Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Efemerofit - część pierwsza


Rekomendowane odpowiedzi

Od pewnego czasu Natalia przechodziła przez potworną katorgę, ponieważ jej siostra – Kamila – bez opamiętania trzaskała czekoladą. Znienacka wyłamywała zębami kolejne kostki czule inaczej tuż przy uchu znerwicowanej Natalii, która to w obawie przed zawałem serca, zaczęła praktykować relaksy przeróżne głębokie.

Sole kąpielowe, kojący śpiew tukanów, automasaże, ciepłe kąpiele, mantry jogistyczne, masaże kamieniami. Kamila jednak szturmowała siostrę czekoladą bez ustanku, częstotliwość niemożebnego trzaskania narastała, więc zbiedzona i pełna bladaczki siostra zamówiła sobie wizyty masażysty i to jako tako rekompensowało stresy.

Co więcej Kamila dokooptowała do operacji ojca, Tomka, aby i on trzaskał czekoladą. Oszukała go, że w ten sposób sprawi Natalii przyjemność.

Kamila była rosłą dzierlatką i uprawiała jazdę figurową na łyżwach. Czyniła to razem z nieco starszymi kuzynami Sieciechem oraz Jessiką. Przygotowywali się do amatorskich zawodów uniseks, pożerali mnóstwo protein i nagabywali Natalię przy każdej sposobności, aby i ona z nimi „nakurwiała płozą”. Zwłaszcza, że Natalia była rzadką posiadaczką „łyżew mentalnych”. Widać to było gołym okiem, ponieważ chodziła w powietrzu jak na niewidzialnych koturnach.

Wszyscy obecnie byli studentami różnych kierunków i wszyscy oprócz Natalii bardzo cenili „kindersztubę”, czyli najogólniej mówiąc wypowiadanie się do rozmówcy w pełnej poszanowania manierze podczas podtrzymywania dyskusji.

 

Pewnego dnia Natalia relaksowała się w salonie swego domostwa, kreśląc na papierze ósemki. Wyobrażała sobie, że ma autyzm i że to jest jej sposób na rozładowanie wewnętrznych napięć. Taka myśl zawsze wzmagała u dzierlatki poczucie relaksu.

Coś lekko uderzyło o okno, bodaj kropla deszczu, nie wytrąciło to jednak Natalii ze swych wyobrażeń o autyzmie. Uderzenia o szkło ponawiały się jednak i po paru momentach dziewczyna zreflektowała się, że to nie może być deszcz, bo tak hardaszczo woda nie wchodzi przecie w interakcję z szybą, niemożliwość po prostu.

Zaciekawiona podeszła do okna. Na dole w ogródku stał wujek Ziga, przybyły podróżnik z dalekich miejskich krain. Pomachał Natalii.

Wpuściła go, bo reszta rodziny pojechała do miasta po baterię do dzwonka do drzwi, który przestał działać, stąd też Ziga ciskać musiał o szkło kamieniami z ogródka.

Natalia wiedziała, że ta niedziałająca bateryjka to sprawka Kamili, pewnie wyssała z niej energię językiem. Takie wypady do miasta zawsze kończyły się wyżerką do syta w miejskiej dzielnicy gastronomicznej, co oprócz hokeja było głównym hobby Kamilki.

Teraz wujek Ziga stał już w pokoju Natalii i podziwiał obrazki, które narysowała i rozwiesiła na drzwiczkach szafy.

– Wiesz, tu kolory są zbyt blade, nie widzę w tym mięsistości! – komentował i przechodził do kolejnego obrazka.

Natalii przeszło przez myśl, że to wystawa dziewczęcych obrazków, a nie wędlin w sklepie mięsnym.

– Tu wyraźnie anatomia ci siadła, to jakiś detektyw? Jedno oko wyżej, drugie niżej, mogłabyś bardziej starać się o realizm. Groteska i inne finezje? Bitch, please… to było dobre w epokach zamierzchłych, teraz w sztuce dominuje dbałość o detale i prawdziwość! Płótno musi wybrzmieć potęgą piękna rzeczywistości!

To nie płótno, to są kartki papieru – Natalia może w rysowaniu starała się odbiegać od realiów, jednak w świecie głowy pozostawała zimną suczą dbającą o precyzję wypowiedzi.

Samotnicze jestestwo Natalii skowyczało do nieba, aby rodzina wróciła już z miasta i zajęła się nadaktywnym w swej krnąbrności wujem. Modły zostały wkrótce wysłuchane i już niebawem stali razem na parterze w salonie.

– Jest i bateria, Ziga, ale z tym dzwonkiem szopka – wzniósł opakowanie bateryjek Tomek, ojciec Natalii i Kamili.

– Bateria! U, U, U! – podłapał Ziga, doskoczył do szwagra i jął okładać go przyjacielsko pięściami po klatce piersiowej.

Zaśmiewali się.

– Kama, Nati, zabawcie swego wuja, my z Anetką przygotujemy szybko jakieś przekąski – rzekł Tomek. – Ziga! Trzeba było ostrzec, że będziesz… zanim coś przyrządzimy nalej sobie czegoś z barku.

– Och, tyle że mam numer tylko do Natalii, a ta z jakichś niejasnych i na pewno wydumanych przyczyn nie odbierała smartfona! – powiedział z wyrzutem. – Jesteś bardzo niedobrą bratanicą, ciuś ciuś, Nataleczka, ciuś ciuś! – Przejeżdżał palcem wskazującym po drugim wskazującym, jakby obierał marchewkę. Natalia czuła się co najmniej zmieszana.

– To ja ci już podaję swój! – zadeklarował się Tomek.

– Nie! – Zygmunt wyciągnął dłoń. – Chcę mieć tylko numer do Natalii! To jest klimatyczne! Chcę, żeby to była ona, właśnie ona, łącznikiem między naszymi pod-rodzinami! Natalio, to na tobie będzie spoczywać ta odpowiedzialność! Musisz odbierać moje telefony, nie stosuj więcej żadnych pseudo-uników!

Natalia nie wiedziała, jak zareagować, speszyła się jeszcze bardziej.

Tomek wzruszył ramionami.

– Twoja decyzja.

Tomek i Aneta zniknęli w kuchni.

Kamila i Natalia siedziały na kanapie, Ziga przed nimi za stołem. Słychać było świerszcze za oknem, choć to zima. Zygmunt zaczął wykonywać młyńce kciukami, gwizdał, spojrzał w górę.

– Macie niczego sobie sufit, czy mówił to wam już ktoś wcześniej? – spytał.

– Parę osób, tak, tak… – wydukała Kamila.

Zgęstniałą niezręczność kroiłbyś nożem. Może gdyby nie powtórzyła tego „tak”, byłoby choć trochę luźniej. Milczenie trwało, kciuki Zygmunta furkotały w powietrzu.

– No skoro krewniaczki nie chcą mnie zabawić, to chyba czas sięgnąć do barku!

Zadowolony nalał sobie whiskacza. Nalał również Kamili i Natalii i podał im po kielonku. Ziga wziął eleganckiego łyka.

– Natalio, nie żałuj sobie, nie żałuj sobie niczego, dziewczyno! Twoje studia są wymagające, potrzebujesz się wyszumieć w czasie wolnym! – zachęcał wuj.

Natalia zbroczyła tylko nieco usta, nie miała teraz ochoty na trunki wyskokowe. Było koło trzynastej. Kamila z kolei tylko mieszała alkohol, kręcąc nadgarstkiem jak magnat u przyjaciela na popijawie.

– Kamilo, proszę cię, nie chcesz być jak James Bond? On pijał wstrząśnięte, niemieszane, a ty sobie mieszasz trunek. Nie będziesz jak James Bond przez to!

– Ale lubię mieszać, mieszać, mieszać.

– No chyba że tak. Pełen szacun. A lubisz kiełbasę lub cegły?

– Zależy od permutacji.

– Spoko. Spoko, brachu, czuję twoje zwrotki. – Ziga wspinał się na wyżyny młodzieńczości.

Próbowali kultywować kindersztubę, ale nie każdy winien się tym zajmować.

Zygmunt wziął solidniejszego łyka.

– No dobra, patrzcie na to! Ziga was zabawi! Tylko nie mówcie rodzicom, że to zrobiłem, sztama?

– Sztama! – obie na raz odparły.

Zygmunt wessał tonę whiskacza prosto z butelki, a potem jeszcze ze swojego kieliszka, tak że wychłeptał do dna. Podniósł palec, skupiły moc wzroku na przepełnionych alkoholem policzkach wuja. Policzki wróciły do stanu płaskiego, czyli trunek opadł do żołądka. Ziga jednak nagle pochylił się, zatkał jedną dziurkę od nosa, a z drugiej strzelił całym płynem na blat stołu.

Kamila zbladła. Natalia jednak zaśmiała się i zaczęła klaskać jak trzpiota ogłupiona narkotyczną siłą męskości.

Ziga potrafił transportować płyny wyskokowe z jamy ustnej do zatok.

Źle się jednak złożyło, że akurat do salonu weszli Tomek i Aneta.

– Oho… a co tutaj się stało? – Tomek spochmurniał. Piękny stół pokryty był wystrzelonym z nosa płynem.

Natalia i Kamila milczały, przecież obiecały, że nie powiedzą, sztama tutaj odeszła.

– Kamila pluła we mnie alkoholem!!! – Ziga natychmiast wskazał bratanicę.

Co śmieszne tylko jego kieliszek był pusty. Zrobiło się naprawdę niezręcznie.

– To… może my was jeszcze zostawimy na moment – rzekł Tomek.

Udali się z ANetką na stronę. Naostrzyć pal dla Zygmunta i przygotować łańcuchy na działce.

Znów zapadła niezręczność, podsycona niedawnym zajściem. Kciuki Zigi kręciły młyńce.

– No to jak to Kamilo jest w końcu. Lubisz cegły?

– Wujek pije do konkretnych cegieł czy do konstruktu jako takiego cegieł?

– Jezusie Chrystusie Maryjny i Boże Przenajlmiszy Mój Najdroższy! – podniosła głos Natalia. – Jeszcze milisekunda tej jebanej kindersztuby, a wyzwolicie we mnie ogromne pokłady antykindersztuby! Kontrast, kurwa, mocium panki, kontrast! A tego byście, moi umileni krewni, nie chcieli!

Po chwili wrócili rodzice, pogaworzyli, pośmiali się z Zygmuntem, a potem powiedzieli, że niestety, ale muszą zakuć go w kajdany na działce. Za pobrudzenie stołu.

Niespodziewana wizyta krnąbrnego wuja dobiegła końca. Gdy jeszcze w korytarzyku chwilę tak sobie na odchodnym pogaworzyli, Ziga nagle wyjął tabliczkę czekolady i trzasnął nią tuż obok ucha Natalii.

– No do chuja, wujek! – Kryzys Natalii się pogłębiał. –  Czy Kamila wujkowi też skłamała, że to mnie ucieszy?!

– W żadnym razie. Dała mi po prostu dwie dychy. – Zygmunt pomlaskał czekoladą i schował sobie resztę na wieczór. – Dobra, to widzimy się pewnie pod wieczór, może jakiś seansik machniemy, co, młode?

Kamila zmarszczyła czoło.

– Jak to pod wieczór?

– No przecież będę odbębniał karę u was na działce.

– Ach, no tak. I co, wujek się tak na to zgadza?

– Przecież nabroiłem. Każdy nasz czyn znajduje ujście w konsekwencjach. Wieczorem będę pewnie spał w gościnnym, ale przekradnę się do którejś z was i zrobimy sobie wujkowo-bratanicowy seans! U, U, U! Seans! – Uderzył się w klatkę jak goryl.

– Ach, nie, wujek nie zrozumiał – klarowała Kamila. – Będzie wujek spał w kajdanach i obroży w tej kanciapie na działce.

Zygmunt na moment strapił się, lecz od razu poweselał.

– A więc aż tak nabroiłem! – Zaśmiał się.

– Tu nie chodzi o stopień nabrojenia. Po prostu takie są zasady.

Parę momentów później Natalia i Kamila popijały herbatę na balkonie przy salonie i obserwowały jak nieopodal, po drugiej stronie przedmiejskiej uliczki, Tomek i Aneta zakuwali wujka w łańcuchy pośród działkowych krzewów. To było mgliste, klimatyczne popołudnie.

– Kamila – Natalia szczęknęła filiżanką, odstawiając na spodeczek. Wyrafinowaną metodą odstawiła talerzyk na stolik między nimi. – Naprawdę nie podoba mi się twoje zachowanie. Nie wiem, co ta twoja główka sobie ubzdurała, ale spróbuj przekabacić jeszcze jedną osobę, żeby trzaskała czekoladą koło mojego ryja, to pomogę Zygmuntowi w pieleniu działki, ale zamiast grabek użyję twojego cielska. Usztywnię cię sznurami i będę ryła w glebie twoim ryjem, twoimi szkaradnymi zębami.

Kamila promiennie się uśmiechała niczym niewinny źrebak i miło spoglądała na swą siostrę.

Dopiły w spokoju herbatkę. Kamila próbowała kindersztubowych podejść, ale Natalia bez słowa raczyła się piciem i spoglądała ku działce. Wreszcie zabrały zastawę i zamknęły balkon. Natalia została w salonie sama. Przezierała wzrokiem przez ażurową firankę, rodzice nadal byli z Zygmuntem. Zwykle to tyle nie rwało, musieli mieć jakieś problemy z zapięciem kajdan.

Natalia tak naprawdę w głębi serca bardzo podziwiała Zygmunta. Gdy tak śledziła, jak rodzice przypinali go łańcuchem do obręczy przytwierdzonej do kanciapy, docierało do niej gromkimi obrazami, jaki to los jest nieprzewidywalny. Wujek Ziga będzie teraz dosłownie na wyciągnięcie ręki przez pewnie najbliższy miesiąc.

Po policzku Natalii spływała łza. Dziwna łza ulgi, szczęścia, a nawet wyzwolenia.

 

Natalia napompowała opony swych terenowych rolek, w uszy wpuściła tęskne bity nocnej muzyki. Wybrała się na wojaż samotnego wilka po wertepach pobliskiej ścieżki rowerowej. Zapuściła się w głuszę, w morze drzew, niczym wielorybnik skory do spontanicznych łowów.

Gdy dotarła na szczyt wzgórza poza miastem, piłując w rolkach jak Szatan na sterydach, uwolniła stopy z pojazdów i oparła plecami o pień jesionu.

Westchnęła tęsknie, wspominając, jakie to szczęście, że po drodze nie rozjechała żadnej norki tudzież łasicy. Jazda nocą po lesie ze słabą czołówką to zupełnie nie w stylu Natalii, ale co mogła zrobić, gdy zew przygody wzywał.

Uniosła głowę ku niebu, przezierając wzrokiem na księżyc i gwiazdy poprzez gęstą siatkę listowia. Rozpieszczona pędem grzywka powiewała trącana nocnymi zefirami. Natalię brało na śmiech – odkryła właśnie swój autorski sposób na przemożną relaksację układu nerwowego. Tak ostatnio nadwyrężonego czekoladowymi trzaskami siostry.

Rolki w terenie nocą z akompaniamentem tęsknych bitów, w których gotycka wampirzyca woła za swym wampirzym kochankiem, którego brzydcy wieśniacy nakarmili czosnkiem.

Cóż poza tym jest bardziej kojącego niż mroczne, wilgotne knieje, w które zagłębić się można całym swym jestestwem?

Po powrocie Natalia położyła się na biurku i za karę za nieroztropną jazdę po ciemku oślepiała się przez kwadrans powziętą z blatu lampką. Cóż za konstruktywna, samokrytyczna osobowość.

Ułożyła się wreszcie spać, a przez zabawy z lampką jeszcze długo, długo wielokolorowe ciapki majaczyły w polu widzenia.

Edytowane przez WiatrŚwietlny (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...