Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Spotkanie


Rekomendowane odpowiedzi

Tuptałem radośnie, frunąłem w rześkich podskokach, jakbym był jedną za baletnic Degasa, a rój różnobarwnych, zeschłych liści natrętnie czepiał się moich pleców.
Choć już dawno wywietrzało z nich życie, w łykowatych nerwach wciąż zachował się jakiś pierwotny impuls, który każe roślinie podążać za muzyką natury i wraz z jej rytmem łagodnie naginać się ku wilgotnej ziemi, a innym razem znów piąć się ku słońcu. Wskakiwały więc na rozpędzoną falę skłębionego powietrza i zawijały się w połach płaszcza niczym spanikowani rozbitkowie wokół ramion ratownika.
A ja - kategorycznie, w urywanych, podobnych do uderzeń w struny ruchach, rozsypywałem dookoła garście obrotów, na przekór wiatru, zrzucając listowie z ubrania.
I przysiad! I piruet!
- Śśśśpieszszszno ci? Sssspotkanie? Sssłuchaj!
I obrót! I jeszcze raz!
- Sstój!
Przyjemny wiatr dął od nasłonecznionego stoku Góry Czyśćcowej. Poczułem, że jest we mnie ciepło.
Wiatr z mysim piskiem zatrzymał się tuż przed moją twarzą, rozdzielił na dwoje jak jęzor żmij, zrobił trzykrotnie młynek i padł.
I liście spadły.
Spojrzałem przed siebie, a tam, nad linią, którą wyznaczały błyszczące dachy stojących na poboczu aut, wznosił się dwukolorowy, obtoczony w maślanych świetle lampionów, budynek Domu Kultury.
Rzuciłem okiem na zegarek i ruszyłem, co krok chyląc głowę w obawie przed patrzącymi groźnie zza zardzewiałych rynien wronami. Przystanąłem, schyliłem się i spoconą dłonią dotknąłem chodnika. Nie byłem zimny jak chodnik.
W okamgnieniu wiatr zerwał się ponownie, szarpnął się z furią, plunął liśćmi i opadł. Ujrzałem batalion czarnych ptaków, które chwyciły w skrzydła wilgotne, ziarniste powietrze i miotały nim w okiennice pobliskich kamienic.
Ulica zabrzęczała jak dzwonek dziecinnego rowerka.
Wrony zatoczyły koło, wczepiły się szponami w spienioną grzywę wiatru i przeciągnęły nowy podmuch wprost na mnie. Zdążyłem się uchylić, lecz mój atramentowy kapelusz wzbił się nad strumieniem wichury i, podrzucany przez tryskające na przemian fontanny powietrza, upadł dopiero pod schodami dwukolorowego budynku.
Tuż u stóp jakiegoś pana.
- Jesień jest u nas nieznośna. Pan zapewne na Spotkanie?
Pod ręką miał ogromną, skórzaną teczkę, która kolorem przypominała mi lśniące, mokre kasztany.
- Tak, tak…chyba się jeszcze nie zaczęło?
- Bez obaw. Beze mnie nic się nie zacznie.
Uśmiechnął się przebiegle, a ja nagle poczułem sympatię do tego tajemniczego, eleganckiego człowieka z pociągłą twarzą i czarnym, wypomadowanym wąsem.
Wyglądał jakby pochodził z innej epoki.
Dziś już nie widuje się takich spokojnych twarzy.

*

Wnętrze Domu Kultury rozświetlała zorza, czerwona jak pocięta tętnica. Na ścianach kalejdoskop barwionych, szklanych chrząstek. Kręci się, kręci, laserowa karuzela.
Pręgi na tłustym cielsku obrosłego w kurz powietrza, wiszącego martwo jak zaszlachtowane cielę.
Oddycham światłem.
- Pana zastanawia ten intensywny kolor oświetlenia? Aż trudno oddychać, prawda? To taka nasza widmowa refleksja o życiu.
- Czyżby?

*
Zdążyłem się już wcześniej zorientować, że mój znajomy to ten właśnie człowiek, którego twórczość jest powodem Spotkania w Domu Kultury. Dlatego, gdy przeszliśmy do sali konferencyjnej, a on wszedł na niewysoki podest na środku i usiadł na kunsztownym, rzeźbionym krześle, specjalnie się nie zdziwiłem.
Ja, jako zwyczajny gość, zająłem miejsce wśród publiczności, w drugim rzędzie .
Wskazówki zegara na ścianie wskazywały już na dwunastą. Szumy ucichły. On wstał i rozpoczął:
- Witam wszystkich na Spotkaniu, na którym chcę promować mój najnowszy tomik pod tytułem „Pożar”. Wydanie owej książeczki to naprawdę wielki wydarzenie w moim życiu literackim. Pracowałem nad nią nadzwyczaj długo…zaiste, to wielka szkoda, że pisarstwo jest takie czasochłonne…niepowetowana strata…ośmielę się rzec nawet, że i zarazem niezbity dowód na śmieszność człowieka.
Patrzyłem na niego odrobię zmieszany.
Przypomniała mi się ta czerwień w auli. Co to za maskarada?
- Nie będzie zwyczajowych recytacji…zamiast tego proponuję wysłuchanie utworu muzycznego, a potem zapraszam wszystkich do auli na krótką scenkę, którą dla Państwa przygotowałem. Wybaczą Państwo, jeśli zawiodłem ich oczekiwania. Czytanie moich wierszydeł na głos, do mikrofonu, jest niestety niemożliwością. Jeśli raczą Państwo choćby przekartkować tomik, zobaczą dlaczego…ale to później. Teraz…teraz…fantazja…przynajmniej ona nie jest czasochłonna…fenomen fantazji jest niezwykły…wszak to lek na życie, nie będący śmiercią…to coś, co dajemy światu w zamian za wodę…
Usiadł, oparł łokcie na kolanach, nadgarstki na skroniach, a dłonie łagodnie wplótł we włosy. Zaczynało się robić jakoś melodramatycznie, a mnie już powoli mdliło.

*

Oczekiwaliśmy głosu. Czegoś, co nasze zmysły bez większego wysiłku przyjmą i ku czemu będą się przymilać, prężyć i elektryzować jak rozleniwiony kocur.
Tymczasem zapowiedziana muzyka była ledwie słyszalna, dochodziła z jakiegoś pomieszczenia nad nami i, zmuszona do przebicia się przez grube ściany, ulegała deformacji i zesztywnieniu.
Jednocześnie, spod podłogi i z czterech kątów, na wszystkie cztery ściany, wmaszerowało mrowie czarnych nut. Kropka, kreska, kropka, kreska, zygzak. Zastygały w niezrozumiałym dla mnie układzie, ot tak, po prostu - stop!, przebrzmiałe i wygasłe, jak popiół po wielkim pożarze.
Próbowałem więc wsłuchiwać się w nieśmiałe dźwięki, lecz te, podobne do jakiegoś antycznego złodziejaszka ambrozji, który próbuje cichcem umknąć bogom, kluczyły gdzieś w oddali, wymykając się wszelkim próbom uchwycenia.
Po chwili nie było już jednak słychać nic, a wyświetlane na ścianach nuty zlały się w jedną czarną płachtę, której aksamitny dotyk czuliśmy na twarzach.
Teraz już wszyscy - cała publiczność - zaczynaliśmy się niecierpliwić.
- Wybaczą Państwo ten brak subtelności użytych symboli. Cóż, nie każdego stać na hollywoodzkie efekty specjalne. Co mają Państwu uzmysłowić owe ceregiele, to fakt, że pospolicie przyjmowana kolejność, według której to nuta rodzi dźwięk, to nonsens. To dźwięk jest elementem pierwotnym. Niestety.
Zapalono światło.
Znów rozległy się głuche, rozwlekane brzdęki. W sposobie ich odgrywania zawierała się jakaś regularność, lecz gdy zaczynała ona nabierać zadatków na zrytmizowaną melodię, nieoczekiwany, fałszywy element zagłuszał swym natężeniem pozostałe i tłamsił harmonię w zarodku.
Spojrzałem na nuty na powierzchni ścian.
Tak, to gdzieś w tym gąszczu znaczków kryło się dopełnienie, brakujące ogniwo. Jednak odnalezienie tego właściwego mogło zająć całe wieki.
Nagle znikły wszystkie nuty, oprócz jednej.
- Melodia jest w sposób wręcz śmieszny nieskomplikowana, składa się ze trzech dźwięków. Oczywiście, to nie jest jedyna droga Dopełnienia. Powiedzmy, że każdy może wytyczyć swoją.
Takie igranie ze zgromadzonymi gośćmi zakrawało już na bezczelność.
Wtem potężny łomot rozległ się tuż obok, jakby wszystkie szyby, w wyniku trzęsienia ziemi,
naraz się rozprysły. A on kontynuował, jakby nigdy nic:
- Przyszła kolej na trójkąty. Trudno uwierzyć, że te cieniutkie, piskliwe zabaweczki zdolne są do wzniecenia barbarzyńskiego rwetesu, niczym rytualne piszczałki indonezyjskich kanibalów. Przyszedł oto moment zdrady – trójkąt w rękach muzyka beczy jak baran. Wybaczą Państwo, ale koniecznym będzie znów zgasić światło. Pusto, jak w celi wariata, i żadnym znaków wokół. I tylko dźwięk.
Dziki ryk instrumentów wszelkiego autoramentu, używanych w jakiś nieharmonijny, antymuzyczny, prymitywny sposób, zatrząsł pomieszczeniem.
Podskoczyłem na krześle.
Całe to przedstawienie nabierało cech jakiejś kiczowatej farsy.
Poza tym miałem dość tych egipskich ciemności.

*

Jak mogłem się zorientować po wyglądzie pomarszczonych, rozciapanych raptem w groteskowe dziwolągi Goyi, twarzy zgromadzonych gości, zakończenie części pierwszej było posunięciem nader właściwym.
Czekała nas jeszcze owa krótka inscenizacja. Niektórzy już wyszli. Zawsze ktoś wychodzi wcześniej. A to nie sztuka.
Zanim opuściliśmy salę konferencyjną, część publiczności, w tym i ja, udała się do małego, okrągłego stolika z plastiku w głębi sali, gdzie spoczywał dosyć pokaźny stosik książeczek, aby zakupić, lub chociaż z czystej ciekawości przejrzeć, tomik pt. „Pożar”. Stanąłem w kolejce i patrzyłem na reakcję tych, którzy jako pierwsi zapoznali się z jego treścią.
Dziwiłem się nieco, gdy widziałem, jak niektórzy uśmiechają się, czy raczej krzywią z odrazą, tak jak przedwcześnie dojrzałe dziewczyny na widok, próbujących im za wszelką ceną zaimponować jakaś mierną sztuczką, kolegów ze szkolnej ławy.
Niektórzy odkładali książkę, po czym dokładnie wycierali dłonie o wewnętrzną stronę płaszcza. Inni po prostu wychodzili.
- Ten cały postmodernizm zrobił z nich wszystkich kuglarzy, pochłoniętych efekciarską autokreacją. – kpił jakiś jegomość.
- Zaiste, nie wiem, jak mam to nazwać: gówno w puszcze czy panna z Awinionu – zawtórowała mu jakaś dama, po czym oboje zachichotali.
W końcu, nie czekając już więcej na moją kolej, przepchnąłem się między tłoczącymi się ludźmi. Koniuszkami palców udało mi się zahaczyć o obwolutę książki, leżącej akurat na skraju stołu, i pociągnąć ku sobie. Upadła na posadzkę, schyliłem się, podniosłem ją i otworzyłem.
Pierwsza strona: „STELA I – MIŁOŚĆ”. I nic więcej? Nic więcej.
Druga: „STELA II – WIARA”. I nic więcej? Nic więcej.
Trzecia: „STELA III – NADZIEJA” I nic więcej? Nic więcej.
Na pozostałych stronach, a było ich dokładnie sto – nuty.
Na każdej stronie jedna.

*

Zapowiedziana wcześniej przedstawienie nie doszło do skutku. Po zapoznaniu się z, jeśli mogę tak w ogóle powiedzieć, treścią „Pożaru”, wszyscy rozeszli się do domów. Po prostu.
On siedział tak jak poprzednio, podobny do strapionego dyskobola.
Spojrzałem w jego kierunku. Nie podniósł wzroku.
- Przedstawienie w auli miało mieć coś wspólnego tą jaskrawą czerwienią, czy tak?
- Tak, z czerwienią. Idź.
- No tak…do widzenia.
- Do widzenia. Jak będzie Pan przechodził przez aulę, proszę łaskawie zgasić tam to światło.
- A przepraszam, wyłącznik? Ten zaraz po prawej?
Dopiero teraz na mnie popatrzył.
- Tak, po prawej. Ale czy zaraz?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Panie Kubo,
styl opisów znamionuje rękę poety. Początek porywa (jak wiater ;)
Wskakiwały więc na rozpędzoną falę skłębionego powietrza i zawijały się w połach płaszcza niczym spanikowani rozbitkowie wokół ramion ratownika.
Znalazłem brak literki "Przedstawienie w auli miało mieć coś wspólnego tą jaskrawą czerwienią, czy tak?" z tą - chyba?
Tu wątpliwość przyrodnicza:
"rozdzielił na dwoje jak jęzor żmij" - ten rodzaj i ta końcówka?

Ciekawa impresja nt. co to jest sztuka. Bez pointy - ale chyba słusznie.
Nie do końca rozumiem "smak" narratora, który w opisach (zwłaszcza) buzuje poezją, fantazjuje opisując świat - a następnie dystansuje się:
"Teraz…teraz…fantazja…przynajmniej ona nie jest czasochłonna…fenomen fantazji jest niezwykły…wszak to lek na życie, nie będący śmiercią…to coś, co dajemy światu w zamian za wodę…
Usiadł, oparł łokcie na kolanach, nadgarstki na skroniach, a dłonie łagodnie wplótł we włosy. Zaczynało się robić jakoś melodramatycznie, a mnie już powoli mdliło." - od fantazji, tyle, że inaczej pojętej. To pewnie kwestia gustu, a o tym się nie dyskutuje, ale jeśli już miałbym się "poruszyć" to chyba bardziej "fantazją artysty" niż melancholią narratora ;)

Ładnie napisane. Do zapamiętania.
pzdr. b.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...