Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Kiedy wracam do domu widzę promień Słońca w oknie
Róże pachną zmysłowo wiatr jasne barwy przywiewa
Widząc znajome ściany nie martwię się tym że moknę
Ledwie przekroczę progi już płomień czerwony śpiewa

Ref.
Tam gdzie jest mój dom błyszczą Twe modre oczy
I mur zielony niczym mnie nie zaskoczy
Kiedy brak mi sił on niesie ukojenie
W nim się przeglądam wciąż rzuca swoje cienie

W cichych barwnych obrazach zamykamy swe wspomnienia
Czyszczę stary dywanik pachnący deszczową kroplą
Potem przytnę czereśnię która Twój pokój zacienia
Zawołamy dzieciaki patrzymy jak liście mokną

Ref.
Tam gdzie jest mój dom błyszczą Twe modre oczy
I mur zielony niczym mnie nie zaskoczy
Kiedy brak mi sił on niesie ukojenie
W nim się przeglądam wciąż rzuca swoje cienie

Pogasły srebrne światła wciąż czuwa stara gitara
Zasunięte kotary szumi las leżymy sami
Wpatrzeni słodko w siebie podobno dziwna z nas para
Lecz tajemnica domu zostanie pomiędzy nami

Ref.
Tam gdzie jest mój dom błyszczą Twe modre oczy
I mur zielony niczym mnie nie zaskoczy
Kiedy brak mi sił on niesie ukojenie
W nim się przeglądam wciąż rzuca swoje cienie
4.06.2012

http://www.youtube.com/watch?v=75nKyI2FFFI

Opublikowano

"Mój dom", czyli Twój, Roklinie.. jako piosenka, w której zamknąłeś wspomnienia,
czemu nie. Ten dom musiał być przyjazny, co oddaje treść. Miejscami trochę
niedopracowany, ale, jak już napisałam, w piosence o domu, może można.. ;)
Serdecznie pozdrawiam... :)

Opublikowano

No myślę, że można! Hahaha...

A tak na poważnie: cieszę się, że zajrzałaś; rzeczywiście, wiersz opowiada o moim domu, ale również o moich przyjaciółkach, które tworzą u siebie prawdziwie rodzinną atmosferę; a część to marzenia... Pomyślałem, że warto napisać wiersz o przesłaniu pozytywnym na ten temat, zbyt wiele zla, by jeszcze o nim tyle pisać.

Faktycznie trochę niedopracowany, ale w trakcie tworzenia zrobiłem sobie przerwę i... uciekł mi pomysł... Ale chyba nie jest źle...

Dziękuję za odwiedziny, serdecznie pozdrawiam :)

Opublikowano

Zgadzam się z Natą, piosenki żądzą się swoimi prawami - chyba przede wszystkim tekst płynie z muzyką i w niej powinien osadzać znaczenia. gdyby sobie wyobrazić brzmienie instrumentów, to dom kojarzy mi się ze szlachetnością harfy i ciepłem fortepianowego pianissima, albo słodyczą fletu, jak w kompozycjach Piazzolli :)

Twój wiersz - piosenka, jest takim czarującym wspomnieniem ciepła rodzinnego domu, którego nie sposób porównać z najpiękniejszą nawet kompozycją muzyczną, bo każdy nosi w sercu własną - jedyną, oryginalną. Moja harfa, u Ciebie może przybierać tony skrzypiec, albo wręcz zupełnej ciszy.
Pięknie opowiedziałeś o domu, w swoim brzmieniu, przy akompaniamencie Twoich wspomnień i z tłem obrazów, które ożywają w rytmie muzyki - takiej, jaka płynie w Twojej duszy. Bardzo mnie takie wiersze chwytają za serce... i można przymrużyć oko na "niedopracowanie", bo grają uczucia. A przekaz wzmacniają dodatkowo zdrobnienia i tajemnica domu, która zostanie pomiędzy - pomiędzy wami, w refrenie wśród obrazów malowanych wspomnieniem.

Widząc znajome ściany nie martwię się tym że moknę - dla mnie najpiękniejsze :)


Pozdrawiam serdecznie! :)
in-humility.

Opublikowano

temat dobry, ujęcie ciekawe, jednak forma, moim zdaniem, do dopracowania. jeśli wiersz ma być piosenką, to utrzymanie równego rytmu będzie bardzo istotne, a ten w pewnym momencie zaczyna się sypać. pomimo to wiersz ma swój urok :)
pozdrawiam serdecznie
i do poczytania :)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Długo nie odpowiadałem, bo zastanawiałem się, wzruszony komentarzem, za który pięknie dziękuję :) Malujesz piękne muzyczne obrazy przy użyciu słów (flety, skrzypce, słyszę to w wyobraźni). Podpowiem jeszcze jeden (poza oczywiście gitarą) instrument, który pasuje do opisu domu, mianowicie harfę (byłem na paru koncertach harfistek w przeciągu ostatnich dwóch-trzech lat, zrobiły na mnie wrażenie, z którym nic innego nie może równać się).

Nad tym dopracowaniem jeszcze pomyślę... i może jeszcze do tej wypowiedzi wrócę...

Cieplutko pozdrawiam, naprawdę, miło zaskoczyłaś :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Zauważyłaś, że uśmiechnięci ludzie często spotykają się z uśmiechem politowania ("cóż za infantylni ludzie, weseli, nie wiedzą, co to życie...")?
Takim ludziom tylko współczuć niedostatków emocjonalnych.

Tymczasem... cieplutko pozdrawiam, a dziś jest naprrrawdę gorąco... :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Będę wdzięczny, jeśli mi powiesz, w którym miejscu rytm się sypie (bo ja nie zauważyłem tego). To będzie bardzo ważna dla mnie opinia, bo dopiero zaczynam przygodę z tą formą wiersza.

Tym niemniej cieszę się, że Ci się spodobał; pozdrawiam ciepło :)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Bardzo słuszna uwaga - dom to ludzie, którzy go tworzą! I w tym rzecz zasadnicza, bo nawet najpiękniejszy dom nie będzie w pełni przytulny, jeśli nie będzie w nim kwiecistej atmosfery (ale nie orlikowej czy jaśminowej); cieszę się, że wpadłaś, naprawdę spodobał mi się Twój post, dziękuję za uwagę i pozdrawiam :)
Opublikowano

[quote]Długo nie odpowiadałem, bo zastanawiałem się, wzruszony komentarzem, za który pięknie dziękuję :) Malujesz piękne muzyczne obrazy przy użyciu słów (flety, skrzypce, słyszę to w wyobraźni). Podpowiem jeszcze jeden (poza oczywiście gitarą) instrument, który pasuje do opisu domu, mianowicie harfę (byłem na paru koncertach harfistek w przeciągu ostatnich dwóch-trzech lat, zrobiły na mnie wrażenie, z którym nic innego nie może równać się). (...)



... ja jestem wzruszona Twoim wzruszeniem, dziękuję, że dzielisz się emocjami. poza słowem zamkniętym w wierszu, zwyczajna ludzka wrażliwość dopowiada wiele o intencjach, a dzięki temu może jeszcze bardziej wpływa na zrozumienie przekazu.

wspomniałam też o harfie, może umknęło ;) brzmienie tego instrumentu - faktycznie łagodne, ciepłe, pozostawiające piękny pogłos. na pewno wyniosłeś wspaniałe wrażenia z koncertów.

(a teraz... mam wielką potrzebę napisać również o domu, więc może wkrótce ;))

pozdrawiam serdecznie!
in-h.
Opublikowano

Rzeczywiście, umknęło mi.

Cenię sobie ludzką wrażliwość - taki czysty utylitaryzm czy pragmatyzm nie przemawiają do mnie do końca. Często okazuje się potem, że w takiej relacji brak zwykłej rozmowy czy choćby uścisku dłoni.

Koncerty były wspaniałe, zwłaszcza, że harfistce towarzyszyły norweskie skrzypce i delikatna perkusja (nie wiem do końca, z czego się składała, prócz tamburynu i bębenka wypełnionego, zdaje się, grochem). No i te głosy: żeński harfistki i męski skrzypka... Cudo!

Życzę powodzenia w twórczości, ja wracam do tematu podróży... :)

Z uśmiechem :)

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Myślę, że dałoby się stworzyć z tego utworu delikatną balladę; zapytam się znajomego muzyka, może coś z tym zrobi...

Pozdrawiam ciepło :)
Kiedy już coś z tym zrobi, to prześlij link do MP3 albo youtube, chocby tutaj na zieleniaku, dobrze? :-)
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



policzyłem tak z grubsza sylaby i wychodzi mi, że tylko jeden wers w ostatniej zwrotce odstaje i chyba to spowodowało u mnie wrażenie posypania się rytmu. myślę, że jeżeli, z jakiegoś niejasnego dla mnie powodu, nie był to celowy zabieg, to usterka powinna być łatwa do naprawienia :). no i muszę się zgodzić z uwagą Oxyvii co do długości wersów. rzeczywiście, trochę długawe.
kłaniam się i pozdrawiam :)
do poczytania :)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...