Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Spoko – to nastąpi. Logos i psyche. Obywatel duchowego świata. Widziałem od drugiej strony. Niech to inteligencja rozważy.


Jacek_Dyć

Rekomendowane odpowiedzi

Materialne niedostatki cierpisz i ciała zniedołężniałego ból,
dzięki temu ścieżek do Zbawcy częściej skłaniasz się szukać,
po wymuszonej bogobojności otrzymasz ciało wypasione ful,
ono to sprawia zapomnienie, że należy wyrzekać się i pukać,

mówisz spoko, wszystko cool jest i życia używasz na masę,
z beztroski w pełni zdrowia, że Boga chyba nie ma się sądzi,
by sobie przypomnieć, że On jest, powtarzasz cierpień klasę,
w gorszym standardzie ciała naradza się każdy, kiedy błądzi,

i ponownie zbiera cięgi niczym w przysłowiowy kaczy kuper,
więc w niedoli, bez głębszej wiary do Boga zanosi błaganie,
nie zawsze będzie niedziela, więc bezmyślnie nie mów super,
spoko wiem, ty masz o tym wszystkim swoje odmienne zdanie,

lecz ja nie ślę tobie chamskiego pozdrowienia fuck,
mimo, iż ono stało się w złości błogosławieństwem,
może to nawet dla ciebie nie być zupełnie w smak,
ale nasze współczesne życie graniczy z szaleństwem,

w nim pogrążamy się na maksa głupiejąc do oporu,
myśl że jesteśmy numer one i wszystko jest the best,
udziela nam w fałszu kpiarza wisielczego humoru,
zatem to nie wy, ale ja pomóc wam chcąc mam gest,

do piekła częściej, niż do nieba może prowadzić ślepa wiara,
umysł hoży, czas by dociekać przyczyn cierpień i powodzenia,
na akcent duchowych prawd, nie odpowiadaj skrótowo, nara,
ten etap wcieleń się skończy i formy ludzkich ciał - dowidzenia,

w formach ciał ludzkich lubisz przyozdabiać się w cudze pióra,
większej wagi nie pokładasz w to, że twe jadło żyło i cierpiało,
przez co też cierpisz i ciało dostaniesz pełen wypas, jak kura,
na pożywienie roślin które nie uciekną w lęku, masz nie mało,

ciało to tymczasowe i nietrwałe przymusu siedzisko dla duszy,
gdy w nią nie masz wiary, to po prostu nie wierzysz w siebie,
by nie spekulować, są sposoby by dowieść kto w ciała głuszy,
umysł zdrów, dociekaj tożsamości swej, nie tylko w potrzebie,

mową i piórem wyłuszczam o duszy prawdę wielokroć razy,
byś mógł uzmysłowić sobie swoje nieszczególne położenie,
owszem odpowiadasz, że rozumiesz, a i tak nie czaisz bazy,
ponieważ z przeszłości swe rodowe wyszukujesz korzenie.
10 sierpnia 2013

Logos i psyche.

Odrobiną wolnej woli, materializm lub duchowość do wyboru mamy,
jednak w swej duchowej tożsamości, bez wyjątku pozostajemy święci,
i nie ślepym to losem, jako chromi, głupcy, czy zdrowi się naradzamy,
praw Boga nie przestrzegając, grzechem jesteśmy w ciała zamknięci,

nie musiał Mojżesz aż przez czterdzieści dni rzeźbić na górze Synaju,
czyż Bogu tyle trzeba by przekazać kodeks moralnego postępowania,
i dzisiaj też Hawaje uchodzą wysoce ucywilizowanym za kolebkę raju,
a zasady regulujące życie duchowe, były ludziom już dane u zarania,

jęzory lawy gonią z hawajskiego raju niczym ognisty miecz Archanioła,
i nikt, jako grzeszne postępowanie tubylców tego faktu nie przedstawia,
klechdy, baje i legendy jako to niezbite fakty z latami ustalają się zgoła,
tak to na przyszłość boginkę Pele, jako bezspornego boga lud ustanawia,

w wyniku czasu zacierającego pamięć, oddajemy cześć komu popadnie,
tak i Abraham nogi mył nie Bogu, lecz z pewnością świętemu mędrcowi,
czas zatarł ślad, co faktem, a co mit, gdy cenzor się wkradł, nie zgadnie,
toteż Bogu winniśmy składać głębokie pokłony jako naszemu Praojcowi,

On najwyższym duchem, zatem cześć w duchu winniśmy oddawać Jemu,
jak ewangelii słowo głosi; ci co w ciele są, nie mogą się podobać Bogu,
pierwotne i nieprzekłamane słowo Boże może na dobre wyjść każdemu,
gdyś zdrów na umyśle, dociekaj prawd, nie bądź niczym tabaka w rogu,

uświęcisz się, umysł oczyszczając z uczynków dobrych, złych i pragnień,
mimo iż w ciele, lecz jako święta osoba, Bogu spodobasz się z pewnością,
nie w tym ciele, to za miliony lat skłonisz się do duchowych zagadnień,
bo powrót do Boga nie pamiętających swej tożsamości, jest powinnością.
2 sierpnia 2004

Obywatel duchowego świata.

Bez wiz i dewiz pomknąłem na krańce materialnego świata,
swego wulgarnego ciała granice bez paszportów opuściłem,
sygnał - z prędkością myśli powracam poprzez świetlne lata,
krótki w ciele pobyt i ponownie nad kulę ziemską się wzbiłem,

bez statku kosmicznego oglądam dalekie lądy, wyspy i oceany,
i nikt nie zdoła mnie powstrzymać od pozacielesnych podróży,
jest i duchowy świat, do niego jestem powrócić zdeterminowany,
tylko że w powrocie do świata Bożego astralne ciało nie służy,

służbą miłosną dla Niego i imieniem Jego na popiół je spalę,
żył będę jak w Bożym świecie w wulgarnym ciele egzystując,
gdy czas odpowiedni przyjdzie z jednego i drugiego się oddalę,
każdy może do Boga powrócić, do zaleceń guru się stosując,

mój guru z bezprzyczynowej miłości wyjawił sekret,
jak łask Bożych w powrocie do Najwyższego dostąpić,
każdego kto się podporządkuje obejmuje Boży dekret,
jedynie swego zaangażowania nie trzeba Bogu skąpić.

Widziałem od drugiej strony

Podczas snu, jak złodziej z ciała się wymknąłem,
charczenie do mnie dobiegało i krzyk przeraźliwy,
tam podążając na koszmarne istoty się natknąłem,
a na śmiertelnych marach leżał człek ledwie żywy,

nad nim pochylali się pana śmierci słudzy transcendentalni,
ich widok niesamowity wzbudził i we mnie strachu odczucie,
będąc poza ciałem mogłem ich ujrzeć, a tak byli niewidzialni,
pod eskortą sług Jamaradży odbywa się grzeszników wyzucie,

oni to powrozami z ciała wyciągali duszę piekieł wysłannicy,
a ten widząc przybyszy, darł się w niebogłosy z przerażenia,
rodzina umierającego wraz z księdzem używała kropielnicy,
kropienie im nie wadziło, czynili swoje, co mieli do zrobienia,

wyciągnąwszy duszę, jej ciało subtelne zabezpieczyli,
z niewyobrażalną szybkością pędzili na planety piekła,
ona się potykała, oni jej razów batoga nie szczędzili,
a wokół horda zwierząt dzikich zajadła i wściekła,

zapamiętale rozszarpywała zesłańca subtelne ciało,
poprzez umysł dusza niewyobrażalne męki cierpiała,
gdy ciała już nie było, to na nowo się regenerowało,
i że na pewno w przyszłości się poprawi, obiecywała,

lecz nadal utożsamiała się ze swoją cielesną powłoką,
myśląc, jak wiele stracił po odejściu z ciała ludzkiego,
w kolejnych wcieleniach zawsze będzie wieczną istotą,
i cierpieć będzie nie powracając do świata duchowego,

a teraz, za czyny swe po odbyciu na planetach piekieł kary,
na planetę ziemia powracając w ciało zwierzęcia się wcieli,
relacjonuję to co sam ujrzałem, choć brzmi to nie do wiary,
by uratować się od tego, nie grzesz od niedzieli do niedzieli.

Po upływie pewnego czasu udałem się na ciał wysypisko,
pośród grobów odnalazłem ekskluzywną płytę nagrobną,
na niej wydłubano napis chyba jedynie na pośmiewisko,
gdyż zmarły był wielkim hulaką i nie był osobą nadobną,

i widziałem gdzie po opuszczeniu ciała dusza ta się udała,
zaś na nagrobku napisali, iż powiększył on aniołów grono,
na planety nieba materialnego nie mogłaby wejść zakała,
do nieba idzie się wyłącznie w nagrodę, pro publiko bono.

Niech to inteligencja rozważy.

Cmentarze to miejsca utylizacji pozostawionej przez duszę materii,
dusza okryta subtelnym ciałem w inne wulgarne się znowu odzieje,
subtelne utkane na planie pragnień i uczynków mentalnej mizerii,
za pobytu w ciele, ciała powozy szykujecie sobie niczym kołodzieje,

przyjmując kolejne wcielenia jesteśmy raz na wozie, raz pod nim,
z obserwacji dobrze wiecie iż ciało się rozkłada i zżerają je robaki,
wszem też wiadomo, że dusza z niego jak kamfora ulata, lub dym,
ale wy myślicie iż jesteście młodzi, starzy, dziewuchy czy chłopaki,

te cechy są przynależne, niczym etykiety ciałom materialnym,
my w nich uwięzieni okrywamy się ułudą, jak liszka kokonem,
w realizacji duchowej imiona Boskie są środkiem genialnym,
jesteśmy wiecznymi istotami i nie przeminiemy z ciał zgonem,

przeto bądź inteligentny i wypowiadaj z rozwagą swe słowa,
bo czy może mieć wieczną duszę materialne ciało nietrwałe?
wszak ubiór nie jest posiadaczem ciała, gdy wystaje głowa,
owszem ciało to wehikuł dla duszy, jej narzędzie doskonałe.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Miewam potrzebę "ślinotoku" ,ale wszystko można stopniować.
W twoim przypadku nic się nie zmienia.
Naprawdę nie wiem czy bać się takiego podejścia do pisania ,czy muru jaki stawiasz- nieprzenikalnego ,czy zwyczajnie to wszystko- może nie zwyczajnie-kolokwialnie: olać.

Mam jeszcze jeden pomysł.

Jeśli jest to rodzaj rapu ,rapingu ,melorecytacji, to chociaż niech temat się zmienia.
Jest w tym czymś jakiś przekaz ,ale trzeba go WYRWAĆ !!!!!!!!!!!!! z obłędu ,a potem .......... szlifować ,szlifować ,szlifować.

" ja nie ślę tobie chamskiego pozdrowienia fuck," - to przecież nawet "mizerii" ubliża.

Nie ma we mnie żadnej złośliwości.
Odejdź od tego "mesjanizmu" i to już będzie jakiś początek.
pozdr

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ty wciąż natrętnie patrzysz na formę, a nie przekaz, a bazy i tak nie zaczaisz. Daj sobie spokój Mariuszku, widocznie to nie pod twój adres. Ja nawet gdy czytam czyjeś wypociny to nie krytykuję, bo i po co, czy mi to, albo tobie coś daje, że skrytykujesz. Okazywanie jaki nie jestem elokwętny, płaski to sposób postępowania.
Pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Ta oryginalność jest po prostu skutkiem przezwyciężania bólu, od kilku lat stosuję taką metodę zamiast leków. Pewnie dlatego to może dość dziwne cale te pisanie. Radość ogromna dla mnie zejść, że jeszcze się udało. Tam naprawdę ulica Fiołkowa prowadzi do lasu, przed którym ha polance rosną małe niepozorne fiołki.  Dziękuję     
    • jej palce głaszczą ogień w kominku   z każdym ruchem skrzydeł mroźny powiew przedświtu maluje freski na szybach okien   dni odległej przeszłości pachną jak kwiaty jabłoni      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...