Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Weszła na scenę, gdy skończyłem grać. Nie zgasły jeszcze reflektory i widziałem tylko zarys głowy i wielkie oczy. Piękne oczy. Zrobiła jeszcze krok i zobaczyłem jej uśmiech. Piękny uśmiech. Podeszła do mnie. Podniosła bukiet do twarzy. Powąchała i dała mi. Rzuciłem go z rozmachem na widownię. Usłyszałem jakieś szczurze piski. Chwyciłem ją za rękę i pociągnąłem do drzwi. Wybiegliśmy na dwór. Szybko, szybko. Do autobusu. Wskoczyliśmy tylnymi drzwiami. Stanęliśmy przy oknie. Patrzyłem na nią a ona na drogę. Autobus ruszył. Zaraz podszedł do nas jakiś facet w czarnej kurtce. („Bilety do kontroli”). Odwróciła głowę i spojrzała na niego. („No, bileciki”). Uśmiechnęła się. Popatrzył na nią, na mnie, na nią….Dałem mu w zęby. Poleciał do tylu. Zalał się krwią. Kierowca zobaczył to w lusterku, zatrzymał autobus, otworzył drzwi i uciekł. Za nim pobiegli pozostali trzej pasażerowie i zataczając się kanar. Zostaliśmy sami. Spojrzeliśmy na siebie. („Do Wrocławia!”) Usiadłem za kierownicą. Ona stanęła obok. Trzymała się mojego fotela i patrzyła na drogę. W Reńskiej Wsi złapaliśmy gumę. Otworzyłem drzwi i wyszliśmy. Niedaleko stało trzech pijaczków. („Dacie na flaszkę to zmienimy koło”). Daliśmy. Zmienili i poszli do pobliskiej knajpy. My pojechaliśmy dalej. Do Wrocławia dotarliśmy wieczorem. Było ciemno, gdy parkowałem na parkingu koło Placu Wolności. Tuż przy Kazimierza Wielkiego. Poszliśmy do rynku. Obok Vegi grał Acustic Travel. Trąbka i gitara elektryczna. Usiadłem pod pręgierzem. Ona podeszła, wzięła drugą gitarę i zaczęła grać razem z nimi. Ludzie się zatrzymywali. Słuchali. Bez oddechu, bez ruchu. Gdy tłum zgęstniał, wziąłem puszkę po orzeszkach Felix i zbierałem co łaska. Wrzucali po 2, 5 zł. Puszka szybko się napełniła. Podzieliliśmy się z muzykami. Dla nas była 1/3. Na coś do jedzenia. Poszliśmy do Vegi. Zamówiliśmy dwie jajecznice, po kotlecie sojowym, pieczywo, masło, herbatę z cytryną, kawę z mleczkiem. Usiedliśmy przy oknie, obok drzwi. Jedliśmy patrząc na ludzi, na Feniksa i McDonalda tuż obok. Trochę nam Mac obrzydzał jajecznicę, więc staraliśmy się na niego nie zerkać. Obserwowaliśmy przechodzących ludzi. Niektórzy gdzieś się śpieszyli, inni szli wolno, spacerowo. Przysiadali na murku przed Vegą, opierali się o ścianę Banku Spółdzielczego Rzemiosła, o latarnię, siadali na ławkach. Rozmawiali albo tylko patrzyli przed siebie, na innych, na ratusz, na siebie. Wyszliśmy z Vegi i skręciliśmy w lewo, mijając Związki Twórcze i mnóstwo ludzi przy stolikach. Skręciliśmy w lewo w kierunku Jasia i Małgosi. Szliśmy wolno, wolniutko, przystając co chwila. Oglądaliśmy pożeraczy ognia, Hindusa z wężem, malowane od ręki portrety. Cały rynek był zastawiony stojakami ze zdjęciami z powodzi. Zalany Kozanów, Księże Małe, podtopiony Uniwersytet, Biblioteka Główna, barykady (jedna im. Premiera W. Cimoszewicza), worki, ludzie walczący. Usiedliśmy na ławce koło fontanny. Podświetlona mieniła się tysiącami iskier. Odkorkowałem butelkę czerwonego wina i wyciągnąłem dwa kieliszki. Piliśmy stare dobre Bordo. Fontanna płakała a kieliszek kapał na moje spodnie krwawymi kroplami. („Cholera, jest pęknięty”). Szybko dopiłem, spodnie wytarłem dłonią a kieliszek wyrzuciłem. („Teraz mamy jeden kieliszek i gwinta”.) Ona natychmiast rzuciła swój w kierunku fontanny. Leciał wysokim łukiem i obracając się powoli spadł tuż obok. Dźwięcznie rozprysnął się na tysiące kawałków. („Teraz mamy tylko gwinta”). Wypiła duży łyk. Potem ja. Siedzieliśmy i piliśmy na zmianę. Nigdzie nam się nie śpieszyło. Było dobrze. Bez ludzi. Tylko my i nasza butelka. Śpiewaliśmy. Nasze głosy odbijały się od ścian i wracały. Mówiły do nas. Przytulały, ogarniały, wchłaniały… Rynek, my, śpiew, wino - byliśmy jednym. Skryci za mrokiem nocy. I tylko dzwony biły. Raz, dwa, trzy, cztery. W oddali widać było nadchodzącą grupę. Jeden z nich był podobny do kanara. („Chodźmy nad Odrę”). Wstaliśmy i szybko ruszyliśmy w kierunku Uniwersytetu. Nie oglądając się za siebie skręciliśmy w Kołłątaja. Zwolniliśmy dopiero koło księgarni. Na wystawie książki były ułożone w kształcie piramidy z „Iwoną księżniczką Burgunda” w środku. Przed nią stało zdjęcie Gombrowicza. Patrzył na mnie. Tak jakoś głęboko. Do środka. Wwiercał się, wchodził, rozpychał, panoszył, zawłaszczał. Dziwny to był wzrok. Jakby chciał mnie zdobyć na zawsze. Ona pociągnęła mnie za rękaw i udało mi się uciec. Coś jednak we mnie zostało do tej pory. Już z daleka usłyszeliśmy dźwięki fletu. Przed Kalamburem siedział na chodniku, oparty o ścianę człowiek. Ubrany w płócienne spodnie, kubrak i czapkę z pomponem grał z zamkniętymi oczami. Stanęliśmy naprzeciwko. Metr od niego dotykając się ramionami a on grał. Nie wiem, co to była za melodia. Nigdy jej wcześniej nie słyszałem, ale pasowała do grajka. Po chwili zobaczyłem jak z kąta, tuż obok niego wysuwa się powoli szczur. Ruszając pyszczkiem zbliżał się powoli. Przestaliśmy oddychać a muzyka była jeszcze bardziej przejmująca. Szczur wdrapywał się na kolana grajka, a ten błyskawicznie go chwycił i wrzucił do worka. Zawiązał i otworzył oczy. Spojrzał na nas. („Chodźmy na herbatę”). Wstał, zarzucił worek na plecy, otworzył wielkim kluczem masywne drzwi i wszedł do klatki schodowej. Zaczęliśmy wchodzić na górę. Grajek szedł pierwszy, przede mną ona a ja na końcu. Drzwi bramy się za nami zamknęły. Głuchy odgłos przeszedł mi ciarkami po plecach. Mijaliśmy kolejne piętra. Na pierwszym jakaś kobieta w staniku prała w misce skarpetki. Na schodach na drugie rudy chłopczyk karmił papugę. Do czwartego nie spotkaliśmy nikogo. Doszliśmy do drzwi, które bronił dostępu do kolejnego piętra. Grajek otworzył je tym samym kluczem. Weszliśmy do środka. Było to jedno wielkie pomieszczenie. Prawie nie było mebli. Tylko łóżko – zwykły siennik – drewniany stół, krzesło, regał z książkami i mnóstwo obrazów na ścianach. Padające przez wąskie okna spod sufitu światło nadawało im upiorny wygląd. Jak z Księżyca. Grajek otworzył drzwiczki w rogu i cisnął worek do środka. Zatrzasnął drzwi i poszedł do kuchni robić herbatę. Podeszliśmy do okna. Było to raczej wyjście na dach. Patrzyliśmy chwilę… („Herbata gotowa”). Miała dziwny zapach. Jak spalona słoma. I smak. Jak niedojrzałe jabłka. Cierpkie i twarde. Gdy kończyliśmy pić grajek otworzył ponownie drzwiczki i zniknął w środku. Zostaliśmy sami. Przez okno wyszliśmy na dach. Ruszyliśmy przed siebie szukając dogodnego miejsca. Nie byliśmy sami. Mijaliśmy śpiących, rozmawiających, zamyślonych. Nie chcieliśmy się dosiadać, chociaż zapraszali. W końcu znaleźliśmy wolny kawałek koło komina. Oparliśmy się plecami i patrzyliśmy na wystające kościoły, szczyty kamienic, wieżowce, akademiki. W jednych oknach zapalały się światła, w innych gasły…. Dzień się budził….. Zasnęliśmy. Obudził mnie wrzask wielkiego ptaszyska. Było już jasno. Trzasnąłem go butelką. Spadł z dachu prosto na głowę kanara stojącego poniżej na chodniku. Rozejrzałem się. Ona już nie spała. Siedziała do mnie tyłem i coś robiła. Podszedłem bliżej. Mieszała łyżeczką herbatę i kawę. Każdą ręką oddzielnie i w innych kierunkach. Pierwszy raz coś takiego widziałem. („Herbata z cytryną i dwie łyżeczki cukru”). Podała mi filiżankę. Sama piła kawę. Z mleczkiem. W czerwonym a może raczej bordowym kubku. Odwróciłem się i zaśpiewałem. Tak od siebie. Na chwałę chwili. Na ulicach ludzie zatrzymywali się i podnosili głowy. Z okien wyglądali okoliczni mieszkańcy. Ptaki się zlatywały i krążyły wokół mojego śpiewu. Powietrze drżało, wibrowało. Zastygło, gdy skończyłem. Wszystko zamarło, stanęło…Obróciłem się i uśmiechnąłem. Nie było jej. Stał tylko kubek z parującą kawą. Rozejrzałem się dookoła. Nikogo. Pobiegłem w prawo, w lewo, przed siebie i do tyłu. Sprawdziłem wszystkie kominy. Wyjrzałem na ulicę. Nikogo. Przeszukałem okoliczne kamienice, bary, kawiarnie, rynek, wszystkie uliczki, całe miasto. Wszystko na nic.

Opublikowano

Przeczytałam wczoraj wieczorem, ale już nie dałam rady komentować. Obiecałam sobie,że to dzisiaj zrobię zatem:
sama historia coś ma w sobie, treść jest bardzo subtelna, ale
te krótkie zdania sprawiają, że opowieść robi się mechaniczna, jak sprawozdanie, a tu przecież ma być magia.
Swoją drogą Wrocław jest magiczny, a tutaj tego nie poczułam.
I jeszcze wyrzuciłabym motyw mc donald's, fee,po co to?:)
Ogólnie ciekawie,ale popracowałabym jeszcze

pozdrowienia/wrocławianka

Opublikowano

Patrzcie ludzie, odmiana, ale znów ekstremalna. Same krótkie zdania jako przeciwwaga do dłuuugich niemieckich. Jak każda maniera, jednak męczy. Ze cztery, pięc przecinków zamiast kropek i będzie miodzio, moim skromnym...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Kamil Olszówka Chwała i cześć należy im się na wieki. Pozdrawiam.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @Arsis «fantastyczna wizja stworzona przez nadwrażliwą wyobraźnię» źródło SJP Zawieszenie pomiędzy nieważkością a nicością. Narracja i akcja jak w niemym filmie, przyciąga pomimo braku dźwięku i głosów.  Pozdrawiam
    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...