Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

* * *

Tego ranka Gosia zbudziła się tuż przed budzikiem.
Nie chciała jeszcze otwierać oczu. Nie teraz.
Wyłączyła budzik i poszukała dłonią Zenka. Jak zwykle ostatnio, spał przytulony do jej nóg. Znowu nie zauważyła jak tu wszedł. I pewno znowu zniknie , kiedy ona już wyjdzie.
Siadła na łóżku. Wzięła kota na kolana i wtuliła się w jego buro-pręgowane futerko. Od kiedy tu była, to tylko do niego mogła bezpiecznie się przytulić. Aniela nigdy nie podała jej nawet ręki.
Pomimo dywanu, a właściwie dywanika, od piwnicznej podłogi ciągnęło chłodem. Poczuła potrzebę pójścia do łazienki.
Wsunęła klapki i po omacku podeszła do drzwi. Przekręciła kontakt. Rozproszone światło słabej żarówki wydobywało z mroku zarysy łóżka, krzesła i stołu. Na zakurzonych ścianach , spoza nielicznych już płatów szarego tynku, przebijała brudna czerwień, sczerniałych cegieł. Jedyne tu okienko zamurowali jej rok temu, zostawiając tylko mały otwór, dla świeżego powietrza.
Nieliczne stare łachy zwisały kupą z ramy żelaznego łóżka.
A Zenek właśnie wyciągnął się na cała swoją długość, po czym wygiął grzbiet w piękny koci łuk. Podszedł i zaczął ocierać się o jej gołe nogi. Ale ona już musiała wyjść.
Pociągnęła za sznurek dzwonka.
Za jakąś minutę usłyszała człapanie Anieli. Zazgrzytał klucz i w oczy uderzyło światło latarki.
- Chodź - usłyszała.
Poszła posłusznie za tą kobietą, wcześniej zamykając dokładnie drzwi. Nie chciała, żeby ktoś zobaczył jej kota - Na pewno rzucili by go tym strasznym psom, których szczekanie, znowu niosło się po całej okolicy - pomyślała.
Po kamiennych schodach wyszły obie do małego korytarzyka.
Skręciła do łazienki. Właśnie wychodził z niej Kaziu. Na jej widok, jego zarośniętą, tłustą twarz rozjaśnił obleśny uśmiech...
- Hej Mała, kopsnij szpary ! - zawołał
- Spadaj Grawer - odpowiedziała i przecisnęła się obok niego do otwartych drzwi.
Nie ominęło jej jednak mocne klepnięcie w pośladek.
- Ale dobrze się umyj, bo ja nie lubię brudnych panienek... ha...ha...ha...
Tylko westchnęła i weszła do środka.
Oczywiście nie spuścił do końca wody i zasikał podłogę.
Małgosia, już chciała to wszystko umyć, ale najpierw postanowiła zadbać o siebie. Jeszcze raz spuściła wodę, zrzuciła koszulę i kucnęła nad muszlą.

Kiedy już się umyła pod zimną wodą lecącą do metalowego zlewu, związała w kok swoje włosy i stanęła przed lustrem.
To właśnie była jedna z tarcz, chroniących ją przed ... tym jej nowym światem. Nadal widziała w lustrze niewysoką, ale ładną i zgrabną dziewczynę o czarnych, długich włosach i posępnym spojrzeniu spod ... wysokiej, typowo męskiej łysiny. To jakieś trzy miesiące temu, podczas kolejnej, nieudolnej próby ucieczki , Szeryf osobiście ogolił jej włosy, od czoła aż do czubka głowy.
Wyglądała teraz jak ... rozczochrany samuraj.
Teraz co tydzień musiała sobie golić głowę - .. chociaż już nie bardzo wiedziała po co?!
Chyba, żeby wstyd przeszkodził jej w ucieczce.
Ale czy ma jeszcze dokąd uciec?


- Małaaa !Przenikliwy głos starej, uderzył w jej uszy.
Zaczęła się spieszyć. Ubrała wiszące na haku robocze, szaro- bure łachy a na nogi naciągnęła rozlatujące się już kapcie.
Wyszła z łazienki i przez ten sam korytarz poszła do kuchni.
Dobrze wiedziała co ma robić - papier, drewno, trochę węgla i już pod kuchnią pojawił się płomień.
Jak co dzień ostatnio, pojawiła się też myśl o ... Kopciuszku...
Teraz jednak był czas na przygotowanie jedzenia. Najpierw, jak zwykle dla psów. Wczoraj przygotowaną kaszę, zalała garnkiem rosołu w którym pływały kawałki kury, chleba i resztki klusek.
Cały gar takiego jedzenia postawiła na ogniu.
Teraz wzięła się za krojenie chleba. Włączyła też czajnik wody na kawę. Kawę jednak robiła dla wszystkich Aniela. Jej nigdy nie poczęstowała. A przecież kiedyś, w poprzednim życiu, nie wyobrażała sobie dnia bez kawy.
Gosia zamieszała w garze i zaczęła kroić boczek, cebulę i pomidory na wielką jajecznicę.
Aniela otworzyła drzwi do pokoju.
- Za chwilę jajecznicaaa! - zawołała w głąb mieszkania - Poczekaj jeszcze z tymi jajami rzuciła dziewczynie.
Jedzenie dla psów było już ciepłe. Małgosia odstawiła garnek na róg kuchni i chochlą nabrała do drewnianej miski jedną porcję.
Teraz umyła ręce i sięgnęła po talerze.
- Ile dzisiaj będzie osób? - spytała
- Niech policzę - Aniela zaczęła liczyć na palcach - Raz, dwa, trzy ... , będzie nasza piątka. Reszta przyjedzie później.
- Aha - Gosia kładzie na tacy pięć talerzy, pięć widelców i koszyk z chlebem.
Chleb pachnie bosko. Aniela sama wypieka co sobotę kilkanaście bochenków, które potem , zawinięte w lniane chusty leżą w spiżarni, a smakują jak świeże przez cały tydzień.
Małgosia może zawsze liczyć na piętkę z takiego bochenka.
Wchodzi do pokoju. Jest to raczej duża, ale niska, typowa wiejska izba, prawie w całości zajęta przez stojący na środku, wielki dębowy stół, dookoła którego stoi osiem prostych krzeseł z wysokimi oparciami. Stół jest przykryty białym, haftowanym na rogach, obrusem.
Dziewczyna stawia tacę na jednym z krzeseł. Z małej szafki wyjmuje plastikowe podkładki pod talerze, ozdobione zdjęciami kotków, piesków i dzieci.
Na szczycie stołu, naprzeciw wejścia do kuchni stawia podkładkę, talerz i widelec dla Szeryfa.
Obok dla Anieli potem dla Grubego Skurwysyna - jak w myślach nazywa Grawera.
Naprzeciw nich siądą Viki i Zetka.To dwie mieszkające tu czasem, na pięterku, dziewczyny. Niestety Szeryfowi znowu wymówiono mieszkanie dla tych panienek - więc chwilowo przechowuje je tutaj. Zresztą Viki (czyli Anna) jest jego kuzynką z jakiejś pomorskiej wsi, a Zetka(Zosia), jej koleżanką z podstawówki.
Obie bardzo ładne blondyneczki, marzyły zawsze o Wielkim Świecie, no i go teraz mają. W Agencji na co dzień!!
Małgosia sprawnie rozkłada naczynia, na środku stawia chleb i wraca do kuchni. Kątem oka widzi wchodzącego do pokoju Grubego. Przyspiesza kroku.
W kuchni Stara sypie kawę do wielkich kubków.
- Podaj mleko - rzuca w stronę dziewczyny - I weź się wreszcie za tę jajecznicę!
- Dobrze - Małgorzata podaje jej z lodówki mleko i wyjmuje z koszyka do fartucha, piętnaście jaj.
Wchodzi Gruby i bez słowa bierze gar żarcia dla psów.
Zaczyna smażyć jajecznicę. Jej zapach , jak zwykle drażni w nos i powoduje gwałtowny głód.
Stara podaje jej wielką miskę, a sama zaczyna rozlewać kawę.
Z pokoju dochodzą już odgłosy szurania krzesłami i pierwszych, porannych rozmów.
Aniela unosi tacę z kawą i wychodzi z kuchni. Słychać jak wita się ze wszystkimi w pokoju.
Gosia nakłada pachnącą jajecznice do miski, wkłada tam dużą łychę i zanosi wszystko do pokoju.
Viki i Zetka, jak zwykle już żłopią kawę, ale reszta, kuszona smakowitymi zapachami, z niecierpliwością czeka na główne danie.
Stawia miskę na stole. Szeryf sięga po łyżkę, i nagle jego błękitne oczy zwężają się niepokojąco.
- A gdzie szczypiorek? - mówi cichym głosem.
Gosię oblewa zimny pot.
- Już lecę! - zawraca w miejscu i biegnie do kuchni.
Szybko myje, kroi cebulkę i zanosi , na deseczce do pokoju.
Zsypuje wszystko na jajecznicę, patrzy przez chwilę wyczekująco i wraca szybko do kuchni.
Tu dolewa trochę wrzątku do zimnej już miski z psim żarciem.
Siada i zaczyna jeść. .
Jak zwykle w takiej chwili, różne dziwne myśli przebiegają jej przez głowę ... co teraz robi Teresa, jak jej się układa w małżeństwie, co z tatą i mamą - czy czasem ją jeszcze wspominają, no i Robert.
Taaak, Robert Czy ją szukał, a potem się zniechęcił, posmutniał i na pewno jakaś dziwka bardzo chciała go pocieszyć! Na pewno! zacisnęła bezsilnie pięści, ale łzy nie napłynęły jej do oczu. Nie wiedziała, czy jeszcze kiedyś będzie potrafiła płakać. Po tym wszystkim co przeszła jej serce zaskorupiło się w twardym pancerzu ... no może teraz Zenek, umiał ją jeszcze rozczulić.
- Mała! - usłyszała głos Szeryfa.
Zerwała się na równe nogi.
Wbiegła do pokoju.
- Słuchaj - kontynuował - dzisiaj niczego nie będziesz prała tym zajmie się Anka. Wy tylko przygotujecie wspólnie z Zetką dobry obiad. Grawer zaraz zabije ze trzy kaczki i da ci do oskubania. Potem ugotujesz ziemniaki a Zeta przygotuje sałatkę , ale to już po powrocie mamy. Zaraz pojedziemy do Marketu i kupimy wszystko co potrzeba.
- No! Zbieraj naczynia i weź się do roboty! - fuknęła na nią Alina.
Gosia zaczęła zbierać talerze. Wszyscy wstali od stołu.
Dziewczyny wróciły, przebrać się na górę, Szeryf poszedł wyprowadzić swojego podrasowanego Passata, Aniela weszła do sypialni, a Gruby zebrał na tacę szklanki i poszedł do kuchni.
Małgosia, chcąc nie chcąc, poszła z talerzami za nim. Jak się domyślała, czaił się za drzwiami. Poczekał aż położy talerze na stole i chwycił ją od tyłu za piersi.
Zabolało.
Zacisnęła oczy i usta. Czuła, jak jedną rękę wsadza jej teraz pod bluzkę , a drugą pospiesznie rozpina rozporek.
-Wypnij się - wyszeptał jej do ucha.
Czując wciąż smród jego oddechu, chwyciła się mocniej blatu stołu. Spódnica opadła jej na plecy, a między udami poczuła jego dłoń.
- Szerzej - wycharczał.
Posłusznie rozstawiła nogi.
Ale kiedy miał już wsunąć w nią swojego małego, ale zawsze gotowego fiutka, otworzyły się drzwi.
Do kuchni weszła Alina.
- Grawer, do jasnej cholery! - wrzasnęła piskliwie - Czy musisz już od rana się pieprzyć?! A ty też jesteś dobra, masz przecież robotę!
Odskoczyli od siebie. Gruby, zmieszany coś wybełkotał, pospiesznie zdjął z haczyka tasak i wybiegł z kuchni.
Gosia poprawiła ubranie i zaniosła talerze do zlewu.

Za oknem dało się słyszeć głośne kwakanie.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...