Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Czy możesz dzisiaj być inna?
Wziąć pod rękę i szepnąć: "Chodź, wyjdźmy na spacer za miasto".
Wiewiórka ruda i zwinna
skacząc przecięła drogę. Na drodze czas całkiem zasnął.

Zamarł w brukowych kamieniach,
w sklepieniu drzew nad drogą, w liściach złocących ziemi szarość,
w snujących się gdzieś wspomnieniach.
Starsza pani pod drzewem spogląda na nas - to starość.

Biegnijmy, dziś nas nie dogoni.
Lecz czemu się odwracasz? Spójrz, a za nami ślady nasze
się zeszły i zmartwień koniec.
Pokonamy wykroty, a do tyłu - jest sens patrzeć?

Może plany snuć powinnaś.
Zostaw w końcu piekarnik. Gorący - sam upiecze ciasto.
Chociaż od teraz bądź inna!
Weź pod rękę i powiedz: "Chodź, wyjdziemy poza miasto!"


*tekst pod tym tytułem napisałem w 2006 r zajrzałem do niego 2 lata temu myśląc puszczę go w zapomnienie a on zaczął mnie mordować. Co jakiś czas przypominał się i wrzeszczał na mnie "nie wywalaj ale popraw" - uległem

Opublikowano

a spacer troszkę był spóźniony,
w gałęziach księżyc wisiał
i spadł w kałużę liść złocisty
wraz z liściem spadła cisza

wtem most stareńki jakby westchnął,
w skrzypienie ubrał podziw
no poparz, popatrz, zawsze razem
i ciągle tacy młodzi

:)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


ten spacer chociaż spóźniony
milczenia nie okrył się płaszczem
słowa nie dały sie ponieść
a oczy niemogły napatrzeć

fakt że staruszek mosteczek
mógł podziw ogarnąć skrzpieniem
lecz on był dyskretny przecież
wyzwolil uczucia i wenę
:)
Opublikowano

@Jacek_Suchowicz

Witaj Jacku - zapachniało tęsknotom za czymś wyższym za czymś co minęło .
Takie mam odczucie .
A ten fragment poniżej najlepszym odbiciem wiersza .


Biegnijmy, dziś nas nie dogoni.
Lecz czemu się odwracasz? Spójrz, a za nami ślady nasze
się zeszły i zmartwień koniec.
Pokonamy wykroty, a do tyłu - jest sens patrzeć?

pozd.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


ten spacer chociaż spóźniony
milczenia nie okrył się płaszczem
słowa nie dały sie ponieść
a oczy niemogły napatrzeć

fakt że staruszek mosteczek
mógł podziw ogarnąć skrzpieniem
lecz on był dyskretny przecież
wyzwolil uczucia i wenę
:)

poszli na spacer nieco spóźnieni
drzewa błyszczały srebrnym cekinem
w rzece mrugały gwiazdy złociste
a wiatr się ślizgał między stopami

stali na mostku czule wtuleni
zeszli na brzeg okryty jaśminem
jaśmin uwolnił żądze ogniste
kiedy się księżyc skrył za chmurami
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


potem na mostku tacy spełnieni
odkryli w sobie radości tyle
a woda płynie swym nurtem bystrem
słońce odbija refleksem mami

i przeszli cicho po ornej ziemi
wpadając w bruzdy stopą co chwile
na objad zjedli smażoną rybkę
skryła przeszłość kojąca pamięć
:)

pozdrawiam Jacek
  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Migrena zakończenie mega! tak
    • Witam - tak bywa w życiu - ale to mija -                                                                        Pzdr.serdecznie.
    • Mieli po dziewiętnaście lat i zero pytań. Ich ciała świeciły jak płonące ikony, nadzy prorocy w jeansowych kurtkach, wnukowie Dionizosa, którzy zapomnieli, że śmierć istnieje. Wyjechali – na wschód snu, na południe ciała, na zachód rozsądku, na północ wszystkiego, co można rozebrać z logiki. Motel był ich świątynią, moskitiera – niebem, które drżało pod ich oddechem. Miłość? Miłość była psem bez smyczy, kąsała ich za kostki, przewracała na trawie, śmiała się z ich jęków. Ale czasem nie była psem. Była kaskadą ognistych kruków wypuszczoną z klatki mostu mózgowego. Była zębami wbitymi w noc. Jej włosy – czarne wodorosty dryfujące w jego łonie. Na jego ramieniu – blizna, pamięć innej burzy. Jej uda pachniały mandragorą, jego plecy niosły ślady świętej wojny. Ich języki znały alfabet szaleństwa. Ich pot był ewangelią wypisaną na prześcieradłach. Ich genitalia były ambasadorami innej rzeczywistości, gdzie nie istnieją granice, gdzie Bóg trzyma się za głowę i mówi: ja tego nie stworzyłem. Ich dusze wyskakiwały przez okno jak ćmy wprost w ogień – i wracały. Zawsze wracały, rozświetlone. Każdy pocałunek – jak łyk z kielicha napełnionego LSD. Każda noc – jak przyjęcie u proroków, gdzie Jezus grał na basie, a Kali tańczyła na stole, i wszyscy krzyczeli: kochajcie się teraz, teraz, TERAZ! bo jutro to tylko fatamorgana dla głupców. Nie było ich. A potem cisza – tylko ich oddechy, jak fale na brzegu zapomnianego morza, gdzie świat na moment przestał istnieć. Nie było ich. Była tylko miłość, która miała skórę jak alabaster i zęby z pereł. Był tylko seks, który szarpał jak rockowa gitara w rękach anioła. Było tylko ciało, które płonęło i nie chciało gaśnięcia. Pili siebie jak wino bez dna. Palili siebie jak święte zioła Majów. Wciągali się nawzajem jak kreskę z lustra. Każdy orgazm był wejściem do świątyni, gdzie kapłani krzyczeli: Jeszcze! Jeszcze! To jest życie! A potem jeszcze raz – jak koniec kalendarza Majów. Byli młodzi, i to znaczyło: nieśmiertelni. Byli bezgłowymi końmi pędzącymi przez trumnę zachodu słońca. Byli gorączką. Ich dusze wyskakiwały przez okno jak ćmy wprost w ogień – i wracały. Zawsze wracały, rozświetlone. Lecz w każdym powrocie, cień drobny drżał, jakby szeptem jutra czas ich nękał. Kochali się tak, jakby świat miał się skończyć jutro, a może już się skończył, i oni byli ostatnimi, którzy jeszcze pamiętają smak miłości zrobionej z dymu i krwi. Ich serca były granatami. Ich dusze – tłukły się o siebie jak dwa kryształy w wódce. Za oknem liście drżały w bladym świetle, jakby chciały zapamiętać ich imiona, zanim wiatr poniesie je w niepamięć. Ich wspomnienia – nie do opowiedzenia nikomu, bo nie ma języka, który wytrzyma taką intensywność. Wakacje były snem, który przekroczył sny. Były jedynym miejscem, gdzie Bóg i Diabeł zgodzili się na toast. Oni – dzieci światła, dzieci nocy, dzieci, które pożarły czas i nie umarły od tego. Jeśli ktoś pyta, kim byli – byli ewangelią spisaną spermą i łzami. I gdy noc gasła, ich spojrzenia się spotkały, ciche, jak dwa ptaki na gałęzi, co wiedzą, że świt jest blisko, a lot daleki. I w ciszy nocy, gdy wiatr ustawał, słychać było tylko szelest traw, a świat na zewnątrz, daleki i obcy, czekał na powrót, którego nie chcieli. Byli ogniem w płucach. Byli czymś, co się zdarza tylko raz. I zostaje na zawsze. Jak tatuaż pod skórą duszy.          
    • łzy raczej nie kłamią uśmiech nie krwawi zaś droga  donikąd gdzieś prowadzi ból to niewiadoma   krok zawsze krokiem horyzont czasem boli tak samo jak myśli które w głowie się panoszą   kłamstwo  śmierdzi kalendarz to prawda śmierć to szczerość człowiek to moment wszechświata 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...