Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Kuba Boryczka

Użytkownicy
  • Postów

    151
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Kuba Boryczka

  1. Dzięki za komentarz. A co do hiobowego zdziwienia - no cóż, epitet raczej metaforyczny. :))) Pozdrawiam
  2. Osobliwa pasja Jakuba była mu chyba dana razem z darem istnienia, który to dar szybko sobie przyswoił i szybko zwrócił. Wypadła razem z nim z pierwotnych głębin tego ognia, przy którym grzał się już wtedy, gdy był embrionem, a nawet wcześniej. Z przedembriona Jakub stał się embrionem, a potem – stał się. Obok niego stała się jego pasja, która uzupełniała jego istnienie tak, jak potencjalna cisza uzupełnia krzyk. Orkiestra krzyku, która witała świat rwanymi taktami, raz otrzymawszy sygnał do rozpoczęcia, rozegrała się na dobre, jakby zapominając o swym wstępnym jedynie przeznaczeniu. Jakub wrzeszczał, wył i ryczał z niespotykanym u noworodków natężeniem. Rozdzwonił się szpital: przyrządy chirurgiczne wygięły się w triangle i wibrowały pszczelo we wszystkich rejestrach, podłoga naprężyła się i rozciągnęła, by osiągając maksymalną sprężystość z brzdękiem wyrzucać w górę upadające nań kubki i sztućce, fartuchy pospadały z haków i trzepotały jak rozwieszone na sznurkach balkonowych pranie, gdy silny wiatr podwiewa je niby sukienki wiejskich dziewczyn. Co sprytniejsi ludzie, przebywający wówczas w budynku szpitalnym, nie zatykali palcami uszu, dochodząc do wniosku, że jedyną formą obrony może być skok w bezdenną przepaść głuchoty. W salach i korytarzach rozległo się wtedy około sześćdziesięciu rezonujących martwym pogłosem puknięć, brzmiących, jakby ktoś przebijał maczetą skórzane wieka tam-tamów. Wtedy to prawdopodobnie doszło do uszkodzenia strun głosowych Jakuba. Przez całe dalsze życie płatały mu figle. Jakież zdziwienie malowało się na jego twarzy, gdy za ich sprawą artykułował pomyślane wprzódy wyrazy. Gdy w wieku dwunastu lat powiedział „jestem” będąc wyczytanym przez sprawdzającą obecność nauczycielkę, tak się wystraszył, że pomieszały mu się odrobinę zmysły. Zasadniczym symptomem owego rozstrojenia było powracające często uczucie hiobowego zdziwienia. Otwierał szeroko oczy, najszerzej jak potrafił, tak, by całemu być patrzeniem, utrwalić się w nim i trwać jako bezcielesne odbicie pstrokatej rzeczywistości. I zawsze wzbierała w nim fala żalu, która podchodziła pod gruczoły łzowe i zalewała jego dziecięcą twarz, doprowadzając go do nieujawnianej zewnętrznie, acz targającej wnętrzem złości. Podobnie musieli czuć się w dawnych czasach ludzie, których źrenice zabarwione były niejednorodnie, co dla średniowiecznej gawiedzi było dostatecznym powodem wyklęcia i prześladowania. Tak prześladowało go powietrze, które zawsze świszczało wokół niego jak dławiący się ze śmiechu astmatyk, czego Jakub nie mógł znieść. Jednak upór i duma Jakuba były zadziwiające. Chcąc przesunąć powód swojej drugorzędności w rejony, które mógł (w swoim mniemaniu) kontrolować, doszedł do wniosku, że to nie fakt istnienia czyni go gorszym od powietrza, a zauważalność. Postanowił więc stać się niezauważalnym. Z godnym podziwu samozaparciem zaczął ignorować potrzeby własnego ciała. Ten długotrwały proces, podtrzymywany niegasnącym, cudownym światłem woli, doprowadził do opłakanych rezultatów. Siedzący nieruchomo i patrzący beznamiętnie w pustą przestrzeń, Jakub nie miał sposobności dostrzec i należycie ustosunkować się do kompletnej abnegacji własnej powierzchowności. Stopniowo niknął pod śmierdzącym gnilnie i czarnym jak błysk w pustym oczodole śmierci, mgielnym całunie rozkładu. Jedynym ratunkiem było podsunąć mu jakieś lustro, by może trącić w tę pierwotną strunę jego psychiki, która odpowiada za poczucie ludzkiej godności. Na szczęście, gdy wiszące na Jakubowych ścianach lustra poczuły się opuszczone i zaniedbane, same zaczęły cisnąć się na, katatonicznie zastygłą, linię wzroku Jakuba. Pewnego dnia nad horyzontem rozpięła się efemeryczna brama do Edenów i Olimpów, jak to nieraz bywa po ulewie. Zachęcone niezwykłością zjawiska, lustra zeskoczyły z gwoździ. Otoczyły Jakuba, który widząc krogulczy grymas pękającej płaskorzeźby w miejscu, gdzie powinna być jego twarz, powstał i ruszył do łazienki, a następnie do kuchni, by odświeżyć się i coś zjeść. Lustra okazały się zbawienne nie tylko dla kondycji fizjologicznej Jakuba, ale także dla jego samopoczucia. Stwierdziwszy, że jest już tak blady, że niemal przezroczysty, ostatecznie odżegnał od siebie kompleks bycia gorszym od powietrza. Jakub dorastał w pędzie, niezmiennie karkołomnym, plącząc się i gubiąc rytm oddechu, a mimo to wciąż krążyła wokół niego nachalna pewność, że stoi bez ruchu. Odganiał się od niej niecierpliwymi ruchami rąk, chrząkał głośno z irytacją, wzdychał z politowaniem, lecz fruwające zawsze blisko frustracje tym silniej w niego uderzały, przelatując przez głowę, brzuch, ręce i nogi. Przestrzeliny, wyrwy i przetarcia chrzciły boleśnie całą istotę Jakuba. W geście rozpaczy opuszczał dom, którego ściany zbiegały się w kątach niczym bracia demonicznej sekty kpiarzy, sprzedawców niewolników, Filistynów i błaznów. Chwiejna konstrukcja typowej okolicy rozkładała się przed nim jak teatrzyk kukiełkowy lub tani cyrk. Spacery Jakuba, jego dreptanie ziemi krokiem gwałtownym, jakby każde jej dotknięcie groziło oparzeniem, jego bezładne rozglądanie się na boki, których wiecznie zbyt wiele by się skupić, jego wędrowanie palcami przez rozprute kieszenie po grających w chodzie mięśniach ud, prostopadłe do tego bezsensownego, po kuli, pozwalały mu odciągnąć myśli od odpustowych rzeźb dookolnego terenu. Widywał różne rzeczy i różnych ludzi, rzeczy głównie płaskie, leżące sobie bez skargi, ludzi głównie z wyglądem, w ubraniach, uśmiechach, pośpiechu lub oczekiwaniu. Byli sobie lub komuś, byli lekko i spokojnie, oparci łokciami o materię oswojoną, odwracający twarze od tej ciągle jeszcze wstydliwej. Podczas jednej z podobnych przechadzek uderzyła Jakuba myśl, że o tej porze w soboty spacerują tylko brzydcy i opuszczeni. Trudno było mu zaliczyć się do którejkolwiek z tych kategorii. Rzadko miewał nastroje melancholiczne, lecz tym razem zebrało mu się na płacz. Zawrócił do domu, nieświadomie dając początek zjawisku, które nieomal doprowadziło go do zguby. Zaczęło się pewnej nocy, pamiętnej nocy, gdy zataczający się księżyc ostatkiem sił zawisł nad szlamem nocnego nieba, lejąc z lekceważeniem w jego mętną toń. Jakub nie spał dobrze. Śniło mu się, że uleciał ku górze jak uwolniony ze zwalistej butli hel i spod sklepienia obserwuje swoje opadłe na łóżko ciało. Przerażająca statyczność tej czynności sprawiła, że w chwilach przebudzenia, pół-przytomności, spoglądając przez szparę uchylonych powiek na rozpięte nad sobą sklepienie, czuł, że jego istnienie obija się o ściany gdzieś na wysokości sufitu, a on sam jest tylko ciężkim, obleczonym w skórę ścierwem. Schodził wtedy w głąb siebie, wzdłuż balustrady żeber, dalej w dół po zjeżdżalni kręgosłupa, i wyskakiwał z wyślizganej miednicy, grzmocąc w dalekie kości śródstopia. Wtedy rozpoczynał mozolną wspinaczkę z powrotem ku czaszce i ze zmęczenia zasypiał. Znów był helem. Tak zleciała mu noc, podczas której rytm zasypiania i budzenia się ciął monotonię ściekania lunarnej uryny. W końcu obudził się na dobre nad wczesnym ranem. Gdy przecierał oczy, uświadomił sobie, że – zanim wkroczy w dorosłość – z całą pewnością upadnie na umyśle i ciele. Bał się o siebie i – jak się okazało – nie były to jedynie urojone fobie. Przywołany raz, jego prywatny demon nie zamierzał znikać w niebycie nieuświadomienia. Zniżywszy się raz do poziomu łóżka, ścian, biurka i krzeseł, Jakub skazał się na nieustające rwanie serca ku wiecznemu odpoczywaniu. Mijające dni upływały na drobnych zakupach, popołudniowych drzemkach, podwieczornych spacerach i kolekcjonowaniu bezwartościowych obserwacji. Jakub często się uśmiechał, drapał w dziwne miejsca i nucił pod nosem, w udawanej wesołości szukając wytchnienia od pulsującego w jego skroniach oczekiwania. Noce natomiast ucichły. Kolejne po tej pamiętnej były jak znękany pies, który w szaleństwie instynktu zagryzł swego pana i szuka przebaczenia zwieszając łeb nad jego trupem - lizały czarnym jęzorem liczne rany, z których krew zasychała jeszcze na ich kłach. Gdzieś chyba w tym koszmarnym okresie należy umieścić epizod, który przypominał błysk flesza – błyskawiczny i błyskający gdzieś w tle. Otóż w mieszkaniu Jakuba od paru dni rozlegało się pukanie. Z początku było głośne i natarczywe, lecz wtedy Jakub tkwił po uszy w reminiscencjach fatalnej nocy, nie mógł więc na nie odpowiedzieć. Dopiero gdy ostatnie zjawy przedawniły się, ulegając błazeństwu własnej nagości w dziennym świetle, Jakub zwrócił uwagę na słabnące z każdą chwilą, miarowe uderzenia. Wyszedł do przedpokoju i stwierdził, że ktoś dobija się do jego drzwi. Spojrzał przez judasz i zobaczył niewysoką dziewczynę z plecakiem na ramieniu, która pstrykała w drewno Jakubowych wrót. Robiła to ze łzami w oczach i przygryzając dolną wargę. Co chwila nerwowym ruchem głowy odrzucała pukiel jasnych włosów ze spoconego czoła. Soczewka judasza groteskowo wyolbrzymiła jej nachyloną nieznacznie głowę. Jakub przełknął ślinę, wzruszył ramionami i odszedł. Kołatanie rozlegało się jeszcze przez kilkanaście godzin. W końcu ustało. Wtedy Jakub postanowił wyjść na spacer, czego nie robił od kilku dni, gdyż tonął w strachu. Strach jego miał wówczas dwa równorzędne dopływy: pierwszy tryskający z ciemności nocy, drugi sączący się ślimaczo przez szparę pod drzwiami wejściowymi. Gdy odjęto mu ten drugi, ubrał się pośpiesznie i skierował ku wyjściu. Energicznie pociągnął za klamkę i – stanął jak wryty. Przytulone do progu, leżało przed nim uschnięte ciało owej pukającej nieszczęśnicy. Na oczach Jakuba zamieniało się w proch. Zrozumiał, co się stało, widząc przezroczystą jak kryniczny potok kałużę, która szybko, niemal zachłannie, wsiąkała w jego wycieraczkę. Dziewczyna wypłakała całą swoją wodę. Jakub obrócił się na pięcie i w pośpiechu zatelefonował po straż pożarną, policję i pogotowie. W niedługi czas potem Jakub przeżył drugą, mącącą rytm jego życia, przygodę. Nawet jeśli nie było to tego samego tygodnia, świadomość Jakuba zawsze odruchowo umiejscawiała ją w czasie po tamtej. Tym razem fabuła życia zamachnęła się na niego podczas spaceru, gwałtem chcąc narzucić mu swą wolę. Jakub jak zwykle szedł i patrzył, ale raczej nie widział. Uciekało mu, a on nie starał się łapać. W końcu zatrzymało się i ukłuło go w oczy, przybierając znany mu już kształt człowieka płci żeńskiej. Niedaleko pobocza, zasłonięta do pasa gęstą trawą, uśmiechała się do niego jakaś dziewczyna, palcem prawej ręki zagadkowo wskazując na swoje wargi. Po tym, jak na nią spojrzał, Jakub nie mógł oderwać już wzroku od jej sylwetki, jakby objawionej w padających z ukosa promieniach słonecznych. Znacznie różniła się od tej dziewczyny, którą Jakub miał jeszcze w pamięci, tej, którą pewien zdumiony i ostrożnie stąpający policjant ostrym włosiem zmiotki zgarnął na szufelkę spod progu Jakuba. Była wysoka, z oczami osadzonymi po obu stronach nosa, uszami przytrzymującymi kosmyki jasnych, a może nie, raczej ciemnych włosów, z twarzą okrągłą, ale chyba bardziej owalną, brwiami i rzęsami, które zawijały się w górę, falując do melodii wiatru. Szczególnie niepokoiły Jakuba jej usta, czerwone i, czerwone i, czerwone i...być może nawet ładne. Dziewczyna spostrzegła zmieszanie Jakuba i uśmiechnęła się szerzej. Jej palec wskazujący wciąż dotykał dolnej wargi. Jakub nie mógł oprzeć się pokusie zbliżenia. Całe jego ciało drgało, a następnie trzęsło się, pobudzane frenetycznym buzowaniem hormonów. Umierał z ciekawości i pożądania. Niepewnym krokiem ruszył więc w jej kierunku. Zatrzymał się w punkcie, z którego wyraźnie widać było, że na dolnej wardze dziewczyny siedzi biedronka. Dziewczyna opuściła palec, lecz nie przestała się uśmiechać. Wtem coś szturchnęło Jakuba w lędźwie. Stracił równowagę i poleciał do przodu, wykonując trzy gwałtowne kroki. Pilnował, by ani na moment nie stracić z oczu urokliwego stworzenia. Oto był już w odległości kilkunastu centymetrów od niego, gdy wtem biedronka, zapewne spłoszona, odfrunęła w nieznane, znikając gdzieś w zakamarkach rozgałęziającego się w witalnym pędzie, na wpół dzikiego, parku. Usta dziewczyny momentalnie skrzywiły się w grymasie gorzkiego smutku, a jej powieki zasłoniły smutne migotanie oczu. Wciąż stała w miejscu, lecz teraz chwiała się jakby w transie. Pełen wyrzutów sumienia, Jakub spuścił głowę i odszedł. Przestąpiwszy z powrotem upragniony próg mieszkania, zapomniał o całym zajściu. Był to jednak ostatni z jego typowych spacerów. Dobiegł końca ostatni tydzień względnej normalności. W końcu efekty owej przełomowej nocnej żeglugi przez mętne wody snu i jawy zaczęły się uzewnętrzniać. Zadziałał tu efekt opóźnienia, takiego pozornego niewypału. Gdyby Jakuba przyrównać do kapitana fregaty, można by powiedzieć, że, w istocie, nocy tej w szmaty podarły się żagle jego okrętu, w jękach i skrzekach popękał maszt i rozlazły się spoiwa, trzymające razem burty. Jakub uzmysłowił to sobie, gdy z tonącego statku zaczęły uciekać pierwsze szczury. Z głowy Jakuba wypadały słowa. Był w łazience, stał przed lustrem, patrzył na swoje poranne odbicie. Przesunął dłoń po szorstkim policzku, niemal dotknął szklanej tafli nosem, badając kierunki rozchodzenia się czerwonych pęknięć po białku oka. Szarpanymi ruchami palców zmierzwił włosy. Już otwierał usta, już zebrał się w sobie by wydobyć czyste i donośne dźwięki piosenki, która towarzyszyła mu podczas porannych czynności odkąd zaczął się golić. Już poczuł delikatne mrowienie w karku – radosny jak trzepot gołębich skrzydeł znak, że kręgosłup po raz kolejny przyjmuje wyzwanie kilkunastogodzinnego pionu. Wtem otwarte usta zamarły a kark strzyknął, promieniując ostrym bólem aż do skroni i czoła. Jakubowi wypadły z głowy pierwsze słowa – tekst piosenki. Widział je jak opadały, stopniowo tracąc w powietrzu jedność struktury. Gdy stykały się z podłogą, były już czystą słowną potencją, energią werbalną, niezwykle łatwo wchłanianą przez rzeczy martwe. Ze smutku, obaw i przerażenia, Jakub dostał nieustającej padaczki myślowej. Nerwowo chodził po mieszkaniu, przewalając oczami jak wściekły kameleon. Nie miał pojęcia, że drepcząc tam i z powrotem rozsiewa wypadające z jego głowy słowa. Dzikimi ruchami szyi wyrzucał je z ogromną prędkością, nawet w te niedoglądane zaułki swojego domowego miasteczka, które w posępnym milczeniu piętrzyło się pod ścianami, niesymetrycznie rozrzucone w klaustrofobicznym jarze pomieszczenia. Słowa nie miały czasu rozpadać się w locie i jako rzeźbione w różne kształty grudki turlały się po dywanie. Opętany zatraceniem, plujący przez zęby jak zamyślony diabeł, to znów rechoczący jak wiedźma, Jakub rozpadał się deszczem złotych komet wyrazów. Wyrazy błyskawicznie znikały, pochłaniane materią domowych przedmiotów. Po kilku godzinach dywan napęczniał i zjeżył się niczym podniecony kocur. Jakub wciąż po nim chodził, grubym naskórkiem nagich stóp profanując jego szlachetną miękkość. Wzbudzone ożywieniem dywanu i wzmocnione ambrozją słów, regały, komoda, stół i łóżko zaczęły szeptać: Powiedz mu, dywanie, powiedz. Tego było już dla Jakuba za wiele. Nawet rozżarzony do czerwonej furii, napięty do granic swoich możliwości, jego umysł nie był w stanie znaleźć odpowiedzi na fakt nagłego przemówienia sprzętów domowych. Po prostu nie było takiego gestu, takiej miny czy ruchu, by zareagować na podobny precedens. Słów nie było już w ogóle. Jakub znieruchomiał, jakby wszystkie jego neurony zaprzestały pracować, spalone do szczętu piorunem cudu. Doszedł do końca, do krawędzi, która być może jest liną i zawsze była pod stopami Jakuba. Oto moment, w którym nie mogło stać się już nic, gdyż wszelkie coś umarło. Jakub rozciągnął się jak zżuta guma w palcach dziecka i plasnął bezwładnie. Tylko dywan jeszcze prychnął z oburzeniem i syknął: Wszystkie zazdrościmy ci łatwości zasypiania. Osobliwa pasja Jakuba była mu chyba dana razem z darem istnienia, która to dar szybko sobie przyswoił i szybko zwrócił...
  3. Bezkonceptualna próba językowej odkrywczości. Ten wiersz mi się nie podoba więcej niż bardzo. Myśl odautorska jest tak banalna, że sam autor musi wesprzeć ją na rusztowaniu dziwactw naukowych. Najbardziej oburzą się antyczni - brak tu proporcji, Mój Drogi. Chciałeś zrównoważyć zapędy mistyczno-cyrkowe, tożeś chlapnął sentymentalnie rozdzierający patos. Zaiste, mieszanka niesmaczna.
  4. Noc wlewa do gardła asfaltowy balsam. Oddycham więc rzadziej. Półgłosem, na palcach zbliżam się do siebie, lecz nie chcę się zbudzić. Grzechotały mi gwiazdy, to wyrosłem z ludzi. /Najpierw oczy ciemnieją./ Szybka śmierć, a potem nad to stare idę uroczysko, nazbierać patyków. Zbuduję inne bramy światła. Żerdzie staną wokół sceny, wysokie i ostre, noże-jupitery. /Potem wokół nich przybywa słońca./ Teraz już wiem, że nie muszę biec. Wystarczy, że czas biegnie. Leżąc na tarczy, czekam, aż o północy pokryją się wskazówki.
  5. Gdy Józek, kierowca w firmie transportowej „Szybko i bezpiecznie” dowiedział się, czego życzy sobie ten klient, no, ten gościu w czarnym golfie, uśmiechnął się tak, jakby mu ktoś kazał przewieźć w ustach przez granicę pół litra wódki. Józek przypomniał sobie od razu tę historię, co to Franek ją opowiadał jak byli wczoraj wieczorkiem na piwku, o takim frajerze, który chciał tak zrobić, a przy celniku nic nie mówić i z tą wódką w ustach świnkę udawać albo ból zęba. I, co najlepsze, Franek myślał, że on, Józek, mu uwierzy, że rzeczywiście ktoś taki był. No nie wiem, nie wiem, myślał Józek, komu by się w ustach pół litra wódki zmieściło. Józek to w ogóle mieszkał na Szopena i dlatego kazali mu obsłużyć tego gościa w czarnym golfie. No, że niby skróty zna i jakąś, kurwa, delikatną drogę na skróty wykombinuje. Tak, przez Szopena na skróty, to trzeba być idiotą, żeby pomyśleć, że się da. Dwa bloki, mały park, plac zabaw i na skróty. No, chyba że przez piaskownicę, potem za huśtawką w lewo i za pierwszą ławką w prawo. Zajebiste skróty. Chciałby tak Józek szefowi powiedzieć, ale szef by mu odpowiedział, że jest zblazowanym proletariuszem – cynikiem z marginesu społecznego, któremu się w dupie poprzewracało. Szef to umie tak człowiekowi dopierdolić słownie, że się odechciewa wszystkiego, dopóki się nie obczai, o co mu chodziło. Zresztą, to mało prawdopodobne, żeby on sam wiedział, o co mu chodzi, tak zanim się zastanowi, na gorąco, zaraz po fakcie. Ale jak szef mówi na skróty, to będzie na skróty, choćby przez piaskownicę. W sumie to Józek się cieszył, że jedzie na Szopena, bo wpadnie do domu, zobaczy co słychać. Może przyłapie Janka, jak sobie wagary robi przed telewizorem, to go opierdoli. Na pewno wykorzystuje Janek sytuację, że stara jest w pracy i siedzi i ogląda coś, na bank siedzi w fotelu, w tym wygodnym, nowym fotelu, pewnie jeszcze coś je i kruszy na dywan, chlew w domu robi, leń cholerny. Józek się niecierpliwił już. Gość w czarnym golfie stał obok samochodu, trzymał drzwi otwarte od strony pasażera, gadał przez komórkę jak najęty i ciągle kiwał głową, że już zaraz wsiada i jadą. Na zewnątrz było z minus dwadzieścia, a on przez cały ten czas drzwi trzyma otwarte. Trzyma i nie zamknie, złośliwy jaki czy co. Wali go, myślał Józek, że ja tu marznę. Przez te kilkanaście minut Józek próbował już wszystkiego: siedział na zmarzniętych dłoniach, potem na nie chuchał i tarł nimi, potem próbował się coś kiwać i ruszać nogami, bo w ruchu tak się nie marznie, ale, wiadomo, mało miejsca w aucie, to Bóg wie jak znowu ruszać się nie można. W końcu zwątpił w tę całą gimnastykę. Siedział zirytowany i trząsł się. - Panie, meble ci zmarznom. – Wykrzyknął Józek gdzieś raczej do siebie niż do niego i uśmiechnął się drwiąco, ale gość w czarnym golfie tylko głupio kiwał głową, przekonywał kogoś przez telefon i machał rękami w powietrzu. Józek był wkurwiony, bo od rana sobie robił ciepełko wewnątrz, bo taki kierowca transportowy to musi ciągle czekać gdzieś na parkingu na kogoś. Siedzieć ciągle w zimnie to się skończyć idzie. No, ale co powie temu gościowi w czarnym golfie? Wsiadaj pan kurwa, bo marznę? Jakby szef się dowiedział, to by dopiero było. Ale Józek nie był głupi i miał haka na tego gościa w czarnym golfie. Tu w końcu chodzi o moje zdrowie, myślał. Gość się przeprowadza z dzielnicy willowej na Szopena, czyli do najgorszej okolicy w mieście, brud, smród i ubóstwo. Szopena to jest relikt z czasów chuj wie jakich, kiedy budowali z kamienia drogi nierówne i wyboiste. No a gościu chce przewieźć, tą właśnie drogą, nierówną i wyboistą, zdradliwą i niebezpieczną, bo innej, choćby Józek chciał, to nie ma, swoje kurwa drogocenne, porcelanowo - szklane meble z tej willi, czy nie? No to zobaczymy. Józek już nie myślał, dlaczego gościu się przeprowadza, różne są w dzisiejszych czasach wypadki, różne różniste. Może to diler jakiś i szuka sobie dziupli, czy jak to się tam nazywa…a nie, to w takim razie jednak nie, bo na Szopena policja jest średnio dwa razy w tygodniu. No, ale różne różniste są wypadki, a Józek też pytać nie chciał, bo by wyszedł na plotkarza albo konfidenta, a takich nikt nie szanuje, słusznie zresztą, bo żeby być prawym, kurwa, donosicielem, to trzeba samemu mieć sumienie czyste, a fajnie, że tu się znajdzie ktoś taki, co ma. Więc co i jak pytał nie będzie, ale marzł też nie będzie, o nie. - Panie, panie…- Józek przeskoczył na siedzenie pasażera i próbował zaczepić gościa. - Zaraz, już kończę. – Gościu odfuknął mu niegrzecznie, machnął ręką jak na psa i odwrócił się od Józka plecami. No i ciągle trzymał te drzwi, na złość chyba, no nie da zamknąć, uparty jakiś. To ostatecznie podkurwiło Józka. - Bo widzi Pan, mi się taka fajna historia przypomniała…pewnie pana zaciekawi, choć taka codzienna…no, ale przynajmniej prawdziwa… - gościu stał do niego tyłem i gadał przez telefon, ale Józek wiedział, że słyszy. -…to było tak, że ja kiedyś wiozłem meble takiej paniusi, co to właśnie gdzieś tu w okolicy mieszkała, chyba o w tamtym domu z tym żywopłotem tak równiutko przystrzyżonym. No w każdym razie ta paniusia siedzi koło mnie, ja oczywiście prowadzę, a z tyłu, na pace, jej meble. – gościu w czarnym golfie gadał dalej przez telefon i nie zanosiło się, że skończy w najbliższym czasie. Spojrzał tylko raz przez ramię, co ten Józek wyrabia i gada dalej i gada. Józek nie znosił takiego lekceważenia, więc się jeszcze bardziej nakręcał. – Radio chodzi, muzyczka jakaś relaksacyjna w tle, ja siedzę rozparty, odprężony, bo to środek lata jest, ciepełko fajne, paniusia też widać w dobrym nastroju, uśmiecha się i patrzy w szybę. Trzyma takiego pieska na kolanach, takiego pudla z kokardą czystej krwi, w ogóle to gruba jest jak świnia i się z siedzenia wylewa taka gruba jest, ale nie przeszkadza jej nic, nie skarży się, chociaż upał jest i ciągle woalkę czy coś tam odrzuca z czoła i się wachluje. Ale uśmiecha się, więc sobie myślę, że babka ambitna, za stereotypami walczy, czy co. – gościu chyba się zaciekawił Józkiem, bo stanął teraz do niego bokiem i zaczął kątem oka śledzić jego ruchy, czy aby czegoś nie planuje, jakby się bał, że to wariat. – No i tak siedzimy sobie, ja sobie nucę. W pewnym momencie pomyślałem, że coś tu nie gra. Ta paniusia tak siedzi, patrzy przez szybę, głaszcze pieska, wachluje się i w ogóle do mnie nie gada. Myślę sobie: a co to ja trędowaty jestem? Widzę, że cię korci, paniusiu, żeby się zwierzać, to mów już kurwa, wytrzymam jakoś. Co, pewnie męża zostawiłaś, że się wyprowadzasz? Źle wam było? Pieska nie lubił? Dupy miał na boku? No, mów kurwa! No i tak spozieram na nią znacząco, ale ona patrzy na mnie jak babina na grzecznego wnuczka i się tak przymilnie uśmiecha. Zadowolona jest z czegoś, nie wiem z czego, może że nam się tak dobrze razem jedzie, czy co. Ale ja widzę, że ją korci. No, powiedz coś babo, myślę i ręce mi się ślizgają z nerwów po kierownicy, pot spływa z czoła i ogólnie jestem zdrowo podkurwiony. – gościu w czarnym golfie na każde przekleństwo Józka reaguje jakby z odrazą, cofając się jeszcze bardziej, ale po chwili przybliża się i, jakby walczył ze sobą, znów cofa się i znów pochodzi. Zaczyna się chyba przejmować nie na żarty tym, co Józek opowiada, więc mówi do słuchawki, ze już musi kończyć, co miało być pewnie takim sygnałem dla Józka, że już mogą jechać, ale Józek ani myślał przerywać historyjki teraz, jak najlepsze się zbliżało. - I wiesz, panie, co zrobiłem? Nie wiem, chyba napięcia nie wytrzymałem, bo przypierdoliłem w drzewo. Czy pan sobie wyobrażasz? Tak nam się miło jechało! Ja i paniusia mieliśmy zapięte pasy, to z nami okej, ale piesek kurwa, czystej krwi pudel, nadział się na gałąź tego drzewa. Te jego flaki czystej krwi spłynęły mi na maskę a paniusia zrzygała się mi na tapicerkę. – Józek myślał, że gościu zaraz gdzieś spierdoli w krzaki, tak gębę rozdziawił. - Wiesz panie, ja myślę, że ona by tego pieska przebolała, ale meble. W drobny mak jej się wszystkie wazy rozsypały, a miała takie chińskie wazy z dynastii, no i pękła noga od stołu z wiecznego dworu Ludwika, nie do naprawy jednym słowem, to były antyki czystej krwi jak ten pudel. No i co z takim, jak się rozpieprzy? Weźmiesz Pan kropelką skleisz stół Ludwika? Profanacja, kurwa. Myślałem, że będę miał przejebane u szefa, ale wcisnąłem mu kit, że się psów boję i że mnie jej pies przestraszył i jakoś mi uszło. Baba sobie popłakała, ale chyba ubezpieczone to miała, zresztą nie mój interes. – gościu w czarnym golfie z wrażenia wypuścił z ręki komórkę, a ta zjechała po śliskim, przemarzniętym chodniku aż do Józka, który siedział co prawda w aucie, ale nogi wywalił na zewnątrz, tak żeby gościu nie mógł zamknąć drzwi i żeby musiał go słuchać. Józek spojrzał na tę komórkę, nadstawił ucha, przysłuchiwał się przez moment, ale żaden głos z niej nie dochodził. Tak się rozeźlił, jak się zorientował, że ten gościu udawał cały czas, że gada, i po prostu chciał sprawdzić, ile on wytrzyma w tym zimnie, a potem donieść, że niby kurwa on, Józek, zachował się niegrzecznie, pośpieszając klienta jak jakieś bydło do zagrody, że myślał, że skoczy i mu najzwyczajniej da w pysk. Taki, kurwa, perwers i donosiciel, jakich mało i tępić trzeba, żeby było mniej. Ale gościu w czarnym golfie podfrunął do Józka w podskokach i uścisnął mu serdecznie dłoń, a uśmiechał się przy tym jakiś taki podniecony, jakby coś odkrył, a Józek myślał, że pedał. Gościu poprosił Józka, żeby się przesunął, po czym normalnie, jakby nigdy nic, wsiadł do samochodu i zamknął wreszcie drzwi. I pojechali. I, dziwna rzecz, całą drogę gadali jak starzy znajomi, a gościu w czarnym golfie nie mógł z wrażenia oderwać od Józka oczu. Tymczasem, w mieszkaniu numer 106 przy ulicy Szopena 2, Janek, od siedemnastu minut i trzydziestu sekund, wpatrywał się w sufit, leżąc na niewielkiej wersalce, której sprężyny uwierały go i drapały, gdyż nie podłożył sobie pod plecy poduszek. Zastanawiał się nad dokładnym przebiegiem zatrucia pokarmowego, którego pierwsze objawy pokazały się już w momencie, gdy rano rozkleił powieki. Janek doszedł do wniosku, że napisanie sprawozdania z przebiegu choroby i towarzyszących jej dolegliwości pozwoli mu zachować należyty dystans do tego zjawiska. Jest jeszcze jedna kwestia, z powodu której Janek uznał, że pisanie będzie pożyteczne. Otóż wymaga ono myślenia, a myślenie nie było zbyt popularne na Szopena. Janek uważał, że mimo wszystko należy na Szopena propagować myślenie. Janek podniósł się z wersalki, wyjął z tornistra zeszyt do religii i wyrwał z niego kartkę. Miał przez moment wątpliwości, czy nie zrobił źle, wyrywając z zeszytu do religii, a nie na przykład z zeszytu do matematyki, ale w końcu doszedł do wniosku, że to właśnie takie dziwne przesądy są sprzeczne z religią. Usadowił się więc półsiedząco na wersalce, pod kartkę podłożył kolorowe pudełko puzzli, które akurat było pod ręką, i zaczął pisać. Pisał, że obudził się około godziny siódmej, czyli tak jak zwykle, gdy szedł do szkoły. Pisał, że już wtedy odczuł jakąś dziwną miękkość w okolicach żołądka. Zastanawiał się przez moment nad słowem „miękkość”, ale postanowił je zostawić. Pisał dalej, że najgorszy okres choroby był między siódmą a dwunastą, kiedy to zwymiotował po raz pierwszy. Wtedy było mu tak słabo, że z trudem podnosił się z łóżka. Za każdym razem, gdy chciał przewrócić się na bok, ból kilkukrotnie zwiększał średnie natężenie. Zastanawiał się przez chwilę nad sformułowaniem „kilkukrotnie zwiększał średnie natężenie”. Pisał dalej, że mimo to musiał przewracać się z boku na bok, gdyż zatruciu pokarmowemu towarzyszyło ogólne osłabienie mięśni, które sprawiało, że kilkunastominutowe wspieranie ciężaru ciała na jednym z ramion prowadziło do jego całkowitego ścierpnięcia. O dwunastej odczuł silne skurcze i nietypowe stwardnienie okolic żuchwy – niezawodne sygnały, że lada moment nastąpi proces wymiotowania. Pisał, że drugi raz zwymiotował kilkanaście minut po trzynastej, ale to była już tylko musztarda po obiedzie. Uśmiechnął się, gdy pomyślał o takim użyciu związku frazeologicznego „musztarda po obiedzie”. Janek przerwał pisanie i wyjrzał przez okno. Chciał zobaczyć, czy tam na zewnątrz nie ma gdzieś jego mamy. Gdyby ją zauważył, mógłby zastukać w szybę i przekazać jej, że już się dobrze czuje. Zamiast niej, zobaczył białą furgonetkę firmy transportowej „Szybko i bezpiecznie”, podjeżdżającą na parking. Po chwili zauważył wysiadającego z furgonetki ojca. Od strony pasażera wysiadł jakiś człowiek, którego Janek nie znał. Zamienili ze sobą dwa słowa, po czym ojciec pobiegł do ich klatki, a ten człowiek wsiadł z powrotem do samochodu. Janek był pewien, że ojciec będzie wściekły, gdy zobaczy go tu, w domu, w czasie, kiedy powinien być w szkole. Ojciec nie miał pojęcia, że Janek przechodził do południa poważne stany chorobowe, a wszelkie tłumaczenie Janka byłoby na nic, gdyż teraz, gdy już minęły dwie godziny od czasu, gdy zwymiotował przyczynę owych stanów, wyglądał i czuł się całkiem nieźle. Dlatego Janek szybko założył kurtkę, zamknął drzwi od mieszkania i zbiegł po schodach do piwnicy, pewien, że ojciec pojedzie windą i że się wyminą. Tak też się stało. Nikogo po drodze nie spotkał. Gdy znalazł się już na dole, zauważył, że drzwi od Meliny Pana Franka są uchylone. Z wewnątrz dochodziły głosy. Janek pomyślał, że historia pana Franka jest warta spisania. Ten alkoholik całe życie spędził na Szopena. Skończył szkołę zawodową, po czym doszedł do wniosku, że może spokojnie wyżyć z obrazów, które w międzyczasie malował. Podobno jakiś znany krytyk powiedział mu nawet w owym czasie, że ma talent, czym przesądził już bezpowrotnie o losie młodego wówczas pana Franka. Janek jednak nie wierzył libacyjnym fantazjom tego człowieka, dlatego uznał, że akurat ten wątek nie jest wart uwagi. Ciekawym wydawało mu się to, jak dzień po dniu pan Franek staczał się w alkoholizm. Wiele czynników złożyło się na tę jego fatalną słabość do trunków – najogólniej nazwać by je wszystkie można „syndromem niespełnionego artysty”. Czarę goryczy przelała decyzja matki pana Franka (ojca stracił, gdy miał kilka lat), która wyrzuciła go z domu, tłumacząc, że nie będzie trzymać w domu pasożyta i pijaka. Pan Franek nie miał gdzie zamieszkać, a owa wiadoma wszystkim bezradność łączyła się z kategoryczną wolą pozostania na Szopena, które było kapitalnym źródłem jego codziennych inspiracji. Zagnieździł się więc dwie klatki obok, w piwnicy swego przyjaciela - Józka, ojca Janka. Znali się od małego, więc Józek nie miał serca mu odmawiać. Franek obiecywał zresztą, że kiedyś się odkuje, zarobi krocie na obrazach, a wtedy odwdzięczy się za wszystko z nawiązką. Od tego czasu minęło siedemnaście lat, a jedyne, co zdołał dokonać, to skupienie wokół siebie kilkuosobowej grupy niedożywionych pasjonatów sztuki. Wszyscy byli z Szopena i wszyscy mieli wielkie plany. Jak śmiesznie brzmi takie połączenie, pomyślał Janek. Janek zbliżył się do stalowych, piwnicznych drzwi i przez niewielką szparę zajrzał do środka. Pomieszczenie było długie, wąskie i niskie, jak bunkier. Wisząca na kilku wyrwanych z instalacji kablach, żarówka rzucała słabe światło na nieotynkowane ściany. Przez gęstą i lepką chmurę kurzu, która mieszała się w powietrzu z gryzącym dymem papierosowym, przebijały sylwetki trzech mężczyzn. Pierwszy z nich był na tyle blisko drzwi, że Janek czuł jego mdły odór. Chybotał się na rozklekotanym, kuchennym taborecie, opierając łokcie o metalowy regał, który ciągnął się wzdłuż ściany. Piwnica była tak wąska, że, wyprostowawszy nogi, dosięgał przeciwległej ściany. Drugi z mężczyzn stał w głębi pomieszczenia, przy końcu regału. Wyraźnie czegoś szukał wzrokiem na półkach. Janek poznał w nim pana Franka, którego charakterystyczna, skudlona szopa nie dałaby się z niczym pomylić. Trzeci stał również w głębi, w rogu, prawdopodobnie sikał, gdyż kołysał się na boki, wypinając nieznacznie biodra ku ścianie. - O, widzę. To jest to pudło. Ale w takich warunkach nie pozwolę ich wyjąć. Zenuś, weź zgaś tego peta i otwórz na momencik drzwi, żeby się ta kurzawa przewiała. – uszu Janka dobiegł ochrypły glos pana Franka. Mężczyzna siedzący na taborecie posłusznie wstał i kopnął stalowe drzwi. Janek odskoczył i, jako że narobił przy tym trochę hałasu, szybko wślizgnął się do suszarni. Miał nadzieję, że trzej mężczyźni wezmą te odgłosy za szczurzy chrobot. W tym momencie usłyszał, jak ktoś zbiega ze schodów. To Józek pędził, normalnie tak pędził, że by się zabił, bo tak to bywa, jak człowiek nie myśli o tym, co robi. But zjechał mu ze stopnia i Józek poleciał do tyłu, ale dzięki Bogu chwycił się poręczy. Mieliby sąsiedzi aferę, jakby znaleźli trupa na schodach, myślał Józek. Szumu by było trochę, ale szybko by się wszystko uspokoiło, bo komu na mnie zależy, chyba tylko Frankowi, w końcu wynajmuję mu w geście dobrodziejności piwnicę. No bo przecież stara to tak patrzyła na tego gościa w czarnym golfie, jak żeśmy na moment we dwóch wysiedli z samochodu, że dawno jej takiej nie widziałem, podoba jej się na pewno, więc nie płakałaby za mną, tylko tak na pokaz trochę, żeby nie było wśród sąsiadek, że nieczuła, a potem pobiegłaby do tego gościa i słodkie oczęta kurwa i żeby się zaopiekował. Już ja znam te sztuczki, myślał Józek. Teraz schodził specjalnie bardzo uważnie, żeby się nie zabić i odebrać starej szansę urwania się do ciepłych krajów z tym wypindzonym gościem. W końcu doleciał do piwnicy i zobaczył, że akurat u Franka otwarte. Stanął na progu i patrzy, a tu Franek, Zenek i Wiesiek szamoczą się z jakimś wielkim pudłem. - Franek, co tu tak śmierdzi? Piwnica twoja, ale mówiłem ci, żebyś se tu sprzątał czasem, bo cię robaki zjedzą, a szkoda cię, chłopie…- Józek chciał jakoś zagadać, no i tak mu wyszło. Czuł, że za hardo zaczął, więc trochę złagodził na koniec. Franek puścił pudło i spojrzał na gościa. - No, co tam Józek? Wiesiu, dziecko kochane, może raczysz wylać na pole zawartość tego wiaderka w formie szczyn, jakżeś do niego nalał? Wiesiek więc puścił pudło, a w tym momencie cały jego ciężar spoczął na barkach mizernego Zenka, który nie dźwignął takiego ciężaru, zatoczył się do tyłu i wpadł na Wieśka. Wiesiek natomiast wpadł na wiaderko z zawartością w formie szczyn, które wylały się na łóżko gospodarza – Franka, czyli na karimatę zwiniętą w kącie. - Kurwa, Zenek nie upuść! Moje obrazy! – Franek ryknął jak syrena strażacka i szybko podłapał pudło z drugiej strony. Wiesiek odetchnął, bo nikt z obecnych nie zaczaił chyba, że zawartość w formie szczyn wylała się na posłanie Franka. Zresztą, własne szczyny czy cudze to jeden ciul, różnicy nie robi, no bo nikt nie powie, że Franek, jak w nocy rozwija to posłanie i śpi, to się fatyguje za potrzebą do wiaderka czy tym bardziej na pole. - Józek, dziecko kochane, przyszedłeś i widzisz, co się dzieje. My tu mamy teraz przygotowania i nam jest spokojność potrzebna. – Franek pomógł Zenkowi postawić pudło i podreptał do Józka. - A, bo chciałem was prosić, żebyście mi pomogli meble nosić. Mam takiego jednego gościa, co się tu gdzieś wprowadza, i właśnie tam czeka w aucie, a we dwóch nam zejdzie z pół dnia, bo meble ma z tego co wiem, to wykwintne. Byłem u Stacha spod stodwójki, ale nie ma go, a szkoda, bo wziąłby synów i byśmy raz dwa to załatwili. – Józek zaczął się tłumaczyć trochę zmieszany, że przerwał w czymś ważnym. Głupio mu było, że jak buc się wtranżala i od razu rwetes robi i wielkie halo się dzieje. Powinien przychodzić tak po cichu i z luzem, jak do kumpli. - Nie ma szans, Józek. Jak już wspominałem, przygotowania mamy i zaraz de fekto idziemy do takiego gościa…- widać było, że Franek chciał spławić Józka. - A co to macie za przygotowania, jeśli można takie postawić pytanie? – nieśmiało spytał Józek. - No to ty nic jeszcze nie wiesz? Był tu niedawno taki delikwent, burżuj, wypedantowany, wyświcony, zaczesany taki, akurat jakeśmy świętowali z chłopakami, nie wiem skąd miał mój adres. W każdym razie powiedział, że proponuje mi wystawę u siebie, w dużym domu jednorodzinnym, który na ten cel zostanie odpowiednio spreparowany, a nic w zamian nie chce, tylko żeby mógł mnie poznać i przyłączyć się do mojej grupy artystycznej. Taki napalony był przy tym, ze myślałem, że się zesra w kucki, język mu się plątał, zacinał się ciągle i uśmiechał się jak pedał jakiś. – Franek opowiadał niedbale, plując dokoła przez szpary w zębach, dosyć duże szpary zresztą, takie na pół długości szczęki. Zenek był tak przejęty tym, co Franek mówił, że podskoczył do sufitu i się palnął w łeb, normalnie taka radość, jakby mu się syn urodził, chociaż, wiadomo, żony nie ma, bo jest przyjacielem artysty. Józek cofnął się zdumiony i oparł o ścianę. Spojrzał raz jeszcze pro forma na Franka, czy nie bajdurzy libacyjnie, ale nie czuć było, to znaczy nie więcej, niż normalnie. Potem spojrzał na chłopaków, ale ci pokiwali głowami. - Kariera, kurwa…mam nadzieję, że nie zapomnisz o starych kumplach. – wybąkał, spuściwszy głowę z pokorą. - No co ty, Józek, przyjdź tam dziś o dwudziestej. – Franek wyciągnął z kieszeni w spodniach wymiętą kartkę z adresem. – Ten koleś powiedział, że dla gości zorganizuje się bufet i tak dalej, a gości ma być co nie miara. Zjesz coś, popatrzysz na moje dzieła, pokręcisz się w towarzystwie, bądź, jednym słowem. Ale teraz spierdalaj z łaski swojej, bo z chłopakami musimy przygotować obrazy, a to jest jak przygotowania do Mszy świętej w zakrystii. – Poklepał Józka po plecach, delikatnie wypchnął go za próg i jebnął drzwiami, to znaczy chciał jebnąć, jak zmiarkował Józek, ale były ciężkie, metalowe i tylko trochę się sunęły. - Ty, a jak się ten koleś nazywał? – Krzyknął mu Józek na odchodnym. - Aa, nie pamiętam…zobaczymy się dziś o ósmej. Po chwili rozległ się trzask drzwi wejściowych do klatki, przez które rozpędzony Józek przeleciał jak burza, ponieważ przypomniał sobie, że jego klient czeka w aucie. W tym momencie, słuchający przez cały czas przy drzwiach spiżarnianych, Janek wychylił nieznacznie głowę na zewnątrz. Zwrócił uwagę, że drzwi do Meliny Pana Franka są z powrotem przymknięte, więc zbliżył się na palcach, żeby jeszcze raz zajrzeć do środka. - Ty, Wiesiu, dziecko kochane, ty masz dobrą pamięć, czy ten koleś się może przedstawiał? – Janek usłyszał głos pana Franka. - Ten w czarnym golfie? – Bełkotliwie zapytał Wiesiek. - No, ten burżuj od wystawy. - No chyba tak, ale nie pamiętam już jak mu było. Ela też nie pamiętała, jak było temu gościowi w czarnym golfie, choć przecież rozmawiała z tym właśnie panem bodajże dwa dni temu w sklepie na rogu, jak zaszła po trochę sera, bo nic nie było w domu do chleba. Ela od rana miała głowę zaprzątniętą robotą. Po tym, jak wymyła mopem schody w całym bloku, chciała wziąć się za sprzątanie podwórka, i wtedy ujrzała Józka z tym panem, rozmawiających na parkingu przed blokiem. Józek to by się wstydził tak przy tym panu wyglądać. No, ten paskudny uniform firmowy to musiał mieć, ale zgarbiony być nie musiał i paznokci brudnych też nie musiał mieć i nieświeżego oddechu również, a Ela mogła się założyć, że miał. A ten pan – ho ho! Wysoki, przystojny brunet jak z serialu, co Ela lubiła oglądać. Właśnie niedawno wyszło, myślała Ela, że seriale nie są takie głupie, jak Józek mówi. Oto dowód: była wtedy w sklepie po ten ser i spotkała tam Wilkową i Wilkowa spytała, jak leci, tak specjalnie z przekąsem, bo Wilkowa myśli, że na Szopena to jest takie za przeproszeniem gówno wszędzie, że sprzątać nie warto, a Ela musiała jej pokazać, to powiedziała, żeby sobie Wilkowa nie zapominała, że na Szopena żyje artysta, niegdyś wielce chwalony przez różnych znawców...Ela dodała, że jego obecność jest dla niej dodatkową motywacją, żeby starannie robić wszystko, bo jakby mu się zachciało pospacerować po podwórku i namalować to podwórko potem, to jak to tak, ze śmieciami!...jakby potomności przekazał obraz Szopena ze śmieciami na trawniku, to by ludzie przez lata się dziwowali, gdzie była wtedy sprzątaczka, i jakby ktoś sprawdził, że w tym a w tym roku pracowała tu Ela taka a taka, to by Ela miała wieczną sromotę i pohańbienie…no i jak tak mówiła Wilkowej o tym artyście, to podszedł ten przystojny pan, w sklepie widocznie zakupy robił (pewnie szampana kupował) i zaczął wypytywać (!) o tego artystę, znaczy się o Franka: gdzie mieszka, czym się dokładnie zajmuje i takie tam…a jakie wtedy Wilkowa oczy zrobiła! że taki przystojny by Elę podrywał, to by Wilkowej przez myśl nawet nie przeszło! więc specjalnie Ela odpowiadała mu bardzo grzecznie, kokieteryjnie, jak to mówią, i wszystko mu o Franku wyśpiewała, co prawda trochę dodała od siebie, a trochę przemilczała, ale co tam, jaką Wilkowa miała minę! Wyszło wtedy, jak to seriale się przydają, bo gdzieżby Ela tak gadała, kokieteryjnie właśnie, z tym panem na oczach Wilkowej, gdyby nie codzienne oglądanie seriali. Co jak co, ale gadać to tam umieją. Nawet ten pan gadał podobnie, a skoro tak, to znaczy, że to nie są jakieś Eli wymysły, tylko najprawdziwsza prawda. I dzisiaj ten pan w czarnym golfie z Józkiem razem, no, no, coś się święci. Ela zauważyła Józka, wybiegającego z ich klatki. Wstała z ławki i zawołała go. Ten popatrzył na nią przelotnie, dając do zrozumienia, że się śpieszy. Ela jednak nie przestawała wołać, bo i sprawę miała ważną. Widać, że Józek miałby ochotę po prostu udać, że jej nie słyszy, ale tak się darła, że bał się, że sąsiadki by mówiły, że tyran jest i gardzi żoną. Podbiegł więc do Eli i rzucił niedbale: - No co? Nie widzisz, że się śpieszę? - Józuś, a co to za pan, co z nim przyjechałeś? Twój kolega nowy? – Ela starał się nic po sobie nie pokazywać, że uważa tego pana za eleganckiego, ale chyba Józek wyczuł. - A co, podoba ci się, hę? Na stare lata ci się bocznych skoków zachciewa? To muszę cię zmartwić. Ten gość to pedał. Nawet przystawiał się do mnie, jakżeśmy jechali, mało nie straciłem panowania…nad kierownicą, znaczy się…bo nie powiem, całkiem miły jest i dużo ma kasy, kto wie, kto wie… - Józek czuł, że rozegrał to wybornie. - Józek, ja myślałam, że ty baby wolisz…- Niepokój Eli zdawał się być autentyczny, gdyż zachwiała się przez moment, nie zapominając jednocześnie, by upewnić się, czy nikt nie słucha ich rozmowy. - Bo wolę, ale jak nie zaczniesz mi po ludzku gotować, to mogę przestać woleć. – Józek rzucił nonszalancko, jakby to było dla niego małe piwo, orientację zmienić i odszedł szybkim krokiem w stronę samochodu. Wsiadł w końcu i pierwsze co, to zaczął przepraszać, że tyle mu zeszło, ale gościu w czarnym golfie nie pokazywał po sobie żadnych oznak zniecierpliwienia czy zdenerwowania, wprost przeciwnie. Józek, zbity z tropu, wybąkał, że nie ma niestety nikogo do pomocy i że będzie musiał wnieść meble sam (tu celowa pauza) na górę. Gościu zmarszczył teatralnie brwi, poklepał Józka po ramieniu (!) i powiedział, że może po prostu pojadą teraz do firmy Józka i zostawią tam samochód z meblami w garażu, a jutro, jak już będzie pomoc, przyjadą tutaj jeszcze raz. Po chwili przerwy dodał, ale już mniej pewnie, że, o ile się nie myli, Józek już na dziś kończy pracę, więc miałby do niego prośbę o zupełnie odmiennym charakterze, bardziej taką…prywatną. Józek ukradkiem wytarł spocone ręce w siedzenie i, przełykając ślinę, spojrzał pytająco na gościa. Wtedy ten szybko i niedbale wyrzucił z siebie, czy Józek nie zechciałby mu pozować do portretu. Gdy dodał pośpiesznie, że oczywiście nie za darmo, Józek jak opętany wybiegł z samochodu i wpadł do klatki, odpędzając od siebie próbującą go zagadać Elę. Sprawy potoczyły się szybko i wyjątkowo niekorzystnie dla Józka. Gdy był już w mieszkaniu, dorwał się do telefonu i czym prędzej wykręcił numer do pracy, do szefa. Powiedział mu, że ten bogaty klient to pedał i że szuka okazji do dupczenia za kasę. Wzburzony, Józek zaproponował, że zawiezie go do biura, a tam razem z Krzyśkiem i Jarkiem trochę gościa nastraszą. Szef odpowiedział mu, żeby się uspokoił, żeby po prostu przyjechali i on sam się przekona. Tak też się stało. Józek wrócił do samochodu, przeprosił gościa i powiedział, że musiał tylko zadzwonić i już wszystko załatwione. Po dziesięciu minutach byli już w siedzibie firmy „Szybko i bezpiecznie”. Szef wziął gościa w czarnym golfie pod rękę i zaprosił do biura, mówiąc, że chce z nim zamienić dwa słowa. Józek z Krzyśkiem i Jarkiem stali już gotowi pod drzwiami. Jakież było zdziwienie Józka, gdy po chwili zobaczył przed sobą szefa, czerwonego ze złości, który powiedział mu tylko: - Koniec twoich jebanych akcji, Józek. Jesteś zwolniony. Już wtedy, gdy Józek rozmawiał przez telefon z szefem, Janek wiedział, że cały ten cyrk skończy się źle dla jego ojca. Wróciwszy z piwnicy do mieszkania po kurtkę, która była mu potrzebna, gdyż chciał śledzić wybierających się gdzieś Franka i spółkę, stał przy ojcu i słuchał. Józek jednak nie zwrócił uwagi na swojego syna. Zaraz po odłożeniu słuchawki, wybiegł z mieszkania. Janek odczekał chwilę i wybiegł również. Zbliżała się godzina piętnasta. Na dworze było szaro i wiał przenikliwie zimny wiatr. Franek właśnie zamykał swoją Melinę. Gdy uporał się z zardzewiałym zamkiem, dołączył do Wieśka i Zenka, czekających już na zewnątrz. Ruszyli gdzieś razem. Każdy z nich niósł tekturowe pudło. Janek szedł za nimi w odległości, która wykluczała dekonspirację. Zresztą, to mało prawdopodobne, żeby się zorientowali, że ktoś ich śledzi, gdyż zawzięcie między sobą o czymś rozprawiali, a tak byli pochłonięci ową dyskusją, że co chwila któryś z nich wpadał na jakiegoś przechodnia. Silny wiatr wiał im w twarze, lecz oni ani na moment nie przystanęli, czy choćby zawahali się w swoim marszu, wręcz przeciwnie – im mocniejszy opór, im zimniejsze podmuchy, tym bardziej zdecydowanie stawiali kroki.. Gdzie oni idą z tymi pudłami? – zastanawiał się Janek. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że tak właściwie, to powinien odpowiedzieć sobie na pytanie, po co w ogóle ich śledzi. Po prostu…tutaj działały jakieś intuicje i impulsy…Janek czuł, że dziś stanie się coś na wpół przełomowego, na wpół tragicznego. Zapowiedzią zbliżających się wypadków był niecodzienny rwetes w Melinie, a także gorączkowe zachowanie ojca, który raczej jest człowiekiem letnim, by nie rzec – zimnym. Jaki jest związek między tymi dwoma zjawiskami? Z mętnej i topornej dedukcji, której brak było dostatecznych przesłanek, wyłaniała się zagadkowa postać człowieka w czarnym golfie. Czy on jest kluczem do prawdy? Janek otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na, przemieszczających się mozolnie, Franka, Wieśka i Zenka. Właśnie zbliżali się do „Torro”, baru tak dobrze im znanego. Czyżby to tam szli? Czyżby Janek wpadł w pułapkę, zastawioną przez jego własną, nader wybujałą i ekspansywną wyobraźnię? Nie…skoro po prostu szli się napić, to po co im były te pudła? Nagle Franek przystanął. Pokręcił się chwilę w miejscu, obejrzał, podrapał po głowie. W końcu zaczął przekonywać do czegoś swoich kompanów. Dzięki temu, że nieustannie wiejący wiatr niósł strzępy słów, Janek mógł zmiarkować mniej więcej, co jest grane. Chodziło najwyraźniej o to, że Franek zaproponował, by wstąpili do „Torro” i wypili po kufelku. Wiesiek i Franek nieśmiało protestowali, wskazując na niesione ładunki. Wtem stało się coś nieoczekiwanego, zarówno dla Janka, jak i śledzonych przez niego mężczyzn. Z baru wytoczył się, ledwie stojący na nogach, Józek! Nie poznał chyba znajomych, gdyż ruszył gdzieś chwiejnie przed siebie. Ci zatrzymali go jednak i wywiązała się ożywiona rozmowa, pełna napastliwych pytań Franka i bełkotliwo-płaczliwych odpowiedzi Józka. W końcu Józek siłą wyrwał się z osaczenia, daleko jednak nie zaszedł, gdyż wpadł na kosz na śmieci i poleciał jak długi. Trzej mężczyźni podnieśli go. Po wymianie uwag zdecydowali, że wezmą go ze sobą. Józek nie stawiał już oporu. Wyglądało na to, że nagle wszystko i wszyscy stali się mu obojętni. Była szesnasta, gdy Franek, Wiesiek, Zenek i Józek znaleźli się w miejscu, ku któremu zmierzali. Z dużej, imponującej przepychem willi wyszedł im na spotkanie wyfraczony lokaj, z obrzydzeniem wpatrujący się w pijanego Józka. Franek o coś go zapytał i lokaj wskazał na garaż, który po chwili otworzył przyniesionym pilotem. Wszyscy razem ułożyli w garażu Józka, dając wskazówki lokajowi, żeby co jakiś czas sprawdzał, jak się Józek miewa. Podpatrujący zza drzewa, Janek dziwił się, skąd Franek ma taki posłuch u lokaja. Wciąż nie mógł też sobie wykoncypować, po co u diabła oni tu w ogóle przyleźli. Zrozumiał, gdy zobaczył wielki napis, rozwijany przez trzech robotników, których instruował lokaj. Napis głosił: Pan Franciszek z Szopena – wystawa prac - A więc to tak… - Wyszeptał Janek i natychmiast postanowił, że będzie obserwował przebieg wypadków. Z dystansu, czyli tak, jak lubił. W niewielkiej odległości od miejsca, w którym stał, była piękna, mosiężna, rzeźbiona ławka. Usiadł i wyjął notatnik. Zbliżała się siedemnasta. Bladoniebieskie niebo z minuty na minutę ciemniało coraz bardziej, zmierzając niechybnie ku czerni absolutnej, będącej milczeniem światła, a wraz z nim – jasności. Ciemność i błądzenie – to były dla Janka imiona jednego demona. Mgielna szarość nadawała betonowi chodnika rześki zapach wilgoci. Rozpoczynał się poranek nocy. Zimne, otchłanne tchnienie, wydobywające się z trzewi usypiającej Ziemi, niezauważalnie barwiło powietrze ciemnym atramentem pustki. Po ciele Janka przeszły dreszcze. Janek stwierdził, że nie zmarznie, jeśli będzie pisał. Jego słowa były jak świeca trzymana przez spacerującego korytarzami klucznika, rzucająca słabe, lecz zbawienne światło na pojedyncze przedmioty pogrążonego we śnie wnętrza wielkiego zamczyska. Gdy był myślami przy pisaniu, nie zwracał uwagi na przemarznięte palce stóp. W willi, którą obserwował, trwał nieustający ruch. Co chwila przez drzwi kuchenne wchodził czy wychodził jakiś człowiek – a to niosący jakąś tacę z zakąskami, a to znowu pudło z butelkami szampana, a to stolik czy krzesło. Przygotowania toczyły się w szybkim, gorączkowym wręcz tempie. Wtem Janek zauważył gościa w czarnym golfie, który wyszedł od frontu na papierosa. Zrozumiał teraz wszystko. Pokręcił głową, jakby chciał się skarcić, że jest taki niedomyślny. Natychmiast zerwał się i podszedł do gościa w czarnym golfie. - Dobry wieczór, ja pana chyba widziałem dzisiaj na Szopena… - Janek nie był pewny, jak rozpocząć, więc rozpoczął po prostu. - Aa tak, zaiste, to możliwe. Przepraszam, czy my się znamy? – Gościu wyartykułował te słowa z jakąś nieokreśloną manierą – brzmiało to tak, jakby usilnie chciał nadać każdemu wyrazowi wulgarną szorstkość. - Mój ojciec jest znajomym pana Franka, który, z tego, co widzę, otwiera dzisiaj w tym domu swoją wystawę… - Janek starał się mówić zwięźle. Widział, że gościu w czarnym golfie ze skupieniem szuka w jego głosie jakiegoś odstępstwa od najnormalniejszej w świecie prostoty, które mogłoby potwierdzić jego słowa, wskazujące jednoznacznie na powiązanie z Szopena. Dziwny człowiek, pomyślał Janek. - Doprawdy? A nie mówisz jak ludzie z Szopena. – Gościu odrzucił papierosa i obejrzał się za siebie. Wyglądało na to, że rozmowa z Jankiem mu ciąży. Wyraźnie starał się to pokazać swojemu rozmówcy, więc umyślnie zachowywał się tak, jakby mu się gdzieś śpieszyło. - Pan również. – Janek uśmiechnął się mimowolnie. Na te słowa gościu w czarnym golfie wybałuszył oczy, nabrał powietrza w płuca i pisnął jak wykastrowany kot. - Jak to nie…k-k-k-kurw…aaa!? – Szybko zasłonił usta dłońmi. Nie mógł uwierzyć, że coś takiego wydobyło się z jego gardła. - Pan może maluje? – Zagadnął przytomnie Janek. Nie chciał spłoszyć gościa. Ten odetchnął z ulgą. - O tak. Wiesz, powiem ci w tajemnicy – tu zrobił pauzę i spojrzał znacząco na Janka – że jestem malarzem i chciałbym namalować serię obrazów, przedstawiających życie ludzi z Szopena. Dlatego zorganizowałem wystawę tamtejszego artysty. Mam niepłonną nadzieję, że tym gestem zjednam sobie jego przychylność, a tym samym - całej Szopenowskiej społeczności. To dzicy ludzie, lecz niezwykle interesujący. – Gościu trajkotał teraz śpiewnym dyszkantem, który ostatecznie zdradził jego typ arystokratycznej wrażliwości. Dla Janka wszystko było już jasne. No, to gościu się wpakował w niezłą kabałę, myślał. - No cóż, życzę powodzenia. Muszę już niestety iść, bo robi się późno. Proszę pozwolić, że zapytam jeszcze: dlaczego pan ciągle chodzi w tym czarnym golfie? Czy panu nie jest w nim zimno? - Och nie, naprawdę. Poza tym jestem do niego przyzwyczajony. - Tak? - Cóż, to jest tak, że…widzisz, między mną a ludźmi z Szopena istnieje ogromna przepaść natury, powiedzmy, socjalno-intelektualnej. Ja nie przywykłem do chodzenia w golfie, prawdę powiedziawszy nie lubię tego stroju, gdyż drapie mnie w szyję. Wydaje mi się jednak, że muszę się odpowiednio ubierać, aby się wśród mieszkańców z Szopena… -…nie wyróżniać się? - Otóż to. Janek chrząknął, spuścił głowę i podrapał się za uchem, chcąc ukryć uśmiech, który mimowolnie pojawił się na jego twarzy. Nie mógł uwierzyć, że ktoś może być tak naiwny. Chciał już podać rękę gościowi, powiedzieć, że było mu miło i tak dalej, gdy usłyszał stłumiony brzdęk dochodzący z niedaleka, jak gdyby ktoś przewrócił duży, stalowy regał z narzędziami. Automatycznie spojrzał za siebie, aby wybadać, co się stało, ale że nic nie dostrzegł, z powrotem zwrócił się do gościa, z zamiarem wygłoszenia pożegnalnej formułki. Ten jednak w międzyczasie zmienił się w sposób, który wprawił Janka w konsternację. Jego zbladła twarz była mokra od potu. Co chwilę z grymasem bólu przełykał ślinę. Janek spojrzał mu w oczy, pewien, że wyczyta w nich, co spowodowało to nagłe przerażenie. Zza stylowych okularów spoglądały oczy bezwładne, pijane, otumanione jakąś niekontrolowaną siłą biologiczną, a jednocześnie uparcie chcące przytomnie obserwować, gwałtownie wchłaniające uciekający w nicość obraz świata… Janek zaniepokoił się, gdyż gościu wpatrzył się jak zahipnotyzowany w jeden punkt – gdzieś tam, gdzie przed momentem rozległ się hałas. Gościu chlipnął z cicha, strużka śliny spłynęła mu po brodzie. Zmoczył też spodnie. Dopiero, gdy zwrócił uwagę na szkła okularów gościa, Janek zorientował się, co się dzieje. Dojrzał w nich bowiem niewyraźny, wykrzywiony obraz człowieka, idącego w ich kierunku. Człowiek ten niósł w ręce jakieś narzędzie, chyba klucz hydrauliczny. Człowiek ten to był Józek. - Nawet syna mi odebrałeś, skurwysynu! – Ryknął z rozpaczą w głosie i rzucił się pędem ich stronę. Janek patrzył na jego odbicie w szkłach okularów gościa. Pijany i wściekły, był gotowy zabić. Jak zwierzę broniące swych młodych przed intruzem. - Do widzenia. – Powiedział Janek, starając się ukryć zdenerwowanie. Wyminął gościa, kwilącego jak dziecko, które zrobiwszy coś złego chowa się w kącie z obawy przed gniewem rodziców, i ruszył przed siebie. Maszerował zdecydowanie, zaciskając pięści, gdyż wiedział, że gdy odwróci się by spojrzeć, spojrzy na śmierć. I zamieni się w słup soli.
  6. Odpowiedź dla Pana W. N., który wyraźnie jest na bakier z teorią literatury, wysłana na PW, aby nie zaśmiecać nudną i uciążliwą dydaktyką miejsca pod wierszem.
  7. A dla mnie wiele do życzenia pozostawia styl Pańskiego komentarza. Wierszy wyraźnie opierający się o koncept, który przecież jako zabieg organizuje całość wiersza i tylko przez wzgląd na całość może być interpretowany/wartościowany, rozbija Pan bezzasadnie i tylko dla wygód Pańskiego pseudokomentatorstwa na poszczególne wersy, które rozpatrywane w oderwaniu nie mogą spełniać tej funcji, jaką przewidziała dla nich autorka. "powtórzenie zabiegu chybione, bo niby co to ma oznaczać?" - to, że nie potrafi Pan określić funkcji danego zabiegu, bynajmniej nie oznacza, że jest on chybiony. To, czy coś jest "chybione", można rozważać tylko przez odniesienie do domniemanej funkcji właśnie. "nie pamięta o zapomnieniu ---> niezgrabne" - ciekaw jestem, wg jakich kryteriów wyznacza się "zgrabność" wiersza. Dodać należy, że potocznie rozumiana "niezgrabność" może być również zabiegiem, tym bardziej, że mamy tu przecież do czynienia ze swoistym paradoksem. "Dzisiejszy Mężczyzna ---> mamy to w tytule. wóz albo przewóz." - nie rozumiem, wg jakich kodeksów powtarzanie tytułu we "właściwej" treści utworu jest zjawiskiem nagannym. Jak każdy inny zabieg, może mieć swój cel. Wiersz uważam za słaby, dlatego, że myśl, która organizuje jego konstrukcję, jak i sama konstrukcja, są, mówiąc eufemicznie, nienowe. Dodając do tego nieorginalną frazeologię i niekonsekwencję interpunkcyjną, mogę się tylko w moim zdaniu utwierdzić. Pozdrawiam Autorkę, życząc Jej bardziej rzetelnych i przemyślanych komentarzy, niż ten, który jest dziełem mojego poprzednika.
  8. Witku, tak z ciekawości - anachronizm to Twój pomysł na pisarstwo? Pozdrawiam Kuba
  9. Kuba Boryczka

    Bogometr

    "piekłąca, czyli zbliżająca do piekła"? Niestety, Coolcie, neologizmów nie tworzy się przez dodanie, wyrzucenie, czy zamianę literek. Od tego jest słowotwórstwo polskie i derywacje. Twój neologizm jest całkowicie chybiony. Spróbuję, o ile będę w stanie, napisać, dlaczego. 1. Pierwsza i podtawowa przyczyna: neologizm powinien przede wszystkim dobrze brzmieć, Twój brzmi śmiesznie, a jeśli wziąć pod uwagę jego domniemane znaczenie, jest wręcz karykaturą neologizmu w ogóle. 2. O ile się nie mylę, utworzyłeś swój neologizm przez dodanie formantu -ąca do (okrojonego w dodatku) tematu rzeczownika 'piekło'. Formant ten nie może budować neologizmu z rzeczownikiem, gdyż jest to formant tworzący imiesłowy (od czasowników). Poza tym, jego znaczenie, podane przez Ciebie, nie wynika w żaden sposób ze struktury słowotwórczej: jeśli uparlibyśmy się, że Twój neologizm jest dopuszczalny, znaczyłby on tyle co: 'taki/a, która piekli(?)'. To nie jest tak, że autor tworzy sobie neologizm, po czym go objaśnia. Każdy neologizm musi być uzasadniony zasadami słowotwórstwa danego języka. To tyle w kwestii neologizmów - proponuję bliżej zapoznać się z gramatyką polską, a ich tworzenie nie będzie sprawiać trudności. Jeśli chodzi o wiersz - no cóż, chyba już zdążyłeś się zorientować, Coolcie, że nie jestem fanem Twojej twórczości. Proszę, nie bierz jednak moich uwag jako jakiś złośliwości. Ot, zabieram głos w dyskusji. Pozdrawiam Kuba
  10. Kuba Boryczka

    Mile

    Czy nikt nie skomentuje?
  11. Kuba Boryczka

    Mile

    Kiedyś, z braku kolorów, wszystkie jabłka były po równo zielone, a każde odbarwienie tak dalekie i nowe, jak krok w siedmiomilowych butach. Dzisiaj niebo jest jak zabrane planecie o wielu księżycach. I wszystkim jabłkom przywrócono barwy. Są, po równo, czerwone i cierpkie. Nie poznam już chyba przestrzeni. Bo nie da się trafić w przestrzeń, jak nie da się uchybić bliskości. Takie wrażenie odnoszę ciągle. Tylko wołanie jest między nami. I, doprawdy, dziwny to dystans – nic wspólnego nie ma z milami.
  12. Motto: Łatwiej było nam myśleć, gdy nie mieliśmy słowników. Łatwiej było nam wiedzieć, gdy nie mieliśmy encyklopedii. Spróchniałe deski ścian magazynu wydzielały delikatną woń bezpestkowej, sprowadzonej ze słonecznej Hiszpanii, odmiany pomarańczy. Edi Klop tkwił oparty plecami o drzwi, a na palcu wskazującym prawej ręki zawiesił sobie pęk kluczy na metalowym kółku. Wpatrywał się w rozhuśtane zwieńczenie pochylonej, młodziutkiej sprzątaczki, która przed chwilą rozpoczęła nocną zmianę. Zapadał zmierzch. Wszyscy już dawno rozeszli się do domów. Stał tak chwilę, oczekując na wzmożenie się siły bodźca. Miał nadzieję, że osiągnie on choć próg podniety, lecz nie – zbyt doświadczony był z Ediego Klopa obserwator, by taka błahostka jak zwieńczenie Kasi mogła pobudzić go do reakcji. A jednak – tego wieczora chciał się zabawić. Lubieżnie oblizał spragnione wargi i zadrgał strunami głosowymi. Aerofon z podwójnym stroikiem wyrzucił powietrze wydechowe do jamy ustnej. - Moja ty motyliczko! – Skrzekliwy głos Ediego Klopa zabrzmiał koszmarnie, niesiony echem w prawie pustym magazynie. Kasia oparła mopa o stojący obok wózek widłowy, odwróciła się i popatrzyła na Ediego Klopa. Edi Klop doskonale wiedział, że jest bardzo nieśmiała i całkowicie nieskuteczna w dostosowywaniu się do nowych zadań i sytuacji. Właśnie dlatego ją przecież zatrudnił. - Mój ty nieśmiertelniku! Mój ty morski aniele! - Gdy usłyszała te namiętne, męskie westchnienia, zasłoniła drobniutką dłonią usteczka, zarumieniła się i delikatnie zamrugała. Ediemu Klopowi przyszło do głowy, że właśnie nadarza się niepowtarzalna okazja do przećwiczenia wymyślonego niedawno wabika na samice, w którym to notabene nie wykorzystywałby ani jednej z pierwszo, drugo, a nawet trzeciorzędowych (!) cech płciowych. - Zbliż się, gwiazdnico! Delikatnym, niepewnym kroczkiem, Kasia ruszyła a w kierunku Ediego Klopa, zostawiając malutkie ślady na wymytej przed chwilą podłodze. Dobrodusznym uśmiechem i nieprzerwanym mruganiem zdawała się wyrażać swoje dziecięce zdumienie mężczyzną, który, oparłszy swe prężne ciało o drzwi, tak natarczywie eksponował szatę godową. W odległości od Ediego Klopa, równej mniej więcej długości kija od mopa, Kasia przystanęła. Wzrok wbiła w posadzkę. - Nie bój się, księżycorogu. Kasia zrobiła jeszcze trzy kroki. - Bliżej, słonino! Edi Klop już wiedział, że ją miał. Przestała reagować na „słoninę”, myślał, gdyż słyszy to, co chce słyszeć – tak jak w wypadku „motyliczki”, „nieśmiertelnika”, „morskiego anioła”, „gwiazdnicy” i „księżycoroga”. (Jako ten, który powyższą opowieść snuje, czuję się zobowiązany dokonać pewnej, być może nazbyt rzucającej się w oczy i odrobinę niedelikatnej, konkretyzacji. Aby Szanowny Czytelnik mógł połapać się w zawiłym rozumowaniu Ediego Klopa, wiedzieć powinien, co następuje: „motyliczka” – przywra pasożytująca w przewodach żółciowych wątroby ssaków roślinożernych; „nieśmiertelnik” – suchokwiat, roślina zielna o długo nie więdnących pędach i zasychających kwiatach, głównie na wiązanki, np. ukwap, kocanka; „anioł morski” – gatunek rekina do 1,5 m długości, grzbietobrzusznie spłaszczony; „gwiazdnica” – zrostnica, nitkowaty glon; „księżycoróg” – południowoeuropejski chrząszcz, pokrojem i biologią podobny do krowieńczaka.) Kasia, jak mała dziewczynka, którą nieznajomy kusi lizakiem, walczyła sama ze sobą. W końcu uległa pokusie i podeszła tak blisko Ediego Klopa, że, wyciągając przed siebie rękę, mógł ścisnąć jej szyję. Edi Klop powoli przysuwał się do niewinnego, roztrzęsionego ciałka Sprzątareczki (jak ją w myślach nazwał). Pochylił się i ujął ją za dłoń, po czym gwałtownie pociągnął ku sobie. Drugą ręką, w której trzymał pęk kluczy, pstryknął wyłącznik światła. Gęsty, lepki mrok przywarł do ścian magazynu. Jeśli jakiś zabłąkany przechodzień, zaplątawszy się w trzewiach śpiącego miasta, pomyliłby drogę do domu i skręcił w ulicę Zmorskiego, w końcu, po kilkunastu minutach szybkiego marszu, przystanąłby, zwracając uwagę na obce, brudne, przemysłowe otoczenie drewnianych magazynów. Uzmysłowiłby sobie swoją omyłkę, obróciłby się na pięcie, zaśmiał cicho z własnej głupoty, po czym – stanąłby jak wryty. Po lewej, nad sterta wywalonych pudeł, których pleśnią żywią się teraz robale zwabione zapachem bezpestkowej, sprowadzonej ze słonecznej Hiszpanii, odmiany pomarańczy, zauważyłby okno, oświetlone od wewnątrz snopem wątłego, niebieskawego światła. Musiałby mieć naprawdę nerwy ze stali, jeśli tego dnia chciałby wrócić do domu o zdrowych zmysłach, gdyż, po chwili, szyba, na którą spojrzał, zaparowałaby. I choć usilnie starałby się wmówić sobie, to że niemożliwe, doskonale wiedziałby, że tam w środku ktoś jest i że to był jego oddech. Ale, na szczęście, nikt zazwyczaj nie przechodzi Zmorskiego w piątek o zmroku. Miejmy nadzieję, że i tym razem tak było, gdyż para wodna, która skropliła się na szybie starego, drewnianego magazynu, była parą wodną zawartą w powietrzu, które wydycha istota ludzka. Szybki, urywany oddech Kasi, wpatrzonej z dziewiczym zdumieniem na twarzy w martwy punkt na ścianie magazynu, zaraz pod okiennicą, świszczał jak rzężenie astmatyka. - Czy wiesz, dlaczego ta ściana się świeci? – Wskutek nagłego zaburzenia koordynacji ruchowej mięśni oddechowych, fonacyjnych i artykulacyjnych, Kasia nie była w stanie odpowiedzieć Ediemu Klopowi. Edi Klop, z dumą zwycięzcy, w glorii spełnienia, rozpoczął: - Drobnoustroje tlenowe rozkładają drewno, z czym wiąże się, w sposób, który mnie osobiście fascynuje, zjawisko luminescencji, a konkretniej: chemiluminescencji. - O ja cię pierd…znaczy się – taaaak? - Noo…- Edi Klop wziął głęboki wdech, napiął klatkę piersiową i z rozkoszą się po niej pogładził, poprawiając różne zagięcia marynarki i zrzucając paprochy z drogiego materiału. Zapalił światło w magazynie z powrotem. - Pan, Panie Szefie, to jest magik jakiś… - Cóż, muszę dbać o wizerunek, nie? – Uśmiechnął się przyjaźnie, poklepał Kasię po ramieniu i zdjął swój płaszcz z haka obok. Czuł się rewelacyjnie. - Czy chciałabyś o tym porozmawiać? - Było wspaniale…znaczy się…nie wiedziałam, że te bakterie…no wie Pan…ale już późno, a ja ledwo zaczęłam…jeszcze tyle roboty… - zaśmiała się nerwowo, z pietyzmem pomagając Mokremu uporać się z długim, niemal królewskim płaszczem. - W takim razie do widzenia. - Do widzenia, Panie Szefie. Edi Klop ruszył do siebie. Jego dom był niedaleko – właściwie stał zaraz przy magazynie. Dom ten, wraz z interesem pomarańczowym, odziedziczył po ojcu. Jako że parter był doszczętnie zdewastowany upływem czasu, a schody na piętro groziły zawaleniem, Edi, dostawiwszy od ulicy drabinę do okna na poddasze, uwił sobie tam, w tym ciemnym strychu pełnym gołębich klatek, przytulne gniazdko. Umeblowanie i styl tego lokum nie były jakoś specjalnie wyszukane. - Jak tylko koniunktura na pomarańcze się polepszy, odstawię tu sobie moją małą bibliotekę. – Edi pogładził z czułością swojego ulubionego gołębia. Lubił mówić do gołębi i robił to często. - Wy moje istoty szare! – Zachichotał. Podobała mu się ta analogia: Istota szara, obszar mózgu, i jego siedem szarych gołębi, które mu zostały. Zmieścił je wszystkie w dwóch, ale dosyć – no, nie dosyć - naprawdę dużych klatkach. - Pozostałe Columbae, a było ich, jak mamę kocham, mnóstwo, pouciekały, czy ki diaboł – Edi spojrzał na piramidę ułożoną z pustych gołębich domków, którą ustawił pod ścianą. - Znów gadasz do siebie, świszczypało? – Chrapliwy głos starej Patki, mamy Ediego, zabrzmiał jak, nie przymierzając, złośliwy zew przeznaczenia. Stara Patka stała na ulicy, pod drabiną, i podsłuchiwała Ediego, którego szepty rozbrzmiewały złowieszczo w ciszy uśpionego miasta. Edi, wedle jej ostatnich zaleceń, nie zbliżał się do okna, gdy przychodziła. Odwiedzała go tylko wtedy, gdy jej hem, hem pracodawca, wyznaczał jej rewir w okolicy Zmorskiej. Ale ciiii…Edi nie wie, jak zarabia stara Patka. On myśli, że jego mama po prostu sprząta ulice, nosi fartuch w grochy, pstrokatą chustkę na głowie i, gdy mówi, bierze się rubasznie pod boki, jak te wszystkie bazarowe przekupki. - Mamo, w ciszy uśpionego miasta brzmisz jak złośliwe echo przeznacze…ojć… - Nie pierdol, że znalazłeś to w tym gównie, które zabroniłam ci czytać! Sam już teraz wymyślasz te chujostwa? - Mam… - Ty chory pojebie! Weź się do roboty! Masz zamiar do końca życia mieszkać w tej ruderze z, jakimiś ptaszyskami, które srają najplugawszym z gówien? - O-o, prze-przepraszam, ekskrementy gołębie… - Co, przy „e” ostatnio byłeś? Kurwa, jaki pojeb! - Mamo, może wejdziesz… - Tak, chciałbyś! Żebym się zabiła na tej drabinie! Niedoczekanie! - A może odwiedzi mnie kiedyś ten pan, u którego miesz… - O Kurwa, on chce żebym mu alfonsa do domu przyprowadziła! Jaki pojeb! Byliby cię wytykali palcami, świszczypało! - Ale dlaczego? „Alfons” to imię jak każde inne… Stara Patka zarechotała donośnie. Jakiś pies odszczekał jej żałośnie w oddali. Edi nie rozumiał tego śmiechu i bał się go. - Połóż się już, świszczypało. I nie czytaj. - Dobrze…dobranoc. Edi słuchał jak stara Patka odchodzi, prychając co chwila, jakby jej ktoś szeptał jakieś sprośności do ucha. Po chwili nie było słychać już nic. Edi otworzył jedną z klatek i wrzucił do niej garść ziarna. Uradowane gołębie zafurkotały naraz skrzydłami. - Ale ja was emabluję, ptaszki! – Edi Klop spojrzał na wielką, żółtą księgę, leżącą na okrągłym stoliku, dostawionym do łóżka. Była otwarta w miejscu, gdzie skończył czytać wczoraj wieczorem. Psychologiczny ewenement – Ediego Klopa ogarnęła, wszak nieuzasadniona niczym, eutymia, żeby nie powiedzieć – euforia. Czyżbyś wariował Edi Klopie, czy może ty po prostu jesteś ekstraordynaryjny? Edi Klop podszedł do umywalki, puścił strumień lodowatej wody, po czym podłożył głowę pod kran… …egzuter egzaltoid egzorbitacja egzercja egzekucja… Edi odskoczył pod ścianę jak kopnięte prądem zwierzę. Woda ciekła po jego skroniach, po jego twarzy. Przez okno wpadało zimne powietrze. Edi trząsł się z zimna. Siedem milczących gołębi patrzyło na niego z niewzruszonym, posągowym spokojem. Edi spojrzał na nie skonsternowany. - C-c-co? Co to za ptasia efronteria? - My – efronteria? No to ty – ejdetyzm. – Rzekł jeden z gołębi. (Czytelnik wybaczy gadające zwierzęta – ja też nie cierpię tego typu zagrywek. A jednak – to jedyny sposób, by wreszcie przeprowadzić experimentum crucis, ku któremu staram się dążyć, i dowiedzieć się, co i jak z tymi gołębiami.) - Elukubracja. – Rzekł drugi. - Składasz się z echolalii i echomimii, ty... – Rozpoczął trzeci, lecz nie dokończył, gdyż Edi rzucił się nań z wściekłością. Edi otworzył klatkę i zaczął bić ptaki na oślep. Rejwach w gołębnikach. Jeden z gołębi boleśnie dziobnął Ediego w dłoń. - Idź i popilnuj mojego haremu, eunuchu. – Ten, który dziobnął, wypowiedział te słowa dziwnie znajomym głosem. To był głos naznaczony wpływem długoletniego życia w nałogu nikotynowym, kilkugodzinnymi kłótniami z kimś, kogo się nienawidzi, i znęcaniem się nad pracownikami w wielkim, pustym i brudnym magazynie. To był głos, który pachniał bezpestkową, sprowadzaną ze słonecznej Hiszpanii, odmianą pomarańczy. Pozostałe gołębie rubasznie zarechotały. Edi, przerażony, zaczął się powoli cofać. Wybałuszył oczy, trząsł się jak w febrze. Szedł niepewnie tyłem. Wpadł na stolik. Wydany w 1971 roku, „Leksykon PWN” spadł na, błyszczący jak trumna w słońcu, pakiet… …Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi Klop Edi.. - Ja.
  13. Dziękuje za komentarz. Miło, że zaglądnąłeś. Dawno mnie tu nie było, więc tym bardziej. :) zdravim :)))))
  14. Tuptałem radośnie, frunąłem w rześkich podskokach, jakbym był jedną za baletnic Degasa, a rój różnobarwnych, zeschłych liści natrętnie czepiał się moich pleców. Choć już dawno wywietrzało z nich życie, w łykowatych nerwach wciąż zachował się jakiś pierwotny impuls, który każe roślinie podążać za muzyką natury i wraz z jej rytmem łagodnie naginać się ku wilgotnej ziemi, a innym razem znów piąć się ku słońcu. Wskakiwały więc na rozpędzoną falę skłębionego powietrza i zawijały się w połach płaszcza niczym spanikowani rozbitkowie wokół ramion ratownika. A ja - kategorycznie, w urywanych, podobnych do uderzeń w struny ruchach, rozsypywałem dookoła garście obrotów, na przekór wiatru, zrzucając listowie z ubrania. I przysiad! I piruet! - Śśśśpieszszszno ci? Sssspotkanie? Sssłuchaj! I obrót! I jeszcze raz! - Sstój! Przyjemny wiatr dął od nasłonecznionego stoku Góry Czyśćcowej. Poczułem, że jest we mnie ciepło. Wiatr z mysim piskiem zatrzymał się tuż przed moją twarzą, rozdzielił na dwoje jak jęzor żmij, zrobił trzykrotnie młynek i padł. I liście spadły. Spojrzałem przed siebie, a tam, nad linią, którą wyznaczały błyszczące dachy stojących na poboczu aut, wznosił się dwukolorowy, obtoczony w maślanych świetle lampionów, budynek Domu Kultury. Rzuciłem okiem na zegarek i ruszyłem, co krok chyląc głowę w obawie przed patrzącymi groźnie zza zardzewiałych rynien wronami. Przystanąłem, schyliłem się i spoconą dłonią dotknąłem chodnika. Nie byłem zimny jak chodnik. W okamgnieniu wiatr zerwał się ponownie, szarpnął się z furią, plunął liśćmi i opadł. Ujrzałem batalion czarnych ptaków, które chwyciły w skrzydła wilgotne, ziarniste powietrze i miotały nim w okiennice pobliskich kamienic. Ulica zabrzęczała jak dzwonek dziecinnego rowerka. Wrony zatoczyły koło, wczepiły się szponami w spienioną grzywę wiatru i przeciągnęły nowy podmuch wprost na mnie. Zdążyłem się uchylić, lecz mój atramentowy kapelusz wzbił się nad strumieniem wichury i, podrzucany przez tryskające na przemian fontanny powietrza, upadł dopiero pod schodami dwukolorowego budynku. Tuż u stóp jakiegoś pana. - Jesień jest u nas nieznośna. Pan zapewne na Spotkanie? Pod ręką miał ogromną, skórzaną teczkę, która kolorem przypominała mi lśniące, mokre kasztany. - Tak, tak…chyba się jeszcze nie zaczęło? - Bez obaw. Beze mnie nic się nie zacznie. Uśmiechnął się przebiegle, a ja nagle poczułem sympatię do tego tajemniczego, eleganckiego człowieka z pociągłą twarzą i czarnym, wypomadowanym wąsem. Wyglądał jakby pochodził z innej epoki. Dziś już nie widuje się takich spokojnych twarzy. * Wnętrze Domu Kultury rozświetlała zorza, czerwona jak pocięta tętnica. Na ścianach kalejdoskop barwionych, szklanych chrząstek. Kręci się, kręci, laserowa karuzela. Pręgi na tłustym cielsku obrosłego w kurz powietrza, wiszącego martwo jak zaszlachtowane cielę. Oddycham światłem. - Pana zastanawia ten intensywny kolor oświetlenia? Aż trudno oddychać, prawda? To taka nasza widmowa refleksja o życiu. - Czyżby? * Zdążyłem się już wcześniej zorientować, że mój znajomy to ten właśnie człowiek, którego twórczość jest powodem Spotkania w Domu Kultury. Dlatego, gdy przeszliśmy do sali konferencyjnej, a on wszedł na niewysoki podest na środku i usiadł na kunsztownym, rzeźbionym krześle, specjalnie się nie zdziwiłem. Ja, jako zwyczajny gość, zająłem miejsce wśród publiczności, w drugim rzędzie . Wskazówki zegara na ścianie wskazywały już na dwunastą. Szumy ucichły. On wstał i rozpoczął: - Witam wszystkich na Spotkaniu, na którym chcę promować mój najnowszy tomik pod tytułem „Pożar”. Wydanie owej książeczki to naprawdę wielki wydarzenie w moim życiu literackim. Pracowałem nad nią nadzwyczaj długo…zaiste, to wielka szkoda, że pisarstwo jest takie czasochłonne…niepowetowana strata…ośmielę się rzec nawet, że i zarazem niezbity dowód na śmieszność człowieka. Patrzyłem na niego odrobię zmieszany. Przypomniała mi się ta czerwień w auli. Co to za maskarada? - Nie będzie zwyczajowych recytacji…zamiast tego proponuję wysłuchanie utworu muzycznego, a potem zapraszam wszystkich do auli na krótką scenkę, którą dla Państwa przygotowałem. Wybaczą Państwo, jeśli zawiodłem ich oczekiwania. Czytanie moich wierszydeł na głos, do mikrofonu, jest niestety niemożliwością. Jeśli raczą Państwo choćby przekartkować tomik, zobaczą dlaczego…ale to później. Teraz…teraz…fantazja…przynajmniej ona nie jest czasochłonna…fenomen fantazji jest niezwykły…wszak to lek na życie, nie będący śmiercią…to coś, co dajemy światu w zamian za wodę… Usiadł, oparł łokcie na kolanach, nadgarstki na skroniach, a dłonie łagodnie wplótł we włosy. Zaczynało się robić jakoś melodramatycznie, a mnie już powoli mdliło. * Oczekiwaliśmy głosu. Czegoś, co nasze zmysły bez większego wysiłku przyjmą i ku czemu będą się przymilać, prężyć i elektryzować jak rozleniwiony kocur. Tymczasem zapowiedziana muzyka była ledwie słyszalna, dochodziła z jakiegoś pomieszczenia nad nami i, zmuszona do przebicia się przez grube ściany, ulegała deformacji i zesztywnieniu. Jednocześnie, spod podłogi i z czterech kątów, na wszystkie cztery ściany, wmaszerowało mrowie czarnych nut. Kropka, kreska, kropka, kreska, zygzak. Zastygały w niezrozumiałym dla mnie układzie, ot tak, po prostu - stop!, przebrzmiałe i wygasłe, jak popiół po wielkim pożarze. Próbowałem więc wsłuchiwać się w nieśmiałe dźwięki, lecz te, podobne do jakiegoś antycznego złodziejaszka ambrozji, który próbuje cichcem umknąć bogom, kluczyły gdzieś w oddali, wymykając się wszelkim próbom uchwycenia. Po chwili nie było już jednak słychać nic, a wyświetlane na ścianach nuty zlały się w jedną czarną płachtę, której aksamitny dotyk czuliśmy na twarzach. Teraz już wszyscy - cała publiczność - zaczynaliśmy się niecierpliwić. - Wybaczą Państwo ten brak subtelności użytych symboli. Cóż, nie każdego stać na hollywoodzkie efekty specjalne. Co mają Państwu uzmysłowić owe ceregiele, to fakt, że pospolicie przyjmowana kolejność, według której to nuta rodzi dźwięk, to nonsens. To dźwięk jest elementem pierwotnym. Niestety. Zapalono światło. Znów rozległy się głuche, rozwlekane brzdęki. W sposobie ich odgrywania zawierała się jakaś regularność, lecz gdy zaczynała ona nabierać zadatków na zrytmizowaną melodię, nieoczekiwany, fałszywy element zagłuszał swym natężeniem pozostałe i tłamsił harmonię w zarodku. Spojrzałem na nuty na powierzchni ścian. Tak, to gdzieś w tym gąszczu znaczków kryło się dopełnienie, brakujące ogniwo. Jednak odnalezienie tego właściwego mogło zająć całe wieki. Nagle znikły wszystkie nuty, oprócz jednej. - Melodia jest w sposób wręcz śmieszny nieskomplikowana, składa się ze trzech dźwięków. Oczywiście, to nie jest jedyna droga Dopełnienia. Powiedzmy, że każdy może wytyczyć swoją. Takie igranie ze zgromadzonymi gośćmi zakrawało już na bezczelność. Wtem potężny łomot rozległ się tuż obok, jakby wszystkie szyby, w wyniku trzęsienia ziemi, naraz się rozprysły. A on kontynuował, jakby nigdy nic: - Przyszła kolej na trójkąty. Trudno uwierzyć, że te cieniutkie, piskliwe zabaweczki zdolne są do wzniecenia barbarzyńskiego rwetesu, niczym rytualne piszczałki indonezyjskich kanibalów. Przyszedł oto moment zdrady – trójkąt w rękach muzyka beczy jak baran. Wybaczą Państwo, ale koniecznym będzie znów zgasić światło. Pusto, jak w celi wariata, i żadnym znaków wokół. I tylko dźwięk. Dziki ryk instrumentów wszelkiego autoramentu, używanych w jakiś nieharmonijny, antymuzyczny, prymitywny sposób, zatrząsł pomieszczeniem. Podskoczyłem na krześle. Całe to przedstawienie nabierało cech jakiejś kiczowatej farsy. Poza tym miałem dość tych egipskich ciemności. * Jak mogłem się zorientować po wyglądzie pomarszczonych, rozciapanych raptem w groteskowe dziwolągi Goyi, twarzy zgromadzonych gości, zakończenie części pierwszej było posunięciem nader właściwym. Czekała nas jeszcze owa krótka inscenizacja. Niektórzy już wyszli. Zawsze ktoś wychodzi wcześniej. A to nie sztuka. Zanim opuściliśmy salę konferencyjną, część publiczności, w tym i ja, udała się do małego, okrągłego stolika z plastiku w głębi sali, gdzie spoczywał dosyć pokaźny stosik książeczek, aby zakupić, lub chociaż z czystej ciekawości przejrzeć, tomik pt. „Pożar”. Stanąłem w kolejce i patrzyłem na reakcję tych, którzy jako pierwsi zapoznali się z jego treścią. Dziwiłem się nieco, gdy widziałem, jak niektórzy uśmiechają się, czy raczej krzywią z odrazą, tak jak przedwcześnie dojrzałe dziewczyny na widok, próbujących im za wszelką ceną zaimponować jakaś mierną sztuczką, kolegów ze szkolnej ławy. Niektórzy odkładali książkę, po czym dokładnie wycierali dłonie o wewnętrzną stronę płaszcza. Inni po prostu wychodzili. - Ten cały postmodernizm zrobił z nich wszystkich kuglarzy, pochłoniętych efekciarską autokreacją. – kpił jakiś jegomość. - Zaiste, nie wiem, jak mam to nazwać: gówno w puszcze czy panna z Awinionu – zawtórowała mu jakaś dama, po czym oboje zachichotali. W końcu, nie czekając już więcej na moją kolej, przepchnąłem się między tłoczącymi się ludźmi. Koniuszkami palców udało mi się zahaczyć o obwolutę książki, leżącej akurat na skraju stołu, i pociągnąć ku sobie. Upadła na posadzkę, schyliłem się, podniosłem ją i otworzyłem. Pierwsza strona: „STELA I – MIŁOŚĆ”. I nic więcej? Nic więcej. Druga: „STELA II – WIARA”. I nic więcej? Nic więcej. Trzecia: „STELA III – NADZIEJA” I nic więcej? Nic więcej. Na pozostałych stronach, a było ich dokładnie sto – nuty. Na każdej stronie jedna. * Zapowiedziana wcześniej przedstawienie nie doszło do skutku. Po zapoznaniu się z, jeśli mogę tak w ogóle powiedzieć, treścią „Pożaru”, wszyscy rozeszli się do domów. Po prostu. On siedział tak jak poprzednio, podobny do strapionego dyskobola. Spojrzałem w jego kierunku. Nie podniósł wzroku. - Przedstawienie w auli miało mieć coś wspólnego tą jaskrawą czerwienią, czy tak? - Tak, z czerwienią. Idź. - No tak…do widzenia. - Do widzenia. Jak będzie Pan przechodził przez aulę, proszę łaskawie zgasić tam to światło. - A przepraszam, wyłącznik? Ten zaraz po prawej? Dopiero teraz na mnie popatrzył. - Tak, po prawej. Ale czy zaraz?
  15. Oto wersja poprawiona utworu. Zapraszam do komentowania. Pozdrawiam wszystkich
  16. podnóże góry nie wiedzie ku górze naszym stopom krzyżuje się droga czekasz w dolinie a wokół burza przewidywań szklanego proroka błyszczący szczyt nie wiedzie ku szczytom naszym oczom ucina się obraz czekasz w dolinie a wokół krzyczą Panie ześlij nowego proroka ref.: od dawna wiedział wiedział od dawna strzały nad miastem strzały nad ranem czekać na zbawienie znaczy iść do diabła być człowiekiem znaczy nie być wcale buty starannie dokładnie mowę zawiąż i ruszaj gdzie lśnienie Oka nie czekaj w dolinie rozbijaj nowe przykazania szklanego proroka mam małą kuchnię małe mieszkanie ładem odpowiedz na chaos wieszcza moje mity dojrzeją w puszce po kawie twoje rosną jak grzyby po deszczu ref.: od dawna wiedział wiedział od dawna strzały nad miastem strzały nad ranem czekać na zbawienie znaczy iść do diabła być człowiekiem znaczy nie być wcale podnóże góry początkiem szlaku a szlak jest piękny jak młody bóg uwierz… wśród śnieżnego migotania wśród skalnego wiatru niepewna wędrówka jaśnieje odnową dla schodzonych przez życie mięśni nóg
  17. on jeden który nie wie co to poezja wie najlepiej że oko jest kulką czy gałką jak klamka w domu bez klamek on przyzna widzi się światłem on z e m n i e ciszę palcami w stoper i przepchnie przez synapsy słyszy się dźwiękiem a gdy ptaki w kluczu niby litera przestrzeń kokietują i niebem się wachlują i cumulusy łaskoczą w opasłe podbrzusza on choć częścią tej siły nie wygląda za wolnym miejscem na nieboskłonie
  18. Kuba Boryczka

    Pióra

    dziękuje za komentarze. zdravim
  19. Kuba Boryczka

    Pióra

    Ja (z myślą o Poecie): wiatr świszcze nad starą dzwonnicą – według ciebie – stróżują anioły. jak opiekuńczy duch lasu kołyszą niespokojne sowy puchacze dzięcioły. Ja (do Poety): patrz idzie chłop. strzecha pod czapą nie włosy kościste ramiona zwierzęcy krok do domu przez pola pijany w sztok. podeptał kłosy. Poeta: a ja chcę anioła. Ja: ależ chłop uświęcał siódmy dzień tygodnia. w bezdroża! na przełaj! i kołysze się…w biodrach. a ty wciąż anioła? Poeta: tak porwę anioła. i gładkie pióra wydarłszy mu wpierw będę echem w kanionach i lustrem w chmurach. Ja: nie powinno się ducha zamykać w butelce. trzeba użyć dłuta i zrobić z niej puchar. Poeta: to bzdura. nie dam mu zbiec. jego wrzask to pieśń. Ja: niech leci w dzień! zamilknie wreszcie. patrz człapie gęś niezdarnie rozstawia błoniaste łapska moczy dziób w sadzawkach i kuprem trzęsie. Poeta: bezdumna. jeśli mam wznosić na cokół ptaki to tylko sokół. nie będzie z gęsi Nike z Samotraki. Ja: i choć cała w piórach ty mówisz nie? Poeta: różnorodność gatunku jest tłem.
  20. dziękuje za komentarze. ten wiersz to takie moje "papa" dla poezji.org zdravim
  21. psy zawodzą przy księżycu. i ty, z mistycznym półpiersiem – fazą wyuczoną w pełni – na wierzchu, nasiąkłaś życiem jak szmata brudem. a-sentymentalnie, ja zawodzę w praktyce. nieśmiało wracałem. a słowo nieść miało po palecie znaczeń wszystkie twoje zdrady i ucieczki przed proporcją. głowa jak globus byłaby światem. nos jak pomyłka – wieczną zagadką. szminkowane usta – prawdziwą purpurą karminem szkarłatem. rozdarłaś się na mnie. klasycznie – bezradny wobec wrzasku, tu trzeba awangardy. a Picasso nie żyje
  22. przeintelektualizowany popis, jak dla mnie. i komuś się tu coś pomyliło, chodzi mi o Pan Krzysztofa, wszak sztuka to komunikacja, i to jest podstawa, Pańskie słowa brzmią niestety śmiesznie wobec tego faktu. zdravim
  23. Kuba Boryczka

    22 : 22

    niepotrzebne powtórzenie, ułatwia sobie Pani życie, oj niedobrze. ale pierwsze zwrotka całkiem dobra, druga ujdzie. dalej - słabo. zdravim
  24. nie lubię tego typu sentymentów: lubiłam, pachniało itd. wers: "czytając dzieła Platona" wskazuje raczej czytelnikowi, że peel o Platonie pojęcia nie ma najmniejszego, proszę wybaczyć, jestem uczulony na filozofię akurat. poza tym sukienka i pachnące powietrze to chwyty nadużywane. i niebo jako "twór"? że niesuwerenny, to ciekawie, ale, proszę, nie żaden twór. zdravim
  25. to nie było ładne. udało się Panu wywołać we mnie jednynie uczucie odrazy, do czego w szczególności przyczyniła się zwrotka: "Szybko nocka mija Na cudnych pieszczotach Lecz mi nie przemija Na Ciebie ochota " co wcale nie oznacza, że inne są lepsze. zdravim
×
×
  • Dodaj nową pozycję...