Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Gdybyś mogła przestać obserwować moją skromną osobę, to byłbym mocno zobowiązany. Po tym jak pokazałaś tutaj, że nikt nie ma prawa gustować w czymś co uznałaś za złe, takie obserwowanie przywołuje we mnie demony z przeszłości. Z góry dziękuję.
 

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Drodzy Administratorzy, zachęcam do naprawy funkcji "ignorowani", bo nie działa niestety. Z tym, że naprawa może się wiązać z tym, że ktoś się zacznie tutaj zastanawiać czy Azor bez ....

Opublikowano

Przeczytałam wiersz i dyskusję pod nim. To było tydzień temu, co prawda, ale nie wytrzymam i dorzucę swoje trzy grosze. :) Ostatecznie temu właśnie ma służyć forum - dyskusjom o poezji, prawda?

Początkowo wiersz dosyć mi się podobał, pominąwszy neologizm "żarowrzenne powieki", co źle mi się kojarzy i aż boli; nie pasowało mi to do reszty nastroju, który wydawał mi się spokojny, lekki, miły - odebrałam wiersz jako poetycki opis łąki - czy raczej spojrzenia na łąkę aż po horyzont - wieczorem, tuż przed zapadnięciem nocy, tuż przed zapadnięciem Peela w sen. Tak odczytałam tę końcową ciszę.

Później pomyślałam, że w potocznym języku słowa: "to już koniec" na ogół odnoszą się do śmierci i że być może o tym jest wiersz - jakimś odniesieniem do biblijnego psalmu 23, gdzie śmierć jest pokazana w sposób łagodny i miły:

 

Psalm. Dawidowy.
Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. 2 Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: 3 orzeźwia moją duszę. Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię. 4 Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza. 5 Stół dla mnie zastawiasz wobec mych przeciwników; namaszczasz mi głowę olejkiem; mój kielich jest przeobfity. 6 Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną przez wszystkie dni mego życia i zamieszkam w domu Pańskim po najdłuższe czasy.

 

Ale kiedy przeczytałam Twoje wyjaśnienia, Deonix, doszłam do wniosku, że wiersz jest niestety nie trafiony, bo - jak zauważyła Bożena - nic w wierszu nie wyraża tego, co zawarłaś w wyjaśnieniach. Czyli w wierszu nie pojawia się zamierzona przez Ciebie treść: nie ma w nim ani kosmosu, ani próżni, ani cierpienia wywołanego umieraniem bez tlenu.

I wiesz, twierdzenie, że wiersz jest enigmatyczny po to, żeby każdy czytelnik mógł sobie podstawić pod niego takie treści, jakie mu się żywnie podobają, zaprzecza istocie poezji. Bo poezja to bardzo precyzyjny i trafnie wyrażony komunikat, to metafora trafiająca prosto w serce i wywołująca konkretne obrazy w wyobraźni czytelnika. Zaś utwór, pod który można podstawić dowolne treści, nie jest komunikatem, więc w ogóle nie jest utworem, tylko czymś niezrozumiałym (nie chcę być niemiła, ale niezrozumiałe wypowiedzi nie są wierszami, tylko zwyczajnie bełkotem - wybacz mi to określenie).

Tak więc zgadzam się z całą argumentacją Czytacza.

 

Ale oczywiście uważam, że każdy ma prawo do własnego odbioru. Zresztą powtórzę, że jako poetycki opis wieczornej łąki - mnie też się ten wiersz podobał. :)

 

A konflikt między @kot szarobury i @czytacz wynikł tylko z tego, że Czytacz napisała pod komentarzem Kota takie pytanko: "Ty tak poważnie?" Zabrzmiało to dosyć zaczepnie, to prawda. Ale tylko tyle - to jest cały "grzech" Czytacza.

Dalej Bożena logicznie i grzecznie uzasadnia swoje zdanie, do czego jak najbardziej ma prawo i do czego służy właśnie to forum .

Naprawdę uważam, że nie ma się o co kłócić. Zwyczajnie nie ma tutaj żadnego dobrego powodu do kłótni i obrażania się.

 

Pozdrawiam wszystkich Rozmówców i życzę dobrej nocy.

Opublikowano

@Oxyvia

Dziękuję za czytanie i obszerny komentarz.

Szanuję Twoje zdanie, ale zgodzić się z nim nie mogę.

Bynajmniej nie przez złośliwość.

Po prostu uważam,

że na tyle sumiennie pilnuję warstwy merytorycznej swoich tekstów,

iż nie można ich nazwać bełkotem.

Może nie są one czytelne dla każdego, ale bełkotem nie są.

 

Cóż mogę powiedzieć więcej?

Na pytania odpowiadam chętnie, na zarzuty już nie.

 

To, co napisałaś o swoim pierwotnym odbiorze,

przekonuje mnie tylko do tego,

by na przyszłość niczego nie wyjaśniać.

I to nie dlatego, że nie umiem tego zrobić tak,

by każdy zrozumiał, co miałam na myśli.

Mogłabym to wyłożyć łopatą.

Ale analiza i interpretacja tekstu to nie jest rola autora,

to mijałoby się z celem pisania.

 

Przykro mi,

że tak bardzo zasugerowałaś się moją autorską wizją.

Nie uważam, że jest ona jedynie słuszna i nie sądzę też,

by mnogość (wcale nie mówię o dowolności) interpretacji była wadą utworu.

Ale tutaj się najwyraźniej obie różnimy i nic tego nie zmieni.

To chyba wszystko, co chciałam tu napisać.

 

Dziękuję za wizytę i szczerość.

 

Pozdrawiam.

 

 

 

 

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Nie mamy co liczyć, że naszą wizję sprzedamy w całości. Doświadczam tego choćby pod opublikowaną dopiero co Niniwą, a wcześniej Falangą. Każdy zobaczył to, co zahaczało o wspólny zbiór refleksji i doznań.

Wiersz o chorym kotku nie ma pobocznych obrazów i interpretacji. Nie ma co się oczywiście boczyć na to, że ktoś niewiele widzi pod naszym wierszem. Ale jeśli ktoś próbuje mi robić pranie mózgu, bo źle według niego postrzegam świat  - to dziękuję. Tak samo, jak tutaj w komentarzach niestety, znalazł się ktoś, kto przyznał sobie prawo do decydowania o tym, co się ludziom ma prawo podobać, a co nie.

Oczywiście, warto przedstawiać swoje wizje i swoje niedowierzania, ale ważne jest aby to było okraszone nalepką "moje subiektywne", a nie nakazem masz widzieć tak i tak, a tobie nie powinno się tutaj nic spodobać.

Opublikowano (edytowane)

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Oxyvio - nie jestem w konflikcie z @kotszarobury , nie mam i nie miałam nic do niego.  Nie ja pisałam o kaftanach bezpieczeństwa, stalkingu, księgowych co to wsio nie rozumieją, lokalnym folklorze i  odporowi na na całej linii już po pierwszym komentarzu. Usunął komentarze więc ich nie zacytuję.

Postanowił wziąć w obronę cały portal i bronić przede mną.  Nie rozumiem dlaczego ale skoro uznał  to za swoją misję, to trudno, jakoś to przeżyję.

Zapewne wszystko przez brak - moim zdaniem.

Przecież jeżeli coś piszę to nie piszę w czyimś imieniu. Rozdwojenia jaźni też nie mam wiec jeśli piszę że coś jest dobre,to nie dlatego, że ktoś mi tak kazał napisać, a jest to moja opinia. I odwrotnie jeśli coś jest gniotem to jest w mojej opinii gniotem i to wszystko.

Dziękuję, że zadałaś sobie trud przeczytania i wyraziłaś swoją opinię.

 

Nie zauważyłam bym brała udział w kłótni. To była zwykła na mnie nagonka i nie tylko pod tym tekstem, bardziej widoczne jest to pod SATYRĄ NA ORGA - czy jakoś tak.

Nie obraziłam się,  zwyczajnie jestem zmęczona atakami na mnie tylko dlatego że nie obawiam się powiedzieć co myślę.

 

Dziękuję  Oxyvio.

 

Pozdrawiam.

Czytacz

Edytowane przez czytacz (wyświetl historię edycji)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Przepraszam, naprawdę nie chciałam Cię urazić. Pisałam o bełkocie ogólnie, nie o Twoim wierszu - po prostu komunikat, który jest niezrozumiały i można go dowolnie interpretować, jest bełkotem - ale to jest ogólne stwierdzenie. Napisałam to dlatego, że niektórzy sądzą, iż wiersz może być napisany w taki właśnie sposób: żeby był niezrozumiałym zlepkiem słów i żeby dopuszczał całkowicie dowolne "interpretacje", czyli po prostu luźne skojarzenia czytelników. Nie wiem, czy Ty też tak myślisz - napisałam tylko, że takiej "poezji" nie uważam za poezję. I była to odpowiedź na Twoje stwierdzenie, że każdy może w wierszu widzieć co innego. Absolutnie nie zgadzam się z tą teorią. Jeśli każdy w wierszu widzi co innego, to wiersz jest nietrafiony, źle napisany.

Jeśli nikt nie widzi w wierszu tego, co zamierzał przekazać autor, to również w tym przypadku wiersz jest źle napisany. Bo jest niezrozumiałym dla nikogo komunikatem. Tak jak każdy inny niezrozumiały komunikat.

Pozdrawiam.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Jasne. Jestem egocentryczna, wybacz :)

Niekiedy ogólne stwierdzenia odnoszę do siebie,

mimo że nie ma ku temu przesłanek.

 

Może uprzednio nie określiłam tego precyzyjnie,

ale ja po prostu nie lubię narzucać nikomu swojej wizji,

ani nie lubię, gdy ktoś mi próbuje narzucić własną.

Bywa, że nie zgadzam się z cudzymi interpretacjami moich tekstów,

ale jakoś nie mam sumienia wmawiać czytelnikom, że powinni coś odbierać inaczej.

Tylko tyle.

 

Pozdrawiam :)

 

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Jasne, takie nakazy nawet nie miałyby sensu. :) Interpretacja powinna być zgodna z tekstem, z każdym słowem wiersza. A jeśli ktoś nie umie czytać ze zrozumieniem, to trudno - nie ma co takiemu tłumaczyć wiersza. :)

Ale jeśli każdy interpretuje czyjś wiersz inaczej albo jeśli wszyscy interpretują go inaczej niż zakładał autor - to wtedy znaczy, że wiersz jest źle napisany. I oczywiście wtedy też nie ma sensu narzucanie czytelnikom, że powinni go odebrać tak czy siak - po prostu należałoby przeredagować wiersz. :)

Serdeczności, Deonix.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...