Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Jest to fragment dużo większej całości, ale nie zmienia to faktu, że chętnie poczytam co o nim myślicie. Tytuł został nadany tylko na potrzeby poezja.org.

 

 

 

Dowódca twierdzy na przełęczy, którą biegł szlak prowadzący do Otrytii powiódł spojrzeniem po całym towarzystwie. Wraz ze swoim zastępcą Itrem i czterema innymi ludźmi, zorganizowali małe przyjęcie na cześć trzech posłańców z leśnego kraju. Poczęstunek odbył się w południe, dzień po ich przybyciu. Był smaczny, choć nie wykwintny. Dokładnie taki, jakiego należało się spodziewać po wojskowym posterunku w górskiej twierdzy. Gospodarz noszący wdzięczne imię Olch pilnował, żeby kufle gości były pełne piwa, a rozmowa lekka i wesoła nie sugerowała, że chce wyciągnąć z przybyłych jakiekolwiek informacje.

Otrytia już od dawna nie angażowała się zbytnio w politykę zagraniczną. To wiedział niemal każdy w Hipparii. Nie trzeba było być ani urzędnikiem, ani dygnitarzem, ani zagłębiać się w jakieś bardzo skomplikowane gierki polityczne, żeby dojść do podobnego wniosku. Z sąsiadami nawiązywała sporadyczne kontakty głosząc wszem i wobec, że jest samowystarczalna i niczego nie potrzebuje. To działało póki co, ale na dłuższą metę nie było chyba zbyt rozsądne. Mogło skusić kogoś silniejszego i zainteresowanego zbadaniem, co też takiego dałoby się od słabszego sąsiada zyskać. Słabość leśnego kraju oceniano z góry. Pewnie ze względu na fakt, że spoza rozległych, gęstych borów, gór i bagien niewiele było widać. To mogło oczywiście być pozorne tym bardziej, że napotykani z rzadka w nadgranicznych lasach Otrytowie nie sprawiali wrażenia ludzi chwiejnych, zastraszonych i podatnych na wpływy. Byli doskonałymi tropicielami, poważnymi, spokojnymi ludźmi, dla których ważne były uczciwość i honor.

Widok posłańców i ich propozycja, skłoniły Olcha do wniosku, że Otrytowie zapewne nie na darmo wyleźli ze swoich krzaków. Coś ich do tego popchnęło i warto było się przekonać co to było. Na pierwszy rzut oka bowiem, trudno było orzec, czy z gęstych otryckich lasów nos wysunął jeleń, lis, czy też niedźwiedź. Bezpieczniej było to zbadać.

Jeszcze wczoraj, kiedy tylko posłańcy zostali przed niego sprowadzeni i wyłuszczyli o co chodzi ich władcy, posłał do stolicy wiadomość. W takich sytuacjach zalecenia były jasne. Jeśli do twierdzy docierało nie oficjalne poselstwo tylko posłańcy, należało ich zatrzymać, pozyskać informacje i przesłać je do Natronii. Tak też postąpił.

Teraz natomiast nadszedł czas, żeby wyciągnąć z przybyłych nieco więcej wiadomości. Z tego też powodu niby niefrasobliwie i wyłącznie ze względu na okazanie zwyczajowej gościnności, siedział sobie przy wspólnym stole z przybyszami i zabawiał gości niezobowiązującą rozmową. Starał się przy okazji, przy pomocy swoich ludzi, dyskretnie upić gości. Wiadomo, pijanemu język łatwiej się rozwiązuje. Niestety, zwłaszcza dwaj starsi nie byli podatni na ich wysiłki. Młody, najwyraźniej wcześniej pouczony, także się powstrzymywał od nadmiernego picia.

Właśnie jeden z ludzi Olcha, z usposobienia wesoły lekkoduch, opowiadał o jakimś polowaniu:

— Pamiętam jak kiedyś ścigaliśmy przez pola jelenia. Szybki był i przez długi czas śmigał na granicy dobrego strzału z łuku. Trzeba było zbliżyć się, żeby strzała trafiła pewnie, więc gnaliśmy w dwunastu przed siebie ile koń wyskoczy. Nie chwaląc się byłem w czołówce tej stawki i jechałem jako drugi, ale prowadzący wyprzedzał mnie ledwie o długość ciała konia, więc nie bardzo odstawałem. I nagle usłyszałem niezbyt głośny... jak to tam określić, no trzask powiedzmy. Niespodziewanie łupnąłem w pełnym galopie o ziemię. Później okazało się, że puścił popręg, ale wtedy jakoś nie było mi do śmiechu. Nad sobą i wokół siebie widziałem tylko końskie brzuchy i kopyta, kiedy dziesięć koni przelatywało w zasadzie po mnie. I co? Żaden mnie nawet nie musnął.

— Nie możliwe — wyrwało się jednemu z gości, ale opowiadający i jego koledzy roześmiali się tylko wesoło, a Olch dokończył za pechowego łowcę.

— Możliwe, możliwe. Jeżeli jest wokół dosyć przestrzeni i szansa na ominięcie, no i jeśli koń nie jest spanikowany i nie ucieka na oślep, to nie nadepnie i nie uderzy kopytem. A tak swoją drogą pozwólcie, że zapytam przy okazji… te koniki, na których przyjechaliście, to wasze lokalne zwierzęta? — Przewodzący posłańcom skinął głową z dziwnym wyrazem twarzy i po lekkim wahaniu powiedział z pewnym wyzwaniem w głosie.

— To leśne, dzikie konie. Są przyjazne i bardzo pracowite, choć może mało urodziwe. — Olch wyczuł, że temat jest wyraźnie drażliwy dla przybyszy i nie podjął przezornie wątku. Wzrokiem uciszył swoich ludzi, z których niektórzy może i mieliby ochotę pożartować sobie rozpracowując ten wdzięczny motyw. Później sam rozpoczął z nieco innej beczki.

— Jeśli tylko chcą współpracować z człowiekiem i są użyteczne, to uroda nie jest tak bardzo ważna.

— Doprawdy? — Niedowierzanie w głosie gościa było bardzo wyraźne. Dowódca twierdzy z przyjaznym wyrazem twarzy pogodnie kontynuował udając, że tego nie dostrzega.

— Tak uważam. Wasze konie są niewielkie. Mają krótką, sterczącą grzywę i szarą… nazwijmy ją myszowatą maść z ciemną pręgą biegnącą wzdłuż kręgosłupa. Te cechy, oprócz uszu i oczu ratują im w lesie życie, bo pozwalają im się ukryć i przeżyć. Mają za to bardzo kształtne i silne nogi. Budowa ciała i grające pod skórą mięśnie sugerują, że są to wytrzymałe zwierzęta. Wydaje mi się także, że nie wymagają zbyt wielu starań i opieki.

— To wszystko prawda. Dziwne, że zauważyłeś ich zalety.

— Jak wiesz w tym kraju znamy się na koniach.

— Dlatego właśnie zwróciliśmy się w kwestii wierzchowców do was. Ostatnio bowiem nasz władca usłyszał komentarz, że… jeździ na psie. — Olch ledwo powstrzymał się od parsknięcia śmiechem i w duchu podziękował swoim czterem towarzyszom za opanowanie.

Co prawda odniósł wrażenie, że tak jak on sam byli o włos od wybuchu radości, ale pohamowali się siłą woli. Jeden z nich usilnie wpatrzył się w ścianę naprzeciw, a kolejny w trzymany w dłoniach kufel. Inny miał przymknięte oczy pewnie dlatego, żeby nikt nie zobaczył w nich iskierek rozbawienia. Jego zastępcy natomiast, ledwie zauważalnie drgał kącik ust. Wszyscy czterej jednak wyczuli najwyraźniej, że nie jest to dobry moment na śmiech.

Kryzys trwał mgnienie oka i już chwilkę później dowódca twierdzy był w stanie z pełną powagą zareagować. W duchu doszedł do wniosku, że właściwie można byłoby na tym skończyć całą dyskusję. Mieli przecież już swoją odpowiedź. Z drugiej strony stwierdził, że jeszcze jedno jest warte zbadania, mianowicie kto był tak dowcipny w stosunku do otryckiego króla. Kontynuował więc cierpliwie swoje dociekania:

— Ktoś się popisał raczej marnym dowcipem. Do tego zna się na koniach jak wilk na gwiazdach.

— Wilk w owczej skórze.

— Robi się coraz bardziej ciekawie. Wybacz pytanie, ale kto to?

— Morg, władca Gimiru. — Odpowiedź jakoś nie zaskoczyła Olcha, który pomyślał tylko, że w tym momencie mieli już pełną jasność sytuacji. Kompletną informację, z której można było wiele wywnioskować. Należało jednak kontynuować to kurtuazyjne spotkanie, więc pokiwał niby to z politowaniem głową i skwitował używając jako ilustracji małego opowiadania.

— Ten to faktycznie chyba tylko o wilkach i owcach może pogadać. Dobre konie widział jedynie na obrazku, to skąd ma brać doświadczenie. Widzisz, nie na darmo mówiłem, że konia warto oceniać po użyteczności, a nie tylko po wyglądzie. Miałem kilka lat temu klacz. Siwa, jabłkowita, przepięknie ukształtowana, proporcjonalna, spokojna, posłuszna — rzekłbyś ideał. Tak było do czasu, póki na nią nie wsiadłeś. Jeśli nie założyłem skórzanych, grubych rękawic, to po godzinie miałem ręce obtarte do krwi, bo kobyłka jak taran parła do przodu. Przeszkód na drodze nie omijała, zawsze przez nie skakała i to fenomenalnie. Nie zważała na to, czy to krzak, czy kłoda, czy strumyk, pokonywała wszystko. Gorzej było po wylądowaniu, ponieważ każdy zeskok kończył się próbą poniesienia. To było uciążliwe, ale przyzwyczaiłem się. Poza tym wielu spoglądało na tą ślicznotkę z zazdrością, co mi pochlebiało. Wreszcie jednak nadszedł dzień i to już tutaj, w twierdzy, kiedy czara się przelała. Pewnego razu wyjechałem po coś poza warownię. Wracaliśmy po tej stromej ścieżce, którą wczoraj jechaliście. Konie muszą na niej ciężko pracować żeby dotrzeć do bramy. Klacz jak zwykle parła do przodu i to o dziwo coraz szybciej, a w tym pędzie zachowywała się jak zaślepiona. Jakby zapomniała gdzie jest i nie widziała drogi. Już po chwili galopowała pełną szybkością w stronę muru, jakby go nie widziała. Nie reagowała na wodze, ani na krzyki i uświadomiłem sobie, że za moment zwyczajnie oboje zginiemy. Później okazało się, że wszyscy którzy to widzieli pomyśleli to samo. Już widziałem w wyobraźni jak rozwala nas o ścianę i tyle. Przy tej prędkości i kamienistej, stromej ścieżce zeskok z konia dałby ten sam efekt, dlatego nie było czasu na myślenie. Rzuciłem się do przodu, złapałem za kółka wędzidła i skręciłem mocno jej łeb do tyłu w nadziei, że zmieni kierunek. Ku mojej wielkiej uldze zaczęła na szczęście skręcać, aż w końcu zawróciła ledwie mieszcząc się na dróżce. W trakcie tego manewru oprzytomniała i zwolniła, a po chwili stanęła ciężko dysząc i rozglądając się półprzytomnie. Po przerwie na odzyskanie panowania nad sobą, oboje wstrząśnięci, ale już spokojni podążyliśmy powoli do twierdzy odpocząć. A chciałem tym podkreślić, że nie każdy przepiękny koń jest wart zachodu. Co z tego, że mój rwał oczy urodą, kiedy okazał się niezdatny do współpracy. W efekcie kobyłka trafiła do stada. Nadaje się tylko na matkę i na szczęście nie przekazuje potomstwu tej swojej specyficznej cechy powodującej, że traci rozum i orientację.

Goście wydawali się być mocno przejęci opowieścią. Dwóch starszych zadało nawet kilka pytań, ale uwagę Olcha przykuł najmłodszy z nich. Był jeszcze zupełnym młodzikiem i jak dotąd nie brał udziału w rozmowie, a tylko przysłuchiwał się jej uważnie. Teraz też milczał, ale widać było, że mocno się nad czymś zastanawia. Dowódca twierdzy obserwował go spod oka dlatego to zauważył. W pewnym momencie chłopak uniósł wzrok, przez chwilę wyraźnie się wahał, ale na koniec zdecydował się widać, nabrał tchu i zanim któryś z towarzyszy go powstrzymał wypalił z pytaniem:

— Ale takich koni nam nie sprzedacie? — Całe towarzystwo zesztywniało zaskoczone, choć każda ze stron z innego powodu. Olch ruchem ręki uciszył ewentualne protesty swoich. Dowodzący posłańcami żachnął się, a później nie zważając na gospodarzy zrugał młodzika ze wściekłym wyrazem twarzy.

— Zamknij się idioto. Mówiłem żebyś paszczę otwierał tylko do jedzenia. Ot mądra głowa.

— Ale ja…

— Cicho! Dość już zrobiłeś! — Młodzik, cały czerwony, spuścił wzrok na trzymany w dłoniach kufel i zacisnął wokół niego ręce, wyraźnie hamując się przed kontynuowaniem. Przywódca posłańców westchnął głośno opanowując nerwy i zwrócił się do Olcha przepraszającym tonem.

— Wybacz młokosowi. Nie przypuszczałem, że wyrwie się z taką głupotą. Zazwyczaj wykazuje się większym rozsądkiem.

Hippariański dowódca twierdzy powoli skinął głową przyjmując wyjaśnienia, ale w duchu czuł buzującą złość. Nie miał zamiaru jej okazywać świadomy, że podjudziło by to tylko jego ludzi i mogło się różnie skończyć. Próbując rozładować jakoś emocje w myślach konstruował całkiem miłe obrazy, jak to spuszcza młodzika w najbliższą przepaść. Wyobraźnia podsunęła mu całkiem realny plan. Nie miałby daleko, żeby go zrealizować. Wystarczyłoby zawlec chłopaka na wschodni mur i przerzucić przez blanki. Tego typu myśli pozwoliły mu zapanować nad emocjami i mógł po chwili odpowiedzieć:

— Dobrze, złóżmy to na karb młodości… żeby jednak nie było niedomówień, odpowiem na wątpliwości. Nigdy nie pozwolilibyśmy sobie na sprzedaż zwierząt z takimi problemami. Oferowane konie zawsze są zdrowe, co najmniej ośmioletnie, dobrze ułożone. Klacze po oźrebieniu, żeby było wiadomo, że są w stanie dać zdrowe potomstwo.

— Nie wątpimy w to, prawda barania głowo? — Młodzik zerknął na swojego dowódcę, później po kolei na każdego z obecnych kończąc na Olchu i skinął głową mówiąc ze skruchą.

— Bardzo przepraszam. To było niechcący…

— Ciekaw jestem jak byś wyglądał, gdybyś takim obcesem zapytał o Możnego Rogacza — sarknął dość zjadliwym tonem drugi z posłańców i na tym ten dość przykry incydent się skończył.

Olch miał tylko nadzieję, że obawy młodzika są jedynie jego poglądem, wynikającym z braku doświadczenia. W zasadzie nic to nie zmieniało, ale niezbyt przyjemnie było sobie uświadomić, że można byłoby ich podejrzewać o tak nieuczciwy proceder. Występ młodego Otrytianina zważył humory, więc mała biesiada dość szybko dobiegła końca. Dowódca twierdzy tego nie żałował. Uzyskał wyjaśnienie dla swojego władcy i to było najważniejsze.

Było wczesne popołudnie. Należało jak najszybciej spisać raport i posłać wiadomości do stolicy. Chwilę rozważał czy lepiej wykorzystać ptaka, czy poprzestać na konnej poczcie. Na koniec doszedł do wniosku, że ze względu na zbliżającą się noc, konna poczta będzie szybsza i pewniejsza. Niby do ciemności pozostawało jeszcze sporo dnia, ale zaleta tego typu posłańców była taka, że mrok ich nie zatrzymywał. Zmieniając konie mogli posuwać się do celu nawet w ciemności. Zwierzęta wspaniale dawały sobie z tym radę, pokonując przestrzeń równie pewnie jak za dnia.

Opublikowano (edytowane)

@Leszczym Nie, nie jest ujmą, za to jest zaskoczeniem, graniczącym z szokiem. Otrytia wszak nie utrzymuje kontaktów z sąsiadami, bo jest podobno samowystarczalna, a tu taka"petarda".

Gdyby ktoś przez lata trąbił, że nie potrzebuje nic od nikogo i nagle z nienacka zwrócił się o pomoc, też by Cię to pewnie zastanowiło. Pozdrawiam :)

Edytowane przez corival (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio w Warsztacie

    • Pani Dyrektor ogłosiła, że na Wigilię zostaną zaproszeni najlepsi maturzyści z ostatnich dwudziestu lat. Jak się okazało było to zaledwie kilka osób. Inicjatorem okazał się tajemniczy sponsor, który opłacił catering szkolnej Wigilii i DJ"a pod tym jednym warunkiem...

      Frekwencja dopisała, catering i DJ również stawili się punktualnie.

      Na początku był opłatek, życzenia, kolędy a później, no a później, to trzeba doczytać.

       

      Na scenę wyszła pani Krysia, woźna, która za zgodą pani dyrektor miała zaśpiewać Cichą noc. Pojawiła się umalowana, elegancka w swojej szkolnej podomce i zaczęła śpiewać, ale nie dokończyła, bo ujrzała ślady błotka na parkiecie. Oj, się zdenerwowała babeczka, jakby w nią piorun strzelił. Trwała ondulacja w mig się wyprostowała i dziwnie iskrzyła, jak sztuczne ognie. Przefikołkowała ze sceny, czym wywołała konsternację zgromadzonych, bo miała około siedemdziesiątki i ruszyła w stronę winowajcy. Po drodze chwyciła kij od mopa z zamiarem użycia wobec flejtucha, który nie wytarł porządnie obuwia przed wejściem. Nieświadomy chłopak zajęty gęstym wywodem w stronę blondynki otrzymał pierwszy cios w plecy, drugi w łydki i trzeci w pupę. Odwrócił się zaskoczony i już miał zdemolować oprawcę ciosem, gdy na własne oczy zobaczył panią Krysię, woźną, złowrogo sapiącą i charczącą w jego stronę i zwyczajnie dał nogę.

       

      – Gdzieeee w tych buuutaaach pooo szkooole?! Chuuliganieee! – Ryknęła Pani Krysia i jak wściekła niedźwiedzica rzuciła się w pogoń za chuliganem.

       

      Zgromadzeni wzruszyli ramionami i wrócili do zabawy. DJ, chcąc bardziej ożywić atmosferę, puścił remiks „Last Christmas”, od którego szyby w oknach zaczęły niebezpiecznie drżeć.

       

      Wtedy to się stało.

       

      Wszystkich ogarnęło dzikie szaleństwo. No, może nie wszystkich, bo tylko tych, którzy zjedli pierniczki.

      Zaczęli miotać się po podłodze, jakby byli opętani. Chłopcy rozrywali koszule, dziewczęta łapały się za brzuszki, które błyskawicznie wzdęły się do nienaturalnych rozmiarów. Chłopięce klatki piersiowe rozrywały się z kapiszonowym wystrzałem i wyskakiwały z nich małe Gingy. Brzuszki dziewcząt urosły do jeszcze większych rozmiarów i nagle eksplodowały z hukiem, a z ich wnętrza wysypał się brokat, który przykrył wszystko grubą warstwą.

      Muzyka zacięła się na jednym dźwięku, tworząc demoniczny klimat.

       

      Za to w drzwiach pojawił się niezgrabny kontur, który był jeszcze bardziej demoniczny.

      Sala wstrzymała oddech, a Obcy przeskoczył na środek parkietu szczerząc zęby, na którym widoczny był aparat nazębny.

       

      – Czekałem tyle lat, żeby zemścić się na was wszystkich!

       

      – Al, czy to ty? – zapytał kobiecy głos.

       

      – Tak, to ja, Al, chemik z NASA. Wkrótce na Ziemi pojawią się latające spodki z Obcymi, którzy wszystkich zabiją.

       

      – Chłopie, ale o co ci chodzi?

      – zapytał dziecięcym głosem ktoś z głębi sali.

       

      – Wiele lat temu na szkolną Wigilię upiekłem pyszne pierniczki. Zostały zjedzone do ostatniego okruszka, ale nikt mi nie podziękował, nikt mnie nie przytulił, nikt nie pogłaskał po główce, nikt mnie nie pobujał na nodze. Było mi przykro. Było mi smutno. Miałem depresję!

      Nienawidzę was wszystkich!

       

      Tymczasem na salę wpadła pani Krysia, woźna, kiedy zobaczyła bałagan, dostała oczopląsu, trzęsionki, wyprostowana trwała ondulacja stała dęba i zaryczała na całą szkołę:

       

      – Co tu się odbrokatawia!

       

      – Ty, stary patrz, pani Krysi chyba styki się przepaliły. – Grupka chłopców żartowała w kącie.

       

      Pani Krysia odwróciła się w ich stronę i poczęstowała ich promieniem lasera. To samo zrobiła z chłopcami-matkami małych Gingy i dzięwczętami, które wybuchły brokatowym szaleństwem.

      – Moja szkoła, moje zasady! – krzyknęła pani Krysia, woźna.

       

      Na szczęście nie wszyscy lubią pierniczki.

       

      Maturzyści, zamiast uciekać, wyciągnęli telefony. To nie była zwykła Wigilia – to była `Tykociński masakra`. DJ, zmienił ścieżkę dźwiękową na „Gwiezdne Wojny”.

       

      Grono pedagogiczne siedziało na końcu sali, z daleka od głośników DJ'a, sceny, całego zamieszania i z tej odległości czuwali nad porządkiem. Nad porządkiem swojego stolika.

       

      Później Pani dyrektor tłumaczyła dziennikarzom, że Wigilia przebiegła bez zakłóceń, a oni robią niepotrzebny szum medialny.

       

      Nie wiadomo, co stało się z chemikiem z NASA, ale prawdą było, że pojawiły się spodki, ale nie z UFO, tylko na kiermaszu świątecznym, które każdy mógł dowolnie pomalować i ozdobić.

       

      Pani Krysia, woźna, okazała się radzieckim prototypem humanoidów - konserwatorów powierzchni płaskich.

       

      To była prawdziwa Tykocińska masakra, która zaczęła się niewinnie, bo od...

       

      Wesołych Świąt!

       

       

  • Najczęściej komentowane w ostatnich 7 dniach



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • BITWA MRÓWEK   Pewnego słonecznego dnia wracałem do domu z grzybobrania. Obszedłem jak zwykle swoje ulubione leśne miejsca, w których zawsze można było znaleźć grzyby, lecz tym razem grzybów miałem jak na lekarstwo. Zmęczony wielogodzinnym chodzeniem po pobliskich lasach w poszukiwaniu grzybów i wracając z mizernym rezultatem nie było powodem do radości i wpływało negatywnie na ogólne poczucie humoru.  Pogoda raczej nie dopisywała i tutaj mam na myśli deszczową pogodę, lecz nie można było tego nazwać suszą. Wiadomo jednak, że bez deszczu grzyby słabo rosną albo wcale.  Grzybiarzy również było niewielu co raczej nikogo nie może zdziwić podczas takiej pogody. Wracałem więc zmęczony i z prawie pustym koszykiem, a że do domu było jeszcze kawałek drogi, postanowiłem odpocząć sobie przysiadając na trawie, która dzieliła las z drogą prowadzącą do domu. Polanka pachniała sianem, a świerszcze cały czas grały swoją muzykę, tak więc po chwili zapadłem w drzemkę.  Słońce przygrzewało mocno, a w marzeniach sennych widziałem lasy i bory obfitujące w przeróżne grzyby, a wśród nich prym wiodły borowiki i prawdziwki, były tam również koźlaki, osaki, podgrzybki, maślaki i kurki.  Leżałem delektując się aromatem siana czekającego na całkowite wysuszenie, a przy słonecznej pogodzie proces ten był o wiele szybszy. Patrząc w bezchmurne niebo nie przypuszczałem, że za chwilę będę świadkiem interesującego, a nawet fachowo mówiąc fantastycznego widowiska.  Wspomniałem już, że w pobliżu polanki gdzie odpoczywałem przebiega piaszczysta leśna droga i właśnie na niej miało odbyć się to niesamowite widowisko. Ocknąłem się z drzemki i zamierzałem ruszać w powrotną drogę do domu, gdy nagle zobaczyłem mrówki, mnóstwo czarnych mrówek krzątających się nieopodal w dziwnym pośpiechu. Postanowiłem więc pozostać ukrywając się za pobliskim drzewam obserwując z zainteresowaniem poczynania tychże mrówek. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Mrówki gromadziły się na tej piaszczystej drodze i było ich coraz więcej, lecz bardziej zdziwiło mnie co innego w ich zachowaniu. Zaczęły ustawiać się rzędami, jedne za drugimi, zupełnie jak ludzie, jak armia szykująca się do bitwy. Zastanawiałem się po co robią, ale długo nie musiałem czekać na wyjaśnienie zaistniałej sytuacji, ponieważ właśnie z drugiej strony drogi zobaczyłem nadchodzące w szyku bojowym masy czerwonych mrówek. Cdn.
    • Plotkara Janina, jara kto - lp.   Ma tara w garażu tu żar, a gwara tam.   To hakera nasyła - cały San - areka hot.   Ma serwis, a gra gar gasi, wre sam.   Ima blok, a dom - o - da kolbami.   Kina Zbożowej: Ewo, żab zanik.   Zboże jeż obzikał (kłaki).   (Amor/gęba - babę groma)   A Grażyna Play Alp, anyż arga.   Ile sieci Mice i Seli?   Ot, tupiąca baba bacą iputto.                      
    • Ma mocy mało - wołamy - co mam.    
    • Kota mamy - mam, a tok?  
    • A ja makreli kotu, koguta lisi Sila. -  tu go kuto  kilerka Maja.          
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...