam tak źle, spójrz. Pokazał jej swój talerzyk. – Wyobrażam sobie, że to indyk. – Wskazał na wijące się dżdżownice. – To sałatka z curry. – Wskazał zeschłe liście posypane glebą. – A tutaj mam ryżyk. – Pokazał larwy. – Nie, nie pozwolę, żeby tak wujek był traktowany. Będę nosiła wujkowi regularnie trzy posiłki dziennie! To cale zakuwanie na działce to moim zdaniem gruba przesada! Nie mogę pojąć, dlaczego inni tego tak nie widzą. Sieciech kiedyś zbił dzbanek w kuchni i też się zgodził na kajdany. Jessika odbębniła karną rundkę, jak poplamiła tuszem dywan. Ziga obserwował bunt Natalii z marsem zatroskania na czole. – Natalio, nasze działania odnajdują ujście w konsekwencjach – potwornie dziwił się, że dzierlatka nie rozumie takich podstawowych prawd. Odpuściła, to nie miało sensu. – A jak się mają stopy wujka? Już się odmroziły? – Nie do końca, to jednak była martwica. Na szczęście Tomek okazał się tak dobry i odkroił mi stopy nożem kuchennym. Zafundowali mi z Anetką protezy, spójrz, Nati, cyberpunk, nie jestem już człowiekiem. – Podniósł nogę i pokazał metaliczny prostopadłościan z rurek w miejscu stopy, który przenosił siły z nogi do podłoża – Boże, to już jest przesada! Nie mogli wezwać lekarza? – Natalio, zasady tego zabraniają, gdzie byśmy zawędrowali bez jasno określonych ram i norm? – Ale wujek straszliwie cierpi, i to tylko za oplucie stołu whiskaczem! – Muszę wyciągnąć lekcje ze swoich przewin. Nasze czyny, zapamiętaj to sobie, zawsze odnajdują ujście w konsekwencjach. Wkrótce potem pożegnali się, Ziga zaznaczył, aby Natalia zabrała ze sobą sałatkę, ponieważ to wbrew regułom zakucia działkowego. Cały pozostały dzień toczyła bój z rodzicami o skrócenie kary, wreszcie dopiero wieczorem cokolwiek ugrała. – No dobra – Tomek westchnął – jeszcze musi trochę odpokutować, ale niech chociaż wraca na noc do domu. Bo jeszcze do kompletu ręce mu się odmrożą. – No właśnie – Natalia gratyfikowała słuszne spostrzeżenie. Ziga zawitał w dom, na co dawno bardzo nie miał okazji. Trącił worek stopą. – To zwłoki mego syna? – Chyba tak – Jessika sennie odparła, ślęczała na fonie, pisząc z przystojniakami. – Albo Kama, nie wiem, te wory jakoś nam się przemieszały w podróży. Ziga zasiadł na kanapie obok Natalii, na stole paliły się świeczki, mroźne powietrze nocy zakradło się przez lufcik, Jessika szczelnie owinęła się kocem, zaciągnęła aż na łeb. – Ziga, pijesz coś? – spytał Tomek, wsuwając głowę. – Cokolwiek byle nie whisky! Cha, cha! – zaśmiał się pełną piersią. – Tak – uciął Tomasz. – Myślę, że to rozsądna decyzja. – Zniknął w kuchni. – Już nawet pożartować nie można. Siedzieli chwilę w ciszy, Natalia grzała dłonie kubkiem z grzańcem. – Nie żal wujkowi, że syn mu zmarł? Mars konfuzji. – W sumie to o tym jakoś nie myślę. Z tego co się orientuję, on i Kamila byli dość lekkomyślnymi chochlikami pełnymi chorej brawury, pewnie po prostu przegięli pałkę tam na lodowisku, gdzie tu jakiekolwiek miejsce na żal? Doprawdy nie mam pojęcia, normalny cykl przyczynowo skutkowy. Konsekwencje, Natalio, konsekwencje! W życiu zawsze były i będą konsekwencje! Nie uciekniemy przed konsekwencjami! Konsekwencje, Natalio! Każdy czyn do nich prowadzi! Do konsekwencji! Konsekwencje, Natalio! – Wujku, zrozumiałam. Tomek przyniósł Zidze rozgrzewającą herbatę ze śliwkami, truskawkami, cynamonem i imbirem, po czym znów zniknął. – Mmm, o Jezusie, jak dawno nie piłem niczego ciepłego! Czuję się jak żul przyjęty do luksusowego przytułku! – Siorbnął sobie łyk. – Natalio, masz ochotę na łyka? – Niech wujek pije, nie lubię cynamonu, poza tym niech wujek się nacieszy herbatką po całości. Dawno nie miał wujek takiej miłej przyjemnostki żadnej. Rozległ się dzwonek do drzwi. – To pewnie listonosz, otwórz Nats – ziewnęła Jess. – Nie ma szans, żeby tak późno przyszedł. Z lękiem, ale poszła otworzyć. Za drzwiami stała ponuraszcza aż do zmartwienia członków persona. Obwisłe policzki, przesmutne wargi wygięte ku dołowi jak ułożona na brodzie sflaczała dętka. Czarny płaszcz, przykryty białym puchem śniegu, czarna laska, czarny cylinder. Szorstkie, zaniedbane z deka bokobrody. – Panienka Natalia? – spytał smutno. – We własnej osobie. – Moje kondolencje, stracić siostrę i kuzyna. To potężny cios. Natalia poczuła ciarki po tym miękkim głosie, wreszcie trochę ciepła ludzkiego. – Panienki siostra długo walczyła o życie w szpitalu. W spazmach i kaszlach zdołała napisać do panienki list pożegnalny. – Do mnie? – Natalia była w szoku. – Napisała do mnie? – Tak, jestem jej prawnikiem. Prosiła, bym panience to wręczył, jeśli nie uda jej się ujść z życiem. Zatem, niestety, przybywam. Przyjęła białą kopertę, pan wyraził ponownie wyrazy współczucia i pomknął z powrotem przez śnieżycę do dorożki. Zniknął wraz z tupotem końskich kopyt. Jessika złapała Natalię, gdy tam przechodziła obok salonu. – Natalia, choć pooglądamy seksi fitnessowców na necie! – Poczekaj chwilkę, tylko skoczę na chwilę do pokoju. Weszła na górę, siadła na krześle przy biurku i rozerwała kopertę. List tworzyło chwiejne pismo umierającego człowieka, biel kartki zaplamiona licznymi plamami po szlochach i licznie wylanych łzach podczas sporządzania tekstu. Droga Natalio, Nim umrę, chciałam Ci tylko napisać, że jesteś mą najdroższą siostrą Plama. Wiem, że bywało różnie, lecz Plama pamiętaj, że w mym sercu byłaś dla mnie żywym Plama diamentem, wiecznym hardym obeliskiem przyziemności Plama oraz innych pięknych cech. Nie mam więcej Plama sił pisać Ci, jak wielce Cię kochałam, lecz pamiętaj, że mojej miłości nic nie mogło przerosnąć ni znieść Plama. Poczuwam się również w obowiązku do wytłumaczenia swego zachowania czasy Plama ostatnimi, gdy jeszcze tryskałam, ku Twej uciesze, zdrowiem oraz energią. Plama, Plama. Mianowice owe trzaskanie czekoladą. Domyślam się, że to mogło Cię Plama męczyć, irytować lub może nawet Plama wpędzać w nerwicę, lecz wiedz, że czyniłam to z owej miłości, o której tyle otwarcie piszę Plama. Może Ci się to wydać Plama Plama Plama dziwne, lecz w ten sposób szukałam u Ciebie miłości. Całym sercem pragnęłam, aby trzaski czekolady uświadomiły Ci Plama jak to wspaniale byłoby pić z nami czekoladę po treningach i tym samym Plama jeździłabyś z nami na łyżwach. Tworzylibyśmy razem zwartą ekipę, nawet nie wiesz, jaka bez Ciebie pustka tam panowała na tafli, ile ja razy Plama Plama zapłakałam przy bandzie. Twój pierwiastek, siostro moja Natalio, jest bardzo, bardzo cenny. A jeśli chodzi o Twego walenia w piersi, to we snach widziałam, że on i Ty daleko Tu list się urywał, biedaczka nie dała rady ukończyć potoku myśli. Natalia włożyła całą pięść do ust, stoczyła się na podłogę i jęła rzęzić tłumionym szlochem. Spazmy miotały nią po panelach, obróciła się na drugi bok i przyjęła pozycję płodową. Jakie to było oczywiste, że siostra trzaskaniem chciała ją zachęcić do łyżew, a czyniła to z czystej miłości, jakie teraz to było wszystko logiczne. Natalia czuła się tak głupio, tak głupia. Wypłakała się tego wieczora za wszystkie czasy, srogo przy tym halucynując – w nozdrza uderzał mocny zapach kakao, zaś trzaskanie przedostawało się przez uszy, wprowadzając mózg w narkotyczny rezonans.
  4. Zygmunt po świętach wrócił na działkę, zaś Natalia wznowiła kontakt z masażystą. Przybywał nierzadko, rozkładał stół w salonie, gdy akurat w domu ziało pustką i wraz z dziewką dopinali esencjom relaksu. Był to masażysta skory do figli oraz eksperymentów, więc pewnego razu zaskoczył klientkę po raz pierwszy i ostatni nową usługą: granitową lawiną, czyli rozsypywaniem z miski fragmentów skalnych po skórze. Natalii nie spodobały się doznania, swego relaksatora ofukała. Jednak czego tak naprawdę oczekiwała, to aż opad śnieżny ustąpi i będzie można pomknąć rolkami terenowymi przez las, oprzeć się o pień drzewa na wzgórzu i posiedzieć pod niebem pełnym gwiazd. Pomimo przeróżnych metod na odprężenie Natalia w swym domku wolnostojącym czuła się coraz mniej bezpieczna i zrelaksowana. A nie czuła się bezpieczna, gdyż dzieliła dom z diabłem, nie, Szatanem, nie, emanacją cienistego zła. Mianowicie z Kamilą, która coraz częściej i coraz mocniej trzaskała czekoladą. Natalia, co by nie mówić, krok po kroku, powolutku, popadała w głęboką nerwicę. Zbladła, luźny stolec, palpitacje serca, omdlenia, drgawki, przeróżnie napięcie z niej wychodziło, różnymi kanałami. Kamila nawet skryła się w prysznicu, żeby trzasnąć czekoladą, gdy Natalia oddawała stolec. I zrobiła to nawet dwukrotnie – na dwa różne sposoby. Raz wysunęła się cichcem z kabiny i tuż przy uchu defekującej strzeliła kostką czekoladowego bloku. Za drugim siedziała szczelnie zamknięta w środku i chrupała niemiłosiernie głośno czekoladą. Natalia siedziała na sedesie i z rosnącym przerażeniem obserwowała, jak zamglona szybą sylwetka Kamili tkwi w kucach i rozkoszuje się kolejnymi kęsami trzaskliwej czekolady. Przypominała zmożonego żądzą jaskiniowca. Prześwit w śniegu, nareszcie. Natalia zaliczyła szybką trasę rolkową po lesie, adrenalina rozsadzała żyły podczas wymijania kamieni, gałęzi czy przeskakiwania nad wnękami w ścieżce. Dziś chciała na ostro, wyżyć się, wzgórze tylko objechała, darowała sobie gwiaździstą posiadówę, to dobre dla poetów-nudziarzy, nie dla hardaszczej babki sportsowmen. Po powrocie lica rześkie, serce żywe, ciało radosne, stopy wręcz szczęśliwe. Odstawiła rolki przy ściance garażu, zwinęła pompkę gdzieś między rupieciami, bo zapomniała tego zrobić przed wyjazdem i powędrowała schodkami w górę do korytarzyka. Stamtąd skierowała się do salonu, jednak zatrzymała się, bowiem w oddali ojciec Tomasz siedział okrakiem na stołku w kuchni, pochylał głowę, przez refleksy na szkłach okularów nie dało się dostrzec oczu. Pochylał się nad grubym palem opartym o udo, ostrzył jego końcówkę miarowymi pociągnięciami noża. Hsz. Hsz. Hsz. Wióry leciały, Natalia strzygła uszami – dźwięki były równie straszne co fascynujące. Ktoś od jakiegoś czasu za nią stał. Kamila, leciutko uśmiechnięta. – Na kogo to? – Nati wskazała pal i przełknęła ślinę. – Na ciebie, siostrzyczko. Tata zobaczył, że biednemu drzewku coś się stało. Jakże miałabym kłamać? No przecież nie chciałam prawdopocić się. Powiedziałam, że uszkodziłaś je piłką. Harda morda Natalii zbladaczkowała momentalnie. Zerknęła na pal w rękach ojca, na którym będzie musiała w ramach kary zostać nabita. Hsz, hsz – stawał się coraz ostrzejszy. – Przygotowałam na ciebie odpowiedni harpun. – Kamilka przemiło się uśmiechnęła. Nóż na moment zamarł, ojciec w dali kuchennej uniósł głowę i również do Natalii nieco się uśmiechnął. Zawody uniseks dla amatorów w jeździe figurowej zbliżały się wielkimi krokami, Jessika lekko się denerwowała, wolała raczej dystans czasowy między teraźniejszością a zawodami ujeżdżać na małej łasiczce czasowej o krótkich nóżkach miast na ogromnym olbrzymie czasowym – po każdym jego długim, potężnym kroku niemożebnie intensywne wibracje szturmowały fortecę spokoju dziewki. – A więc to jest presja zawodów w Januszowie Świętokrzyskim – Jessika rzekła w salonie, gdy jak zawsze wieczorem po treningu popijali czekolady z termosów. – Kurwa. – Siorbnęła sobie jeszcze raz, pełna refleksji. – Nie wiedziałam, że to aż taka presja, jak trener nam o niej mówił, to ja myślałam, wiecie, że będę taka non-stres harda babka chill. A tu masz, wyszło szydło z wora… jestem mięczak galareta osika na wietrze, na to wychodzi. – Na to wychodzi – potwierdziła dla żartu Kamila, wargami ściągając zwiewną piankę z wnętrza walca termosu. Natalia siedziała wraz z nimi, na telefonie coś przeglądała. Musiała przyznać, że ziąb, który przynieśli na ciałach z dworu był klimatyczny oraz rześki. Nie zapalili świateł, tylko parę świeczek, dominował mrok. Chybotliwy płomień poruszał cieniami jak marionetkami, cień grzywki na czole Jessiki drżał niczym osika na wietrze. Aż tak czuła się zestresowaną osiką, że nawet cień grzywki przejął ową cechę. – A ty, Nati – ozwał się Sieciech – winnaś ujeżdżać łyżwy razem z nami. Patrz, jak teraz nam się miło pije czekoladę. A nie tylko ciągle te twoje rolki terenowe. – Nie obrażaj ich, kuzynie, dobrze ci radzę. – Przecież nie obrażam. Uuu, mamy tu rolkowego nadwrażliwca. Niech pomyślę, co może być powodem? Może ten śnieżek, przez który nie da się pojeździć. – Możliwe, kuzynie. – Widzisz, Nats – wtrąciła Jess. – A na łyżwach byś pojeździła sobie. Naprawdę nie mogę pojąc, dlaczego tak bardzo marnujesz potencjał swych mentalnych łyżew. Czy robisz to wbrew swej naturze, to jakiś rodzaj buntu? Myślałaś może o terapii? Ona pokazałaby ci takie kanały egzystencjalne, że mała bania. A może lubisz uprawiać auto-sabotaż? – Na pewno lubię mieć spokój. – Wiesz, moja droga – Sieciech zarzucił ramię na oparcie – na pewno gdybyś przestała walczyć ze swoim przeznaczeniem i dała się wyzwolić mentalnym łyżwom na lodzie, no cóż, myślę, że czakry tak by się w trymiga zrównoważyły, że osiągnęłabyś spokój podobny do lub nawet równy nirwanie. – Oj tam biadolenie. Kuzynie, wlej nam lepiej coś mocnego do kieliszków i włącz kominek. Będzie się milej siedziało w tej ciemnicy. – Nie mogę, Natalio. Dziś akurat mam dzień cichego ducha. To znaczy odcięcie między innymi od napojów wyskokowych. Dziewka fuknęła nosem. – Jebani indywidualiści, co, Nats? – rzucił jeszcze młodzian. – To nie kwestia indywidualizmu. To po prostu z tobą jest problem. – Uwierz mi, heh. – Przytknął rękę do piersi. – Jestem do bólu szablonowym indywidualistą, każdy z nas w dniu cichego ducha zareagowałby zupełnie tak jak ja przed chwilą. Kamila wzięły duży łyk czekolady. – Siostrzyczko droga, pozwolę sobie wrócić do tematu i oświadczyć, iż jakże nam przykro, że nie partycypujesz z nami w treningach. Nie przeszło ci przez myśl, aby zrewidować swoje cele i plany życia doczesnego? – Nie zaczynaj… z jebaną… kindersztubą. Zaraz po tym rozległ się dzwonek do drzwi. Natalia odłożyła telefon na stół. – No dobra – rzekła – dzieci popiły sobie czekoladki, a teraz spieprzando! – Że jak? – nierozumna Jessika skrzeknęła. – To Teodor, masażysta. Rozstawiamy się zawsze w salonie, więc, czy mogłabym, kurwa, ładnie prosić o troszkę prywatności? Będę niemal w negliżu. – No dobra tam, jak chcesz – mruknęli i ospale wdrapali się na górę do pokoju Kamili. Przywitała Teodora, jak zawsze obdarzyła schludność koszulki polo przymilnym wejrzeniem. Pochwaliła nowe perfumy, zaś on zauważył, że włosy dziewki stają się coraz mniej matowe i już po paru tych uprzejmostkach Natalia leżała na brzuchu na stole, gotowa na ostrzał wszechpotężnych dłoni sensorycznego bóstwa. – Mmm, ależ masz spięcie naokoło łopatek. Spokojnie, odprężę twoje spięte gule mięśniowe. – Och, Teodorze, masz ze sobą dziś omlety ryżowe? Fizjoterapeuta pochylił się do torby i wyciągnął kruchy placek, podsunął klientce do ust. Odgryzła kawałek i jęła nim chrupać, Teodor wolną ręką masował Nataliowe plecki wirowym ruchem, nie przestając karmić ją omletem. Kolejny omlet skruszył na jej lędźwiach, rozprowadzał paliczkami po skórze drażniące drobinki. – Już, już… Teodorze, ukarz mnie. Ukarz. Masażysta przywiązał ją do stołu. – Oj, zapomniałem pejcza z samochodu. Zaraz wracam. Natalia westchnęła, błogość w mroku świec sięgała zenitu. Wtedy tuż obok niej zamajaczył osobliwy owal, wsuwał się niemrawo w obszar widzenia Natalii – głowa Kamili. Wysunięta żuchwa wpływała weń, niby płetwa rekina, dolne zęby ogra znajdowały się przed przednimi. Natalia majtnęła ciałem, by uciec, lecz więzy Teodora krępowały ruchy. Gdzieś na dole z ciemności wlatywała niewielka bryła, niesioną ręką tabliczka czekolady, do połowy ogołocona z opakowania. Zastygnięte kakao frunęło do góry. Wreszcie górna kostka tabliczki zatopiła się w brodzie Kamili. Przejechała po skórze jak palec kochanka i zatrzymała na dolnej wardze, apetycznie ściągając ją ku dołowi. Kamila włożyła sobie do ust kakaowy blok i zrywem ramienia odłupała fragment przy uchu Natalii. Dziewka aż podskoczyła, tyle ile mogła. – Jezu, Kamila! Musisz tak trzaskać tą czekoladą? Czekoladowa siostra stanęła bardziej na widoku, rozebrała się do stanika i jęła masować nagą skórę kakaowym blokiem. – Masaż, Natalio, masaż… – Nie wychodzi ci bycie śmieszną. – Tu nie chodzi o śmieszność. Chodzi o to, że nie uciekniesz od czekolady. Nigdzie. Zjawił się nagle Teodor. – Witaj, Kamilo, też na masaż? – Trzasnął pejczem o swój dżins. – Och, nie, nie. Już się ubieram. Chciałam tylko zabawić siostrzyczkę, by się nie nudziła. – Rany, Natalio, ależ masz ty dobrą siostrę. Szanuj taki dar. Tomek wciąż dopieszczał pal dla Natalii. Zeskrobywanie płatków z drewna przynosiło satysfakcję i ukojenie, tak samo jak obserwowanie piętrzącej się ich górki pomiędzy rozkraczonymi na krześle nogami. Chłód spokojnego serca podsycał pełne prawości zamierzenie, Tomek strzygł uszami ku mroźnym zawiejom za oknem, słyszał w nich okrzyki wirujących w powietrzu śniegowych zjaw, dopraszały o sprawiedliwość. Strug, strug, strug... skrobotanie tak przyjemne, jak ocieranie się kości o kość w starym stawie – aby się rozruszał, ożył na nowo, to właśnie Tomek tworzył, nowy świat z piętrzących się pokładów pięknej energii. Świat bez zniszczonych drzewek, naturalnie prawy. Już po paru dniach gotowy pal został wbity w działkową glebę. Zygmunt tego popołudnia spochmurniał. – Szwagrze, co ty… To na mnie ten pal? – Wstał spod chatki działkowej, zabrzęczały skuwające go łańcuchy. – Nie, Ziga, nie na ciebie, tobie mówiłem, że darowaliśmy nabicie. Nie tylko ty w tym domu dopuszczasz się przewin. – Zatem kto nabroił? – Natalia. – Ach, Natalcia, fajnie, będę miał towarzystwo, przyznam, że trochę tu mi się przykrzyło samemu. – Poprawił obrożę, która kaleczyła szyję. – A na długo ją wbijacie? Co przeskrobała? – Pozsuwa się na palu dokładnie tyle, ile będzie trzeba. – O ja. No dobra, to ona będzie się zagłębiać w ostrze, a ja z nią pozgłębiam w tym czasie jakieś filozoficzne tematy albo też astronomiczne. Piękne niebo, piękne, nigdy nie miałem okazji wcześniej obcować tyle z naturą. Czuję jak nigdy, że jestem jej częścią, to bardzo wyzwalające, szwagrze. Dołącz do nas kiedyś, tak na parę godzinek. – Ziga, wydaje mi się, czy ty prosisz o zaostrzenie kary. – Och, nie. Wybacz, Tomek. Co ja poradzę, że jestem urodzony optymista. Cha, cha! Nazajutrz, w sobotę, Sieciech z Jessiką wpadli po trzech godzinach porannego treningu z Kamilą. Postanowili wypić czekolady na działce, odwiedzić ojca. Natalia również stawiła się tamże, częściowo, aby oswoić się z palem. Czekała już tylko na termin wymierzenia kary. Dziatwa wręczyła ojcu praliny prezentowe, oczywiście było to niezgodne z zasadami zakucia działkowego, ale Natalia wymusiła na Kamili, by ta „trzymała mordę na kłódkę”. Zygmunt przyjął opakowanie z wdzięcznością, łapczywie rozszarpał folię i już miał nakarmić się cudną słodyczą, gdy na glebie wylądował wróbel-głodomór. Miast władować pierwszą pralinkę do ust, Ziga całą pokruszył i złożył ptaku jako hołd naturze. Sieciecha oczy zaszkliły się, przygryzł wargę, pociągnął nosem – gdy tylko ujrzał ten dobroczynny akt. – Ileż tata tu się nacierpi – zaskomlał płaczliwie. – Synu, życie nie ma w zwyczaju pieścić człowieka, trzeba hardo stawiać mu czoła. Nati, ty coś o tym wiesz, prawda? Natalia drgnęła zaskoczona. – Ja? – Ty nie jesteś harda, siostrzenico, ty jesteś hardaszcza! Śpi w tobie coś na wzór podmorskiego potwora, to widać! Widziałem, jak raz mknęłaś na rolkach do lasu, to było coś! Dziewka wypięła mimowolnie pierś, jakże się cieszyła, że wuj dostrzegł w niej walenia. – Choć to dziwne, że korzystasz z pojazdu typu rolki, gdy masz na stopach łyżwy mentalne. Kamila podeszła do pala zaostrzonego dla siostry i gładziła go przyjemną ręką. – I jak tam harpun, waleniu? Sprostuje oczekiwaniom? – spytała. – Czujesz się już upolowana? – Wiesz co, siostro – fuknęła w odpowiedzi – weź ty na tych zawodach połam se nogi. – Nie ma opcji – Sieciech rzekł, wyszedł już względnie z trybu mięczaka – Kamila ma stalowe odnóża, ma najbardziej prężne mięśnie z naszej trójki. Trener w ogóle ją faworyzuje, a mnie i Jess nie raz jak szmaty traktuje. – Oj, przesadzasz, bracieniec. Zresztą już za tydzień okaże się, kto tu jest mocarzem i kto najwięcej progresów poczynił. Nie chcę zapeszać, czy coś, ale z naszej paczki ja uzyskam najwyższy wynik i pewne jest dla mnie również, że stanę na podium. – Wow, Jess – Nati sapnęła. – Skromność po całości. Kamila wzięła trochę pokrzywy spod chatki działkowej i jęła kroczyć z zamiarem poparzenia ryja kuzynki. – Młodzieży, młodzieży! – uspokoił Zygmunt rwetes rywalizacyjny. – Pamiętajcie, to ma być zabawa i przekraczanie własnych słabości, nic więcej. Kamila wyrzuciła chwast. – Cóż, mam nadzieję, że przed zawodami posadzą cię rodzice na palu. Twoje krzyki i jęki to będzie wspaniale naturalny doping. – Ażebyś przymarzła do tafli i zdechła tam, siostro ukochana. – Nie, nie, nie – Ziga się wtrącił. – Nie życzmy nikomu śmierci, to nieładnie. Natalio, wiemy, jesteś harda, hardaszcza, ale też bez takich przesad. Dokończyli razem pralinki, pogawędzili jeszcze, między innymi o stałym braku czuciu w stopach Zygmunta, ale znów sypnął śnieg i pożegnali się z nim, bo też już powoli ciemniało. Sieciech jeszcze rzucił, że to olbrzym Ymir płacze, stąd opad śniegowy, więc aby go pocieszyć, mogą w domu poczytać przy elektrycznym kominku nordyckie bajki. Wszystkim spodobał się pomysł, nawet wyjątkowo Natalii. Na zmianę czytali sobie nawzajem w salonie do późnych godzin nocnych, aż posnęli w pół słowa, tam gdzie akurat siedzieli.
  5. W ten czas na dole świąteczna krzątanina odbywała się bez liku, talerze dźwięczały, kolejne potrawy witały na stole i apetycznie parowały cząsteczkami zapachowymi, za oknem pociemniało na dobre. Kamila, wieczny głodomór, nie mogła powstrzymać ślinotoku, ciągnęła za sobą po podłodze bardzo długie sznury śliny, gdziekolwiek tylko się udawała. Zygmunt zaproponował, że zadzwoni do kolegi dentysty Andrzeja i ten przywiezie ssawkę dentystyczną do odsysania śliny, ale stanęło na tym, że Aneta wręczyła córce miseczkę od moździerza, aby tam wydzielina z ust bezpiecznie skapywała. Moździerz był pod tym dachem bezużyteczny, więc nie szkoda go było nijak brudzić. Natalia poniekąd się zregenerowała i zeszła na dół, gdy prawie wszystko było gotowe. Na arenę konsumpcyjną właśnie wkroczył kompot, przyniesiony przez podchmielonego już dość mocno wuja, choć subiektywnie był bardzo trzeźwy. Dziewka zastała kuzynów Sieciecha i Jessikę oraz siostrę Kamilę przylepionych do szyby w salonie. Kamili oczywiście zwisała liana ze śliny do miseczki. Natalia dojrzale wsparła ramiona na oparciu fotela, skrzyżowała nogi jak femme fatal. – No i co wy tam bobaski – rzuciła przez salon do krewniaków – pierwszej gwiazdki wypatrujecie? – Ćśś, Nats – zganiła Jessika. – Zaburzasz świąteczne pole. – Patrzcie, jest – Kamila wypatrzyła jako pierwsza. Pałka władzy wybitnie dobrze leżała tego roku w dłoniach Królowej Mrozu, bowiem dokładnie w Wigilię, dokładnie gdy na niebie pojawiła się pierwsza gwiazda z nieba posypał się również pierwszy śnieg. – Och, śnieg pada. Czysta radość – westchnęła Jess. – Jak dawno nie było śniegu na święta… – To kwestia pałki władzy – sprecyzował Sieciech obcykany w obrządkach różnych kultur. Pokiwał głową z uznaniem. – Szacunek dla zimy, no i dla pałki. Zapowiada się im dobra współpraca w tym roku. – Tak, Siecieszku – rzuciła Natalia. – Po świętach zapiszemy cię do psychiatry, już nie musisz nas o to na okrętkę prosić. – Oj, Nati – odparł tylko – jak ty nie kminisz obrządkowości, to nie mam pytań. Wreszcie uczta się zaczęła, wymogła to Kamila i to w dwojakiej manierze: po pierwsze błagalnymi strąkami śliny, a po drugie nagabywaniem, że tradycji musi stać się zadość, gdyż pierwsza gwiazda migoce, więc rychło w czas, aby do wieczerzy zasiadać. Potrawy jakoś szybko minęły, desery weszły na salony. Sieciech nie cierpiał kompotu i gdy tylko dzban znajdował się bliżej niego, dusił się na pokaz, aby przypomnieć krewnym, co by nie wlewali mu mętnej cieczy do szklanki, bo nie wiadomo, jakim atakiem może się to skończyć: szału czy paniki. Szklankę z bałwankiem wolał gorliwie zapełniać colą. Natalia miała nieszczęście siedzieć naprzeciwko Kamili – Kamila co chwila brała dwie, trzy kostki czekolady i patrząc w oczy siostry, trzaskała czekoladą, szeroko otwierając memłające usta. Dobrze wiedziała, że to wpienia Natalię, kakaowa miazga w paszczy siostry to nieapetyczny widok. Natalia odłożyła w pewnym momencie widelec i przestała jeść Stefankę. Napisała Kamili krótkiego SMS-a: Zamykaj mordę, jeśli nie chcesz mieć wykrojonego kolana. Kamila odczytała i kulturalnie zaśmiała się do siostry przez stół, zaraz po tym wzięła osiem kostek i wszystkie zgruchotała, mlaszcząc, pracując szczęką w zakresach maksymalnych i miło kierując oczy ku siostrzyczce. Natalia miała dość, wzięła wielki nóż do krojenia ciasta i wpełzła pod stół. – Mamo, tato! – Kamila krzyknęła. – Natalia weszła pod stół! – Jezu, dziecko, czego ty tam szukasz – skarcił Tomek. Natalia musiała zawrócić, tuż przed wbiciem ostrza w rzepkę siostry. Dyszała, zmęczona przeprawą pod sklepieniem stołu, rozpalona gniewem. Piorunowała spojrzeniem Kamilę i nie wypuszczała z dłoni noża trzymanego na sztorc. Tak minął deserek, odbyły się rytualne szeleszczenia worami z prezentami. Po nacieszeniu zmysłu Thorina bogactwami materialnymi czwórka najmłodszych biesiadników udała się na spacer, co by chłonąć rzadkie ostatnimi czasy zjawisko pogodowe – opad śniegowy. Śnieg na drodze pierdział pod stopami, gdy kierowali się naturalną ścieżką rowerową w stronę ławek leśnych pod daszkiem. Natalia zmarkotniała – jeśli opad się utrzyma, nici z jej rolkowych wypraw, nici z relaksu, rolkowe opony nie będą już nabrzmiałe, stracą na sprężystości, sflaczeją jak uszy goblina. Natychmiast jednak zadarła hardaszczo podbródek, patrzyła w niebo i mimo, że śnieżynki dokonywały abordażu oczu, ni w jedno mrugnięcie nimi nie poszła. Nie dam się pokonać. Śnieg mnie nie powstrzyma. Będę jeździć choćby po ślizgawicy. Walenia skrytego w mej piersi nie ujarzmi ni czekolada siostry, ni śnieg nieba, ni żaden nawet żywioł najgroźniejszy. Tak mi dopomóżcie wielorybie śpiewy podmorskie. Po drodze toczył się ożywiony dyskurs o życiu rozpłodowym borsuczyc i nie ustawał aż do ławeczek pod daszkiem. Gdy zasiedli na chłodnym drewnie, chuchając w dłonie dla optymalizacji przepływu cieplnego w organizmie, Jessika ponownie wyraziła żal nad ojcem – iż musiał trwać zakuty w łańcuchach działkowych. – To go wykończy psychicznie… – Mówiłam – próbowała uciąć Kamila – sam sobie zasłużył. Nabroił i teraz odpokutowuje. – No tak, ale biedny on. W sumie to nie do końca prawda, co powiedziałam, że on taki miejski wilk. On jakby nigdzie nie ma miejsca, jego jedynym domem są dalekie krainy i nieustanny ruch. Ławeczki z dwóch stron ochraniały drewniane ścianki, dając trochę schronienia. – Zamieć, jakby wkurwiony olbrzym chuchał – ozwał się Sieciech, opatulając kurtką. Wnet na żerdzi łączącej słupy podtrzymujące daszek usiadł cichutko wróbel, zerkał na ludzi głodnymi oczyma, wyczekując chlebowych zrzutek. – Ptaki to majestat – rzekła Jess. – Prawda – potwierdził Sieciech. – Natalio, a wiesz, co jeszcze jest majestatyczne? – Nie wiem… oliwka smażona na patelni? – Nie, Natalio, chodzi mi o jazdę figurową na łyżwach. Zawiało, przez chwilę śnieg padał ukośnie, daszek leciutko skrzypnął pod naporem wietrznej siły. – Siostro, czemu z nami nie jeździsz? – spytała Kamila. – Brakuje nam twego pierwiastka osobniczego. Aby wyzwalać progres, wzniecać artyzm, aby nasze siły witalne trwały i aby pożywiał on nasze mięśnie z żelaza. Musimy trwać na lodzie razem, jako drużyna. – I ten ptak, Natalio – dodała Jessika. – Nie chcesz być lekka, wolna i piękna jak on? Właśnie to da ci jazda figurowa. Właśnie to. – Jeźdźij z nami, jeździj – poprosiła siostra. Wróbel obrócił główkę, przeskoczył parę razy po żerdzi. Zawiało, kurtka Sieciecha łopotała, skrytego w mroku młodziana owiewały tumany wślizgującego się pod dach śniegu, nos pochylonej głowy sterczał ponuro spod kaptura. – Bo nigdy nie będziesz jak ten ptak – dokończył. Wróbel zerwał się do lotu, zniknął w drzewach. Natalia miała wrażenie, jakby wgapiali się w nią zakapturzeni sekciarze. – Jestem kimś więcej niż ptakiem – wyrzekła, tłumiąc dziwny szloch. Natalia w głębi piersi była niewzruszonym waleniem, gdzie tam jej do lekkości, ona zakrzywiała przestrzeń samą swoją masą. Pompa tłocząca krew przetransformowała kształtem w małego wieloryba, który tryskał z otworu czaszkowego posoką, by dalej zasilać krwioobieg. Kamila stanęła przed nią. – Zatem kim, kim jesteś, siostro? Dziewka wycelowała hardaszczyj podbródek w bok, spojrzała przez zawieję śnieżną na odległe wzgórza zasnute puszystym kożuszkiem mlecznej mgły. – Jestem Natalią. Osobowość dziewki nigdy wcześniej nie była tak spójna. – Jestem waleniem. Święta mijały pod znakiem miłości, ciepła i serdeczności, a wszystko to nie działoby się gdyby nie, a i podsycane było przez, notoryczny alkoholizm. Sieciech drugiego dnia świąt rzygał już kolędami i jak najwięcej się alienował, nie pozwalał Kamili, by plotła mu mikro-kiteczki, na których zawiesiłaby bombki. Próbował zamówić fryzjera do domu, by prawilnie skrócić włosy i odciąć tym samym kuzynce możność maltretowania go kiteczkami – byłoby to zagranie na miarę Obrony Sycylijskiej czy też Odrzuconego Gambitu Hetmańskiego, patrząc przez pryzmat szachów – jednak plan spełzł na niczym, gdyż żaden obcinak fryzur nie kwapił się do pracy w czasie świątecznych uniesień. Jessika zaś i Natalia objadały się opłatkiem na umór i wypłakiwały się jak bobry nad zrujnowaną przez przypływ tamą – tak były szczęśliwe. To znaczy Natalia miała ducha świąt w dupie, ale udawała dla kuzynki, chciała zyskać sobie sojusznika w walce z Kamilą i trzaskającą czekoladą, które nawiedzały ją i przez okres świąteczny. Nie wiedziała jeszcze, jak konkretnie kuzynka ma jej pomóc, ale siała powoli ziarno, by zebrać plon, jak to często bywa, w najmniej spodziewanym momencie. Zbratali się we czwórkę, oraz zakopali wszelkie topory czy kiteczki wojenne, około godziny piętnastej, gdy już zmrok powoli zapadał, by trochę ponakurwiać sobie w siatkówkę. Natalii się nie chciało, ale jakoś jej wyperswadowali, że i się uspołeczni, i rozrusza kości, a i spali część świątecznych kalorii. Poszli do garażu napompować pompką piłkę. – Ja napompuję! – zadeklarowała się Natalia, gdy Kamila przymierzyła się do wbicia igły w kulę. – Oho, dlaczego to? Jakiś podstęp? Wpompujesz tam wodę, by sabotować siostrzano-kuzynowski turniej? – Nie, skądże. Gdzież bym śmiała. Po prostu lubię pompować. – Spoglądali na nią nieufnie. – Proszę. – No dobra, bierz pompkę, my pójdziemy się rozgrzać w ogródku już. Natalia wtłaczała powietrze powoli, zahipnotyzowana sykami, uśpiona wilgocią garażu. Zakorzeniła się w jamie jak wielkie obrośnięte bluszczem kamienne monstrum i chłonęła przyjemne dźwięki pompujące, przymykając rozanielone skalne powieki. Lekko się przy tym poruszała, wraz z każdym długim oddechem odpadały z niej drobinki gleby i staczały się małe kamyczki. Dokładnie tak samo pompowała kółka swych rolek terenowych. Marzyła już o chwili, kiedy śnieg ustąpi i wreszcie ulokuje stopy w pojazdach, by odciąć się od niesnasek żywota i zaleczyć czekoladową nerwicę. W taki sposób pompują właśnie tylko skalne walenie. Grali Sieciech z Natalią przeciw Jessice i Kamili, stałe składy. W ogródku nie stała siatka, ale korzystali z wyimaginowanej. Boisko zaś mentalnie utworzyli możliwe daleko od niskich drzewek Tomka. Sapali, oziębłe przedramiona nakurwiały bólem, gdy przyjmowali piłkę, paliczki przy odbiciach prawie się wyłamywały, ale dla sportowców nie ma czegoś takiego jak niedogodne warunki. Jessika na długie spodnie założyła sportowe szorty, aby wspierać morale swoje i swej współzawodniczki. Sieciech zagryzał szczęki, moc szortów była powalająca, nie dość, że polepszała im technikę i wytrzymałość, to, musiał przyznać, gnoiła jego i Natalię. Umiejętnie jednak to kompensował – dodawał mocy kuzynce wypiętymi w nią pośladkami, zawsze gdy serwowała. Zaliczyła dzięki temu parę asów i nieźle to właśnie wyrównywało potęgę szortów. Zarządzili przerwę na nawodnienie. – Kamila, nieźle, widzę poprawę w elastyczności nadgarstka przy ścinach – docenił kuzyn. – Och, może to ten obóz łyżwiarski ostatni. Jak ty i Jess spaliście, ja chodziłam na siatkówkę. Po pijaku odkrywa się zupełnie na nowo możliwości swego ciała. – Ja nie spałem. Chodziłem pić na bilardzie. Więcej piłem, niż grałem. – Ja też nie spałam – wtrąciła Jess. – Piłam z paroma łyżwiarzami nad rzeką. – Widzisz, widzisz, ile tracisz, siostro, nie ćwicząc z nami łyżew? Natalia przepchnęła się do butelki z wodą. – Dajcie mi się napić, padam na pysk. Wracamy już na chatę? – Natalio… – Kamila beształa. – Nie jesteśmy nawet w połowie meczu. – Dupa, cycki, dupa, cycki. Dajcie mi odsapnąć chwilę chociaż. Grzmotnęła tyłkiem o murek zjazdu do garażu i odpaliła sobie jakiś filmik na telefonie. – Tylko nie za długo! – Jessika upomniała palcem i przestąpiła z nogi na nogę, falując zaczepnie szortami. – Ja już się palę, by sprzedać wam łupnia. – Ty tak nie szeleść tymi szortami na pokaz, siostro. – Sieciech pochylił głowę, której czubek parował dymem zła. – Na śniegu łatwo o wywrotkę, więc lepiej stać stabilnie. Bo się szorty poprują i będzie płacz. – Oj tam, już dobrze – załagodziła rosnące napięcie Kamila. – Natalia, nasiedziałaś się, gramy dalej! Wznowili grę, przewaga Jessiki i Kamili urosła. To spowodowało, że Sieciech musiał uciec się do ostateczności. – Time! Time! – zawołał i ułożył T z rąk. – Potrzebujemy narady. – Że potrzebujecie, to oczywiste – zakpiła Kamila. – Nic wam nie da, ale proszę bardzo, skoro chcecie przeciągać swoją sromotę. Natalia i Sieciech kucnęli z boku. – Słuchaj, to może wydać ci się głupie, ale… no sama przyznasz, że moje wypięte pośladki dają ci kopa! – No… w sumie chyba tak. – Dobrze, bardzo dobrze. – Sieciech kiwał głową. – Więc teraz zastosujemy silniejszą technikę, nauczyłem się tego od Rosjan na obozie łyżwiarskim, a oni, mówię ci, życie biorą garściami. Natalia trochę się spięła. – Tuż przed twoim serwisem teraz wypnę się i dodatkowo puszczę bąka, dzięki temu… – Nie, Sieciech, nie! Nie było gatki. – Ale to zadziała, uwierz! Z Rosjanami działało! Natalia sapnęła. – A rób, co chcesz, kuzynie mój drogi, ja chcę już do ciepełka, wypić herbatkę i poczytać kryminał. Skończmy to i tyle. Wrócili na pozycje. Natalia podrzuciła piłkę i nim ją uderzyła cichy gaz Sieciecha wytrącił ją ze skupienia, spodziewała się czegoś bardziej dosadnego ze strony kuzynowskich wnętrzności. Ale i tak – łupnęła w piłę jak nigdy! Niesamowita moc rosyjskiej techniki pognała przez kości i wsiąknęła aż w sam szpik. Z tym że zagrała potężnie niecelnie. Piła trafiła w drzewko, które Tomek sadził z miłością, gdy kiedyś dawno stawiali ten dom. Gałązki zawyły z bólu, piłka przefiltrowała się przez nie i głucho opadła w zaspę śnieżną. – A co to się stało? – zaniepokojony rwetesem Tomek wyjrzał przez salonowy balkon. – Nic takiego! – rzuciła Natalia. Dziewkę opanowała bladość niemożebna, drżała jak osika, a palce memłały nerwowo przestrzeń powietrza, była sprawdopocona, czyli pociła się tudzież organizm jej różnorako inaczej odreagowywał stres, gdy próbowała zataić niewygodną prawdę. – Jak to nic, no chyba delirek nie mam i coś słyszałem. – Oj, bo wiatr się wzmógł! Niemożebny wiatr… oj, ale dziś wieje! – Prawdopociła się dalej. – Tak, tak. To wiatr – w miarę naturalnie potwierdziła Jess. Tomek coś tam mruknął i schował się w salonie, a Natalia otarła sprawdopocone czoło. – Wracajmy, dupa, cyce! Obwieszczam pożal się Boże turniej za zakończony! Natalia przerwała dziką zabawę na mrozie, brutalnie wyżywając się kopniakiem na piłce.
  6. Potem zaczęły się romanse z masażystą rzecz jasna. Zaczęło się od wspólnej konsumpcji omletów ryżowych na stole do masażu, a skończyło na misz-maszach cielesnych tamże również, nawet bywało, że zaaferowani do nieprzytomności wgniatali w tapicerkę okruszki ryżowych przysmaków. Szeleścili opakowaniami, pływali w nich, kruszyli niepożarte jeszcze omlety, które to i tak mieli tam w przerwach od anatomicznych igrzysk wchłonąć, aby zaspokoić rosnący apetyt, którego nijak nasycić się nie dało Natalia nie czyniła tego kierowana prawdziwą żądzą, a raczej rozstrojeniem emocjonalnym, które oczywiście fundowała jej kochana siostrzyczka wyekwipowana w oręż czekolady. Biedna Nataleczka miała ochotę podejść do Kamili, paść na kolana, rozpłakać się i po prostu wyć wniebogłosy: „Czemu mi to robisz? Czemu mi to robisz, siostro?”. Ale honor, hardaszczość – ni w ząb nie pozwalały. Toteż pewnego dnia, gdy już pięć razy dostała zawału przez czekoladowe trzaski, wyrwała Kamili tabliczkę i rozpierdoliła ją o podłoże. Impet spowodował, iż czekoladowa miazga niemal wsiąknęła w panele. – Nie! Nie usidlisz mnie, Kama! Czekolada nie wystarczy, abyś okiełznała potężnego walenia, którym jestem w środku! – Trzepnęła dłonią o pierś. – Czy ty myślisz, że wyposażona wyłącznie w kakaowy łakoć rozgromisz wielkie oceaniczne monstrum? Oj, grubo się mylimy, siostrzyczko, grubo! Jak śmiesz porównywać się do dzielnych wielorybników, którzy przebywają kolejne mile morskie, aby pośród mroku fal upolować ssaka-potwora! Kamila miło uśmiechnęła się do siostry. – Och, siostrzyczko, a więc jesteś waleniem? Zatem pozwól, że przysposobię się w odpowiedni harpun. Przemiły jej uśmiech powodował u Natalii torsje, zupełnie jak wtedy gdy ktoś drapie po tablicy nieobcinanymi od tygodni paznokciami. Do domu wpadało często kuzynostwo reprezentowane przez Sieciecha i Jessikę. Zwłaszcza po treningach jazdy figurowej z Kamilą, aby mościć się na kanapie w salonie i pić z termosów gorącą czekoladę. Patrzeli wtedy z żalem na Natalię, iż nie kultywowała z nimi sztuki na lodzie i zamiast relaksować się po hardaszczym treningu, zaczytuje się w gnuśnych opowiadaniach, celując w nich z pogardą łokciem wspartym na podłokietniku. – To już dwa tygodnie, jak Ziga jest na działce – rzekł raz Sieciech podczas wchodzenia z czekoladą w siorbiące interakcje. Mówił o swoim tacie, który jednak posiadł pseudonim przez wzgląd na młodość ducha oraz ogólną młodzieżowość. Również Jessika wtedy uprawiała żonglerkę siorbnięć. – Tak, długo jeszcze będziecie karać nam ojca? – dopytała. Kamila odstawiła swój termos – puknął o blat stołu wielce profesjonalnie – jakby trzpiota miała zaraz sprzedać pracownikom firmy swą opinię o zainwestowaniu w pakiet akcji. – Och, wiecie… – Uśmiechnęła się tajemniczo. – Tyle, ile trzeba. – Szkoda, szkoda. – Jessika również majtnęła termosem na blat. – Miasto za nim tęskni, ubożeje bez niego. On tu nie pasuje, tutaj na totalnych przedmieściach, to nie jego zew, tutaj nie rozwinie skrzydeł, a raczej zdegraduje się do formy larwanej. Twarz Kamili pozostała niewzruszoną maską. – Droga kuzynko. Mógł nie strzelać z nozdrza alkoholem na blat. Kamila i Jessika udały się na górę, pomasować po wysiłku mięśnie na wałkach, a potem pleść sobie warkocze. – Nie idziesz z nimi? – spytała Natalia, nawet rada, że nie ostanie tutaj sam na sam z opowiadaniem, w którym właśnie psychopata wkrajał ofiarę pod dywan. – Nie spieszno mi do plecenia warkoczy – żachnął obrażony. – Ale na wałku byś się pomasował. – Dziś wyjątkowo nie. Pozostawię moje mięśnie spiętymi. Od czasu do czasu należy urozmaicać plan treningowy. – Pewnie ci się po prostu nie chce. Kuzyna opanowała bladaczka obrażalskości, więc Natalia postanowiła załagodzić: – Ale cieszę się, że tu siedzisz, jakby co. Akurat mam wyjątkowo bestialskie fragmenty w powieści, nie wytrzymałabym sama. – Och, ale właśnie zmierzałem do kuchni. – Podniósł się częściowo z sofki. – Oj no mam cię na klęczkach przeprosić za ten wałek? Przepraszam, szanowny kuzynie. Sieciech zdziwił się wielce – kuzynka zastosowała tak niepasującą do niej, przemiłą kindersztubę. – Przeprosiny jak najbardziej przyjęte. Ale tu nie rozchodzi się o obrażalskość, po prostu chciałbym indywidualistycznie chłonąć klimat wieczoru w opustoszałej kuchence. Zerknę na mrowie gwiazd, posłucham świstu imbryka, ot takie indywidualistyczne właśnie chętki osobnicze. Natalia fuknęła pod nosem, cała kindersztuba uleciała z dziewki jak powietrze z balonu miętego w dłoniach przez ogorzałego barbarzyńcę. Zatopiła się w fotelu i w samotności przeżywała grozę nietuzinkowej powieści swego ulubionego pisarza thrillerów. Jednak snuła fantazję już tylko o napompowanych oponach rolek terenowych, o zbawiennych nocnych wypadach – Kamila grasowała po chacie, a to oznaczało groźbę czekoladowych trzasków. Dni stawały się coraz krótsze, mróz progresywnie postępował, wreszcie jak co roku zima zaczęła wieść prym, a dzień po tym majestatycznym obrzędzie przekazania pałki władzy przez złotą jesień (pałki władzy) w ręce Chłodnej Pani (pałki władzy) nastała Wigilia Bożego Narodzenia. Do domu rodzinnego Kamili i Natalii powoli zjeżdżała się familia, wczesne wigilijne popołudnie wnosiło w serca biesiadników rozkosz przenajświętszą, zwłaszcza, że jeden wuj przetransportował zza granicy największe rarytasy zaawansowanych alkoholików – plejadę przeróżnosmakowych butli. – To co, chyba dopuścimy Zigę do stołu? – Tomasz zbierał opinie. – Odkujemy go? Biedak już ponad miesiąc w tych łańcuchach. – No oprócz drobnych przerw na usługi w domostwie – sprecyzowała Kamila. – Odkujmy wujka – rzekła zdecydowanie Natalia, zerkając z salonu na odśnieżającego działkę Zygmunta. Zygmunt był bardzo wdzięczny bo miał odmrożone stopy i parę palców u dłoni. – Jezu, jak się cieszę! – opatulony kocami pił ciepłe kakao wręczone przez Kamilę. – To jednak prawda, że na Święta króluje miłość i wybaczenie! – Spojrzał na swoje sine ręce. – To przezabawne, że dłonie mi się odmroziły częściowo, tylko cztery palce w obu dłoniach. Natalio. – Skierował facjatę ku bratanicy ślęczącej nad telefonem. – Natalio, myślisz, że mam już martwice w stopach i dłoniach? – A jak wujek czuje? – próbowała pomóc, jednak nie odrywała wzroku od ekranu. Zombie tak już mają. – No właśnie nie mam pewności, jeszcze nigdy nie miałem martwicy, ale zupełnie nie mam czucia w stopach, więc myślałem, że może to to. – Wujek, naprawdę nie wiem – rzuciła Natalia i zatopiła się już do cna w przeglądaniu produktów sklepu kosmetycznego. Ziga uśmiechnął się lubieżnie i spoglądał pikantnie znad parującego kubka. Cisnęło mu się bodaj na usta pytanie, czy Natalia ma już swoją męską armię seks niewolników i przy pomocy makijażu tworzy z nich ślepe, posłuszne drag queen, na szczęście do salonu wkroczył Sieciech. Ziga drgnął i spojrzał na młodziana, który wybawił Natalię od prowadzenia niezręcznej rozmowy. – Synu, miałeś kiedyś martwicę i dałbyś mi radę opisać, czego się dokładnie wtedy doświadcza? Sieciech zgarnął jakiś talerzyk ze stołu. – Nie, jeszcze nie miałem. – A planowałeś może kiedyś mieć? – dopytał Ziga. – Nie planowałem w sumie. To niedobrze? Natalia fuknęła nosem. – Takich rzeczy się nie planuje! – Oderwała się na moment ze świata podkładów, maskar i lakierów. – To jakby spytać nastolatka, czy planował mieć pryszcze albo cukrzyka, czy rozpisał już sobie za brzdąca terminarz wstrzykiwania insuliny. Ziga strapił się nieco. – Ależ, Natalio. I po cóż ta ironia? Święta to czas miłości, twój ton głos jednak temu przeczył. Miłujmy się może chociaż odrobinkę? Patrzcie, mnie zwolniono z robót na działce i nawet dostałem koce i kakao, żeby zwalczyć potencjalną martwicę, o, witaj, Aneto! Do salonu weszła i Anetka, po talerze. – Mógłbym cię spytać, szwagierko, czy miałaś kiedyś martwicę? Aneta nie miała, ani żaden z innych domowników, który przewinął się w najbliższym kwadransie przez salon. Zygmunt pytał każdego, kto tylko się napatoczył. Tomek zwołał walne zgromadzenie w kuchni. – Myślicie, że on tak po japońsku prosi, żebyśmy wezwali mu lekarza? – zbierał opinie. – Nawet jeśli – prychnęła Kamila – to nie ma opcji. Przecież zasady zakucia na działce wyraźnie mówią, że opieka medyczna nie jest uwzględniona. – Ale… martwica. – Ojcze, sami z matką ustaliliście zasady zakucia działkowego, chcesz je teraz złamać? – Nie na mojej wachcie, Tomek. – Aneta błysnęła oczami. – Brawo, mamo. Dzięki tobie jeszcze nie straciłam wiary w rodzicielstwo. High five! Przybiły sobie wysoką piątkę. Ażeby nie łamać zasad, nie wezwano dla Zigi lekarza, zgromadzenie dobiegło końca. Natalia jeszcze wzięła na stronę Tomka. – Czy tata kiedykolwiek spojrzał na moje stopy w pełni świadomie? – spytała zaciekawiona. Tomek ugryzł mentalnie wąs. – Nati, co to za dziwne pytanie? Do wujka Zygmunta na działkę dołączyć chcesz? – Tata spojrzy! Proszę. – No, dobra… Rany, Nati! Ty lewitujesz! Tomek po raz pierwszy w dwudziestoparoletnim życiu córki spojrzał świadomie w dół na jej stopy. – O nie! Sieciech pewnie wciągnął cię w te jogę i sobie jakieś chore medytacje-lewitacje uprawiacie! – Nie no, papa. Ja tam mam łyżwy mentalne po prostu. Chciałam się tylko upewnić, czy tata to też tak postrzega. – No postrzegam. – No i ja dziękuję bardzo. Udam się na spoczynek. – Tylko tymi płozami mentalnymi nie pooraj sobie pościeli – zakpił. Natalia wdrapała się na górę. Męczyła ją wigilia jak diabli, więc miała koło szesnastej zwyczaj krótkiej drzemki, żeby mieć więcej sił na nudne rozmowy dorosłych toczące się przy wigilijnym stole.
  7. Gdy grasz w szachy przy kominku, robisz to dobrze. Piotrek, szachista o dwudziestu siedmiu wiosnach na karku znał te prawidło. Siedział przy jęzorach ognia w wypłowiałych sweterkach i łykał psychotropy garściami, by dawały mu narkotycznego kopa podczas analizowania rozkładów szachowych, struktur pionowych tudzież zależności między bierkami. Starał się dbać o organizm, bo szachista zdrowy równa się szachiście wydajnemu. Brzoskwiniami karmił swój mózg. Nie zakwaszały mu żołądka, i na zęby nie szkodziły, toteż wykorzystał ich witaminowy potencjał do podrasowania szarych komórek, by sprawne manewry szachowe przeprowadzać. Rankami zaczytywał się w partiach arcymistrzów, co popijał kawą. Piotrek uwielbiał kawę za jej przemożną słodycz, którą sztucznie generował poprzez wsypanie do kubka pół kilo cukru. Smakowała mu wtedy, choć i tak była dalej w chuj gorzka, więcej jednak nie mógł dosładzać, bo matka mu zabraniała. Cukier drożał, jeszcze podatek wprowadzili. Dziewczyna do niego raz zadzwoniła i powiedziała, że na turniej wielkomiejski go zapisała. On tedy w bulwers nietuzinkowy wpadł, że tak za jego plecami. Przesadliwie się ciskał, ale udobruchała go, że od zmagań turniejowych mózg mu się powiększy, tak jak nawet od brzoskwiń nie rośnie. Nawiedziła go osobiście dwa wschody słońca później, w przededniu wejścia księżyca w trzecią kwartę, zastając nad ranem z włosem wymęczonym nocnymi zmaganiami z poduszką. Sytuacyjny bulwers telefoniczny obumarł już dawno, jak tylko Piotrek wykonał research online i dowiedział się, ile wynosi nagroda turniejowa. Pomyszkowali zwinnie w kuchni, przysposabiając się do podróży sutym posiłkiem, zapili konsumpcję „w chuj gorzką kawą”, czyli w miarę nawet słodką, bo prawie kilo cukru poszło. I jeszcze trochę czasu zostało, to strzemiennie parę partyjek pograli. Piotrek najadł się w nocy brzoskwiń, więc Irenkę rozgromił, a potem była zmiana i rozogniony rywalizacją mózg Piotrka rozgromił ją jeszcze bardziej. Irena pochwaliła chłopa, że szastał gambitami jak Zeus ciska w bezbożników piorunami i że właściwie zapędzał ją jak źrebaka w róg stadniny, gdzie Irenka mogła tylko na przemian chlipać i rzęzić. Spakowali się wreszcie do ichniego rzęcha i ruszyli, aby zawojować kolejną odsłonę królewskich igrzysk. Piotrek zawsze miał „wyjebane na system”, szkołę ledwo przeżył, walcząc na przemian z depresją i weltschmerzem. Na studiach profesorkowie ryli mu beret, a w bebechach wydrążyli nie tyle dziurę, co okop, ale tak z litości wszystko mu pozaliczali. Więcej raczej szachista spełniał się towarzysko w akademikach niźli naukowo nad książką. Trochę kiedyś pracował fizycznie, a potem rok wytrzymał cudem w korpo, ale obecnie sałatę pozyskiwał wyłącznie z przesuwania bierek. Po drodze Piotrka nawiedził dół energetyczny, tedy zatrzymali się w głuszy wiejskiej i w jakiejś budzie zakupili kopiec brzoskwiń, które młodzieniec owinął w swój sweter, aby trzymać je w ryzach na tylnim siedzeniu. Terkot na drodze jednak był niemożebny, brzoskwinie uwolniły się z oków swetra i rozpierzchły po całym pojeździe. Nietuzinkowe wstrząsy wehikułu z apetycznego wieńca owoców utworzyły niezjadliwą miazgę, nim Piotrek zdołał zjechać na pobocze. Potem już jedną ręką obsługiwał kierownicę, a drugą faszerował się psychotropami, by jakoś dół energetyczny przewegetować oraz by zabić weltschmerz, który po tej brzoskwiniowej samowolce napęczniał w nim szybciej niźli makaron w zupkach instant. Dojechali do miasta i Piotrek prędko zajechał na ryneczek, gdzie zatopił mordę bezpośrednio w masie brzoskwiniowej, którą sprzedawczyni skumulowała w skrzyni na straganie. Irenka przeprosiła ni to trzepotem dłoni, ni to trzepotem rzęs, i wypłaciła należność za całą skrzynkę, strzemiennie rzucając, iż Piotrek to fachowiec szachów, a wiadomo, że oni, podobnie jak matematycy czy fizycy, kolekcjonują dziwne nawyki jak dziewczynki karteczki do segregatora. Sprzedawczyni, rozdrażniona tematem gender, policzyła im dwukrotnie – jej syn karteczki owe zbierał. Co więcej jej mąż nauczał matematyki w liceum. Piotrkowi nadal spływały brzoskwinie po brodzie, gdy odbierali kluczyk do pokoju w akademiku. Dostali pokoik z ładnym widokiem na dziedziniec kampusu uczelnianego, turniej odbywał się w jednej z uniwersyteckich sal. Namoczyli się w wonnej kąpieli, połączyli łóżka pojedyncze w jedno, aby utworzyć arenę seksu, spełnili się i padli jak muchy, wykończeni podróżą i całym dniem. Po wzejściu słońca rozegrali na rozgrzewkę rapida, a potem jeszcze blitza. Przebrali się i udali na salę turniejową, rozruszane paliczki Piotrka cały czas młóciły w powietrzu, nie mogąc się doczekać aż znów pochwycą za bierkę. W małej auli zbierali się powoli gracze, stało tam najmniej ze dwadzieścia stołów dźwigających sześćdziesięciu polowe pola szachowych zmagań – szachownice. Arbiter poprosił, aby Piotrek nie szurał tak głośno skrzynką brzoskwiń po parkiecie, zjawił się jednak starszy sędzia i w ogóle wyprosił brzoskwinie, ponieważ regulamin zabraniał stosowania dopingu. Swoją pierwszą partię Piotrek zakończył szybko. Wycisnął z lamusa krokodyle łzy, blokował mu figury, a swoim rozpanoszył się, gdzie tylko dusza zapragnęła oraz fach szachowy pozwalał. Nie zajęło to nawet pół godziny. Oponent przedziwnie podawał dłoń, gdy Piotrek ją ściskał, czuł jakby miał w dłoni martwą rybę. W przerwie zagadał go pewien zawodnik, student owego uniwersytetu, i zaprosił po pierwszym dniu rozgrywek na wieczorną partyjkę hobbystyczną, na co Piotrek chętnie przytaknął, bo ileż można bez bierek wszak obcować. – Fachowcy szachów powinni trzymać się razem – rzucił student na pożegnanie. – Skołuję dobre towarzystwo i wspomagacze. Piotrek odruchowo zaszeleścił blistrem neuroleptycznym. Może ten koleś ma w zanadrzu gorące mieszanki psychotropów. Druga partia okazała się nieco trudniejsza, jednak Piotr poruszał bierkami, wyciągając ramię niczym łabędzią szyję, by dokonywać tak śmigłych desantów, iż mroził tym krew w żyłach oponenta. Tym razem ściskając jego rękę, poczuł jakby brał w dłoń cegłę o ostrych krawędziach, bowiem gracz nawet nie zacisnął palców, zaoferował Piotrkowi sztywną kartkę dłoni. Kiedy wszyscy zawodnicy pokończyli drugie mecze tego dnia, nastąpiła przerwa, podczas której Piotrek ubrał wypłowiały sweterek, gdyż uwielbiał integrować się w nim społecznie. Po trzeciej partii dzień turniejowy dobiegł końca, wszystko wskazywało na to, iż Piotr rokuje na zajęcie wysokiej lokaty. Spotkanie szachowe hobbystyczne odbyło się w pokoju któregoś ze studentów-pasjonatów. Zajmowali pokój we trójkę i jeden z nich, zdegustowany szachami, które uważał, że są tak nudne, iż są przedłużeniem Szatana, chwalił się, że dostał bony pracownicze na piwo, kino i kebsa od szefa pizzerii, w której dorabiał. Starał się bonami odwieść pasjonatów od nudnej rozgrywki, jednak nikt się nie kwapił odrywać od bierek, więc pracownik pizzerii ulotnił się, by skorzystać samemu z uroków nocnego miasta. Piotrek i Irena zostali z dwoma pozostałymi, a i jeszcze po jakimś czasie kolejnych trzech z innych pokoi przylazło i nanieśli trochę świeżości towarzyskiej, bowiem do akademika przetransportowali cichcem zgrzewkę browarów jak i bez mała dziesięć litrów wódki, czyli w sumie coś, choć prawie nic, jak na sześciu chłopa i jedną śwarną babkę. Piotrek bardzo się cieszył, że będą grali przy kominku, płomienie pieściły drwa, gdy rozpieczętowywali pierwsze butelki. Bartek popijał wstrzemięźliwie, powiedział, że wypije dziś tylko trochę, ale niedużo, by jutro napierdalać bierami. Ale już jutro poleje się „od chuja”. Potem podzielił się z Piotrkiem taktyką psychologiczną, prezentując, jak powolnym wyjmowaniem bierek z pudełka wkurwia przeciwnika. Piotrek odwdzięczył się szachowo i pokazał, jak gra rozwojowym frontem – tak mówił na specyficzne ruchy pionami podczas debiutu rozgrywki. Dodał, że warto sobie wizualizować otwarcia szachowe jako spowinowacone klastry, bo wtedy szybciej przetwarza się ruchy, jednak nikt nie rozumiał jego autorskiego sposobu. Spytali Piotrka, czemu właściwie nie pije i czy on podobnie jak Bartek uprawia chorą wstrzemięźliwość. – Dzięki, łyknąłem już – odparł tylko i odsłonił za pazuchą blister z tabletkami neuroleptycznymi. Spytali go, czy nie chciał nigdy zmieszać psychotropów z alkoholem, bo w sumie dla nich wódka jest jak fit-płyn witaminujący, a po zażyciu neuroleptyka warto podrasować gospodarkę witaminową. Piotrek przystał na propozycję, nie mieszał wcześniej, ponieważ mu to nawet do głowy nie przyszło i już nie pierwszy raz szturmowała go silna myśl, iż obcowanie z ludźmi przynosi niezmierne korzyści poprzez współdzielenie innowacji. Zmartwiło go tylko, że studenci owi nic zupełnie nie łykają, szprycowali się tylko fit-płynami. Zasępił się, alkohol pogłębił temporalną depresję, stał się ponury, ramię sunęło martwo w powietrzu jakby objęte dżumą, bierkami stukał wymuszenie, bez pasji. Studentów rozbawiło uwstecznienie Piotrka, nazwali go „Królem Rozrywki”. Głowa Piotrka zwieszała się coraz bardziej, coraz mniej kontaktował, oczy szklane, zasysał ślinę obficie wypływającą. Dowcipy i krzyki kolegów nie docierały. Poruszał bierkami na oślep, podbródek osiadł mu na obojczyku, trwał poza światem, zapatrzony w bezkres kominkowa ognia. Wreszcie stało się, Piotrek wpadł w drgawicę, toczył pianę z ust, najgorzej, że padł na sam środek szachownicy i rozwalił ciekawe ustawienie nie do odtworzenia. Odwieźli go do szpitala, ale nic nie pomogło, mózg fachowca szachowego przestawił się na trwałą katatonię. Reagował jedynie na podsuwane mu kule brzoskwiń, które wyjadał komuś z ręki, tudzież mocno posłodzone błoto kawy. Irena postanowiła nakarmić go śmiertelną dawką brzoskwiniowych pestek, zatruwając zawartym w nich cyjankiem, aby były fachowiec szachowych mógł spokojnie opuścić ten padół łez, jednak zmieniła zdanie i pewnego dnia zabrała Piotrka na wózku do jego domu. Spaliła po prostu chłopa w kominku. W czasie gdy zobojętniałego Piotrka ubywało między cegłami, grała sama ze sobą w szachy, jednak nie poruszała bierkami, a pustą szachownicę zapełniała figurami łez. Gdy zamatowała samą siebie, wstała z podłogi, wzięła pogrzebacz i pokopała nim w popiołach Piotrka. Był szachista, nie ma szachisty. Ujrzała jeszcze tylko przedziwną rzecz, w popiołach zachowała się od ognia jasna masa miąższowa. Niezwykle gęsty, niemożebnie skumulowany zlepek częściowo strawionych brzoskwiń, Irena nie była w stanie nawet go podnieść. Od razu się domyśliła, że w żołądku Piotrka powoli formowała się czarna dziura, brzoskwinie scalały się w nim w punkt o nieskończonej masie. Zaparzyła sobie kawy, zapomniała nawet posłodzić. Rozpaliła jeszcze raz w kominku, deszcz zaczął bębnić o szyby. Patrzyła w płomienie i patrzyła, jak ogromna masa brzoskwiń nic sobie nie robi z jęzorów ognia. Piotrek nie był dobrym szachistą, a wybitnym. Gdyby zjadł jeszcze trochę brzoskwiń, prawdopodobnie dałby radę zamatować cały glob.
  8. Od pewnego czasu Natalia przechodziła przez potworną katorgę, ponieważ jej siostra – Kamila – bez opamiętania trzaskała czekoladą. Znienacka wyłamywała zębami kolejne kostki czule inaczej tuż przy uchu znerwicowanej Natalii, która to w obawie przed zawałem serca, zaczęła praktykować relaksy przeróżne głębokie. Sole kąpielowe, kojący śpiew tukanów, automasaże, ciepłe kąpiele, mantry jogistyczne, masaże kamieniami. Kamila jednak szturmowała siostrę czekoladą bez ustanku, częstotliwość niemożebnego trzaskania narastała, więc zbiedzona i pełna bladaczki siostra zamówiła sobie wizyty masażysty i to jako tako rekompensowało stresy. Co więcej Kamila dokooptowała do operacji ojca, Tomka, aby i on trzaskał czekoladą. Oszukała go, że w ten sposób sprawi Natalii przyjemność. Kamila była rosłą dzierlatką i uprawiała jazdę figurową na łyżwach. Czyniła to razem z nieco starszymi kuzynami Sieciechem oraz Jessiką. Przygotowywali się do amatorskich zawodów uniseks, pożerali mnóstwo protein i nagabywali Natalię przy każdej sposobności, aby i ona z nimi „nakurwiała płozą”. Zwłaszcza, że Natalia była rzadką posiadaczką „łyżew mentalnych”. Widać to było gołym okiem, ponieważ chodziła w powietrzu jak na niewidzialnych koturnach. Wszyscy obecnie byli studentami różnych kierunków i wszyscy oprócz Natalii bardzo cenili „kindersztubę”, czyli najogólniej mówiąc wypowiadanie się do rozmówcy w pełnej poszanowania manierze podczas podtrzymywania dyskusji. Pewnego dnia Natalia relaksowała się w salonie swego domostwa, kreśląc na papierze ósemki. Wyobrażała sobie, że ma autyzm i że to jest jej sposób na rozładowanie wewnętrznych napięć. Taka myśl zawsze wzmagała u dzierlatki poczucie relaksu. Coś lekko uderzyło o okno, bodaj kropla deszczu, nie wytrąciło to jednak Natalii ze swych wyobrażeń o autyzmie. Uderzenia o szkło ponawiały się jednak i po paru momentach dziewczyna zreflektowała się, że to nie może być deszcz, bo tak hardaszczo woda nie wchodzi przecie w interakcję z szybą, niemożliwość po prostu. Zaciekawiona podeszła do okna. Na dole w ogródku stał wujek Ziga, przybyły podróżnik z dalekich miejskich krain. Pomachał Natalii. Wpuściła go, bo reszta rodziny pojechała do miasta po baterię do dzwonka do drzwi, który przestał działać, stąd też Ziga ciskać musiał o szkło kamieniami z ogródka. Natalia wiedziała, że ta niedziałająca bateryjka to sprawka Kamili, pewnie wyssała z niej energię językiem. Takie wypady do miasta zawsze kończyły się wyżerką do syta w miejskiej dzielnicy gastronomicznej, co oprócz hokeja było głównym hobby Kamilki. Teraz wujek Ziga stał już w pokoju Natalii i podziwiał obrazki, które narysowała i rozwiesiła na drzwiczkach szafy. – Wiesz, tu kolory są zbyt blade, nie widzę w tym mięsistości! – komentował i przechodził do kolejnego obrazka. Natalii przeszło przez myśl, że to wystawa dziewczęcych obrazków, a nie wędlin w sklepie mięsnym. – Tu wyraźnie anatomia ci siadła, to jakiś detektyw? Jedno oko wyżej, drugie niżej, mogłabyś bardziej starać się o realizm. Groteska i inne finezje? Bitch, please… to było dobre w epokach zamierzchłych, teraz w sztuce dominuje dbałość o detale i prawdziwość! Płótno musi wybrzmieć potęgą piękna rzeczywistości! To nie płótno, to są kartki papieru – Natalia może w rysowaniu starała się odbiegać od realiów, jednak w świecie głowy pozostawała zimną suczą dbającą o precyzję wypowiedzi. Samotnicze jestestwo Natalii skowyczało do nieba, aby rodzina wróciła już z miasta i zajęła się nadaktywnym w swej krnąbrności wujem. Modły zostały wkrótce wysłuchane i już niebawem stali razem na parterze w salonie. – Jest i bateria, Ziga, ale z tym dzwonkiem szopka – wzniósł opakowanie bateryjek Tomek, ojciec Natalii i Kamili. – Bateria! U, U, U! – podłapał Ziga, doskoczył do szwagra i jął okładać go przyjacielsko pięściami po klatce piersiowej. Zaśmiewali się. – Kama, Nati, zabawcie swego wuja, my z Anetką przygotujemy szybko jakieś przekąski – rzekł Tomek. – Ziga! Trzeba było ostrzec, że będziesz… zanim coś przyrządzimy nalej sobie czegoś z barku. – Och, tyle że mam numer tylko do Natalii, a ta z jakichś niejasnych i na pewno wydumanych przyczyn nie odbierała smartfona! – powiedział z wyrzutem. – Jesteś bardzo niedobrą bratanicą, ciuś ciuś, Nataleczka, ciuś ciuś! – Przejeżdżał palcem wskazującym po drugim wskazującym, jakby obierał marchewkę. Natalia czuła się co najmniej zmieszana. – To ja ci już podaję swój! – zadeklarował się Tomek. – Nie! – Zygmunt wyciągnął dłoń. – Chcę mieć tylko numer do Natalii! To jest klimatyczne! Chcę, żeby to była ona, właśnie ona, łącznikiem między naszymi pod-rodzinami! Natalio, to na tobie będzie spoczywać ta odpowiedzialność! Musisz odbierać moje telefony, nie stosuj więcej żadnych pseudo-uników! Natalia nie wiedziała, jak zareagować, speszyła się jeszcze bardziej. Tomek wzruszył ramionami. – Twoja decyzja. Tomek i Aneta zniknęli w kuchni. Kamila i Natalia siedziały na kanapie, Ziga przed nimi za stołem. Słychać było świerszcze za oknem, choć to zima. Zygmunt zaczął wykonywać młyńce kciukami, gwizdał, spojrzał w górę. – Macie niczego sobie sufit, czy mówił to wam już ktoś wcześniej? – spytał. – Parę osób, tak, tak… – wydukała Kamila. Zgęstniałą niezręczność kroiłbyś nożem. Może gdyby nie powtórzyła tego „tak”, byłoby choć trochę luźniej. Milczenie trwało, kciuki Zygmunta furkotały w powietrzu. – No skoro krewniaczki nie chcą mnie zabawić, to chyba czas sięgnąć do barku! Zadowolony nalał sobie whiskacza. Nalał również Kamili i Natalii i podał im po kielonku. Ziga wziął eleganckiego łyka. – Natalio, nie żałuj sobie, nie żałuj sobie niczego, dziewczyno! Twoje studia są wymagające, potrzebujesz się wyszumieć w czasie wolnym! – zachęcał wuj. Natalia zbroczyła tylko nieco usta, nie miała teraz ochoty na trunki wyskokowe. Było koło trzynastej. Kamila z kolei tylko mieszała alkohol, kręcąc nadgarstkiem jak magnat u przyjaciela na popijawie. – Kamilo, proszę cię, nie chcesz być jak James Bond? On pijał wstrząśnięte, niemieszane, a ty sobie mieszasz trunek. Nie będziesz jak James Bond przez to! – Ale lubię mieszać, mieszać, mieszać. – No chyba że tak. Pełen szacun. A lubisz kiełbasę lub cegły? – Zależy od permutacji. – Spoko. Spoko, brachu, czuję twoje zwrotki. – Ziga wspinał się na wyżyny młodzieńczości. Próbowali kultywować kindersztubę, ale nie każdy winien się tym zajmować. Zygmunt wziął solidniejszego łyka. – No dobra, patrzcie na to! Ziga was zabawi! Tylko nie mówcie rodzicom, że to zrobiłem, sztama? – Sztama! – obie na raz odparły. Zygmunt wessał tonę whiskacza prosto z butelki, a potem jeszcze ze swojego kieliszka, tak że wychłeptał do dna. Podniósł palec, skupiły moc wzroku na przepełnionych alkoholem policzkach wuja. Policzki wróciły do stanu płaskiego, czyli trunek opadł do żołądka. Ziga jednak nagle pochylił się, zatkał jedną dziurkę od nosa, a z drugiej strzelił całym płynem na blat stołu. Kamila zbladła. Natalia jednak zaśmiała się i zaczęła klaskać jak trzpiota ogłupiona narkotyczną siłą męskości. Ziga potrafił transportować płyny wyskokowe z jamy ustnej do zatok. Źle się jednak złożyło, że akurat do salonu weszli Tomek i Aneta. – Oho… a co tutaj się stało? – Tomek spochmurniał. Piękny stół pokryty był wystrzelonym z nosa płynem. Natalia i Kamila milczały, przecież obiecały, że nie powiedzą, sztama tutaj odeszła. – Kamila pluła we mnie alkoholem!!! – Ziga natychmiast wskazał bratanicę. Co śmieszne tylko jego kieliszek był pusty. Zrobiło się naprawdę niezręcznie. – To… może my was jeszcze zostawimy na moment – rzekł Tomek. Udali się z ANetką na stronę. Naostrzyć pal dla Zygmunta i przygotować łańcuchy na działce. Znów zapadła niezręczność, podsycona niedawnym zajściem. Kciuki Zigi kręciły młyńce. – No to jak to Kamilo jest w końcu. Lubisz cegły? – Wujek pije do konkretnych cegieł czy do konstruktu jako takiego cegieł? – Jezusie Chrystusie Maryjny i Boże Przenajlmiszy Mój Najdroższy! – podniosła głos Natalia. – Jeszcze milisekunda tej jebanej kindersztuby, a wyzwolicie we mnie ogromne pokłady antykindersztuby! Kontrast, kurwa, mocium panki, kontrast! A tego byście, moi umileni krewni, nie chcieli! Po chwili wrócili rodzice, pogaworzyli, pośmiali się z Zygmuntem, a potem powiedzieli, że niestety, ale muszą zakuć go w kajdany na działce. Za pobrudzenie stołu. Niespodziewana wizyta krnąbrnego wuja dobiegła końca. Gdy jeszcze w korytarzyku chwilę tak sobie na odchodnym pogaworzyli, Ziga nagle wyjął tabliczkę czekolady i trzasnął nią tuż obok ucha Natalii. – No do chuja, wujek! – Kryzys Natalii się pogłębiał. – Czy Kamila wujkowi też skłamała, że to mnie ucieszy?! – W żadnym razie. Dała mi po prostu dwie dychy. – Zygmunt pomlaskał czekoladą i schował sobie resztę na wieczór. – Dobra, to widzimy się pewnie pod wieczór, może jakiś seansik machniemy, co, młode? Kamila zmarszczyła czoło. – Jak to pod wieczór? – No przecież będę odbębniał karę u was na działce. – Ach, no tak. I co, wujek się tak na to zgadza? – Przecież nabroiłem. Każdy nasz czyn znajduje ujście w konsekwencjach. Wieczorem będę pewnie spał w gościnnym, ale przekradnę się do którejś z was i zrobimy sobie wujkowo-bratanicowy seans! U, U, U! Seans! – Uderzył się w klatkę jak goryl. – Ach, nie, wujek nie zrozumiał – klarowała Kamila. – Będzie wujek spał w kajdanach i obroży w tej kanciapie na działce. Zygmunt na moment strapił się, lecz od razu poweselał. – A więc aż tak nabroiłem! – Zaśmiał się. – Tu nie chodzi o stopień nabrojenia. Po prostu takie są zasady. Parę momentów później Natalia i Kamila popijały herbatę na balkonie przy salonie i obserwowały jak nieopodal, po drugiej stronie przedmiejskiej uliczki, Tomek i Aneta zakuwali wujka w łańcuchy pośród działkowych krzewów. To było mgliste, klimatyczne popołudnie. – Kamila – Natalia szczęknęła filiżanką, odstawiając na spodeczek. Wyrafinowaną metodą odstawiła talerzyk na stolik między nimi. – Naprawdę nie podoba mi się twoje zachowanie. Nie wiem, co ta twoja główka sobie ubzdurała, ale spróbuj przekabacić jeszcze jedną osobę, żeby trzaskała czekoladą koło mojego ryja, to pomogę Zygmuntowi w pieleniu działki, ale zamiast grabek użyję twojego cielska. Usztywnię cię sznurami i będę ryła w glebie twoim ryjem, twoimi szkaradnymi zębami. Kamila promiennie się uśmiechała niczym niewinny źrebak i miło spoglądała na swą siostrę. Dopiły w spokoju herbatkę. Kamila próbowała kindersztubowych podejść, ale Natalia bez słowa raczyła się piciem i spoglądała ku działce. Wreszcie zabrały zastawę i zamknęły balkon. Natalia została w salonie sama. Przezierała wzrokiem przez ażurową firankę, rodzice nadal byli z Zygmuntem. Zwykle to tyle nie rwało, musieli mieć jakieś problemy z zapięciem kajdan. Natalia tak naprawdę w głębi serca bardzo podziwiała Zygmunta. Gdy tak śledziła, jak rodzice przypinali go łańcuchem do obręczy przytwierdzonej do kanciapy, docierało do niej gromkimi obrazami, jaki to los jest nieprzewidywalny. Wujek Ziga będzie teraz dosłownie na wyciągnięcie ręki przez pewnie najbliższy miesiąc. Po policzku Natalii spływała łza. Dziwna łza ulgi, szczęścia, a nawet wyzwolenia. Natalia napompowała opony swych terenowych rolek, w uszy wpuściła tęskne bity nocnej muzyki. Wybrała się na wojaż samotnego wilka po wertepach pobliskiej ścieżki rowerowej. Zapuściła się w głuszę, w morze drzew, niczym wielorybnik skory do spontanicznych łowów. Gdy dotarła na szczyt wzgórza poza miastem, piłując w rolkach jak Szatan na sterydach, uwolniła stopy z pojazdów i oparła plecami o pień jesionu. Westchnęła tęsknie, wspominając, jakie to szczęście, że po drodze nie rozjechała żadnej norki tudzież łasicy. Jazda nocą po lesie ze słabą czołówką to zupełnie nie w stylu Natalii, ale co mogła zrobić, gdy zew przygody wzywał. Uniosła głowę ku niebu, przezierając wzrokiem na księżyc i gwiazdy poprzez gęstą siatkę listowia. Rozpieszczona pędem grzywka powiewała trącana nocnymi zefirami. Natalię brało na śmiech – odkryła właśnie swój autorski sposób na przemożną relaksację układu nerwowego. Tak ostatnio nadwyrężonego czekoladowymi trzaskami siostry. Rolki w terenie nocą z akompaniamentem tęsknych bitów, w których gotycka wampirzyca woła za swym wampirzym kochankiem, którego brzydcy wieśniacy nakarmili czosnkiem. Cóż poza tym jest bardziej kojącego niż mroczne, wilgotne knieje, w które zagłębić się można całym swym jestestwem? Po powrocie Natalia położyła się na biurku i za karę za nieroztropną jazdę po ciemku oślepiała się przez kwadrans powziętą z blatu lampką. Cóż za konstruktywna, samokrytyczna osobowość. Ułożyła się wreszcie spać, a przez zabawy z lampką jeszcze długo, długo wielokolorowe ciapki majaczyły w polu widzenia.
  9. Ryszard był praktykującym Emo-satanistą, a także masochistą. Czcił Szatana, regularnie ciął się żyletkami, szminkował usta na czarno i z takimi kolorami na co dzień gorliwie obcował, oczy skrywał za grzywką i marzył o śmierci. Rodzina paliła go krzyżami na dobranoc, ale wiele nie pomagało. Przytykali mu drewniane dewocjonalia do skóry, a młodzieniec w bólu i spazmach wił się w pościeli, że aż ślina zmieszana z bąbelkami piany przeciekała przez uzębienie. Przez wzgląd na masochizm nie narzekał na takie wieczory. Raz wypryszczyło chłopaka, to te pryszcze papierem ściernym pozdzierał i potem chodził z pokaleczoną mordą do szkoły. Brechtali z niego w liceum, a nauczyciele od zombie wyzywali, to drugie Emo-chłopaka dowartościowywało i było naumyślnym zabiegiem wychowawczym ciała pedagogicznego. Pewnego dnia, gdy jak co dzień odmawiał w pokoju litanie do Szatana na różańcu, sowa przycupnęła za oknem i mrugała do niego oczami. Chłopak w pełni aprobował, a nawet podziwiał opierzenie ptaka i już w młodzieńczych widziadło-wyobrażeniach widział, jak wyrywa stworzeniu pióro, a potem wbija sobie jego trzpień w żyłę, albo w mięsień dla urozmaicenia wachlarzu doznań sensorycznych. Sowa okazała się co najmniej magiczna, bowiem z dzioba wywaliła język i w brudzie na niemytym od miesięcy oknie Ryszarda wyżłobiła nim wiadomość, jakby spreparowaną przez Szatana. Chłopaka zaszturmowało momentalne objawienie – już wiedział, że podziemia naznaczyły go i wybrały do objęcia ważnej funkcji piekielnej. Pocałował swój tatuaż z trzema szóstkami na wewnętrznej stronie przedramienia i przyjrzał się wiadomości. Nakazywała ona, aby wziął sowie pióro i udał się z nim do lasu oraz żeby nie mył okna, bo przylecą kolejne wieści. Sowa odfrunęła, a z ptasiego odwłoka odczepiło się pióro, po czym opadło na zewnętrzny parapet. Ryszard otworzył okno, powziął je w prawicę, by następnie polizać chorągiewkę – smak siarki potwierdził przypuszczenia: Szatan zawezwał do działania. Młodzieniec odprowadził wzrokiem furkoczącego w przestworzach ptaka, by następnie samemu skierować się do lasu. Wziął uprzednio plecak z butlą wody, aby regularnie się nawadniać. Zabrał również torbę z namiotem, gdyby musiał zabawić tam dłużej. Zagłębiał się w niszę przyrodniczą, drzewa gęstniały, wnet potknął się i walnął mordą o kamień. Nie zrobił sobie żadnej kontuzji, a twarzoczaszka nakurwiała bólem, więc się młody masochista podwójnie cieszył. Potknął się o zwierzęce truchło. Nie zdziwiło go nawet, że nie zauważył wcześniej martwego jelenia na swej drodze. Wiedziony szatańską intuicją wbił trzpień pióra w brązowego trupa, z rany wtrysnął strumień czarnej zropiałej posoki o niebywałym impecie, krew przyszturmowała w nastolatka i cisnęła nim o pobliską olszę szarą. Ryszard zachował trzeźwość, podziwiał jak martwy jeleń wpada w niemożebną drgawicę, konwulsje łamały kończyny, czarna krew sikała zewsząd. Wreszcie gałki oczne zwierzęcia tak spuchły, że aż powieki się rozerwały. Finalnie oczy eksplodowały, a z oczodołów wszechpotężne tryskanie się odbywało, ale już nie błotnistą posoką, a fioletowo-zieloną gnuśną mazią. Z oczodołów poturbowanego jelenia wypłynęła wraz z ostatkami mazi mała szczęśliwa gromadka pozlepianych jajeczek. Ryszard pomasował sobie obite o olszę szarą lędźwie, po czym podniósł jajeczną aglomerację. Dla zabawy parę jajek poodczepiał, bo przezabawnie przy tym mlaskały. Gdyby Ryszard prowadził pamiętnik, opisałby to wszystko jeszcze dzisiejszego dnia z młodzieńczymi wypiekami na bladaczce twarzy. Śmiesznie mu było nawet teraz, głównie dlatego, że wiedział, iż mózg nie mógł mu się od tego wszystkiego tutaj zrezać, bo już był dostatecznie zlasowany na przestrzeni żywota. Zabrał jajka na chatę, bo gdy je trzymał, trzy wytatuowane szóstki na ramieniu Ryszarda świeciły się na czerwono i generowały przyjemne ciepło w obrębie całego ciała, niczym trój-żebrowy mini-kaloryferek. Przez tydzień wysiadywał jaja na sianie w pokoju jak kura, starając się jakoś zgrać to z koniunkcjami planet, i Szatana zirytowała niemożebna głupota Ryszarda, bo przyfrunęła sowa i napisała językiem na brudnej szybie, co dokładnie ma z nimi zrobić. Musiała tym razem pisać mniejszą czcionką, bo napis sprzed tygodnia, źle zaaranżowany logistycznie, zajmował połowę dostępnej przestrzeni. W mrocznym pokoju Ryszarda, na biurku obwarowanym czaszkami, jeszcze tego samego wieczora stanęła misa o ponadziemskiej pojemności, gotowa, aby służyć swą obłością, ofiarowująca się pod piekielne igraszki, pod dyktando Szatana. Emo-chłopak splunął sześć razy do misy i zmieszał plwocinę z białkiem jajek powziętych z lodówki. Następnie w moździerzu zgniótł na proch pancerzyki polnych żuków i dodał do mieszaniny. Ponownie splunął sześć razy i dodał szczyptę ziół prowansalskich. Starł trochę naskórka z pięty i również nim domieszkował zawartość misy. Na koniec splunął sześć razy po raz trzeci i ostatni. Włożył aglomerację jajeczek do powstałej „esencji wiedźmy”, przykrył misę talerzykiem – dla kumulacji zawiesiny – i pozostawił na sześć godzin, sześć minut i sześć sekund. Preparację esencji rozpoczął o godzinie dziewiętnastej, więc zejdzie do pierwszej, toteż szykuje się zarwana nocka, a jutro szkoła. Ryszard jednak spożytkował czas prawilnie i wybrał sobie tomik edukacyjny o życiu rozpłodowym borsuczyc, aby w towarzystwie móc kultywować kindersztubę, prowadząc kulturalne rozmowy i popisując się znajomością modnych faktów. Siedział w fotelu, a jajka żyły swoim życiem, pęczniały i rozrastały się, wypchnęły talerzyk, a ten zbił się na podłodze, Emo jednak nie przejęło się i czytało dalej o borsuczycach. Jaja powypadały z misy na podłogę i dalej rosły, miękkie skorupki zaróżowiły się i stały się półprzezroczyste, za błonami jaj uwidoczniły się kobiety w pozycjach płodowych. Wreszcie gdy kobiety zamknięte w stale powiększających się gumowych bańkach osiągnęły naturalne człecze rozmiary, przebiły się przez cienką błonę elasto-jaja i tak oto przed Ryszardem stanęło dziewięć nagich bab. – Nie mam dziewczyńskich ubrań – rzekł do nich – przeszkadza wam negliż? Nic nie odpowiedziały, tylko popruły prześcieradło Ryszarda i zmajstrowały sobie przepaski dla miejsc newralgicznych. Do pokoju zapukał zaspany ojciec, zbudzony harmidrem – parę chwil temu kobiety podczas przebijania się przez błony oddawały wrzaski z piekła rodem. – Synu, u ciebie w porządku? Śpisz teraz? – ojciec szanował prywatność Ryszarda i ani śmiał zaglądać. – Tak, tato, śpię. – Przecież wiem, że nie śpisz, inaczej byś nie odpowiedział. – Czytam o borsuczycach. Imitowałem ich wrzaski porodowe, przepraszam, jeśli was obudziłem. Ojciec całkowicie się uspokoił, zdawał sobie sprawę, że teraz nastolatkowie gorąco się tym interesowali, niech się chłopak wyszumi. A w sumie to Emo aż tak nie oszukało ojca – może to nie borsuczyce skowyczały, ale jednak samice. Może to nie one rodziły, ale jednak się naradzały. Samice owe przedstawiły się jako wiedźmy, służebnice Szatana, wysłannice piekła oraz oblubienice Belzebuba. Ryszard spostrzegł jak na dłoni, że to skore do rytuałów pannice i w sumie niezłe laski, więc był kontent. Zapalili multum świec, aby nadać wieczorowi klimatu i rzecz jasna przystąpili do okultyzmu. Świece kumulowały energię potrzebną do wypędzenia złej energii, bowiem okazało się, że ta skupiała się w pudełku po pralinach, w którym chłopak chomikował amulety z Afryki. Ryszard czuł się, jakby miał dur brzuszny po tym całym wysiłku alchemicznym, gdy z jajek naradzał wiedźmy, jednak teraz, podczas wypędzania zła, zionął siłami jak smok po Viagrze, tak skwapliwie wszystko notował w swym kołonotesie, tak analizował najmniejsze detale, by zoptymalizować proces rytuału, że już po wszystkim wiedźmy okrzyknęły go ojcem ich lokalnego sabatu. Aby zregenerować się po wycieńczającym energetycznie przemaglowaniu satanistycznym, urządzili sobie mikro-ucztę. Ryszardowi zostało trochę chitynowych owadzich pancerzyków, piskali więc na nie bitą śmietaną i zajadali się chitynowo-śmietanowymi chipsami. – Chcecie ciąć się żyletkami? Mam tutaj cały zestaw z EmoStore, wszystkie zdezynfekowane – zaproponował młodzieniec i wyjął pudło z brzytewkami, aby być uprzejmym. Panny jednak odparły, że nie chcą współdzielić z nim ponurych, bezużytecznych hobby. Ryszard posmutniał nieco, jednak natychmiast poweselał, gdy dotarło do niego, że wszystek tutaj czynili w imię Szatana. Nazajutrz był tak padnięty po nocnych ekscesach, że zaspał do szkoły, matka więc weszła do pokoju, aby gnoja zbesztać i ujrzała stado nagich bab zastygniętych na podłodze w głębokim śnie. Obudziła syna ciosem z liścia i wygarnęła, że naczytał się o samicach borsuków i na czerep mu się rzuciło, że sobie orgię pod dachem rodzicieli urządza. Kajał się biedak, nieco na pokaz, nic nie sprostował ani nie wyjaśniał w sumie, bo tu dużo by mówić. Zaklinał się tylko na plakaty zespołów heavy metalowych przylepione tam na ścianach przylepcami aptecznymi, że się poprawi i wyrośnie na dorodnego obywatela. Wiedział, jak ugłaskać matkę, bo nawet mu do szkoły puszkę prażonego ziarna dała. Pomimo że został dziś w nocy ojcem sabatu, nadal chodzić musiał na nudne zajęcia do szkoły, co wielce uwierało, było jak przemożnie kanciasty migdał, który utknął między fałdami mózgowia. W szkole uczniowie początkowo mijali go szerokim łukiem, ponieważ wyczuwali, że od kolegi bije obca aura, z dnia na dzień jakby struktura energetyczna Ryszarda przetransformowała się. Tak naprawdę skrystalizowały się na nim drobinki Szatana. Po dwóch lekcjach przywykli do nowego oblicza kolegi, otoczyli go, przywitali się piąstkami jak stare dobre ziomale i już niemal natychmiast umówili na cięcie się żyletkami. Ryszard bardzo się cieszył, że wciąga kolegów w swoje toksyczne zainteresowania. Po szkole poszli zatem do niego, ekwipując się po drodze w marihuanę w myśl zasady, że dzień bez zioła, to dzień gówniany. Weszli do Ryszarda. – Mamo, tato, przyprowadziłem kolegów i będziemy się ciąć. Mam gdzieś, co o tym sądzicie – krzyknął z przedpokoju. Kolega wchodzący za Ryszardem zestrofował się. Zatrzymał go ręką. – Stary, nie ma opcji. Nie wiedzieliśmy, że chcesz nas wykorzystać, aby walczyć z uciskami rodzicielskimi. To w ogóle nie jest kumplowskie. Sorry, wyłamujemy się z tego gówna. Opuścili domostwo kolegi, nawet nie zostawili dla niego działki zioła. Dziwne, dla Ryszarda to było bardzo kumplowskie, może w sumie jeszcze za mało się znali po prostu. Spuścił nos na kwintę, lecz powitała go wysoko uniesiona broda ojca w salonie przy stole. Obiadowali z wiedźmami i toczyli ożywiony, przepełniony kindersztubą dyskurs. – Synu, dlaczego nic nie mówisz, że zostałeś ojcem sabatu!. Chłopak dziwował się co nie miara. – Nie przeszkadza ci to? Myślałem, że nie akceptujesz moich satanistycznych zapędów. – Oj, no nie bardzo to fajne i społeczne, ale… w twoim wieku zająć takie stanowisko, to dla ojca powód do dumy. Karierka się rozkręca, co, Ryszardzik? Zjedli omlety z wiórami migdałowymi polane syropem glukozowo-fruktozowym, czyli toksyczne danie, którym raczono Ryszarda w chwilach wyjątkowych. Chłopak chciał podczas posiłku ugrać u rodziców brak przymusu „chodzenia do budy”, ale nie przeszło. U siebie w pokoju dostrzegł na brudnym oknie jeszcze jedną wiadomość od Szatana: „Brawo, synu”. Było także post scrptium, iż okno może być już umyte, a nawet powinno, bo jutro do Ryszarda wpadnie znamienity gość. Tej nocy Ryszard z wiedźmami również odprawiali czarnomagiczne rytuały. Samice wyły jak zarzynane, gdy mieszały swą krew z żółtkami jajek, sprasowanymi orzechami oraz wymiocinami kukułki. Ojciec sabatu zaś klęczał, bił pokłony diabelnikom wszelakim i wymrukiwał łacińskie litanie, bulgocząc jak głodna wydra na kacu. Rodzice nawet nie zapukali do pokoju – nie zbudził ich cały ten dziki rwetes, ponieważ spali przemożnie głęboko, ukojeni myślą, że wreszcie synek wyszedł na prostą. Pogodzili się zatem, że mają satanistę pod dachem, bo ważne, że kariera kiełkowała. – Tak trzymaj, synu! – Ojciec klepnął rano Ryszarda po plecach – Właściwie to nie jestem twoim synem. Szatan pochwalił mnie „Brawo, synu” po tym, jak wbiłem trzpień w martwego jelenia, wyklułem z jajecznej aglomeracji wiedźmy i stałem się ich Wielebnym. – Oj, bo to się tak tylko mówi. Ryszard jednak wiedział, że jest synem Szatana. W szkole kumple nie odzywali się do niego, obrażeni, że chciał ich wykorzystać do rebelii przeciw rodzicom, jednak szybko się pogodzili, gdy Ryszard buchnął z palca ogniem. Palec ten jakby sczezł czy zgnił, więc polonistka odesłała chłopaka do pielęgniarki, gdzie szatańską siłą perswazji ugrał zwolnienie ze szkoły do końca tygodnia. Zapragnął, aby odebrały go wiedźmy, ponieważ chciał lansować się laskami przed kumplami. Przyfrunęły we dwie na mopie, bo w domu Ryszarda nie uwidzisz miotły. Wsiadł na trzeciego i przemoczył sobie tyłek na mokrym włosiu mopa. Tedy w domu trochę nie w humorku, groszek zjadł niechętnie i już marzył tylko, aby umrzeć albo przynajmniej odpakować nowy zestaw żyletek. Wiedźmy zaczęły uczyć swego Ojca, jak ustawiać tarota, ale Ryszard zupełnie tego nie kminił, więc przestawili się na tradycyjne karty i grali w Rozbieranego. Po paru rundkach, gdy jeszcze jakaś większa nagość nie panowała, do pokoju Wielebnego ktoś zapukał delikatnie i subtelnie, a więc musiał być to osobnik o przemożnej charyzmie. Do pieczary Emo zaszedł sam Szatan we własnej osobie. Ryszard nie mógł się pomylić – każdy satanista wie, że w obecności Pana Ciemności włoski stają dęba jak naelektryzowane. Jezu, pomyślał Ryszard, jaki elegant! Szatan skarcił go za użycie imienia Pana Boga nadaremno. Wyjaśnił, że można go używać tylko w celach propagandowych, ewentualnie przy przeklinaniu Jedynego. Istotnie odznaczał się eleganckością: czerwona niezapinana marynarka oraz czarne dopasowane pantalony, lecz nie tak jak homo miałby dopasowane. W prawicy dzierżył oczywiście pałkę mocy. Była to potężna krótka laska, która mogła się wydłużać, by wspierać krok, mogła stawać dęba, gdy tylko zapragnął, i ciskać niemożebnie mocne uroki, czy też po prostu zwisać luźno w ręce i wyglądać jak niegroźny poniekąd patyk. Pierwsze lody przełamali, tocząc pogodną rozmowę o życiu rozpłodowym borsuczyc. Potem Ojciec Sabatu pokazał Panu Piekła swój kołonotes i zaprezentował mu uwagi techniczne usprawniające rytuały. Szatan tak miło się czuł u Ryszarda, że nawet pokazał mu w zamian, jak z oczu modliszki można czarnomagicznie stworzyć diamenty. Zapowiedział, że zabawi w tym domostwie parę dni, właściwie do pełni, kiedy w eterze kumuluje się najwięcej energii, a więc i da się przeprowadzać najpotężniejsze rytuały czy sakramenty. Ryszardowi aż kołonotes wyślizgnął się z dłoni – zapalił się na myśl o czarowaniu ramię w ramię z Panem Mroku. Zapalił się chłopak dosłownie, jednak wiedźmy szybko zgasiły go kocami. Dni do pełni Ryszard wykreślał czarnym oczywiście flamastrem w swym kalendarzu osobistym. Następnego ranka jednak Szatan zbiesił się z deka, ponieważ Ryszard nastąpił mu na stopę, gdy wspólnie szczotkowali zęby przed lustrem. Co śmieszne chłopak uczynił to naumyślnie, aby spoufalić się z Panem Mroku, jednak temu taki stopień zażyłości nie spodobał się. Wywołało to kompensującą falę zachcianek. Pan Piekła wyczarował sobie krowi dzwonek i wzywał nim Ryszarda. Najpierw chciał napić się kawy i aby wsunięto mu na stopy bambosze. Potem młodzian miał rozmasować mu barki, następnie przystrzyc niesforne loki, aż w końcu po spreparowaniu mu wanny do błogiej kąpieli z olejkami Szatan wybaczył podwładnemu. Moczył się właśnie z ogórkami na oczach, a Ryszard wypierdział z butli resztki balsamu w mętną wodę spowijającą ciało Pana Mroku. – Ryszardzie, wybacz, że mówię ci to nagi i z ogórkami na oczach, ale jesteś Antychrystem – rzekł wypieszczony olejami Szatan. Ryszard parsknął śmiechem. – Nie rozumiem. – Twój tatuaż – z trzema szóstkami na przedramieniu. Masz go od urodzenia, prawda? Musisz wiedzieć, że jesteś zrodzony do wielkich rzeczy, naznaczyli cię prenatalnie w jamach piekielnych. Mordę chłopaka wykrzywił grymas niezadowolenia. – Nie chcę być antychrystem! – Aż tupnął nogą z boku. – Chcę być wicedyrektorem piekła! – No to, to już jest chciejstwo – Szatan ganił. – bardzo dobrze, popieram chciwość, jednak w pewnych granicach. Nie można nie chcieć być Antychrystem, Ryszardzie, nim się jest albo nie. Doceń to, nawet nie wiesz, ile nastolatków o tym marzy… – E tam, co to za ubaw… Antychryst staje na podium, tylko kiedy doprowadza do upadku świata, a potem o tobie zapominają, a wicedyrektor piekła? To stała posadka, szacunek i uznanie współpracowników oraz nieustanna ciągłość tychże. – Chciejstwo, Ryszardzie, donikąd cię nie zaprowadzi. Ale brawo, popieram chciwość. Ranek nie nazbyt udany więc dla Emo-chłopca, toteż grymaszenie nad owsianką odbywało się srogie. Przy stole, gdy jedli, ojciec spoglądał nieufnym okiem na gościa. – I pan jest.. – Panem Piekła, tak – dokończył nazbyt szybko, by zaliczyć to do spontanicznej uprzejmostki. – Ile zarabia… taki wicedyrektor piekła? – zainteresował się ojciec. Szatan tylko pokręcił głową, ile można. Po posiłku jako że Ryszard urlopował od szkoły przez wzgląd na sczeźnięcie onegdajsze palca mieli mnóstwo czasu, zatem spożytkowali go na poprawiający perystaltykę jelit spacer. Zaszli do lasu, chyżym krokiem, więc aż czuli, jak w jamie brzusznej masują im się jelita, a krok Szatana wspierała wydłużona obecnie pałka mocy. Pośród drzew natknęli się na dziwną czaszkę, wielka jak słoniowa głowa, z miejsca ust spływało mrowie skostniałych macek. – Wygląda jak mikroskopijna czaszka Cthulhu – rzekł Ryszard. Szatan smagnął pałką mocy, by prysnąć w strukturę kostną snopem iskier. Osobliwa czaszka jęła porastać mięsem, uniosła się nad ziemie, a macki uruchomiły. Nadał jej żywą, mięsną formę, a ta, lewitując, nieustannie badała mackami powietrze, jak owad, który rozpatruje sensorycznie świat. Zaczęły się przeróżne śmieszki z mięsnego ożywieńca i stanęło na tym, że dla jaj przetransportują ową czaszkę do pobliskiej groty i będą w jej macki wrzucać niewiernych mocom ciemności głupców, aby te zgniatały ich przez bezkres czasu. Szatan nałożył dodatkowo na grotę magiczną membranę, która odcinała ją od przepływu czasu, tak by „naprawdę” grzesznik cierpiał tam bóle i spazmy przez wieczność. Gdy już zaaferowanie oziębło, a śmiech ustał, Pan Ciemności ucałował swą pałkę, kontent z jej pożytku, i powoli zawrócili nazad. Ryszard był pod wrażeniem – rzeczywiście pałka mogła wspierać krok, ciskać potężne uroki oraz, tak jak właśnie teraz, zwisać niegroźnie przy nodze. Pod wieczór Ryszard z wiedźmami postanowili rozerwać Szatana, gdyż wyraźnie dłużyło mu się oczekiwanie na pełnię, co poznali po pląsających oczach. Zagrali w pokera rozbieranego, a Pan Piekła miał to kręcić kamerką. Początkowo nie chciał, ale powiedzieli, że może wrzucić materiał na Dark Weba i dorobić sobie. Ojciec przyniósł im przekąski, przymknął oko na wszędobylską oraz namnażającą się goliznę. Zdusił też w sobie niepokój w związku z osobliwym zapachem siarki oraz śmierci, a także spostrzeżeniem, że meble syna jakby zbutwiały. Tak właśnie na otoczenie oddziaływały moce piekielne. Szatan szybko się znudził kręceniem i chciał już się kłaść, zawsze cierpiał na humorki, gdy Wenus była w koniunkcji z Jowiszem. Trochę nabrał wigoru dopiero, gdy przekąsił swojego batona z siarki. Akurat podładował się na dobre sny nocne. W kolejnych dniach oczekiwania na apogeum energetyczne Ryszard starał się wciągnąć Szatana w zabawy z żyletkami, ale Pan Piekła wolał rzucać brzytewkami w plakat z Justinem Bieberem, niż się ciąć. Często poruszali temat życia rozpłodowego borsuczyc, ale de facto nie zawiadowała nimi kindersztuba, co raczej żywa pasja, jak również prawdziwe, niczym nieskalane wnikliwość oraz szacunek w stosunku do porodu oraz położnictwa. Chłopak próbował parę razy wyperswadować, że lepiej by się sprawował jako wicedyrektor piekła niż Antychryst, lecz Szatan zawsze ucinał temat w zarodku. Aby się rozerwać, zesłali na szkołę Ryszardę plagę mononukleozy. Sięgali również po ezoteryczne aktywności, zaczadzali się kadzidełkami, magnetyzowali powłoki duchowe kryształami czy też wąchali dziwne substancje. Nareszcie po prawie dwóch tygodniach nastała pełnia. Jasny balon satelitarny wisiał nad globem ziemskim, racząc go niespożytymi podmuchami wirującej energii. Wyborna okazja do przeprowadzania wysokoenergetycznych rytuałów. W pokoju Ryszarda postawili zbiornik metalowy wielki jak bala kąpielowa i wypełnili go zdychającymi owadami. Wszystkie trwały na granicy życia i śmierci, otumanione urokami Szatana podrygiwały w konwulsjach diabelnych. Tworzyły sobą istny basen padaki. Ryszard postrzegał owady jako medium transmisyjne dla niepowstrzymanych przedśmiertnych fal mroku. Fascynował się takimi smaczkami co niemiara, zaś duchota nocy przyklejała mu grzywkę niemożebnie mocno do czoła – jeszcze nigdy nie czuł się takim wartościowym Emo jak w tej chwili. Szatan wsypał do basenu padaki mąkę pszeniczną i wymieszał ją z owadzią martwicą przy pomocy nietuzinkowego mieszadła owiniętego włoskami spod słoniowych warg. Dalej mieszał, co sześć obfitych mieszań zmieniając z prawa na lewo i z lewa na prawo, a w tym czasie Ryszard dosypał spopielony udziec dzika oraz sproszkowane pancerzyki chitynowe domieszkowane kurkumą. Chitynowy proszek wszedł w potężne reakcje z chityną na żywych jeszcze owadach, buchnęły ognie, mąka groźnie warczała, pryskała białymi pióropuszami dymu na wszystkie strony. – Teraz dodaj batony z siarki – polecił zajęty mieszaniem Szatan, jak tylko mąka przestała się miotać. Ryszard usłużnie wykonał, uprzednio starannie odwijając z papierków. Wreszcie pozostał do dodania ostatni składnik. Obserwujące tylko dotąd wiedźmy wyrwały loczek Szatana piekielną pęsetą moczoną w płynnej siarce. Jak tylko wiedźma ustawiła pęsetę bezpośrednio nad basenem padaki, wszystko tam zawrzało, zagotowało się, a przestrzeń naokoło jęła dziwnie się zaginać. Piekielnica rozluźniła chwyt na pęsecie i loczek Szatana pofrunął do mieszanki. Gdy tylko zetknął się z pozostałymi składnikami nie stało się zupełnie nic oczojebnego, po prostu szatańska moc czarnomagicznie posklejała ze sobą resztę ingredientów. Wszystek materii scalił się w jasnoczerwoną świecącą jednorodną substancję, zawartość padaki upłynniła się do plazmatycznej formy. Kiedy na moment przed procesem scalania owady zastygły w bezruchu, Ryszard uczuł, jakby ktoś wyjął mu z rdzenia kręgowego dokuczającą szpilę. Poczuł się wyzwolony. Jednak zaraz po tym uczuł się stłamszony, bowiem Szatan rzekł mu, że ma wejść do bali, skąpać się w płynie plazmatycznym i zaakceptować szept piekła, gdyż ten umocni w Ryszardzie czarci fundament, na którym wykiełkuje przyszłość Antychrysta. Chłopaka zaskoczył dynamizm ścieżki rozwojowej w kręgach piekielnych, spodziewał się raczej, że podczas tego rytuału wezwą kohortę demonów, by obalić choćby szkoły. Że stanie się coś oczojebnego. Taki nudny plot twist dosłownie zgwałcił mózg Ryszarda i temporalnie ogołocił z wiary w szatańskość mocy Szatana. Szatan oczywiście czytał w myślał, więc wkurwił się niemożebnie, bo tyle się napocili, aby stworzyć basen padaki. – Nie bądź gówniarzem, zaakceptuj szept piekła. – Nie, nie wejdę tam. Pan Piekła porzucił temporalnie nietuzinkowe mieszadło, zaczęły się przepychanki. – Wejdziesz! – Nie wejdę! Wreszcie Szatan siłą wepchnął ojca sabatu do basenu padaki. Chłopak walnął o plazmę, rzygi piekła plusnęły aż w sufit. Ryszard moczył się w swoistej lawie i bił pięściami o taflę, a naokoło jęły się wzmagać mroczne, cichutkie szepty, czekające na przyzwolenie, aby mogły scalić się z jestestwem nastolatka. – Nie chcę być Antychrystem! Nie chcę być! – Bił pięściami. – Chcę być wicedyrektorem piekła! Jeszcze w całej historii świata podziemnego Szatan nie ujrzał bardziej stanowczego i jednocześnie bardziej żałosnego odtrącenia Intencji Piekła. Szept obumarł, a plazma jak za machnięciem diabelskiego drąga przemieniła się w najzwyklejszą wodę. – Jesteś z siebie dumny? Teraz będziemy musieli czekać do kolejnej pełni – skarcił chłopaka. – Mam to gdzieś, nie chcę być Antychrystem! Cały ten rytuał to było gówno! Tę wodę to teraz możemy zmienić w wino, o, to by było coś! A nie jakieś „szepty piekła”. Nie chcę być Antychrystem! Szatan pochylił łeb, wyrosły mu z czaszki rogi, a hardaszczy minas dopraszał o mord. To było bardzo, bardzo nieuprzejme – Ryszard śmiał insynuować, że Hebrajczyk robił fajniejsze sztuczki. – Wiesz co… i chyba jednak nie będziesz. Ryszard został solennie ukarany. Szatan wtrącił go do piekła, konkretnie do groty, w której ulokowali wielką czaszkę z mackami. Ryszard już po kres wieczności miał cierpieć katusze, zgniatany przez potężne macki. Jednak dla Ryszarda to było jak niebo, ponieważ był masochistą. Wiedźmy z kolei pozmieniał w borsuczyce, które nieustannie przeżywają bóle porodowe. Za karę, że nijak nie potrafiły wpłynąć na nastolatka. Szatan zabrał ze sobą kołonotes z notatkami rytualnymi chłopaka, bo to jedyne, co Ryszard wartościowego po sobie zostawił. Wrócił w czeluście piekła, by oczekiwać narodzin kolejnego wybrańca. Kolegom ze szkoły Ryszarda przyśniło się objawienie i nakazało zanieść i zapalić znicze pod grotą w środku lasu, gdzie cierpiało Emo. Pomimo mononukleozy zerwali się, jeszcze gdy świat trwał w bladaczce i oddali hołd koledze, przyzwani jego charyzmą piekielnika. Czynili to aż do końca życia w dzień po każdej pełni. Ryszard zatem jednocześnie trafił i do piekła, i do nieba i jeszcze posiadł grono fanów wyznawców. Niesamowity masochista, Emo-karierowicz, hobbystyczny satanista.
  10. Tytuł alternatywny: Smęcenie niedojrzałego człowieka. Najmocniej przepraszam. Niektórzy nigdy nie nauczą się poprawnie pisać. ~Autor na zachętę PROLOG (dla wytrwałych!) Bunt to złożone przedsięwzięcie, choć tak naprawę wcale nie. Wzorowy bunt jest podświadomy, nieskazitelnie momentalny, idealny w swej spontaniczności, wyzbyty z pomyślunku. W sferze momentu, w której się naradza, nie ma miejsca na drobinki refleksji, żadne zanieczyszczenia nie mają prawa się wkraść w przestrzennie wyzerowany pocisk energii, który przejmuje władzę nad naszym ciałem i przymusza do określonych słów czy działań. Ja i moja kuzynka Natalia jesteśmy buntownikami, nie, rebeliantami, w walce o przynależność do paradoksalnie niezależnych połaci egzystencjalnych. Jesteśmy czarnymi owcami naszego rodu. Bunt to właściwie przestrzennie wyzerowany bąbel, który jednak rozdyma powłokę cielesną, rozpycha narządy wewnętrzne, masuje żyły, pobudza krążenie, niweluje opuchliznę słabowitego podporządkowania oraz podskórnej akceptacji mainstream. Bunt to droga życia, jego sposób. CIAŁO GŁÓWNE (też dla wytrwałych) Spotkaliśmy się ostatnio na mitingu siostrzano-kuzynowskim – ja wraz z szwesterą odwiedziliśmy je w ichnim domu dosłownie na obrzeżach małego miasteczka. Nieopodal znajdowała się stadnina koni i mniej więcej na jej wysokości mieścina mała przeradzała się w jeszcze mniejszą mieścinę. Kiedyś przy owej stadninie straszyłem kuzynki i siostrę, iż z ciemnej drogi wybiegnie na nas dziewczynka z długimi włosami przesłaniającymi twarz. Oddawaliśmy się tam obserwacjom gwiezdnym, ćwicząc swą sprawność astronomiczną, która mogłaby się okazać przydatna, gdyby na biwaku niedźwiedź grizzly podarłby nam namiot, a jużci zwłaszcza skonsumował kompas. Docierało tam już niewiele światła cywilizacyjnego, wybitnie więc była to odpowiednia miejscówka pod obserwacje, rzekłbyś ciemność wiodąca ku gwiezdnemu oświeceniu. Gdy jednak zwerbalizowałem moje wyobrażenie o przerażającej dziewczynce, a co więcej uczyniłem to z lekkością arystokraty woskującego swój wąs przy pomocy odbicia w chińskiej wazie zakupionej na czarno od karawany na Jedwabnym Szlaku, ubódł mnie strach i rozterka wypisz-wymalowane na licach kuzynek i siostry. Ich rozmokłe oczy, blade wargi, małżowiny napięte do granic możliwości, by wychwytać niepokojące plaskanie bosych dziewczęcych stópek. Poraziło mnie piorunem ciśniętym przez gromowładnego Zeusa, który akurat oglądał operę mydlaną dłuższą i bardziej zawiłą od Mody na Sukces, a piorun, który we mnie cisnął, okazał się przetransformowaną łzą energetyczną wylaną z oka na wskutek procesów wrażliwca rozwijających się w piersi boga. Tak, bardzo wzruszył mnie tedy strach, który zasiałem zwłaszcza w umyśle kuzynki Natalii. Obiecałem sobie, że już nigdy więcej nie zastosuję podobnej nieuprzejmej zagrywki. Nigdy, tak mi dopomóż Moda na Sukces. Wracając do mitingu ostatniego, zainicjowaliśmy odnowę kontaktów krewniaczych przy herbacie w kuchni. Jedynie Kamila piła ową z kleksem mleka, była bawarkową outsiderką. Nigdy nie zrozumiem, jak można kalać złocisty trunek herbaty cieczą z krowich cycków, transformując go w błotniście nudną i bezpłciową maź. Nigdy nie pojmę tej bawarkowej podniety co poniektórych, gdybym mógł, anihilowałbym każdą krowę tej ziemi, z której wymienia mleko miało skończyć w herbacie – gdybym tylko znał dokładny rozkład wydarzeń w przyszłości, dałbym radę to uczynić, ale to już boskie przedsięwzięcie. I byłby to piękny zew zbuntowanego ducha, który niemal ze mnie wyparował, gdy patrzyłem jak kuzynka Kamila z uśmiechem ekstazy wtłacza w siebie błoto. Cóż miałem tedy jej rzec? „Pijesz błoto, kuzynko”. To za mało, by uświadomić. Wiem, że może po prostu niektórzy z Was sobie teraz myślą, że niektórym bawarka smakuje, ale to ułuda. Bardzo nie chciałbym, abyście tkwili w tym oszukańczym systemie. Wierzę, że kiedyś uda się społeczeństwu zbuntować i wyłamać z tego kulawego oraz fałszywego do bólu mainstreamu. Bycie buntownikiem nie jest łatwe, to nieustanna walka, trudy, znój i cierpienie. Jednak nagrodą jest, gdy każdego dnia możecie z czystym sumieniem spojrzeć na własne odbicia w lustrze i rzec do siebie w myślach: „Podążam ścieżką szlachetnego wojownika. Nie piję bawarki i nigdy w życiu nawet najgorszemu wrogowi mleka bym do herbaty nie wstrzyknął”. A może to moim jestestwem zawiaduje nieuleczalna nerwica, która zwodzi mój umysł i zmysły na manowce. Bardzo możliwe, że tkwię po uszy w bagnie swej mrocznej jaźni, gdzie zimne topielce trzymają mnie długimi paliczkami i puścić na powierzchnię nie chcą. Żerują na mym ciele, plując mi w krew błotem gnuśności i otumanienia. Po herbatce zrobiło się późnawo, zmrok powoli opanowywał dzielnicę, słychać było chichot wzgórz widzianych z okiem kuchni – zaśmiewały się na samą myśl, co się może tej nocy wydarzyć pośród drzew wyrastających z ich ziemistych, martwych połaci leśnego ciała. – Okrążmy dzielnicę – zaproponowałem – na wysokości wzgórz ochoty nie mam się wspinać, co najwyżej musnąć dół pagórca. – Mądrze i roztropnie przemawiasz, kuzynie – rzekła Kamila, ścierając z warg ohydne plamy po bawarce. – Na wzgórzach o tej porze wałęsają się już pierwsze trupy, ożywieńce i zmory. – Och, zatem czemu tam nie idziemy? – zmartwiła się Natalia. – Potrzebuję zasilić mój pokój nową czaszką lub krzyżem cmentarnym. Jak znalazł świetna okazja na łowy. – Nie dziś, Natalio Nasza Miła – Jessika wtrąciła. – Oddałam pistola do namagnetyzowania. Siostra beknęła i walnęła szklanicą o blat kuchenny, aż sztućce podskoczyły. Udaliśmy się na piętro celem przemiany odzieżowej, przeszliśmy transformację z trybu domowego na wyjściowy. Gdy ablucje siostry powoli chyliły się ku końcowi, czekaliśmy z Kamilą na korytarzyku i wtedy rzekła taką rzecz, iż sroga depresja zawładnęła mymi członkami, a w żołądku zbierać się zaczęła żółć smutku i braku nadziei na miłe spędzenie wieczora. Gdy spytałem, czy na spacerze udamy się do Kauflanda po coś słodkiego, rzekła, że nie i że aktywowałem swym nieprzemyślanym pytaniem dietetyczną subskrypcję na Messengerze. Nienawidzę Kamili! Nienawidzę, zakazuje mi jeść słodyczy. Ależ bym jej wyszorował uszy pastą! Żeby miała czyste od słodyczy uszy, jak ja mam niby mieć zęby! A potem do wewnętrznych małżowin przypnę jej spinacze i będę takie pytania zadawał, żeby musiała kręcić głową i te spinacze będą tak głupio klekotać i ona będzie czuła wstyd, i dobrze jej tak! Zatem poszliśmy na spacer, jednak Natalia zbuntowała się i rzekła, że oczy się jej kleją. Przeprosiła nas uniżenie za ten brak taktu i zamknęła się, wielce skruszona, w swym gnuśnym pokoiku. My dostąpiliśmy zaszczytu zjednania się z ożywczym małomiasteczkowym powietrzem wczesnego lata. Skręciliśmy po wyjściu od razu w prawo, ku rzece, i przeszliśmy asfaltową dróżką, odprowadzani czujnym wzrokiem przysadzistych chat. Potem skrętek w lewo, zachowanie czujności, aby nie rozjechało nas na miazgę jakieś auto lub rowerzysta, i już po niecałym kwadransie zakotwiczyliśmy na pierwszym naszym punkcje widokowym: wielce klimatyczny most nad spokojną rzeką o czerwonych barierkach i drewnianych dechach wiodących do podnóża wzgórz i lasku. Swe ciała ulokowaliśmy ni mniej, ni więcej na środku owego przejścia rzecznego. Spokojny nurt tej rzeki zawsze gładził mą duszę balsamami utopijnej harmonii, zatapiał w sokach jestestwa bardzo stabilny oraz przemożnie pogodny pław, który udrękom mego ducha wskazywał najprostsze drogi ku ucieczce od nerwic, zgiełku pogoni za nie wiadomo czym oraz ogólnie od wszystkiego, co nękało me zmysły bodźcami zupełnie niepotrzebnymi. Mostek zaś wspaniale dopełniał mozaiki spełnienia, gdyż opierając łokcie o mile czerwone barierki poczuwałem się do całkowitego zakorzenienia w sferach istotnych. Och, liście, szumcie mi, szumcie tak bez końca. Gdyśmy tak sterczeli tam jak zjawy pogubione, na przejściu łączącym las kresu oraz zatokę względnej cywilizacji, wsłuchiwaliśmy się w osobliwe pyknięcia dobiegające z powierzchni wody. Niecodzienne, kosmiczne dźwięki, niby pękające bąbelki gazu w mgławicach, bo w mgławicach aż roi się od bąbelków, gdyż wiadomo, że gazowe mgły próżniowe powstają, kiedy przelatującym kosmitom wyleje się trochę wody gazowanej. Ale dość popisywania się wiedzą astronomiczną. Początkowo myśleliśmy, że nagle rzeka zamarzła i przemierzają nią tabuny łyżwiarzy – podobne odgłosy przecież powstają podczas mikropęknięć lodu skuwającego zbiornik wodny. Szybko jednak przetransformowaliśmy nasze spostrzeżenia – toć przecież nietoperzy teraz w ciemnych przestworzach bez liku, latają i plują w wodę i takież powody cyklicznych plumknięć. Po prawdzie marzyłem na jawie, żeby jeden z tych krwiopijców wplątał się we włosy mej szanownej kuzynki Kamili – choćby za te bawarkę, którą na moich oczach wtłaczała w swe nieświadome błota ciało, za te zakazy słodyczowe, które narzucała na mą niewinną personę. A potem moja siostra próbowałaby nocnego ssaka wyciągnąć z włosów Kamili i czyniłaby to swą prężną, wyćwiczoną ręką akrobatki, więc w konsekwencji wyrywałaby kuzynce całą fryzurę i Kamila nabyłaby tej klimatycznej nocy piękną łysą głowę. Utworzenie łysowatości na jej głowie byłoby w pewnym sensie pomocne przy naszych pewnych projektach artystycznych, ale może o tym kiedy indziej, może nawet nie w tym wpisie pamiętnikowym. Staliśmy na mostku na skrajnym odludziu, na przedmieściach małego miasteczka, gdzie za parę kroków wieś witała, i słuchaliśmy jak nietoperze spluwają śliną w rzeczny nurt. Czy można by dodać cokolwiek, by impresję uczynić choć odrobinę piękniejszą? Tak, świadomość, że choć nie było widać kaczek, one tam z nami były, tyle że to były podwodne kaczki i pływały nomen omen pod wodą. Szumcie mi liście, szumcie po kres mych buntowniczych dni, podwodne kaczki pływajcie i ani krztyny dzioba ponad powierzchnię nie wynurzajcie, gdyż zioniecie w ten sposób z kuprów skrytych i rozmokłych wielką tajemnicą i nikt doprawdy nie wie właściwie, jak wyglądacie i czy istnieć możecie. Kamila trochę zepsuła impresję, bo spytała z niedowiarstwem, czy kaczki podwodne oddychają pod wodą, skoro nigdy się nie wynurzają. Obraziłem się straszliwie i napomknąłem, że ich kacze struktury są wyposażone w skrzela. Wiem, być może kaczki podwodne, istnieje taka szansa, były tylko wytworem mego umysłu, aby zbuntować się przeciw tym, którzy mówią, że właściwie już nie ma nic ciekawego do odkrycia na tym świecie. A przecież są takie rzeczy, choćby właśnie podwodne kaczki. Badacze, szykujcie notesiki i liczydła, rzucam Wam wyzwanie.
  11. Od autora: Cześć, wzięło mnie na takiego kwaśnego szota :D pisane wyłącznie humorystycznie, specyficzne. Mistrzowski brąz Bogusław zapragnął rozkoszować się urlopem, więc wyjechał z kumplami na małą wyspę, gdzie wynajęli domek właściwie tuż przy plaży. Mogli sobie pozwolić na drogie wakacje, ponieważ sprzedawali młodym narkotyki, bardzo prestiżową pornografię oraz udostępniali uczniom szkoły podstawowej obiekty pod srogie libacje, które często kończyły się śmiercią wielu dzieci. Gdy kumple palili haszysz, Boguś poszedł poopalać tors na plaży, bo już najsilniejsze południowe Słońce ustało i można było bezpiecznie złapać trochę brązu. Bogusław roznegliżował tors na piachu i popukał w skórę naokoło sutków, bo kiedyś zasłyszał plotkę, że skóra tamtejsza słabiej wchłania promieniowanie UV i potrzeba dodatkowej stymulacji. Sensorykę wszelaką Bogusław miał obcykaną, bo za młodu specjalne kursy masażu odbywał, i teraz popukać się w cycki nie było dla niego większym jakimś szkopułem. Ryba raz z wody wyskoczyła, to się przeląkł, ale relaksem równie sprawnie władał, nerwice mu były dalekie i obce, toteż wartko wrócił ciałem do linii na złocistym piachu i nie potrzebował nawet recytować mantry Om ani jakiejkolwiek innej, a już niemal zasypiał niczym bobas spojony promieniami mleka. Przebudził się jednak z sykiem, ponieważ poczuł, że przesadził ze stymulacją sutków, owe zaczęły piec od nadmiaru słońca, więc zapragnął poczuć na ciele kojącą moc olejku. Wyjął tubkę z torby podróżnej, otworzył swe smarowidło plażowe i mocno ścisnął w prawicy, że aż knykcie pobielały. Biała plazma wytrysnęła z tuby niemożebnie mocno, takiego wytrysku Bogusław jeszcze nie doświadczył. Plazma wzleciała wysoko w przestworza, po czym opadła nieelegancko na piach. Niemożebnie ciężka, wyżłobiła dziurę głęboką jak nora dla zmutowanej łasicy. Fale uderzeniowe wstrząsnęły wyżłobionym treningami układem mięśniowym Bogusia. Plazma w dziurze zaczęła się kotłować, pryskała w górę strumieniami, jakby morda w piachu pluła rzygami. Wreszcie z substancji uformował się humanoidalny twór. Biały człowieczek z głową w kształcie żarówki i dwoma czarnymi pestkami oczu, jak napompowane radioaktywnie daktyle. – Więc chciałeś się poopalać? – spytał przybysz na poziomie telepatycznym. – Nie pogardziłbym nutą brązu. – A więc chcesz być mistrzem opalenizny? – Oczywiście. Jestem wirtuozem wielu dziedzin. Na przykład potrafię opylić kokainę noworodkowi. – Imponujące. Będę więc z tobą szczery. Zasługujesz na prawilny brąz. Pozwól, że cię napromieniuję. – Proszę, bez krępacji. Boguś wyprostował nogi i wsparł się na łokciu w oczekiwaniu na kosmiczne solarium. Plazma-przybysz uformowany ze smarowidła uniósł ręce nad głowę i złączył je palcami. W przestrzeni trójkąta z dłoni zmaterializowała się płynna przezroczysta substancja, po czym zastygła. Utworzyła się soczewka skupiająca. Paliczki plazma-przybysza ułożyły się w odpowiedniej konstelacji i dzięki temu soczewka wewnątrz nabrała takich krzywizn, iż przechodzące przezeń promienie słońca skupiały się niemożebnie mocno. Przybysz tak ustawił soczewkę, by promienie atakowały tors Bogusia, nim jednak zdążył wprowadzić jakiekolwiek modyfikacje dostosowawcze w strukturze soczewki, Bogusław zajął się ogniem i w parę sekund sfajczył do postaci zwęglonego humanoida. – Przesadziłem. Chwilę pomyślał, jakby aferę odkręcić, ale żadne rozwiązanie nie zajaśniało w bąblu głowy. Kumple Bogusia wyjrzeli z chaty, zaciekawieni jak tak długo potrafił wytrzymać bez używek. Przeszli na plażę i nieufnie zerknęli na kosmitę. – Gdzie Boguś? To on tu tak leży? – Ale poczerniał, chyba zgon. Wiedziałem, że długo nie wytrzyma bez używek. Wygrałem. Kumple przelali mu dla spokoju milion złotych na konto, bo o tyle się założyli. Zaproponowali kosmicie browca w chacie, bo zaintrygowały ich jego daktylowe pestki oczu. Balowali długo i obficie, a plazma-przybysz naszprycowany bombowym kombo narkotyków głowił się i głowił nad naturą swego istnienia. Jak to możliwe, że narodził się z olejku do opalania, a wydarzenia tak się potoczyły, że całkowicie spalił mężczyznę, którego w zamyśle miał chronić przed słońcem. Do żadnych wniosków nie doszedł, bo rozpuścił się pod wpływem narkotyków. Kosmiczną aurą pośmiertną rozpuścił wszystkich pozostałych urlopowiczów jak i całe umeblowanie. W chacie nadmorskiej z całej szalonej ekipy ostały się tylko dwa zesuszone daktyle.
  12. Ci którzy znają prawdynie szukają nie drążąich światło świeciświeci niezwykle jasnoMy mieszkańcy ciemnościzakładnicy ich przenikliwych spojrzeńbłądzimy w poszukiwaniu drogiw pragnieniu światłanasze palce zrywająwilgotną kiść ziemiKopiemy już długolecz zwykle bez słowa skargibez słow z pochyloną głowąnie rozróżniamy dni ani nocyw oparach nieświadomości mrokuwydajemy każdy oddechZnający prawdy są cierpliwinie odczuwają strachuw rozmowach z otchłanią przyznają -kazdy może popełniac błędyniestety dla wasjest zbyt wcześnie na światłoPotem odchodząw szeptach cieni i oskarżeńgasną ogniska fałszywej nadzieinarasta pomruk burzya w dłoniach cieżkich od ziemirodzi się kamień
  13. Solomon$

    Pójdziemy tam...

    Pójdziemy tam ... Pójdziemy tam gdzie gór zamglony szczyt. Gdzie wydarte pełne pustki otchłanie. Gdzie woda płynie wstecz. Tam słońce zabiera promienie gwiazdom. Gdzie śnieg jest gorący, a upały zimne. Gdzie powietrze dusi, a upadły anioł szybuje wysoko. Gdzie ognisko nie ogrzewa, ale ty rozpromieniasz jaśniej. Gdzie Drzewo na pustyni rośnie. Gdzie galaktyki masz na wyciągnięcie ręki. Gdzie ciche uderzenie młotów. Gdzie harfy dźwięku, nie słyszał od wieków nikt. Gdzie wichry nocą wyją jak tłum. Gdzie w dolinie bije dzwon. Gdzie dymią w blasku gwiazd. Gdzie biegną w księżycowych błyskach szumy. Gdzie rozpadną się razem nasze kości. Gdzie trawka zielona, soczysta i miękka. Gdzie Twe oczy mienią się srebrzyście. Gdzie Twe włosy lśnią złociej niż ogień. Gdzie strumień pluszcze i woda bystra. Gdzie lśni perliście rosa, jak twoje łzy na twojej twarzy. Gdzie kołysze cię wrzos w dolinie. Gdzie delikatnie mnie przytulisz mnie. Gdzie cichy twój krzyk utuli mnie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...