Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Białe tenisówki Lacoste


nightman

Rekomendowane odpowiedzi

Było mroźno. Około szóstej szarości zmieniły się w czernie. Mgła oplotla latarnie tłumiąc ich światło. Andrzej szedł szybko, bez wahania. Znał drogę doskonale. Niewiele się tu zmieniło. Te same dziury w chodniku, wystające kocie łby z bruku, obdrapane kamienice. Zawsze denerwowały go proste tematy. Zwykle oznaczało to, że coś się skomplikuje tak, że z papierkowej roboty nie wychyli nosa aż do wiosny. Jak zwykle podpisze, komisarz Andrzej Łanowski, do dalszego rozpoznania. Przy tym jego kumple wyhaczą kolejne sprawy, dzięki którym zapewnią sobie pół strony w lokalnej gazecie i sławę, za którą pójdą darmowe kolejki trunków. Dwa susy po schodach i był już na pierwszym piętrze. Było ciemno jak w piwnicy. Wymacał dzwonek do drzwi.

- Zaraz, nie pali się...

Smuga światła wpadła na klatkę schodową. Andrzej momentalnie zarejestrował szczegóły. Przygarbiona sylwetka, dopasowana marynarka, przykrótkie spodnie odsłaniające białe tenisówki Lacoste. Zaraz potem znów zobaczył ciemność, uświadamiając sobie ostatnie słowo jakie miał powiedzieć: pomyłka.

 

Wiatr zapraszał do tańca stare gazety. Ulice były puste. Ocknął się. Zdrętwiały od zimna zawinął półpiruet zanim rozprostował nogi. Zrobił kilka kroków, zdając sobie sprawę, gdzie przeleżał całą noc. Coś nieprawdopodobnego, pomyślał. Miała być zwykła kradzież rowerów, a tu taka draka. Ambicja nie pozwalała mu zignorować potężnego guza na skroni. To, że narazi się na śmieszność, było oczywiste. Złapał złodzieja, przejął fanty, ale nie wiedział jak jechać na dwóch rowerach jednocześnie. Kupa śmiechu na cały posterunek. Tylko, że rowerów brak, a guz jest i boli.

- Pan rzuci pięć złotych panie kierowniku, na winko - zza pleców usłyszał głos.

- Masz - Andrzej wyjął papierek pięćdziesięciozłotowy. Podniósł go nieco ku górze wpatrując się w już teraz z bliska w jasne błekitne oczy przybysza - Ale nie za darmo.

Tamten wyciągnął rękę, pocałował z uśmiechem banknot i pokiwał porozumiewawczo głową.

- Cieszę się, że się rozumiemy. Zostań przy mnie a zarobisz na zagryzkę.

Mężczyzna pokazał sznur porwanych zębów. Szczęście wyrysowane miał na twarzy, coś jakby wygrał szóstkę w lotka.

 

Na komisariacie Łanowski musiał przełknąć zakalca, którego sam sobie upiekł. Nawet zwykły leszcz, byle aspirant udawał, że wie o co chodzi i śmiał się z pozostałymi. Przy tym nutka zawiści unosiła się w powietrzu, Andrzej bowiem uważany był za jednego ze zdolniejszych śledczych w regionie, zaś śmiech bywa potężną bronią, zwłaszcza jeśli chodzi o awans i magiczne słowo podwyżka.

 

Neon ‘Dzień Dobry we Wrocławiu’ tradycyjnie witał podróżnych. Łanowski ze sportowym plecakiem, niby zagubiony, wyglądał na typowego turystę. Skierował się na śródmieście. Obdrapane kamienice odkrywały czerwone cegły, a nierówne płyty chodnika czyhały na każdą nieuwagę. Jego pośrednik inhalował się papierosem w jednej z bram, uważnie obserwując ruch.

- Przysyła mnie pan Mirosław Biesiadny - zagadnął Andrzej.

Brak reakcji młodzieńca w kapturze sprawił, że te same słowa padły ponownie, w sposób nie zdoszący sprzeciwu. Ten poluzował smycz z niespokojnym pitbullem i zaśmiał się nerwowo. Po chwili z jego ust popłynęły dźwięki coś jakby uruchamianego starego diesla.

- Spokojnie szefunciu, bilet poprosze.

Andrzej sięgnął po banknot. Jak zwykle przeciągał chwilę pozbycia się go.

- Dziś jest Twój szczęśliwy dzień - oznajmił.

Młody nie chciał kontynuować rozmowy. Skinął głową, zaświecił oczami i machnął porozumiewawczo ręką, żeby podążać za nim. Szli tak z pół godziny, raz ulicą, raz przez podwórka, aż dotarli do lokalu w przyziemiu. Romantyczny świat win, rozswietlony szyld zachęcał potencjalną klientelę. Drzwi otworzył mężczyzna o grubym karku.

- Zapraszamy. Proszę czuć się jak u siebie. W razie kłopotów pomogę – wyrecytował zdumiewająco łagodnym głosem.

Wystrój wnętrza nie trudno było odgadnąć. Bar, kilka nakrytych obrusami stolików, bilard. Wzkazano mu mężczyznę siedzącego w kącie, który kontemplował kieliszek czystej. Andrzej podszedł do niego bardzo powoli. Tamten wstał, prezentując świetnie skrojony czarny garnitur eksponujący wysportowaną, proporcjonalnie zbudowaną sylwetkę.

- Jestem Andrzej.

- Wiem. Roman.

 

- Pan chce się spotkać z Venus z Utopi? To znaczy z panią Małgosią. – Romantyczny poprawiał bukiet krwistych róż w wazonie na parapecie.

- Bardziej interesuje mnie syn Mirosława Biesiadnego. Wyjechał do Londynu. Nie daje znaku życia.

- Mirka syn był, o przepraszam, jest, typowym rozpuszczonym młokosem. Stary powinien go wydziedziczyć.

Wznieśli szklaneczki z wódką na kostkach lodu. Łanowski skrzywił się. Popitki nie było.

- Nie jest pan prosto ciosanym psem - powiedział Roman. Zabrzmiało to bardziej jak rodzaj komplementu, domagającego się celnej riposty, jak celnego strzału. Łanowskiego jednak nie stać było na odpowiedź. Jego swoboda w rozmowie, co prawda, gwarantowałaby kilka dobrych godzin intelektualnego szybowania po tematach, skropionego deszczem rozrabianego pirytusu, smakiem domowych śledzi zawiniętych w dzwonki czy zwykłego, kiszonego ogórka, jednakże rozsądek i doświadczenie odpowiadało mu, że oto kroi się grubszy temat i należy sprawdzać po kolei szuflady tej historii, obcinając wątki poboczne. Jego instynkt podpowiadał, że Roman poza lokalnymi koneksjam i barwnym życiorysem, nie ma ze sprawą nic wspólnego. Na dodatek, po śmierci żony ugrzązł on w krainie rozmyślań i wiecznego rozpamiętywania.

- No dobrze, oto adres.

Andrzej nieco zaskoczony szybkim przebiegiem sprawy, wziął karteczkę, podziękował i wyszedł.

 

Nosiła kiedyś czarne rękawiczki, długie, powyżej łokci. W połączeniu z jasną cerą wyglądała w świetle stroboskopów jakby miała ucięte ręce, więc ktoś nadał jej ksywę Venus z Milo, właściwie Venus z Wrocławia. Nie wiadomo tak naprawdę skąd się pojawiła i gdzie znikła. Chodziły plotki, że przyszła wraz z falą Odry podczas powodzi w 1997 roku jako świeży narybek dziennikarstwa. Tak naprawdę została barmanką, wieczną studentką uniwersytetu życia, snującą się jak dym i pląsającą jak nimfa w sztucznej mgle Utopii.

O klubie tym krążyły legendy. Bar błyszczący od szkła z przednimi trunkami po przystępnych cenach, browar za grosze i zbyt ciasny parkiet tworzyły tło dla postaci pierwszoplanowych. Schodziły się tu prawdziwe niezwykłości. Odbywały się w Utopii imprezy, gdzie zjawiała się cała śmietanka gości spod ciemnych gwiazd, komediantów, barowych leszczy, bajkopisarzy oraz wprawnych tancerzy w bogato zdobionych nocnych odzieniach. Krążyła historia, że raz sam komendant, facet w typie choleryka, mieszkający nieopodal w kamienicy na Rzeźniczej, nieświadom w półśnie, zszedł do klubu w piżamie porozganiać imprezowiczów. Zamiast tego wyszedł nad ranem w towarzystwie dwóch roześmianych kobiet, jednego profesora Akademii Sztuk Pięknych, doktora fizyki oraz artysty podającego się za kolejne wcielenie Tycjana. Jeśli nawet Andrzej Łanowski kiedykolwiek był w klubie Utopia w charakterze zawodowym, prywatnym czy mieszanym, jeśli nawet widziano go w kapciach, haftowanym złotą nicią szlafroku i policyjnej czapce, jeśli nawet by prowadził dyskusje o Emmanuelu Kancie przeplatane Zorbą, Makareną, czy wystukiwanym w drewnie podłogi Banderasie, nikt oficjalnie by tego nie pamiętał, gdyż co z fali wyszło, do Odry musiało powrócić, wiele sytuacji pozostawiając za kotarą milczenia.

 

Stukanie obcasów po bruku, nie tylko świadczyło o świetnej akustyce Ostrowa Tumskiego, nakrytego teraz kołdrą mgły, ale także o tym, że były to jedyne dzwięki rozpruwające ciszę oraz wrażliwe uszy kleryków o godzinie trzeciej w nocy 19 listopada 2001 roku. Oprócz miałczenia kota, zagubionego wśród gotyckich ścian, dla którego kościelne dachy były szczytem marzeń do podniebnych akrobacji, to właśnie podzelowane obcasy walące po kamiennych łbach były prawdziwą próbą cierpliwości dla śpiących tam wielebnych. Nie wiedział tego Andrzej, który zwykle wkładał sportowe obuwie odpowiednie do dłuższych dystansów. Tym razem jednak w butach z wężowej skóry z wydatnym czubem, przemykał szybko i głośno. Na rogu Placu Bema minął szyld Bar Duet. Zwolnil lekko, po czym wślizgnął się do bramy obdrapanej kamienicy przy Jedności Narodowej. Poły czarnego płaszcza rozchyliły się niczym skrzydła startujacego do lotu kruka. Łanowski zrobił płynny półobrót, by kątem oka zlustrować, czy nikt go nie śledzi. Dalej, zatoczył kilka kół na klatce schodowej. Starał się być cicho. Niestety, schody jak struny niestrojonych skrzypiec, wydały dziwną muzykę. Sprawdził numer mieszkania. Dzwi były otwarte.

Kinkiety rozświatlały mury. Tworzyły smugi światła na suficie i belkach stropowych. Obrazy i szkice oblepiały ściany bez wyraźnego ładu. Sztaluga na środku wskazywała, wokół czego kręci się życie w pomieszczeniu.

- Skąd wiedziałeś gdzie jestem. – zapytała filigranowa blondynka o krótkich włosach.

- Romantyczny Roman wiedział.

- A jego, jak znalazłeś

- Mirosław Biesiadny.

- Znasz samych vipów. Wielkie nazwiska.

- Tylko takie, które muszę znać. U mnie to zwykle potencjalni podejrzani – starał się podnieść kąciki ust.

- Ja też?

- Zwłaszcza Ty.

- Nie śmiej się – wzięła ołówek i kartkę - profil twarzy ci się nie zmienił. Mogę?

Założyła nogę za nogę. Dopiero teraz spostrzegł białe tenisówki Lacoste.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez nightman (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...