Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

11 listopada 2001 roku zapowiadał się zwyczajnie. Wtedy jeszcze zdarzało mi się chodzić, jak neptyk za sprawą kilku nieprzespanych nocy, które spędzałem albo za biurkiem w portierni, którą razem z kumplem z tej samej ferajny „stróżowców” i „bramkowców” nazwaliśmy „psią budą”, albo na całonocnych zabawach w rękach króla imprez, niejakiego Łysego. Nie lubiłem go i nawet nie znałem, ale sam jego wygląd nigdy nie zachęcał mnie do nawiązania z nim bliższego kontaktu.
W takich dniach za dużo się wypijało lub obrywało za wygląd. Czachę miałem roztrzaskaną minimum trzy razy w miesiącu. Nic dziwnego, że trafiłem w końcu do szpitala na urazowo-ortopedyczny z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu, a przy okazji z zatruciem alkoholowym. Nie pamiętam nic z tamtej nocy, ale kiedy obudziłem się już na oddziale, miałem podłączone dwie kroplówki, po jednej z każdej strony i owiniętą głowę. Krwiaka na lewej powiece nie dało się nie odczuć. Karmili mnie jakimiś świństwami przez około tydzień. Pielęgniarki były miłe i nawet ładne, lekarze wydawali się być ciągle czymś zajęci. Po dwóch dniach miałem ich wszystkich szczerze dość, szczególnie, że spieszyło mi się do normalnego jedzenia i do wiernego psiaka Reksa. Wypis dostałem jednak dopiero po tygodniu i choć mogłem na własne życzenie opuścić szpital, wolałem zostać dla bezpieczeństwa mojej głowy.
Dzień Święta Niepodległości zaczął się deszczowo i zimno, jak przystało na późną jesień. Około południa się przejaśniło i wtedy postanowiłem zebrać się i ruszyć do domu.
Dom oczywiście stał pusty. Od czasu, jak mój ojciec zabrał mamę i siostrę do Stanów Zjednoczonych mieszkałem sam. Nie było źle, tylko czasem tęskniłem za tą całą bandą nieokrzesanych czarownic i biznesmena od siedmiu boleści. Planowali zjechać na święta i Nowy Rok, a potem ojciec znów zamierzał wyjechać, tyle, że sam.
Nasz dom wybudował ojciec razem z dziadkiem jakieś 25 lat temu i bardzo się przy nim napracowali. Mimo, że to nowy budynek, wyglądem przypominał dziewiętnastowieczny dworek. Ojciec był zwolennikiem starodawnych budowli, przez kilka lat interesował się i nawet fotografował starodawną architekturę. Nikt z nas nie podzielał tej pasji i dlatego jego hobby zeszło na dalszy plan, z czasem zastąpione pragnieniem zdobywania pieniędzy.

Kiedy stanąłem przy drzwiach dało się słyszeć znajome szczekanie. Odetchnąłem z ulgą, bo martwiłem się, że psiak zdechnie z głodu podczas mojej nieobecności. Przekręciłem klucz, nacisnąłem klamkę i pchnąłem drzwi. Skrzypnęły z lekka, a otworzywszy je poczułem zbytni chłód, w porównaniu z temperaturą na dworze. Reks rzucił się na mnie, jakby nie widział mnie pół roku i zaczął wyć, jak oszalały. Wygoniłem go do ogrodu, który znajdował się z tylnej strony budynku. Podszedłem do kaloryferów i ku mojemu zdziwieniu okazały się ciepłe. Wydawało mi się to na tyle dziwne, że niemożliwością powinna być taka temperatura w ogrzewanych pomieszczeniach. Sprawdziłem wszystkie pokoje, kuchnię, łazienkę – okna wszędzie pozamykane. Strych, pozostał jeszcze strych i piwnica. Wszedłem po krętych, wąskich schodkach do góry. Drewniane, pięknie polakierowane dębowe drzwi były nie ruszone od wyjazdu rodziny. Chwyciłem za klamkę, zamknięte! Przecież zawsze były otwarte, nikt nie zamykał ich na klucz! Przeraziłem się. Miałem tego wszystkiego dość, a w dodatku głowa po urazie jeszcze nie zupełnie przestała mnie boleć. Piwnicę zostawiłem sobie na jutro. Wyszedłem do ogrodu zawołać Reksa, ale nie odpowiadał na zawołanie. Pomyślałem, że gdzieś biega po tak długim czasie spędzonym w zamknięciu. Wyciągnąłem z szafy koc i położyłem się na kanapie w saloniku. Wieczorem postanowiłem zadzwonić do Grześka, ale zasnąłem, jak mały dzieciak.

Odwiedziła mnie we śnie. Zatarła ślady wspomnień, zobaczyłem ją na nowo. Nie myślałem, że może być taka cudowna, choć to być może zbyt płytkie określenie na takie zjawisko. Nie to, że odleciałem, ale całkowicie mną zawładnęła. Zapragnąłem jej, jak żadnej innej, jak nigdy wcześniej. Pieściła mnie słowami od góry do dołu, od strony do strony, od zewnątrz do środka i od środka na zewnątrz. Jej głos nie był nawet głosem, był echem odbijającym się od pozornej pustki wokół, która przeszyta tajemniczą aurą sprawiała wrażenie nieskończonej przestrzeni. Była jak nimfa, pełna niewinności i błogości a zarazem wyuzdana, dzika i namiętna. Stała w świetle, którego nie potrafiłem pojąć. Miało ono kolor, jakiego nigdy w życiu nie widziałem. Mieszało się z zielenią i kojarzyło z nadzieją, połyskiwało złotem, jakby oznaczało bogactwo, ale nie miało żadnego związku z materialnością. Raz mieniło się niezwykle niebieskim lazurem, innym razem trzaskającą czerwienią najżywszej krwi. Wydaje mi się, że barwy oznaczały stan jej ducha albo być może etapy naszego związku. Stała i bawiła się mną długo, potem zaczęła tańczyć.
Niezwykły to był taniec, w ogóle nie podobny do naszych ziemskich zabaw. Jej ciało falowało jak woda głaskana podmuchem wiatru, raz mocniej, raz spokojniej, w rytmie najpiękniejszej muzyki, jakiej nie stworzył człowiek. Była to bowiem muzyka przyrody, muzyka magii. Tańczyła, chwiała się, falowała, jak fale wodne, jak płomienie ognia, jak piasek niesiony przez wiatr. Była epicentrum wszystkich żywiołów. Czułem przy niej chłód i ciepło, wilgoć i suchość, ciemność i jasność, brzydotę i piękno, zło i dobro, i nie chciałem już, żeby odeszła. To wystarczyło. Ta jedna myśl sprawiła, że sen, który powoli stawał się rzeczywisty, prysł, jak mydlana bańka, zgasł gdzieś za horyzontem jak spadająca gwiazda, dla mnie nieosiągalna.
Obudziłem się rano z uczuciem paskudnej pustki. Nie chciało mi się nic i przeleżałem tak cały dzień, całą kolejną noc i dzień, i jeszcze dwa takie same dni, aż nieprzytomnego zabrała mnie karetka pogotowia z całkowitym wycieńczeniem, odwodnieniem i hipoglikemią.
Od tego momentu przestałem być sobą. Żyłem w zupełnej agonii przepełnionej atmosferą tamtejszej nocy. W międzyczasie śniła mi się jeszcze kilkanaście razy, ale była niezwykle blada, zupełnie, jak zabarwienie ludzkich kości. Jej zapadnięte policzki zdawały się usmiechać, ale tak na prawdę nie było jej do śmiechu. Zdawała się marnieć razem ze mną. Pewnej nocy nie pojawiła się wcale, poczułem, jak odchodzi ze mnie reszta życia. Moja nimfa umarła, zamieniwszy się w niespotykaną tęsknotę...

c.d.n.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
    • @KOBIETA   ludzie też są emitentami ultrasłabego światła w zakresach widzialnych.   procesy metaboliczne i chemiczne.   ci byle jacy maja latarki .     @KOBIETA   Dominiko. ty masz takie zdolności poetyckiè  ze potrafisz o sprawach wywołujących dreżenie nie tylko serca pisac z eleganckim i czarem.   jest super :))   Ty też !!!
    • @Migrena Cieszę się i dziękuję :)
    • @sisy89   bardzo mi się podoba :)))
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...