Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Poddał się. To była najlepsza rzecz, którą zrobił. W przypływie ciepła, mogącym przecież równie dobrze oznaczać wstyd, był bardzo zadowolony z dzieła, na które patrzył i któremu przecież poświęcił znaczną część swojego życia. Gra ta przypominała poniekąd płyty porozrzucane po jego pokoju i zabójstwo zielonego ślimaka Tak dobrze znane mu elementy, zaczęły jakby gapić się na niego i wytykać go palcami. Wyczuwał w nich powiew sumienia. Spojrzał w lustro.
- Niby nic dziwnego tylko taki jakiś, chłodny – mówił do siebie. Ta noc, której za chwilę miał stawić czoła napawała go dziwnym lękiem. Nie był pewny swojej roli, w którą miał się wcielić.
- A może jestem zbawicielem? I ten dziwny pokój, dlaczego na mnie patrzy?
Postanowił zrobić przemeblowanie i poustawiał wszystkie meble tyłem, mieszkanie stało się mniejsze i niebezpiecznie miłe.
On sam nie odróżniał się od sąsiadów. Był tuż po czterdziestce, niezbyt przystojny, zawsze w siwym swetrze i dżinsach, które pamiętały upojne noce spędzone z poprzednim właścicielem. Mieszkał sam w starej kamienicy w wynajętej kawalerce. Nigdy nie zależało mu żeby mieć swoje własne mieszkanie. Uwielbiał stać przed lustrem i wpatrując się w nie rozmawiać ze sobą. Zajęcie to potrafiło zajmować mu całe dnie, a nawet tygodnie.
- Hmm, może nakryje stół, zaproszę gości, przygotuje coś do jedzenia, i pokruszę opłatek? To mogłyby być całkiem miłe święta. Jeśli jestem zbawicielem, to chyba powinienem tak zrobić.
Natychmiast zabrał się do roboty. Odnalazł w szafie biały obrus, świąteczne świece z przed kilku lat. Odkurzył opłatek, który niegdyś podarowała mu sąsiadka i ułożył go na talerzyku. Wszystkie czynności wykonywał z wielkim zapałem i entuzjazmem.
- Tak, czuję to, to jest moja misja! Ja naprawdę jestem zbawicielem, przyszedłem pomagać i zbawiać.- Zasiadł za wigilijnym stołem, który rozjaśnił całe pomieszczenie i oczekiwał gości. Był bardzo cierpliwy, mijały godziny, a on dalej siedział bez ruchu z uśmiechem na twarzy i czekał. Był święcie przekonany, że odwiedzi go ktoś wyjątkowy, ważny, może nawet sam Bóg. Późną nocą ktoś zapukał do drzwi. Podbiegł do nich natychmiast, otwierając je gwałtownym szarpnięciem. Jego oczom ukazała się mała dziewczynka w czarnej materiałowej sukni. Miała nienaturalny wyraz twarzy jakby zniekształcony i przerysowany. Czuł jej ostry przeszywający wzrok. Wiedział, że jest do niego podobna. Była tak samo nienaturalnie chłodna jak on. Przez dłuższą chwilę stała w drzwiach bez ruchu, po czym wyjęła z kieszeni mały pakunek, ofiarowała go gospodarzowi i zdecydowanym krokiem weszła do pokoju zajmując miejsce przy stole. Nie wywołało to jego nazbyt gwałtownej reakcji czuł, bowiem, że tak powinno być. Zamknął drzwi, schował podarunek do kieszeni i w milczeniu czekał na następnych gości. Minęła kolejna godzina, znowu rozległo się pukanie. Tym razem w progu ukazał się chłopiec. Był niewielkiego wzrostu, elegancko ubrany o twarzy jakby anioła.
- Tak, to na pewno anioły przyszły pomóc mi wypełnić misję, uratujemy ludzkość- pomyślał i wykonał gest ręką namawiając chłopca do wejścia do pokoju. Ten jednak stał jedynie i uporczywie wpatrywał się w niego, aż do bólu źrenic. Ogarnął go jeszcze większy chłód. Tajemniczy gość wyjął po chwili mały pakunek i podobnie jak jego poprzedniczka ofiarował go i wszedłszy usiadł przy stole. Gospodarz uczuł ulgę i zajął z powrotem swoje miejsce. Nie miał odwagi powiedzieć ani słowa. Wiedział, że to jeszcze nie koniec, że musi wydarzyć się coś jeszcze, że zapewne ktoś jeszcze przyjdzie. Pokój rozświetlony przed chwilą przez świąteczny stół, napełniał się stopniowo przejmującym chłodem i nienaturalnym cieniem niewiadomego pochodzenia. Pomieszczenie zaczęło przypominać bardziej zdewastowany cmentarz o zmroku niźli miejsce, gdzie miano spożyć za chwilę wigilijną wieczerzę.. Nie napawało go to jednak lękiem. Nie reagował nawet na zmianę wyglądu dzieci, które zaczęły blednąć i jakby się starzeć. Ich twarze stały się całe pomarszczone i zdawały się szyderczo śmiać. On jednak udawał, że tego nie widzi..
- Cieszę się, że przyszliście. Razem spędzimy cudowne święta, nareszcie mogę komuś pomóc. Zawsze chciałem spełnić dobry uczynek, poświęcać się dla innych, rozdawać ludziom miłość.- wyrwał nagle wesoło. Goście jednak zdawali się go nie słyszeć.
-Otwórz drzwi- poważnym i nad wyraz grubym głosem powiedział chłopiec
-Drzwi? A tak drzwi- odpowiedział gospodarz i szybko do nich podbiegł. Zobaczył terrorystkę ciszę.
–Chcesz wejść?- spytał. Cisza nic nie odpowiedziała, usiadła tylko przy stole. Siedzieli tak przez kilkanaście minut
- Już chyba czas odmówić modlitwę. – nieoczekiwanie zaczął gospodarz, nikt jednak nie zareagował, więc ciągnął dalej:
Jest wigilia, jesteście aniołami, a ja zbawicielem, powinniśmy odmówić modlitwę, ja zacznę: Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo moje, bądź wola moja… - tu przerwał zdając sobie sprawę, że coś jest nie tak jak zawsze. Spojrzał na gości. Dzieci zdawały się śmiać z niego, a terrorystka cisza ignorować zakłócony spokój. Zaczął odczuwać strach i lęk. Czuł jakby coś się w nim zmieniało, wiedział, że to jest złe, ale sprawiało mu przyjemność, więc nie protestował. Podszedł do lustra
-Niby taki sam, tylko jakiś taki, chłodny- powiedział pod nosem i w tym samym momencie przypomniał sobie o podarunkach, które dostał od dzieci. Gwałtownym ruchem sięgnął po nie do kieszeni. Wpatrywał się w nie chwilę, po czym otworzył jeden po drugim i cały zdrętwiał. W pierwszym ujrzał swoje serce starannie zapakowane w świąteczny papier. W drugim był drewniany krzyż. Z odrętwienia przebudził się dopiero po dłuższej chwili. Czuł ogromny żal, że jego marzenie o dawaniu dobra i miłości już nigdy się nie spełni. W krzyżu widział nadzieję na odkupienie, wierzył, że jeszcze nie jest za późno. Wyjął go pośpiesznie i położył na stół. Dzieci, które już zupełnie nie wyglądały jak dzieci, ale raczej jak karłowate demony, spaliły krzyż jednym spojrzeniem.
- Witaj Panie – powiedziały jednym demonicznym głosem. Terrorystka cisza wstała i wyszła.


praca konkursowa

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Drzwi autobusu rozsunęły się. Był to już ostatni, zjazdowy kurs  i kierowca nie zamierzał nawet udawać,  że nie chcę spędzać na postojach  więcej czasu niż wymagała tego  absolutna konieczność,  polegająca na wejściu lub wyjściu poszczególnych pasażerów. Nielicznych już co prawda. Sennie oklapłych na twardych, plastikowych  siedzeniach a wąskiej, topornej budowie. Większość wracała z pracy lub jakiś przedłużonych do granic spotkań towarzyskich czy biznesowych. Marzyli jedynie o kąpieli, spóźnionej kolacji i kuszącej miękkości łóżkowego materaca. Tył pojazdu jak to zwykle w tych godzinach, okupowali pijani oraz bezdomni. Wyjęci spod prawa. Bez biletu, przemierzający pulsujące uliczne arterię tego miasta spotkań kultur i inspiracji.  Wyrzuceni w mrok parkowych ławek, opuszczonych squatów  czy zagrożonych zawaleniem kamienic. Czy tak jak w tym długim jak wąż pojeździe. Wysłani przez społeczne oskarżające oczy, na jego ogon. By tam w kręgu kamratów. Nużać się w niepochamowanej głębi  upadku swego człowieczeństwa.     Traf a może i przeznaczenie  wskazało tego wieczoru,  że pośród tych wyrzutków  można było dostrzec twarz człeka, który na pierwszy rzut okiem  nie pasował tam wcale  ani zachowaniem ani tym bardziej ubiorem. Twarz jego nie zdradzała nic.  Żadnej zmarszczki ani bruzdy, mogącej wskazywać na to,  że myśli nad czymś natrętnie  lub że rażą go rozmyte, astygmatycznie zniekształcone światła latarni. Nie wyglądał na zmęczonego ani sennego. Utkwił wzrok w jednym punkcie,  zaparowanej lekko szyby. Gdyby autobus był jakimś zabytkowym, przedwojennym modelem. Można by uznać za stosowne  i jak najbardziej uzasadnione stwierdzenie,  że pasażer wyglądał jak duch  nawiedzający kabinę pojazdu.     Wnioskować by tak można po tym,  że odziany był w długi, sięgający kostek  dwurzędowy płaszcz o barwie świeżego popiołu z kominka. Tweedowy o kroju oksfordzkim, zdradzającym solidne pochodzenie tkaniny  jak i bardzo wysoki poziom uszycia. Biała jego koszula zgrabnie kontrastowała z granatowym krawatem w złote prążki, zawiązanym z najwyższym pietyzmem  na podwójny węzeł windsorski. Spodnie również szare, o szerszych nogawkach od kolana w dół, z wyraźnie klasycznym fasonem  i dokładnie zaprasowanym kantem, zgrabnie zasłaniały sznurówki lekko podpalanych, brązowych brogsów wykonanych bezsprzecznie ręką mistrza szewskiego a nie maszynowo. Ubiór wieńczyła brązowa czapka w stylu birmingandzkiego kaszkietu  o uciętym ledwie widocznym daszku.     Autobus ruszył w stronę  kolejnego przystanku. Za jego wiatą był zlokalizowany jedynie stary wyłączony już dawno z użytku cmentarz. Ostatni pochówek odbył się na nim jakieś pięćdziesiąt lat wstecz. Pełny był jednak tych cudownych, artystycznych nagrobków, które mimo wielu uszczerbków, uszkodzeń i bezmyślnych dewastacji młodzieży, nadal cieszyły oko tak pasjonatów sztuki  jak i odwiedzających nekropolię żałobników.     Niski, ułożony z na ciemno wypalanych cegieł mur cmentarza Był granicą dla doczesności, która mimo upływu pokoleń  nie miała śmiałości  naruszania spokoju zmarłych. Stare dęby, olchy i świerki Jak strażnicy rozpościerały długie gałęzie  nad marmurowymi grobami. Kuny, lisy i szczury dorodne jak małe koty brodziły ścieżki w  niekoszonych od dawna trawach  i rozplenionych powojach czy koniczynach. Bacznie obserwowane z góry  przez czarne, smoliste ptactwo cmentarne.  Zagony kruków i gawronów, potrafiły swym hałasem  zbudzić duszę z grobu. I wysłuchać jej żali czy próśb. Na skrzydłach rwały w noc ich tabuny. Ku gwiazdom rozsianym  na letnim nieboskłonie. By zanieść te prośby przed oblicze Boga. Gdzieniegdzie w noc, zachukał puchacz, to krzyż żeliwny, przekrzywił się z jękiem. To znów znicz dopalił się, pogrążając czuwająca u ognia duszę w czerni niepamięci.   Kierowca miał zamiar nawet przestrzelić ten przystanek bo kto mógłby,  chcieć wysiadać na nim  o tak niegościnnej porze. Zresztą stróż cmentarza, zamknął jego furtę jakieś trzy godziny temu, sprawdzając wprzód  to czy aby zmarli jedynie ostali na jego włości. Nawiedzić więc zmarłych  w mroku nocy było nie sposób. Zresztą po cóż? Zbliżając się z dużą prędkością do wiaty, kierowca wyczuł wręcz podświadomie  jakiś ruch na końcu pojazdu. Rzucił pobieżnie wzrokiem  we wsteczne lusterko I o mało nie wypuścił kierownicy z rąk. Ze zdumieniem dojrzał u ostatnich drzwi  bogato ubranego jegomościa, który jedną ręką uczepiony rurki, drugą dawał mu wyraźny sygnał ku temu że zamierza wysiąść na odludnym przystanku.  Więc usłużnie zwolnił i wjechał na zatokę. Otwierając jedynie ostatnie drzwi.   Depresyjna niemoc była mi dziś łańcuchem, którego piekielne ogniwa skuły mnie jakimś diabelskim zaklęciem z tą zdezelowaną wiatą. Praktycznie nieużywaną  i posępnie zniszczoną przez grupy młodzieży. Wybite szyby i oderwana w połowie ławeczka, cieknący, dziurawy dach i wszechobecny brud Były mi i tak milszym widokiem niż  zimne ściany mojego mieszkania. Myśl o tym, że miałbym tam wrócić  a od jutrzejszego poranka,  po nieprzespanej nocy. Znów przybrać maskę uśmiechu i normalności Wprawiała mnie w szalenie, głęboką rozpacz.     Jaki to wstyd,  że muszę płakać gdzieś na odludziu. Bo nie mam nikogo. Bo mam maski,  które nie pozwalają mnie dostrzec. Mam uśmiech na twarzy, który kamufluje łzy. Poświęcam się celom, które są puste. Kocham tą której nie zdobędę nigdy. Piszę wiersze, które przepadną.  Nigdy nie wydane. Dlatego przyjeżdżam tutaj. Żeby patrzeć w jedną, pewną i niezawodną wizję przyszłości. Na cmentarz. Dlaczego miałbym oszukiwać swoje myśli. Umrę, Wkrótce. I trafię na podobny cmentarz. Tu nie będę już udawał. Będę wolny. Od choroby życia. A czyż to samo nie wystarcza by nazwać śmierć wybawieniem? W to wierzę, że po śmierci będę szczęśliwy.     Z zadumy wyrwał mnie autobus,  ostatni już dziś według rozkladu. Może nie zwróciłbym na niego uwagi  bo codziennie przecież przecinał jezdnię nawet nie zadając sobie trudu by zatrzymać się w zatoczce. Kierowca był chyba nawet nie świadom tego, że moja osoba siedzi pod wiatą, każdego wieczora. Śpieszno mu było do domu.  Pewnie miał dzieci i żonę. Kogokolwiek kto czekał na jego powrót. Dziś jednak było inaczej. Autobus wyraźnie zwolnił jakieś dwadzieścia metrów przez zatoką  i włączył kierunkowskaz do skrętu. Zajechał, parkując idealnie tak by zmieścić całe nadwozie w obrysie zatoki. Przez chwilę nawet przemknęło mi przez myśl że tym razem kierowca dostrzegł mnie  i wiedząc, że to zjazdowy kurs  ulitował się nademną. Drzwi jednak naprzeciw mnie  były zamknięte na głucho. Miast tego otwarły się te ostatnie  i wydawało mi się,  że wysiadła tylko jedna osoba. Autobus ruszył dalej,  wzbijając lekki dym z rury wydechowej. Gdy warkot silnika się oddalił. Posłyszałem kroki.     Z narożnika wiaty wychynęła  postać mężczyzny. Młodego i postawnego. Był ubrany przedziwnie. Schludnie lecz niesamowicie staromodnie. Widać obydwaj byliśmy mocno zdziwieni  natrafieniem na siebie  o tak niecodziennej porze w tak osobliwie, odludnym miejscu. Podszedł do mnie jednak  i poprosił o papierosa. Odparłem, że pale jedynie mentolowe. Wie Pan - zaczął niepewnie - nigdy takowych nie paliłem. Ale tytoń to tytoń. Wyjąłem więc paczkę z kieszeni bluzy i wziąłem dwa papierosy.  Podałem mu jednego, włożył go szybko do ust  I nadstawił się ku płomykowi zapalniczki. Odpaliłem też dla siebie i zaciągnęliśmy się  ochoczo pierwszym dymkiem. Uchylił kaszkiet i podziękował mi serdecznie.     Minął wiatę i skierował się  ku zamkniętej bramie cmentarza. Zawołałem za nim  Proszę Pana. Pan tutaj na cmentarz? Dziś już zamknięty dla odwiedzin. Musi Pan przyjść jutro. Zaśmiał się serdecznie i rzucił  Ja wracam tylko do domu Tak przez zamknięty cmentarz? Ciemną nocą? Tam nie ma nawet latarni. Nie boi się Pan? Teraz już nie przystoi mi się bać. Ale jak żyłem to się bałem.  Bałem się Drogi Panie  życia w samotności i kłamstwie. Teraz już jednak mam spokój. Wieczny odpoczynek od życia. Skończył to zdanie i rozmył się jak duch W progu cmentarnej bramy.  Dopaliłem papierosa. I wstając z zamiarem powrotu do domu. Rzuciłem jeszcze w czerń bramy. Doskonale Pana rozumiem. I już się nie boję.    
    • @tie-break

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       U nas jest ogłoszenie, żeby nie dokarmiać gołębi. W kominach zakładają gniazda i zapychają. Wiem, zeskrobać nie można, tego, co zostawiają. A sikorki - cwaniarki :)   @huzarc Dzięki, że poczułeś się gościem pod wierszem :)   @Marek.zak1Wszystko możliwe, podobno kota można zagłaskać, ale daleko jest, dzięki :)  
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Witaj Alicjo - prawdę napisałaś że musi coś zostawić  w czytelniku -                       dziękuje za przeczytanie - nie chcę się narzucać Alicjo                       chcę tylko zapytać czy nie chciałabyś  otrzymać w prezencie                        mój Nowy tomik - z przyjemnością wyśle -                                                                                                    Pzdr.serdecznie                                                                           
    • @Gerber  obyś nigdy nie musiał tego doświadczyć,  zdrowia życzę
    • @huzarc  no trzeba. to też czyni Patriotą.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...