Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

słońce zmęczone latem
różowa meduza płynąca po błękicie
nisko nad horyzontem

zbyt słabe by wzbić się wyżej
teraz całymi dniami
patrzy ludziom w oczy

z godziny na godzinę
staje się bardziej blade
jakby dojrzało coś
czego nie można dostrzec z góry

nasze cienie są coraz dłuższe
nareszcie przybierają realne wymiary

gdy siedzimy przykuci do strefy
umiarkowanej
one biegną ku północy
aby powitać zimową ciemność


i polarne zorze

Opublikowano

Januszu, po drugiej strofie, gdzie umieściłeś piękną metaforę i oryginalny pomysł byłoby miejsce na rozwinięcie tego konceptu:


teraz całymi dniami
patrzy ludziom w oczy


i tu - co widzi?

Fajnie połączyłbyś sentymentalną w konwencji obserwację natury z podglądaniem człowieka.

Ale to takie moje zachcianki.

Wiersz bardzo poprawny, napisany z kulturą, ale czegoś mi w nim brakuje.

Cieplutko pozdrawiam,

Para:)

Opublikowano

Anno, bardzo dziękuję za refleksje o wierszu. Jest mi trochę przykro, że mój zamysł nie dociera do czytelnika. A był taki: co widzi słońce? Ja nie wiem, co widzi słońce, ale widocznie nic pocieszającego, skoro na ten widok zbladło. A o tym piszę w trzeciej strofie. Tutaj zapraszam czytelnika do refleksji o nas samych. Jacy jesteśmy? Czy dostrzegamy to samo, jeśli patrzymy na innych ludzi z góry? Czy nie lepiej poznamy kogoś, jak mu spojrzymy w oczy? W te zwierciadła duszy? I nie ma gwarancji, że dojrzymy zawsze coś pozytywnego. Co moje słońce widziało w chwili pisania wiersza jest nieistotne. Zostawiłem czytelnikowi olbrzymią przestrzeń dla własnej interpretacji. Dziękuję jeszcze raz za czytanie i słowa pod wierszem, bo są dla mnie zawsze ważne.
Pozdrawiam serdecznie.
J.

Opublikowano

Januszu, wracam, bo mnie ten wiersz zaintrygował. Odniosłam się do struktury wiersza, i chcę Ci pokazać, o co mi chodziło:


słońce zmęczone latem
różowa meduza płynąca po błękicie
nisko nad horyzontem


teraz całymi dniami
patrzy ludziom w oczy
jakby dojrzało coś
czego nie można dostrzec z góry

z godziny na godzinę
staje się bledsze


nasze cienie są coraz dłuższe
nareszcie przybierają realne wymiary

gdy siedzimy przykuci do strefy
umiarkowanej
one biegną ku północy
aby powitać zimową ciemność


i polarne zorze


Mam wrażenie, że właśnie to mnie uwierało:)

Czy teraz nie jest konsekwentniej? Zobacz.

Pozdrawiam, cieplutko,

Para:)

Opublikowano

A mówią, że z góry widać lepiej :)
Wiem, Januszu, co zrozumiało słońce, kiedy "zrównało się" z człowiekiem.
Przychodzą mi na myśl znane powiedzonka, przykłady z biblii, ale nie będę nimi sypała. Powiem, że zadumałeś. Może to już czas na ten rozrachunek z samym sobą, z drugim człowiekiem, zanim ogarnie nas listopadowa szaruga.
Dajesz wierszem czas na przemyślenia.
Pozdrawiam serdecznie
:)

Opublikowano

Januszu,
Nie chcę urazić, ale mnie ten wiersz równiez nie przypadł tym razem do gustu. Może chodzi tu nie o sam temat. Przechodzenie ze strefy letniej do jesiennej z punktu widzenia słońca (tak to przyziemnie zrozumialam), ale chyba przez zbyt banalne i mało poetyckie sformułowania.
Pozdrawiam do nastepnego wiersza
PS. Nie zawsze musi byc kawior...
Lilka

Opublikowano

Intrygujący... i dość przygnębiający wiersz. Jakby człowiek czuł się nagi pod Słońcem wobec własnych słabości, ale dobrze przynajmniej, że wie o tym. Ostatnia zwrotka chyba odwołuje się po prostu do pory roku, choć... niepokoi. Dobry, zastanawiający tekst, chyba tu wrócę, tak czuję.
Pozdrawiam ciepło życząc peelowi powrotu w cieplejsze rejony świata :)

Opublikowano

Bajadero, musiałem się uśmiechnąć czytając Twój komentarz. Wiersz można tak i tak rozumieć (czytać). Ale, że słońce oślepia teraz podczas jazdy samochodem, święta racja. Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za czytanie.
J.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio w Warsztacie

    • Pani Dyrektor ogłosiła, że na Wigilię zostaną zaproszeni najlepsi maturzyści z ostatnich dwudziestu lat. Jak się okazało było to zaledwie kilka osób. Inicjatorem okazał się tajemniczy sponsor, który opłacił catering szkolnej Wigilii i DJ"a pod tym jednym warunkiem...

      Frekwencja dopisała, catering i DJ również stawili się punktualnie.

      Na początku był opłatek, życzenia, kolędy a później, no a później, to trzeba doczytać.

       

      Na scenę wyszła pani Krysia, woźna, która za zgodą pani dyrektor miała zaśpiewać Cichą noc. Pojawiła się umalowana, elegancka w swojej szkolnej podomce i zaczęła śpiewać, ale nie dokończyła, bo ujrzała ślady błotka na parkiecie. Oj, się zdenerwowała babeczka, jakby w nią piorun strzelił. Trwała ondulacja w mig się wyprostowała i dziwnie iskrzyła, jak sztuczne ognie. Przefikołkowała ze sceny, czym wywołała konsternację zgromadzonych, bo miała około siedemdziesiątki i ruszyła w stronę winowajcy. Po drodze chwyciła kij od mopa z zamiarem użycia wobec flejtucha, który nie wytarł porządnie obuwia przed wejściem. Nieświadomy chłopak zajęty gęstym wywodem w stronę blondynki otrzymał pierwszy cios w plecy, drugi w łydki i trzeci w pupę. Odwrócił się zaskoczony i już miał zdemolować oprawcę ciosem, gdy na własne oczy zobaczył panią Krysię, woźną, złowrogo sapiącą i charczącą w jego stronę i zwyczajnie dał nogę.

       

      – Gdzieeee w tych buuutaaach pooo szkooole?! Chuuliganieee! – Ryknęła Pani Krysia i jak wściekła niedźwiedzica rzuciła się w pogoń za chuliganem.

       

      Zgromadzeni wzruszyli ramionami i wrócili do zabawy. DJ, chcąc bardziej ożywić atmosferę, puścił remiks „Last Christmas”, od którego szyby w oknach zaczęły niebezpiecznie drżeć.

       

      Wtedy to się stało.

       

      Wszystkich ogarnęło dzikie szaleństwo. No, może nie wszystkich, bo tylko tych, którzy zjedli pierniczki.

      Zaczęli miotać się po podłodze, jakby byli opętani. Chłopcy rozrywali koszule, dziewczęta łapały się za brzuszki, które błyskawicznie wzdęły się do nienaturalnych rozmiarów. Chłopięce klatki piersiowe rozrywały się z kapiszonowym wystrzałem i wyskakiwały z nich małe Gingy. Brzuszki dziewcząt urosły do jeszcze większych rozmiarów i nagle eksplodowały z hukiem, a z ich wnętrza wysypał się brokat, który przykrył wszystko grubą warstwą.

      Muzyka zacięła się na jednym dźwięku, tworząc demoniczny klimat.

       

      Za to w drzwiach pojawił się niezgrabny kontur, który był jeszcze bardziej demoniczny.

      Sala wstrzymała oddech, a Obcy przeskoczył na środek parkietu szczerząc zęby, na którym widoczny był aparat nazębny.

       

      – Czekałem tyle lat, żeby zemścić się na was wszystkich!

       

      – Al, czy to ty? – zapytał kobiecy głos.

       

      – Tak, to ja, Al, chemik z NASA. Wkrótce na Ziemi pojawią się latające spodki z Obcymi, którzy wszystkich zabiją.

       

      – Chłopie, ale o co ci chodzi?

      – zapytał dziecięcym głosem ktoś z głębi sali.

       

      – Wiele lat temu na szkolną Wigilię upiekłem pyszne pierniczki. Zostały zjedzone do ostatniego okruszka, ale nikt mi nie podziękował, nikt mnie nie przytulił, nikt nie pogłaskał po główce, nikt mnie nie pobujał na nodze. Było mi przykro. Było mi smutno. Miałem depresję!

      Nienawidzę was wszystkich!

       

      Tymczasem na salę wpadła pani Krysia, woźna, kiedy zobaczyła bałagan, dostała oczopląsu, trzęsionki, wyprostowana trwała ondulacja stała dęba i zaryczała na całą szkołę:

       

      – Co tu się odbrokatawia!

       

      – Ty, stary patrz, pani Krysi chyba styki się przepaliły. – Grupka chłopców żartowała w kącie.

       

      Pani Krysia odwróciła się w ich stronę i poczęstowała ich promieniem lasera. To samo zrobiła z chłopcami-matkami małych Gingy i dzięwczętami, które wybuchły brokatowym szaleństwem.

      – Moja szkoła, moje zasady! – krzyknęła pani Krysia, woźna.

       

      Na szczęście nie wszyscy lubią pierniczki.

       

      Maturzyści, zamiast uciekać, wyciągnęli telefony. To nie była zwykła Wigilia – to była `Tykociński masakra`. DJ, zmienił ścieżkę dźwiękową na „Gwiezdne Wojny”.

       

      Grono pedagogiczne siedziało na końcu sali, z daleka od głośników DJ'a, sceny, całego zamieszania i z tej odległości czuwali nad porządkiem. Nad porządkiem swojego stolika.

       

      Później Pani dyrektor tłumaczyła dziennikarzom, że Wigilia przebiegła bez zakłóceń, a oni robią niepotrzebny szum medialny.

       

      Nie wiadomo, co stało się z chemikiem z NASA, ale prawdą było, że pojawiły się spodki, ale nie z UFO, tylko na kiermaszu świątecznym, które każdy mógł dowolnie pomalować i ozdobić.

       

      Pani Krysia, woźna, okazała się radzieckim prototypem humanoidów - konserwatorów powierzchni płaskich.

       

      To była prawdziwa Tykocińska masakra, która zaczęła się niewinnie, bo od...

       

      Wesołych Świąt!

       

       

  • Najczęściej komentowane w ostatnich 7 dniach



×
×
  • Dodaj nową pozycję...