Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Przerwany wywiad


Rekomendowane odpowiedzi

Znany pisarz założył nogę na nogę i przechylił szeroką lampkę z czerwonym winem.
- No jak, zaczynamy?
Pomiędzy jego palcami zalśniła rozżarzona końcówka papierosa. Zaciągnął się łapczywie, wypuszczając przez usta niebieskawą chmurkę.
- Dobrze, oczywiście. Zaczynamy.

Okulary o ciemnych, grubych oprawach nie przesłoniły dziennikarce obiektywnego podejścia do każdego tematu, z którym miała styczność. Wciąż jeszcze jej wywiady należały do jednych z najbardziej profesjonalnych, jakie dziennikarze przeprowadzają na rynku.
Popatrzyła na niego. Ubrany w dżinsy, skórzane ciemnobrązowe buty o grubych podeszwach, kraciastą, tweedową koszulę i czarną, sztruksową marynarkę z owalnymi łatami na łokciach, zdawał się spełniać wyobrażenia o tym, jak może wyglądać pisarz. Ciepłe, jasnoniebieskie oczy, łagodnie lustrowały jej zmagania z jakimiś papierzyskami. Sieć zmarszczek na twarzy oraz wypłowiałe, kruczosiwe włosy, dodawały mu lekko dystyngowanego uroku. Przynajmniej ona tak to odbierała.
Siedzieli w wytwornej, nieprzyzwoicie drogiej restauracji, stylizowanej na Muzeum Historii Naturalnej. Dziwnie było rozpoczynać wywiad, obok groźnie spoglądającego na nich australopiteka, o szerokiej twarzy i bardzo niskim czole.
- Ile mamy czasu? – mruknęła, bardziej do siebie, w ogóle nie mając nadziei na odpowiedź.
- Kochana, nie wiem, ile tam wydarli z naszego życiorysu nasi menedżerowie, ale wydaje mi się, że chyba jakieś pół godziny.
Gryzący, ostry dym z papierosa przeszkadzał w artykułowaniu zdań. Oddychać nie było można!
- Ehm! – zakasłała znacząco.
- Och, przepraszam. Czy mam zgasić? – niedbale machnął papierosem.
- Naprawdę, byłabym wdzięczna.
- Okej, dla pięknych kobiet wszystko, co najlepsze.
Zaciągnął się raz jeszcze, po czym zdusił rozżarzonego papierosa w metalowej popielniczce.
- Dziękuję – rzuciła z ledwo dostrzegalną wdzięcznością. – A tak, w ogóle, przecież tu nie wolno palić?
- Och – uśmiechnął się – mam tu rozległe znajomości. Pozwalają mi na małe wybryki, rozumie pani… Część z tych eksponatów – rozejrzał się dookoła - jest sztuczna, jednak niektóre są autentyczne, i… należały kiedyś do mnie. Dyrektor tego restauro – muzeum, jak to nazywam, jest moim serdecznym przyjacielem. I to cała prawda.
- Dobrze więc, w takim razie, moje pierwsze pytanie będzie dotyczyło motywacji – zerknęła spod okularów. – Skąd bierze pan inspiracje, żeby tworzyć swoje historie?
Pisarz westchnął.
Był trochę zawiedziony taką sztampą na wstępie.
- Proszę pani – rzekł uprzejmie – inspiracje otaczają mnie zewsząd. Ja jestem tylko przekaźnikiem czegoś, co unosi się w powietrzu. Ja tylko to uaktywniam, nadaję temu ton. Bardzo długo dochodziłem do wniosku, że cała ta twórczość, to nic innego, jak interpretacja czegoś, co już istnieje, istniało wcześniej i będzie istniało w przyszłości - mam nadzieję – dodał z przekonaniem w głosie.
Zwiewna sukieneczka przed kolana, w którą była odziana, zniekształciła się nieco w górnej części. Powodem były jej spore, proporcjonalne piersi. Szeroki trójkąt dekoltu, przyciągał męski wzrok. Była profesjonalistką, jednak z premedytacją ubrała się w ten sposób, żeby zaobserwować jego reakcję. Czytała o nim, przygotowując się do tego wywiadu, że bardzo lubi lustrować w co ubrani są rozmówcy, czasem nawet posuwając się do jakiegoś kąśliwego komentarza. A jako, że ona była urodzoną prowokatorką, nie mogła sobie tego odpuścić.
Ze smakiem prezentowała zgrabnie, wyrzeźbione na siłowni nogi. Opadające na ramiona jasne, gęste włosy dopełniały jej apetyczności.
Jego, niczym nie skrępowana szczerość w wypowiedzi sprawiła, że trochę się obsunęła ze swojego pantałyku.
- W swojej ostatniej powieści – rozpoczęła z lekkim drżeniem głosu – poruszył pan temat śmierci, jako ogólnie rozumianego stanu. Dlaczego akurat śmierć? Praktycznie, cała książka jest jej poświęcona. Czy nie boi się pan, że tym razem powieść może nie osiągnąć statusu bestsellera - jak poprzednia? I dlaczego u pana tak ciężko o wieloznaczność w wypowiedzi, skoro to właśnie znamionuje dobre pisarstwo?
- Wieloznaczność każdy sobie znajdzie, jeżeli tylko będzie chciał – odpowiedział z lekkim sarkazmem. - Nie jestem akurat do końca przekonany, czy to właśnie jest to. Wieloznaczność jest niezbędna wręcz w poezji, w pisaniu wierszy.
– A temat śmierci – kontynuował - jest tematem przepięknym, nie w pełni wykorzystywanym, ponieważ jest to niezbyt mile widziane, żeby gadać o umarciu. Przecież śmierć, jest jedyną pewną rzeczą na tym świecie. Napisałem już dość bestsellerów, książek, które przyniosły mi mnóstwo kasy. Ta książka jest pierwszą, jaką napisałem od siebie, rozumie mnie pani? Chciałem przekazać moim potencjalnym czytelnikom, ten śmiertelny aspekt życia, poprzez temat psychicznego znęcania się nad ludźmi, którzy w danym momencie życia są nam podlegli. Temat jest… zajebisty – spojrzał, jaka będzie jej reakcja.
Westchnęła, unosząc na moment swoje obfite piersi.
- Proszę pana – zaszeleściła kartkami – proszę mi w takim razie powiedzieć, co…
- Nie panujmy już więcej, co? - uciął – Jestem Jerzy, dla przyjaciół – po prostu Jurek. Podał jej rękę z wielką pewnością siebie.
- Z kim więc mam przyjemność?
- Ja jestem Anna. – odpowiedziała zaskoczona – dla przyjaciół Ania. Przyjrzała mu się jeszcze uważniej.
- No, tośmy się poznali, pierwsze koty za płoty, nie?
Facet lekko ją konsternował. Jeszcze nie wiedziała, czy rzeczywiście jest taki wyluzowany i szczery, czy jest to tylko kolejny zmanierowany bufon.
Działo się to wszystko za szybko. Za szybko się spoufaliła, za szybko jego wzrok ją rozbierał, domagał się powabnej kobiecości, za wiele mówił.
- Zajebiste słowo najpewniej wykasuję – uśmiechnęła się, starając się zachować resztki profesjonalizmu – nie wiem jednak, co z resztą.
’’ – Jak to co? – pomyślał – Pojedziemy do mnie i będziemy się pieprzyć, jak króliki. Zedrę twoje aromatyczne majtki, po czym wejdę w ciebie od tyłu, a na końcu twoje blond włosy będą się trzęsły, podobnie jak piersi, w spazmach rozkoszy na moim rozgrzanym ciele. Wytrysnę wprost do twojej buzi, aż będziesz gulgotać z podniecenia’’.
- Zrób więc, jak uważasz – machnął znacząco ręką.
- Tak zrobię – odrzekła.
Rezon momentalnie powrócił w jej władanie.
- Powiedz mi, w takim razie, dlaczego w tej innej książce odszedłeś od stereotypów i skupiłeś się na aspektach psychicznego zniewolenia, na uciążliwości bycia podległym?
- Czy ja wiem, czy jest to aż taka uciążliwość? – odpowiedział pytaniem – Niektórzy ludzie wręcz uwielbiają być kopani w tyłek, inna sprawa – i tu masz rację – że ta definicja traci na znaczeniu, jeżeli jest narzucona odgórnie, czyli jeżeli ktoś za nas postanowi, jak mamy myśleć i co odczuwać. O to właśnie mi chodziło w mojej książce, żeby uwypuklić ten problem. Nie można przecież żyć życiem przez kogoś wymyślonym. Nie można tak robić, chyba, że rzeczywiście ma się naturę niewolnika. Czy ty wiesz, że istnieją ludzie, którzy autentycznie potrzebują wręcz, żeby być podległym? Jest to straszna przypadłość, nie przeczę ale z drugiej strony na to patrząc, tacy ludzie są potrzebni.
- Do czego niby, są potrzebni? – odrzekła ironicznie – Do polepszenia własnego wizerunku?
- Jakbyś zgadła – machnął ręką – jak to przedstawiał… chyba Hobbes? – przejechał dłonią po przerzedzonych włosach - ’’ Wszelka uciecha duchowa i wszelka radość ma swoje źródło w tym, iż człowiek ma takich, z którymi siebie porównując, może umocnić się w znakomitym mniemaniu o sobie ’’.
- Coś w tym jest, na pewno – odpowiedziała po chwili. – A mnie najbardziej interesują powody, dla których ty w ogóle piszesz? Czy jest to tylko kasa? – zapytała trywialnie.
- Och, oczywiście, że nie – odparł lekko zażenowany – pieniądze dają komfort, nie przeczę, lecz nie mogą być celem samym w sobie, jeżeli mógłbym tak to ująć. Ale w mojej świadomości są, jak piszę – uśmiechnął się. – Dobrze, możesz mnie posądzić o komercjalizm, jeśli chcesz. I tak do końca, nie będziesz się myliła.
- A więc jednak – stwierdziła z przekąsem – żadnego pisania od siebie, tylko samo grafomaństwo?
- No, kochana, to już jest poważny zarzut – jego wzrok się zmienił. – Każdy czerpie z jakiegoś źródła, nie powiem, ale żeby od razu być posądzonym o tak niecny proceder? Nie wiem, czy jestem grafomanem, być może tak, niemniej jednak wartości, które, mam nadzieję, przekazuję w moich utworach, są moimi na wskroś subiektywnymi odczuciami. Przecież nie musisz czytać, co napisałem, prawda?
- Ale przeczytałam.
Dziennikarka może i by go zaliczyła, bo zobaczyła to w jego wzroku, że chciałby ją posiąść, jednak coś ją od niego odstręczało. Nie potrafiła bliżej sprecyzować swoich obiekcji, ale był to drażniący umysł fakt.
- Nie chciałam Ci niczego zarzucać – popieściła przez moment dłońmi swoje krągłe kolana – pragnę jedynie, aby prawda ujrzała światło dzienne.
- Słońce – odrzekł łagodnie – jaka prawda? Twoja? Moja? Nasza? Jedynej prawdy nie ma, wszystko jest w bezustannym ruchu. Świat wiruje, przekształca się, zmienia swoje oblicze. Ja jestem tylko obserwatorem na arenie. Czy ty wiesz, że śmierć nie istnieje? Śmierć, jako bezruch? Nie ma czegoś takiego w całym wszechświecie. Śmierć jest zrzuceniem zbędnych ciuchów, jest spaleniem fizyczności.
- Kochanie – zwrócił się do niej, a ją aż załaskotało w kroku, bo nikt już dawno nie zwracał się do niej w ten sposób – Twoje ciało jest prześliczne i niezwykle ponętne, lecz i ono kiedyś się rozpadnie. Twoja brzoskwiniowa skóra zmurszeje, wcześniej, czy później.
- Nie ułatwiasz mi mojej pracy – odparła podniecona. Odstręczenie odfrunęło gdzieś w niepamięć.
- Może więc, już pora na przerwę?
- Byłby to więc najkrótszy wywiad, jaki przeprowadziłam.
- Ale najbardziej owocny.
- To się dopiero okaże – odrzekła, patrząc mu prosto w oczy.
- Jedziemy – podrzucił w górę srebrne klucze z emblematem Toyoty – a ty – zwrócił się do plastikowego australopiteka – niczego nie słyszałeś.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

"opasły kielich" - nie bardzo rozumiem jak miałboby to wyglądać
"Pomiędzy jego palcami, zalśniła rozżarzona końcówka papierosa". - przecinek niepotrzebny.

"Pomiędzy jego palcami, zalśniła rozżarzona końcówka papierosa.
Zaciągnął się łapczywie, wypuszczając przez usta niebieskawą chmurkę." - nie rozumiem dlaczego od nowego akapitu.
"
"Okulary o ciemnych, grubych oprawach, nie przesłoniły dziennikarce obiektywnego podejścia do każdego tematu, z którym miała styczność. Wciąż jeszcze, jej wywiady należały do jednych z najbardziej profesjonalnych, jakie dziennikarze przeprowadzają na rynku." - po co tyle przecinków?

"kruczo-siwe włosy" - kruczosiwe. Jeśli coś jest jednolicie wielobarwne, piszemy razem. Z myślnikiem piszemy wtedy, gdy dwa kolory w jednym miejscu nie są ze sobą zmieszane, są oddzielnymi kolorami (biało - czarna flaga na ten przykład). kruczosiwe włosy to raczej ich odcień, a nie dwa różne kolory.

Dalej to jest jakieś 50 % niepotrzebnych przecinków.

A tekst? Raczej taki sobie, nie przypadł mi do gustu. Może temat nieświeży? Może historia małowiarygodna? Wszystkiego po trosze.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzięki, żeś przeczytał :)

Asherze, moje wszystkie przemądrzenia wszechwiedzącego narratora mają czemuś służyć, zawsze tak robiłem. Przykro mi, że ludzie tym gardzą, bo nie taki był mój zamysł, żeby się wymądrzać, lecz żeby raczej sprowokować dyskusję na tematy niewygodne, ciemne, przeczące temu ogólnemu radosnemu modelowi pojmowania świata.
Może to forum temu nie służy rzeczywiście, to raczej miejsce do napinek mięśni literackich, niemniej jednak każda okazja jest dobra do autorskich prowokacji :)

Wiesz, to kolejny z moich przystanków w kierunku znalezienia najwłaściwszej drogi.

Raczej więc wezmę się za coś innego, zdawałem sobie sprawę, że to może nie wypalić :)

Pozdrówka :)

M.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...