Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Było mroźno. Około szóstej szarości zmieniły się w czernie. Mgła oplotla latarnie tłumiąc ich światło. Andrzej szedł szybko, bez wahania. Znał drogę doskonale. Niewiele się tu zmieniło. Te same dziury w chodniku, wystające kocie łby z bruku, obdrapane kamienice. Zawsze denerwowały go proste tematy. Zwykle oznaczało to, że coś się skomplikuje tak, że z papierkowej roboty nie wychyli nosa aż do wiosny. Jak zwykle podpisze, komisarz Andrzej Łanowski, do dalszego rozpoznania. Przy tym jego kumple wyhaczą kolejne sprawy, dzięki którym zapewnią sobie pół strony w lokalnej gazecie i sławę, za którą pójdą darmowe kolejki trunków. Dwa susy po schodach i był już na pierwszym piętrze. Było ciemno jak w piwnicy. Wymacał dzwonek do drzwi.

- Zaraz, nie pali się...

Smuga światła wpadła na klatkę schodową. Andrzej momentalnie zarejestrował szczegóły. Przygarbiona sylwetka, dopasowana marynarka, przykrótkie spodnie odsłaniające białe tenisówki Lacoste. Zaraz potem znów zobaczył ciemność, uświadamiając sobie ostatnie słowo jakie miał powiedzieć: pomyłka.

 

Wiatr zapraszał do tańca stare gazety. Ulice były puste. Ocknął się. Zdrętwiały od zimna zawinął półpiruet zanim rozprostował nogi. Zrobił kilka kroków, zdając sobie sprawę, gdzie przeleżał całą noc. Coś nieprawdopodobnego, pomyślał. Miała być zwykła kradzież rowerów, a tu taka draka. Ambicja nie pozwalała mu zignorować potężnego guza na skroni. To, że narazi się na śmieszność, było oczywiste. Złapał złodzieja, przejął fanty, ale nie wiedział jak jechać na dwóch rowerach jednocześnie. Kupa śmiechu na cały posterunek. Tylko, że rowerów brak, a guz jest i boli.

- Pan rzuci pięć złotych panie kierowniku, na winko - zza pleców usłyszał głos.

- Masz - Andrzej wyjął papierek pięćdziesięciozłotowy. Podniósł go nieco ku górze wpatrując się w już teraz z bliska w jasne błekitne oczy przybysza - Ale nie za darmo.

Tamten wyciągnął rękę, pocałował z uśmiechem banknot i pokiwał porozumiewawczo głową.

- Cieszę się, że się rozumiemy. Zostań przy mnie a zarobisz na zagryzkę.

Mężczyzna pokazał sznur porwanych zębów. Szczęście wyrysowane miał na twarzy, coś jakby wygrał szóstkę w lotka.

 

Na komisariacie Łanowski musiał przełknąć zakalca, którego sam sobie upiekł. Nawet zwykły leszcz, byle aspirant udawał, że wie o co chodzi i śmiał się z pozostałymi. Przy tym nutka zawiści unosiła się w powietrzu, Andrzej bowiem uważany był za jednego ze zdolniejszych śledczych w regionie, zaś śmiech bywa potężną bronią, zwłaszcza jeśli chodzi o awans i magiczne słowo podwyżka.

 

Neon ‘Dzień Dobry we Wrocławiu’ tradycyjnie witał podróżnych. Łanowski ze sportowym plecakiem, niby zagubiony, wyglądał na typowego turystę. Skierował się na śródmieście. Obdrapane kamienice odkrywały czerwone cegły, a nierówne płyty chodnika czyhały na każdą nieuwagę. Jego pośrednik inhalował się papierosem w jednej z bram, uważnie obserwując ruch.

- Przysyła mnie pan Mirosław Biesiadny - zagadnął Andrzej.

Brak reakcji młodzieńca w kapturze sprawił, że te same słowa padły ponownie, w sposób nie zdoszący sprzeciwu. Ten poluzował smycz z niespokojnym pitbullem i zaśmiał się nerwowo. Po chwili z jego ust popłynęły dźwięki coś jakby uruchamianego starego diesla.

- Spokojnie szefunciu, bilet poprosze.

Andrzej sięgnął po banknot. Jak zwykle przeciągał chwilę pozbycia się go.

- Dziś jest Twój szczęśliwy dzień - oznajmił.

Młody nie chciał kontynuować rozmowy. Skinął głową, zaświecił oczami i machnął porozumiewawczo ręką, żeby podążać za nim. Szli tak z pół godziny, raz ulicą, raz przez podwórka, aż dotarli do lokalu w przyziemiu. Romantyczny świat win, rozswietlony szyld zachęcał potencjalną klientelę. Drzwi otworzył mężczyzna o grubym karku.

- Zapraszamy. Proszę czuć się jak u siebie. W razie kłopotów pomogę – wyrecytował zdumiewająco łagodnym głosem.

Wystrój wnętrza nie trudno było odgadnąć. Bar, kilka nakrytych obrusami stolików, bilard. Wzkazano mu mężczyznę siedzącego w kącie, który kontemplował kieliszek czystej. Andrzej podszedł do niego bardzo powoli. Tamten wstał, prezentując świetnie skrojony czarny garnitur eksponujący wysportowaną, proporcjonalnie zbudowaną sylwetkę.

- Jestem Andrzej.

- Wiem. Roman.

 

- Pan chce się spotkać z Venus z Utopi? To znaczy z panią Małgosią. – Romantyczny poprawiał bukiet krwistych róż w wazonie na parapecie.

- Bardziej interesuje mnie syn Mirosława Biesiadnego. Wyjechał do Londynu. Nie daje znaku życia.

- Mirka syn był, o przepraszam, jest, typowym rozpuszczonym młokosem. Stary powinien go wydziedziczyć.

Wznieśli szklaneczki z wódką na kostkach lodu. Łanowski skrzywił się. Popitki nie było.

- Nie jest pan prosto ciosanym psem - powiedział Roman. Zabrzmiało to bardziej jak rodzaj komplementu, domagającego się celnej riposty, jak celnego strzału. Łanowskiego jednak nie stać było na odpowiedź. Jego swoboda w rozmowie, co prawda, gwarantowałaby kilka dobrych godzin intelektualnego szybowania po tematach, skropionego deszczem rozrabianego pirytusu, smakiem domowych śledzi zawiniętych w dzwonki czy zwykłego, kiszonego ogórka, jednakże rozsądek i doświadczenie odpowiadało mu, że oto kroi się grubszy temat i należy sprawdzać po kolei szuflady tej historii, obcinając wątki poboczne. Jego instynkt podpowiadał, że Roman poza lokalnymi koneksjam i barwnym życiorysem, nie ma ze sprawą nic wspólnego. Na dodatek, po śmierci żony ugrzązł on w krainie rozmyślań i wiecznego rozpamiętywania.

- No dobrze, oto adres.

Andrzej nieco zaskoczony szybkim przebiegiem sprawy, wziął karteczkę, podziękował i wyszedł.

 

Nosiła kiedyś czarne rękawiczki, długie, powyżej łokci. W połączeniu z jasną cerą wyglądała w świetle stroboskopów jakby miała ucięte ręce, więc ktoś nadał jej ksywę Venus z Milo, właściwie Venus z Wrocławia. Nie wiadomo tak naprawdę skąd się pojawiła i gdzie znikła. Chodziły plotki, że przyszła wraz z falą Odry podczas powodzi w 1997 roku jako świeży narybek dziennikarstwa. Tak naprawdę została barmanką, wieczną studentką uniwersytetu życia, snującą się jak dym i pląsającą jak nimfa w sztucznej mgle Utopii.

O klubie tym krążyły legendy. Bar błyszczący od szkła z przednimi trunkami po przystępnych cenach, browar za grosze i zbyt ciasny parkiet tworzyły tło dla postaci pierwszoplanowych. Schodziły się tu prawdziwe niezwykłości. Odbywały się w Utopii imprezy, gdzie zjawiała się cała śmietanka gości spod ciemnych gwiazd, komediantów, barowych leszczy, bajkopisarzy oraz wprawnych tancerzy w bogato zdobionych nocnych odzieniach. Krążyła historia, że raz sam komendant, facet w typie choleryka, mieszkający nieopodal w kamienicy na Rzeźniczej, nieświadom w półśnie, zszedł do klubu w piżamie porozganiać imprezowiczów. Zamiast tego wyszedł nad ranem w towarzystwie dwóch roześmianych kobiet, jednego profesora Akademii Sztuk Pięknych, doktora fizyki oraz artysty podającego się za kolejne wcielenie Tycjana. Jeśli nawet Andrzej Łanowski kiedykolwiek był w klubie Utopia w charakterze zawodowym, prywatnym czy mieszanym, jeśli nawet widziano go w kapciach, haftowanym złotą nicią szlafroku i policyjnej czapce, jeśli nawet by prowadził dyskusje o Emmanuelu Kancie przeplatane Zorbą, Makareną, czy wystukiwanym w drewnie podłogi Banderasie, nikt oficjalnie by tego nie pamiętał, gdyż co z fali wyszło, do Odry musiało powrócić, wiele sytuacji pozostawiając za kotarą milczenia.

 

Stukanie obcasów po bruku, nie tylko świadczyło o świetnej akustyce Ostrowa Tumskiego, nakrytego teraz kołdrą mgły, ale także o tym, że były to jedyne dzwięki rozpruwające ciszę oraz wrażliwe uszy kleryków o godzinie trzeciej w nocy 19 listopada 2001 roku. Oprócz miałczenia kota, zagubionego wśród gotyckich ścian, dla którego kościelne dachy były szczytem marzeń do podniebnych akrobacji, to właśnie podzelowane obcasy walące po kamiennych łbach były prawdziwą próbą cierpliwości dla śpiących tam wielebnych. Nie wiedział tego Andrzej, który zwykle wkładał sportowe obuwie odpowiednie do dłuższych dystansów. Tym razem jednak w butach z wężowej skóry z wydatnym czubem, przemykał szybko i głośno. Na rogu Placu Bema minął szyld Bar Duet. Zwolnil lekko, po czym wślizgnął się do bramy obdrapanej kamienicy przy Jedności Narodowej. Poły czarnego płaszcza rozchyliły się niczym skrzydła startujacego do lotu kruka. Łanowski zrobił płynny półobrót, by kątem oka zlustrować, czy nikt go nie śledzi. Dalej, zatoczył kilka kół na klatce schodowej. Starał się być cicho. Niestety, schody jak struny niestrojonych skrzypiec, wydały dziwną muzykę. Sprawdził numer mieszkania. Dzwi były otwarte.

Kinkiety rozświatlały mury. Tworzyły smugi światła na suficie i belkach stropowych. Obrazy i szkice oblepiały ściany bez wyraźnego ładu. Sztaluga na środku wskazywała, wokół czego kręci się życie w pomieszczeniu.

- Skąd wiedziałeś gdzie jestem. – zapytała filigranowa blondynka o krótkich włosach.

- Romantyczny Roman wiedział.

- A jego, jak znalazłeś

- Mirosław Biesiadny.

- Znasz samych vipów. Wielkie nazwiska.

- Tylko takie, które muszę znać. U mnie to zwykle potencjalni podejrzani – starał się podnieść kąciki ust.

- Ja też?

- Zwłaszcza Ty.

- Nie śmiej się – wzięła ołówek i kartkę - profil twarzy ci się nie zmienił. Mogę?

Założyła nogę za nogę. Dopiero teraz spostrzegł białe tenisówki Lacoste.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez nightman (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @APM Lubię gdy poezja nie zawiera zbyt wiele wielkich słów. I gdy operuje obrazem, gestem, albo bierze konkretne ludzkie doświadczenie i pokazuje mi na jak wiele sposobów można widzieć świat.
    • @hollow man @hollow man dobrze, przekaze  
    • @Deonix_ Dzięki. Podoba mi sie to co napsiałaś: "wiersz, ukazujący przedświąteczną zawieruchę z innej perspektywy,  bez nadmiernego biadolenia ale i bez lukru i "dobro(ś)ci" :) ". Wiersz był bez tytułu, dodałam potem. Czyli można zmienić, albo wytłuścić. Aktualnie wybieram to ostatnie. Nie chcę nic więcej dodać. Zastanawiałam się, czy nie pwinien się kończyć na przedostatim wersie, czyli na "potulne jak baranki", ale chba też nie. A tak ogólnie to faktycznie pasuje na każde święta oraz inne okazje/wydarzenia życiowe być może. Pozdrawiam 
    • "Jedyną rzeczą, która ma jeszcze moc sprawczą w świecie po sensie, jest obsesja."   Noc przełomu. Ostatnia a zarazem pierwsza. Stary rok odszedł przed dwiema godzinami a nowy narodził się  jak zawsze ślepy i w ułudzie nadziei  na poprawę bytu jednostek doczesnych. Jakaż to okrutna  a zarazem prześmiewcza farsa. Święta i nowy rok. Bajeczki dla małych dzieci  o jedności, pokoju, zgodzie i miłości. O cieple ognia rodzinnego i atmosfery wzajemnej godności i szacunku. Ja nie życzę nikomu dobrze, nie życzę jednakże też źle. Ale cóż mi przyjdzie  z czyjegoś szczęścia i sukcesu  nawet jeśli miałby się on  magicznie zyścić pod wpływem  słów, gestów czy guseł tych przeklętych dni? Nic się nie zmieni.     Sukcesy innych nie motywują one ranią i jątrzą  uczucie wstydu, hańby i zawiści. Ludzkiej, podłej i małostkowej zazdrości. A ja najadłem się w życiu  dość hańby i wstydu. A zazdrość. Czego miałbym im zazdrościć? Uciesznych, grzesznych igier, tańców i hulaszczego pijaństwa do odcięcia się od ludzkiej myśli poznawczej? Grania w karty, kuligów  czy zabaw na świeżym śniegu? Czasami widzę przez okno salonu, jak zdać by się mogło  dorosłe i solidnie wykształcone jednostki zachowują się jak dzieci  i to te rozwrzeszczane  i rozpieszczone do granic.     Patrzę jak bałwany  lepią jeszcze większe bałwany. Swoje autobiograficzne pomniki. Mienią się w słońcu i iskrzą dumnie. Scala je mróz i ulotność. A potem idzie wiosna zielona  a z nią ocieplenie. Patrzę z tego samego okna  jak bałwany z każdą godziną marnieją,  topią się aż wreszcie kruszeją  i rozpadają się na części. A potem widzę ich twórców. Jak wracają z pracy lub uniwersytetu. Marni, w rozsypce,  upadku pod ciężarem jestestwa. Widzę jak czas ich kruszy. Żadne z ich życzeń nigdy się nie spełni. Bo życzenia nie są do spełniania  a do pustego karmienia skrzywdzonego ego.     Błędne koło. Cierpią cały rok  by w święta życzyć sobie oddechu. Choć wiedzą że to tylko słowa nie czyny. Bo codzienność wymusza na nich  czyny podłe i niegodne losu  i struktury człowieka. Walka o byt. Człowiek w centrum wszechświata. Człowiek jest kowalem swojego losu. Brednie humanizmu. Wszechświat kręci człowiekiem. I nijak nie ma na to lekarstwa. Jest tylko przekleństwo klatki codzienności.     Część spotkań towarzyskich jeszcze trwała, inne dogasały powoli  a goście na nie sproszeni,  przenieśli się w dużej mierze na zewnątrz. Jedni by zaczerpnąć tchu i odsapnąć, inni by zapalić w spokoju  a jeszcze inni  by dać upust erotycznemu napięciu. Za oknem posłyszałem ściszone głosy  grupki młodych osób najpewniej studentów  lub uczniów gimnazjum. Weszli widać do przedsionka bramy mojej kamienicy a potem do dolnego hallu. Ciężkie dębowe drzwi stuknęły z impetem  a głos kroków  objął stukotem marmurowe schody. Słyszałem przytłumione, lekko podpite głosy. Żegnali się najpewniej,  życząc sobie ostatni raz wszelkiego dobra. Jeszcze tylko odgłos kluczy w zamku drzwi, znów kroki, teraz mniej liczne.  I znów błoga cisza. Koniec tych bachanaliów. Teraz tylko cierpienie i udręka.     A dla mnie czas na zbawczy sen. Na stoliczku leżał kłębek czarnej wełny. Rzuciłem go mojego kotu  by i on miał trochę radości i zabawy tej nocy. Oczywiście momentalnie  wyskoczył spod stołu i rzucił się na ofiarę. Maltretując ją  niemiłosiernie pazurami i zębami. Kominek dogasał z wolna. Sięgnąłem po lampę, podkręciłem płomyk  i ruszyłem do sypialni. Będąc obok drzwi wejściowych dosłyszałem nieopodal odgłos lekkich, kobiecych kroków. Zdziwiłem się bo ostatnie piętro kamienicy, zajmowali raczej samotni i posunięci już znacznie w latach mężczyźni jak ja. Zanim to do mnie otwarcie dotarło,  kroki znalazły się pod moimi drzwiami  a kołatka zasygnalizowała nieśmiałe pukanie. Mam nadzieję, że to nie gość w dom  o tak nie towarzyskiej porze  a to że jakaś pijana latorośl  zmyliła drogę do domu lub piętro. Rad nie rad  zrobiłem kilka kroków i otworzyłem…   Mówią że marzyć to nie grzech. U mnie to proste  bo nie wierzę w marzenia ani grzech. Ale tej nocy nowego roku  odwiedził mnie gość  o którego postaci marzyłem  i życzyłem sobie jego powrotu. A więc czyżby  marzenie może się urzeczywistnić? Dostałem na to namacalny i najlepszy dowód. Choćby przerażający w swej istocie  i metafizycznej głębi.   Otworzyłem drzwi  a w progu zastałem jej postać. Taką o jakiej dziś marzyłem, jakiej pragnąłem. Jaką kochałem i wspominałem co dzień  od dnia jej rychłego zgonu. Była wręcz zwiewna i blada. Ledwie zaróżowione policzki  wygięty się pod wpływem  szerokiego uśmiechu. Jej kasztanowe, ułożone w dorodne fale włosy spływały jak wodospad  na alabastrowe ramiona i piersi. Ubrana była w ukochaną,  malachitową suknię wieczorową. Kolczyki i kolia z pereł oraz makijaż  uczyniły z niej bezsprzeczne  artemidowskie bóstwo pożądania. Zielone oczęta tak niewinne,   miały w sobie niezgłębione pokłady miłości.     Długo syciliśmy się nawzajem tą chwilą. Nie mogąc wydusić słów ani poruszyć zastygłych w nagłym szoku ciał. Wreszcie przemogła się  i mogłem usłyszeć jej głos. Za nim było mi tęskno najbardziej. Polały się łzy. Chciałam przyjść osobiście i życzyć Ci szczęśliwego nowego roku i zapytać czy wszystko u Ciebie w porządku?  To było Twoje życzenie. Czy chciałbyś nadal abym mogła spędzić z Tobą resztę tej nocy Simon? Rzuciłem się na nią  i tuliłem jak największy skarb.  Płakałem jak dziecko i nie mogłem przestać. Wreszcie osunąłem się na kolana przed nią i tuląc się do idealnej talii  wyskomlałem wręcz Tak! Z Tobą chcę być już na wieczność. Och Natalie…   Poddźwignęła mnie z kolan  i ucałowała gorąco. A ja postanowiłem śnić i marzyć  jedynie o niej już do końca swoich dni.  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...