Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wesoły Horror


Rekomendowane odpowiedzi

Doznaje przebudzenia, lecz nadal odczuwam nie wesołe symptomy strasznego snu. Czcigodne stopy obcięto laubzegą. W tym problem, że moje. Na dodatek szajsem z przeceny bez trzech zasadniczych zębów. Przez to operacja trwała długo i boleśnie, a ja kwiczałem na całe łóżko, niczym zarzynane cokolwiek. Haczyło paskudnie, gdy rzępolił po piszczelach. A zatem logistycznie, istne dno.

 

Najgorsze, że obcięto i wyrzucono na hałdę śmieci, razem z nowymi butami, na które ciułałem przez całe życie. Ileż to razy musiałem wtykać różowej śwince, prosto w wąską dziurkę? Skąd mam wiedzieć? Nie pamiętam z tej całej zgryzoty. Aż wreszcie nazbierałem. I co? I gówno! Nie mam stóp. A pościel pobrudzona skrzepłą zerówą.

 

Dobrze, że to tylko sen. Leżę na łóżku i dyszę ze szczęścia. Chociaż noc i powinienem spać. Mam całe i zdrowe. Buty stoją cichutko przy prosiaku. Pilnuje, żeby nie odeszły zakochane w szewcu. Żebym znowu nie musiał płakać cichutko, prosto w jaśka pod głową. Szarpał mnie za czuprynę guzikami od poduszki. To w sumie dobrze. Przerwał rżnięty sen. A może jemu też obcinano rogi?

 

Wtem słyszę plaśnięcie. Na ścianie, blisko sufitu, dostrzegam rozpaćkane jajo. Nie wiem kto rzucił i skąd. Z maśtyki powstaje kurczątko o stu nogach. Pierwszy raz widzę takie dziwo, w międzyczasie licząc. Ptaszek bębni w skorupki, jakby do wojny szykował lot. Faktycznie leci, ale prosto na mnie. Wlatuje pod kołdrę i po chwili wylatuje, uderzając o portret pradziadka. Kurczę spada na podłogę z martwicą mózgu, bo nadziane na fajkę.

 

Odchylam narzutę i sapię z ulgą. Mieszek cały. Krewny co wisi też sapie, bo wnerwiony. Wyłazi z obrazu. Idzie w moim kierunku, grożąc laską z truchłem ptaka na końcu. Sięgam po rozpuszczalnik i pradziadka dosadnie rozcieńczam. Stary pryk mimo wszystko, wskakuje raźnie na godne miejsce, kołysząc obrazem. Rodzinny członek między ramkami, dla zachowania pozorów.

 

Nagle słyszę skrzypienie. Przecież wczoraj zawiasy smalcem smarowałem, jedząc suchą pajdę chleba. Spoglądam na uchylone drzwi. Zaspanym oczom nie wierzę. Przylepiona jest do nich paskudna zjawa. Dynda jak ryba na haku i skrzypiąco narzeka. Drzwi też skrzypią, lecz nie marudzą.

  

– Miałam cię straszyć. Wyrobić normę. I dupa z tego. Drzwi mnie przylgnęły. Co mam biedna począć?

– Byle nie drugą taką samą – dopowiadam pospiesznie.

– Co? Mniejsza z tym. Wielkie Straszydło da mi po premii. Poradź coś. Proszę!

  

Wychodzę z wyra. Podchodzę do zjawy. Rzeczywiście. Koszmarny balsam na oczy. Włosy w nieładzie, a okulary odgryzają ucho. Mówię do niej czule, głaszcząc po twardych kłakach:

   

– Chcesz, to cię pobujam na tych drzwiach. Fajnie pojeździć w te i wewte. Zawrotu głowy dostaniesz. O troskach zapomnisz

– Ale ja nie mam całej głowy.

– Fakt. No cóż. Zapomnisz połową.

  

Zaczynam ją bujać, lecz nagle niewdzięczna mara, mająca w cuchnącym oddechu moje litościwe serce, roztwiera paszczę i rzuca zębami prosto w twarz, której jestem właścicielem. Żółte, krwawe siekacze dzwonią niczym dzwoneczki na saneczkach, bo rozwarłem gębę ze zdziwienia. Myślałem, że będzie wdzięczna za bujanie. Ale gdzie tam. Nie chce wredna stracić wypłaty. Stroszy groźnie wąsy i pypcie na wardze. A na każdym z nich kropelka cuchnącej mazi.

 

Dosyć mam tego. Trzaskam drzwiami odwrotne, rozmazując zjawę na ścianie. Spływa z niej i nadal zawodzi, jaka to biedna i niezrozumiana. Lecz mimo że płaska, to nadal żywotna. Ciekawe czym zawodzi skoro jej szczękę nadepnąłem, aż donośnie chrupnęło. Kilka zębów wyleciało spod podeszwy, niczym z procy. Poleciało na tapczan na którym przed chwilą leżałem.

A teraz leżą zwłoki. Nagle i niespodziewanie zęby zyskały i zaczynają gaworzyć. Masz ci los. Takie w połowie żywe. Wnerwia mnie to. Co dopiero wczoraj nową pościel zaścieliłem. I już pobrudzona niekompletnym ciałem. Mówię bardzo grzecznie:

 

– Proszę mi się tutaj nie rozkładać. To mój tapczan na którym śpię.

– Jakoś tego nie widać – odpowiada trup. – Proszę mnie nie wnerwiać, bo postraszę bardziej. Dotarło?

– Spadaj z tego wyra i to bez żadnej zwłoki! Nie zastraszysz takim wyglądem. Mam w rodzinie żywych krewnych, którzy wyglądają gorzej. Słyszę jak coś kapie. To pewnie z ciebie. No oczywiście! Jakieś żółtawe obrzydlistwo. Na świeżo umytą podłogę. A sio mi stąd.

– To żadne obrzydlistwo. Wypraszam sobie. Mam katar sienny. Leci mi z nosa. Masz może chusteczkę haftowaną, co ma cztery rogi? Ach te lata dziecięce. Wyobraź sobie, że pewnego razu, gdy jeszcze byłam małą dziewczynką...

– To ty jesteś kobietą?

– A co? Nie widać?

– Nie. Znaki rozpoznawcze zgniły.

– Ojej! Niech spojrzę. Faktycznie. Ale chusteczkę możesz dać.

– Ja ci dam chusteczkę. Lepiej zakryj plamy pośmiertne. Wyglądają gorzej niż jeleń na rykowisku.

– Spadaj z moich plam. Sam jesteś jeleń. Widziałam… i też masz plamy, palancie! A będą gorsze. Prędzej czy później włożą cię do trumienki.

– Sama jesteś trup miękki.

– Powiedziałam: do trumienki.

– Akurat! Spłonę i już.

– Ojejku! Wrażliwy przyszły popiołek. Zaraz łezkę uronię. Cholera jasna, znowu z nosa cieknie.

– A to ciekawe. Ty nie masz nosa. Jakieś strzępy. Chociaż właściwie lepiej nie wstawaj. Z lekka falujesz. Zapewne na połaciach białych robali. Gdy wstaniesz, to wyskoczą. Do diabła, przyciskaj!

Obłażą mnie!

–Ty lepiej tyle nie pierdziel, tylko spójrz za siebie.

  

Spoglądam za siebie. Szczątki zjawy uciekają na podłodze, przed szkieletem kota. Goni ją po całym pokoju. Dzwoni przy tym przeraźliwie, bo kości luźne , a przez to dźwięczne. Na dodatek tak samo jak zwłoki, przecieka niemiłosiernie. Chyba też zakatarzony. Taki biało czerwony. Ani trochę mięsa, nawet wąsów. Prześladowca też ma problem. Ściga go stado szczurów. Zyskują przewagę, gdyż do połowy same gnaty, ale od połowy zdrowe ciało. Tam gdzie pysk i ostre zęby. Otaczają zjawę i kota. Całe mieszkanie jest zapaskudzone nie wiadomo czym. Kot staje słupka, wyrywa swój piszczel z piersi i wtłacza w oko szczurowi. Ten skrzeczy, ale nadal atakuje. Trup na tapczanie coraz bardziej wstaje. Jest w wielkim strachu, że go śmierć dopadnie.

  

Zjawa wskakuje na sufit. Niestety, pająki zaczynają atakować. Nie takie zwykłe. Mają włochate kółka zamiast nóżek. Zaiwaniają po suficie tak szybko, że widzą tylne plecy, swoich własnych części napędzających. Kot nadal biega po mieszkaniu. Szczury dopadają trupa. Ten zdejmuje czaszkę i wali gdzie popadnie, nie widząc w co. A mnie obłażą robale. Mam wrażenie, że jestem w płaszczyku z wilgotnych obleśnych klusek. Jakby tego było mało, słyszę pukanie do drzwi. Na dodatek przez: ó zamknięte. Dlatego nie wiem, czy otworzyć. Może to proroctwo jakieś. Właśnie teraz, kiedy mam znamienitych gości. Jednak otwieram. W progu stoi sąsiad.

  

– Witam sąsiada – rzecze uprzejmie. – Franię przyniosłem. Naprawiona jak obiecałem.

– Widzę.

– Fajny szlafrok. Taki… pulsujący… jakby żywy. A które z nich to guziki? Nie jarzę.

– Co?… taa… Akurat teraz. Mam trochę zamieszania w pieleszach domowych.

– Faktycznie… ale naprawdę działa. Proszę chociaż odebrać i podziękować.

– A co tam stuka w środku?

– Gdzie?

  

Kładę rękę do pralki. Wyciągam głowę jego żony. Gada coś, ale nie rozumiem co.

  

–Głowy twojej starej nie potrzebuję. Z resztą… kto wie.

– No wiesz. Ona tak często... kładzie głowę do bębna pralki automatycznej, gdy chce włosy umyć. Widocznie przez pomyłkę wrzuciła do frani. Ja tylko program nastawiam i sobie idę. Wnerwia mnie stukanie.

– Ciekawe jak tułów do głowy trafia po wszystkiemu? Przecież nie widzi gdzie idzie.

– Ale głowa w pralce tak. To znaczy… w automacie. Krzyczy zza szyby: jestem tutaj kochanie!! W ten sposób naprowadza resztę ciała, by mogło zadokować.

– Aha… rozumiem. A teraz już idź. Widzisz sam, co tu za plecami mam.

– Nie bardzo, bo zasłaniasz. Może w czymś pomóc?

– Mało mi szkarad po pokoju biega. Jeszcze twoja gęba potrzebna. Spadaj i dzięki za pralkę.

  

Sąsiad bierze pod pachę głowę, dyndającym kawałkiem krwawego kręgosłupa i wychodzi. Prawie by upadł na mokrym, ale nie. Idzie dalej. Chyba trochę zamroczony moim zachowaniem, bo nie zauważył, że mu pająk ucho obżera do gołego ślimaka, a kółka włosów szukają.

  

Widzę, że: trup, zjawa, szczur, kot i pająki, są w jednej kupie. Wstawiam czajnik z wodą. Mam przerwę na kawę. Nie będą zawadzać. Siedzę i czekam. Jutro posprzątam. Teraz nie ma sensu. Bo za chwilę i tak nabałaganią. Pada śnieg? Nie, to skorupki od jajek lecą z sufitu… a po prawdzie, maciupeńkie czaszki. Podskakują na wolnych przestrzeniach podłogi. Będą fajnie chrupolić pod butami.

  

Zalewam wrzątkiem kawę. Woda wytryskuje na zewnątrz, przybierając kształt gorących dłoni. Tulą moją twarz, szemrząc czule: a ti ti, pysiaczku. Biegnę pod kran, żeby na skórze bąbelki nie wyrosły. Najpierw leci zwykła woda, ale za chwilę stado ostrych igieł. Zamykam odruchowo oczy. Czuję jak włażą w skórę. Zaczynam wyciągać, bo koniec ataku. Wiele mnie okrążyło. Są teraz w tylnej części. Na wszelki wypadek nie będę siadać. Igły trudno wyjąć, razem ze skrawkami ciała. Nie spoglądam do lustra. Roztrzaskane doszczętnie. Szczur ogonem zahaczył. Resztę nadal goni szkielet kota. Znowu bałaganią. Trup prawie cały rozłożony. Śmierdzi dosłownie wszędzie. Podnosi smutno skrawki czegoś i wyciera pozostałość nosa. Otwieram okna. Aż dziw, że jeszcze żyję. Ale przynajmniej jest wesoło.

  

Przez okno wlatują krasnoludki mutanty, na latających grzybach odrzutowych. Wojujące szkraby, mają ostre zęby i dębowe maczugi. Na dodatek gwiżdżą melodię: „Hej ho, hej ho, do pracy by się szło”. Zakrwawione wystające kły, dźwigają skrawki wiewiórek a nawet resztki pana leśniczego. Te grubsze, obrośnięte mchem, są podobne do szmacianych piłeczek.

 

Taka jedna zmierza w moim kierunku. Leci między piszczelami trupa, piszczelami kota, teraz szybuje między szprychami kółek wywracając pająka. W końcu ląduje na mojej głowie. Wyciąga wiertarkę akumulatorową i zaczyna przewiercać puszkę czaszkową. Biorę kurdupla ręką i duszę nogą, rozgniatając na miazgę razem z grzybem. Biorę stopę precz dopiero wtedy, gdy przestaje gwizdać.

 

Inne zaczynają mnie omijać. Atakują kota i szczątki zjawy. Kot nadal biega, ale zupełnie oddzielnie. Zwłoki nie biorą udziału w zabawie. Nie mają czym. Nagle trącam pana kominiarza, który akurat wszedł przez okno. Zawsze mnie odwiedza, gdy czyści kominy. Krasnoludki go dopadają. Szczury też. Po chwili zostaje szczypta sadzy i żelazna kula.

  

Chwytam kulę i zaczynam nią wywijać na wszystkie strony. Najpierw trafiam w biednego kota. W pierwszą część biegającą zaś w drugą. Zostaje z niego miał kostny. Następnie tłukę wszystkie krasnoludki. Tylko białe plamy po muchomorach zostają. Szczury też miażdżę. Zjawę rozrywam na wszystkie strony. Obleśne zwłoki roznoszę na butach po całym mieszkaniu. Biorę ścierkę i wykręcam do kilku wiader. Ino kości zgarniam na kupkę. Do wyschnięcia. Może wystrugam jakiś wariatów. Będzie mi weselej z bratnimi duszami.

 

Muszę znowu pościel wyprać. Ale najpierw sprawdzę, czy w pralce nie ma głowy sąsiadki.

Słyszę pukanie do drzwi. Tym razem przez: u otwarte. Otwieram bez namysłu. W progu stoi on. Zapalony wędkarz.

– Witam sąsiada. Tak coś czułem, że mnie poratujesz.

 

Biegnę po wodę i najpierw gaszę pożar.

 

– A niby czym, drogi sąsiedzie? – pytam ugaszonego.

– Dużą ilością przynęty.

– Ach… to. Zgarnij ze mnie do wiaderka.

– Cholera zapomniałem.

– Czego?

– Wiaderka.

  

Idę ostrożnie w głąb pokoju. Odcinam piłką do metalu i po chwili wracam.

  

– Masz. Nagarnij w to.

– A co to?

– Menażka.

– Ale to mi wygląda na…

– Jemu już nie potrzebna.

  

Sąsiad odchodzi. Po chwili znowu słyszę pukanie do drzwi.

  

– Pożyczysz franie? Żona nie może włosów wyprać. Automat się zepsuł.

– Zepsuł? Tak nagle?

– Rodzina przyjechała. Wszyscy naraz chcieli umyć. Przeciążyli bęben.

– Ale ty masz głowę na karku, cwaniaku!

– Ja jestem łysy.

  

Ojejku. Znowu to samo. Ze sufitu spada jajo. Dokładnie na głowę sąsiada. Jakieś takie gorące. Przepala czaszkę. Z dziury wychodzi oślizgła Obca. Mała, ale jara. Wcina kurczaka i między kęsami mówi wytarty banał:

  

– Jestem Obca. Szykuj się na decydując starcie.

– Ej – tonuję jej zapał. – Pan reżyser ma już dosyć dalszych części. Miej nad nim litość.

– O kur…

– Gdzie? Znowu pożar?

– Walnę sobie jednego. W końcu jestem Obca.  Przekonałeś mnie. No to pa.

– Ty lepiej spojrzyj w głąb siebie.

– Spojrzałam.

– I co widzisz?

– Głąb.

– Właśnie.

 

Wchodzi do czaszki i zamyka wieko. Po chwili słyszę zamknięte na głucho słowa:

  

– Spozieram na ciebie oczami sąsiada. Może jednak w czymś pomóc?

– Skąd się wziął kominiarz? To mnie najbardziej interesuje?

– To jeden z obcych. Udawał tylko, że należy do Ziemskiej Spółdzielni Kominiarskiej. A tak faktycznie, to czyści czarne dziury w kosmosie.

– Ach tak. A guzików mu nie wcięło? Nigdy?

– Skąd mam to wiedzieć. Nie zaglądam poza horyzont zdarzeń. Zresztą struny zawadzają, a kwanty rozpraszają uwagę, bo są w dwóch miejscach naraz i przez to oczy się rozjeżdżają. Ale ze sąsiadem heca mi wyszła. Musisz przyznać. Metamorfoza doskonała.

– A frania.

– Franie przyniósł jeszcze sąsiad prawdziwy.

– Pomału nie jarzę w tym wszystkim.

– Spoko. Ja też… a tak a propos… chyba ktoś nam klamki zwędził i materace do ścian przykleił.

   

 
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...