Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Kusy.


Piotr Rowicki

Rekomendowane odpowiedzi

Niezależnie od pory roku, dzień w Zarzetce zaczyna się za piętnaście szósta. Do sklepu spożywczo-przemysłowego nadciąga Helenka. Ziewa. Niejasnym mruknięciem odpowiada na pozdrowienia siedzących na betonowym murku zjaw. Po chwili wnętrze rozświetla wiekuista światłość, ekspedientka już w czerwonym fartuchu w grochy, z kawą po turecku, przechadza się między półkami. Do szóstej minut dziesięć.
-A pamiętacie, jak kiedyś było od trzynastej? – Stasiek Bala próbuje zacząć rozmowę, ale soczyste „stul pysk” szybko przywraca ciszę. Nie chcą tego pamiętać, że to już tyle lat, a może rzeczywiście nie pamiętają. Może, ci, co przed trzynastą wystawali przed sklepami, już dawno nie żyją? Zresztą, jeśli nawet żyją, to nie pamiętają choćby wczorajszego dnia. Żadnego. Wszystkie zlały się w jedno. W ocean siarki. Wina owocowego o smaku wiśni i kolorze nadziei. Zakąszanego popularnym bez filtra, w niedzielę albatrosem albo sobieskim. To dziwne, ale wszyscy odczuwają w tym momencie to samo. Względność czasu. Czas przed szóstą płynie wolniej niż po. Tego nie da się odczuć, śpiąc do dziewiątej. Wtedy, wydaje się, że czas jest jeden, zawsze taki sam. A to nie jest prawda. Prawdę znają ci, którzy od czwartej kręcą się w swoich barłogach myśląc o szóstej. Te dwie godziny są jak wieczność. Nie pomaga kawa, ani kolejne połykane doszczętnie papierosy. Wieczność wlecze się, jak stara chabeta, której nie ma komu porządnie przyłożyć. Gdy wybije szósta, wszystko nabiera tempa. Słowa, gesty, ruchy. Skóra na twarzy staje się zdrowsza, zamiast fioletu pojawia się ognista czerwień. Dłonie są pewne i bez drżenia podają wyliczone trzy złote pięćdziesiąt groszy. Nawet mroźne spojrzenie Helenki nie jest w stanie zepsuć radości poranka. Kilka minut po szóstej, wsią wstrząsa huk armatnich salw, jakby na cmentarzu chowali generała, a to tylko łokcie uderzające o denka. Raz, dwa, trzy. Starczy. W ruch idą siekacze, trzonowe, kto nie ma próbuje o krawędź murku. Gdy już wszystkie butelki mają za sobą bolesne wyciągnięcie korka zaczyna się poranny dziennik. Najpierw sygnał czołówki. Bulg, bulg, bulg. Kto skończy zaczyna pierwszego niusa.
-Zadrożniaka syn się powiesił.
Padła informacja dnia. Mężczyzna, który ją wypowiedział czuł jak wszystkie spojrzenia kierują się w jego stronę. Wytrzymał je. Podrapał się po łysej głowie, poprawił grube okulary, wreszcie przechylił butelkę i wyciągnął papierosa. Czekał.
-Którego Zadrożniaka? – siedzący obok, mały chudy człowieczek, w jasnoniebieskich dzwonach pamiętających Gierka, wyciągnął zapałki i podał ogień.
-A ilu jest Zadrożniaków?
-Ja znam dwóch – odezwał się milczący do tej pory grubas w płaszczu i berecie.
-Który drugi?
-To zależy, który pierwszy. Jeden na kolei robił, z moim szwagrem. Chyba był nastawniczym.
To nie ten.
-A drugi?
-Drugi, to nie wiem.
-To pewnie ten.
-I czego on się powiesił? Ten syn?
-Głupi był i już. No ja już po jednym, a wy co tak się cackacie? Nie smakuje śniadanie?
-Ty Stasiek nas nie poganiaj. Jak żeś wypił to zamknij dziób, albo leć po drugie. Każdy pije jak chce, nie?

O dziesiątej rano przeszła krótka, ulewna burza. Parne powietrze rozsiadło się po obejściach, płotach i drogach przepowiadając kolejną. Z winnym spokojem spoglądali siedzący na ławkach mężczyźni w niebo. Dzieci z uwielbieniem myły się w błotnistych kałużach, parskały obrzucając się grudkami, z czasem zaczęły przypominać diablątka.
-Grześ, jak cię kopnę w dupę, to przestaniesz się babrać, matka nie nadąży jednego wyprać a drugie uświnione, cholera jasna z tymi bachorami, do domu już!
Grześ z żalem spoglądał jak pozostałe dzieci ciągle beztrosko taplają się w kałuży, miał ochotę zostać jeszcze chwilę, ale zobaczył, że ręka ojca uniosła się w stronę krzaka bzu. Po chwili gruba gałąź niesiona przekleństwami, za którymi kryły się wąsy i reszta Staśka Bali zaczęła się niebezpiecznie zbliżać.
-Gześ, uciekaj, Gześ – dzieci nieświadome zagrożenia machały w stronę chłopca.
Bala tymczasem stanął przed kałużą i zamachnął się.
-Do domu zasrańce!
-Bala srala – rozniosło się po wsi.
Dzieci rozbiegły się na wszystkie strony. Z ławki słychać było śmiech.

-Nalało, nalało – powiedział Podszus, gładząc siwą brodę – Ze dwa dni będzie schło.
-Niech leje, może nawet zalać wszystko – uśmiechnął się Żegota, który roboty w polu nie lubił.
-Zdaje się, że bizony w tym roku nie wjadą. Grząsko – pokiwał ze smutkiem Nawrocki.
-Mówiłem wam – Podszus aż poderwał się z ławki – Przyjdą jeszcze czasy, że kosy będziecie klepać, nikt mnie nie słuchał, stary mówili, głupi.
-Głupoty gadacie, teraz są bizony na innych oponach, nie lgną jak kiedyś – Bala wrócił poczerwieniały i zaczął szukać papierosa.

Od strony przystanku nadjechał samochód. Spojrzeli w tamtą stronę. Chcieli coś powiedzieć, ale nie zdążyli. Ze środka srebrnego audi wysiadł mężczyzna w garniturze. Młody, może trzydziestoletni. Spojrzał na siedzących, przywitał ich skinieniem głowy. Nie przestając się uśmiechać zdjął marynarkę wieszając ją na oparciu fotela. Wyciągnął czarny neseser i pewnym krokiem ruszył w ich stronę.
-Witam – powiedział – wyciągając rękę do siedzącego z brzegu Bali.
Ten poderwał się i potrząsnął ją. Przybysz przywitał się z wszystkimi, mówiąc każdemu swoje imię i nazwisko – Bartosz Morawica. Gdy skończył usiadł i wyciągnął granatową paczkę papierosów z napisem – „Rothmans”.
-Może papieroska? – zapytał otwierając paczkę.
-Papieroska tak – powiedział Nawrocki. – Ale nic więcej.
-Nie rozumiem – Morawica wyciągnął zapalniczkę.
Nawrocki zapalił i puszczając dym nosem zaczął mówić.
-Znamy my takich. Przyjeżdżają do nas. Samochodami, proszę ja ciebie, że mucha nie siada. Proszę ja ciebie, ubrane jak do kościoła. Grzeczne to to, uśmiechnięte, wyperfumowane. A zagadają, jak praca, a czy ciężko, proszę ja ciebie, jednym słowem pieprzą o dupie Maryny aż się słuchać nie chcę. Człowiek sobie myśli, to jest ktoś, uczony jakiś, przyjechał z miasta, z prostaczkiem pogadać, papieroska wypalić. A tu wtedy jeden taki, proszę ja ciebie, neseser otwiera i mówi, że mamy wielkie szczęście, bo dzisiaj możemy kupić filtr do wody po promocyjnej cenie.
-Nie sprzedaję filtrów.
-W takim razie odkurzacze na wodę – na pewno odkurzacze – Żegota podszedł do samochodu i zerknął przez szybę – Nic nie widać, pewnie coś małego.
-Pewnie chcesz nas pan ubezpieczyć od nieszczęścia. Od pożaru albo powodzi. My nieszczęściu mówimy nie. A wie pan dlaczego? Bo my bidoki jesteśmy popegeerowe. Balcerowiczowe sieroty. Gówno mamy.
No, no – gadaj za siebie. Ja mam pole – Żegota dumnie wyprężył pierś jakby za chwilę miał otrzymać krzyż zasługi.
-Co to za pole. Jak się koń zesra dwa razy, to obornika na trzy lata starczy, na te twoje zagony, kułak się znalazł. Pewnie hektara razem z łąkami nie ma.
-A właśnie, że mam i las mam.
-Ale baby nie masz, bo ci uciekła, he, he.
-A ty Staszek nie bądź taki kozak i daj człowiekowi powiedzieć, może do nas z jakąś ważną sprawą przyjechał. No mów pan, co tam masz do sprzedania.
-Nie mam nic do sprzedania.
-E panie, może pan jesteś Jehowy, mów no szybko to zaraz Burka spuszczę. W zeszłym tygodniu przyszły do mnie na podwórze dwie panienki, śliczne jak te laleczki, tylko je na siano. Szczerzą ząbki, rechoczą, ja, że akurat gnój równałem, mówię – Idą panienki do domu, do żony. A te do mnie, czy ja Pismo Święte czytam? O kurwa wasza mać – mówię – Jehowe pewnie? One, że tak. To ja gówno na widły i na nich. Spieprzały, aż im pantofelki pospadały. Kopciuszki psiakrew.
Morawica wstał, uciszając wszystkich.
-Panowie. Bardzo się cieszę, że was spotkałem.
-Mowa, zaczyna się trucie.
-Przejeżdżałem kilka razy przez waszą wieś i bardzo mi się tu spodobało. Chciałbym tu kupić jakąś działkę, może być z domem.
-A z moją starą i czwórką dzieci może być? Weź pan, darmo – zaofiarował się Nawrocki.
-Mówię poważnie.
-Jak poważnie? Stąd wszyscy uciekają. Do miasta, byle dalej. A pan chcesz tu zamieszkać? U nas nic nie ma. Ani góry ani rzeki, nawet jeziora. Smród tylko i ubóstwo. Sklep jeden. Panie jedź pan i dupy nie zawracaj, żarty się go trzymają. Zamieszkać? – Bala pokręcił głowa z niedowierzaniem.
Morawica uśmiechnął się i podszedł do samochodu. Otworzył bagażnik i wyciągnął dwie litrowe butelki „Luksusowej”
-Proszę, wypijcie za moje zdrowie. Przyjadę za kilka dni. Chcę żebyście znaleźli mi dom.
Wsiadając do samochodu odwrócił się i powiedział.
-Aha jeszcze jedno, będę potrzebował ludzi do pracy, na stałe. Dobrze płacę.
Przyglądali się przez chwilę odjeżdżającemu, potem ich wzrok spoczął na butelkach. Nawrocki przydepnął niedopałek i wzruszył ramionami.
-Proszę ja ciebie, wariat.
-A mi się zdaję, że nie bardzo.
Bala podszedł do butelek, podniósł je i zaczął się im uważnie przyglądać. – Czy widzieliśta jaką ten elegancik miał w samochodzie rejestrację?
-WU – dalej nie pamiętam.
-Nie chyba WE – Nawrocki zmrużył oczy, szukając w pamięci reszty numerów.
Bala podszedł do płotu i rozbił butelki. Siedzący na ławce oniemieli.
-Stasiek, żeby cię tak rodzona matka nie poznała, dwa litry „Luksusowej”! Bój się Boga.
-Stasiek, kurwa, do AA się zapisałeś czy może u księdza? No zgłupiał chłopina.
-Cicho! – ryknął Stasiek głosem dla siebie nienaturalnie niskim. Cyfry jego były – „sześćset sześćdziesiąt sześć”. Słyszeli? Tumany zatracone? Czy wam nic „sześćset sześćdziesiąt sześć”, nie mówi? A może wy ślepe? Szkoda, że ja się nie zmiarkowałem wcześniej, po wodę trzeba było święconą lecieć i wyszłoby zaraz szydło z worka. Co tak gęby porozdziawiali?
-Że niby co? – zawahał się Podszus.
-Jak to co? Takie rzeczy wam trzeba mówić? Jak dzieciom? „Sześćset sześćdziesiąt sześć,” jest cyfra szatańska.
-Tfu – splunął Żegota, a zaraz za nim i inni.
-I co teraz będzie? – Nawrocki z trwogą spojrzał na siedzących potem na dom swój, wreszcie na wieś całą.
-Nic nie będzie. Przepędzim szatana! – zatarł ręce Bala.
-Ba – cmoknął Podszus – Ale jak?

Trzy burze przeszły tego dnia nad Zarzetką. A każdą gorsza od poprzedniej. Pioruny biły tak, że żegnali się prawie wszyscy, odstawiali to, co akurat mieli w dłoni, butelkę, papieros, łyżkę. Stasiek Bala pomyślał nawet, że to przez niego Bóg się tak sroży. On chłop prawie czterdziestoletni, ojciec dzieciom leżał w stodole na dwudziestoletniej dziewczynie. Ciemno było i wydawało się mu, że mimo wszystko, bez światła mniejszą czyni nieprawość, niż by z Emilką używał sobie przy pełnej jasności. Słysząc kolejne grzmoty, coraz bliższe stodoły i on przeżegnał się zamaszyście.
-A tobie co? Pacierz będziesz mówił? – zapytała dziewczyna.
-Cicho głupia. Nic nie wiesz.
-Głupia? Jak chcesz, to po rękach całujesz, a potem to głupia?
-Ja nie o tym. Nie wiesz kogo my dzisiaj na drodze...ech co ja cię będę gadał.
-Kogo?
Stasiek rozejrzał się po stodole, zerknął przez szparę między deskami i szepnął.
-Kusego.
-Kogo?
-Antychrysta we własnej osobie.
-Stasiek, tobie się coś w głowę zrobiło. Najpierw się żegnasz, potem o antychrystach opowiadasz.
-Nawrocki może ci powiedzieć, Żegota też był i stary Podszus. Jak mi nie wierzysz, to ich zapytaj.
-A jak wyglądał ten czart? Przystojny chociaż? Słyszałam, że diabły postawne chłopy.
-Chłop jak chłop, ja się tam na urodzie nie wyznaję.
-I co przedstawił się wam? Powiedział, że jest diabeł?
-A tak, zaraz, myślisz, że on głupi. Każdy diabeł jest kuty na cztery nogi. Normalnie wyglądał. W garniturze był, samochód miał jak trzeba. Gadał z nami, w oczy zaglądał. My do niego, że pewnie jakiś handlarz, że nam chce co sprzedać, a on, że nie. Zęby szczerzy a my nic. Głupich udajem.
-No i co?
-No i on mówi, że chce w naszej wsi dom kupić i żeby mu poszukać. Dwie flaszki wyciągnął, postawił, mówi, że będzie ludzi do roboty potrzebował. Se myślę - ty cieciu, zjeżdżaj skąd żeś przyjechał. Farmazony będzie nam tu wciskał.
-Tak mu powiedziałeś?
-Nie. Mówię przecież, że tak se pomyślałem. Po co ma zaraz wiedzieć, co my o nim, nie?
-I co dalej?
-Nic pojechał. I wtedy mówię chłopakom – coś mi tu kurna śmierdzi. Jak nie pieprznę tymi flaszkami o płot. Szkoda mi było „Luksusowej”, nie powiem. Ale co tam, nie moja. Mówię chłopaki – widzieliśta jego numery. Oni, że nie. A ja widziałem.
-Jakie numery?
-Rejestracyjne. „Sześćset sześćdziesiąt sześć”. Rozumiesz? Cyfra diabelska.
-Łe, też mi wymyślił – Emilka zaczęła się ubierać.
-Czekaj no, gdzie leziesz, pada jeszcze.
-Wiesz co Stasiek. Może ty i do tej roboty pod pierzyną smykałkę masz, ale rozumu za grosz!
Emilka dopięła guziki w koszuli i zeskoczyła z siana. Po chwili pisnęły wrota i już jej nie było.
-A leć, leć, jak cię kusy dorwie, to inaczej z tobą pogada. Głupia cipo.


Nie uwierzyli ludzie w diabła, który jakoby miał się do ich wsi sprowadzić. Skąd tu diabeł – mówili, wieś chrześcijańska, ludzie spokojne, uczciwe. Do kościoła przeważnie chodzą, chyba, że robota. Grzeszą tyle ile muszą, nie więcej. Jak trzeba, to się wyspowiadają. Nie, to nie możliwe, żeby diabeł wybrał właśnie ich Zarzetkę. Musiało się chłopom przywidzieć, może za dużo wypili, a że sześćset sześćdziesiąt sześć było cyfrą szatańską, to co z tego.

Morawica kimkolwiek był, słowa dotrzymał. Nie minął tydzień jak na drzewach przydrożnych i płotach zawisło ogłoszenie: „Poszukuję mężczyzn do stałej pracy – zebranie informacyjne w poniedziałek, w świetlicy, o godzinie 17”. Pod ogłoszeniem widniało imię i nazwisko. Bartosz Morawica. Zapomnieli ludzi o Staśkowych przestrogach, zresztą sam przestał w nie wierzyć, nawet innych namawiał, żeby na zebranie pójść. Szli całymi rodzinami. Wacek Piątek z trójką pożenionych synów, Kuchta z zięciem, z którym po pijaku regularnie okładali się sztachetami. Wyszli z lasu bracia od Cyranów, których wojsko ścigało. Szedł Stasiek Bala podśmiewając się ze starego Podszusa, że ten zamiast za robotą, powinien lepiej na cmentarz iść i miejsca sobie poszukać. Szedł Nawrocki z Żegotą, Akonom, czterech Kowalczyków do siebie niepodobnych. Stanęli wszyscy przed zamkniętą świetlicą i palili. Nad wsią zawisł obłok tytoniowego dymu. Morawica spóźnił się dziesięć minut, ale nikt słowa złego nie powiedział, widząc dziewczyny, które wysiadły z samochodu. Niby ubrane, a wszystko mające na wierzchu. Jedna biała, druga czarna. Obie młodziutkie, szły na wysokich szpilkach po żwirowej drodze kołysząc zadkami, jakby tańczyły, jakby prosiły żeby je dotknąć, uszczypnąć, ugryźć. Nie jeden przełknął ślinę, nie jednemu zrobiło się gorąco, stali tak z rozdziawionymi pyskami, jak pisklęta czekające na żer.
-Witam – krzyknął Morawica i zaprosił do środka.
Weszli przyglądając się nakrytym na biało stołom, pustym talerzykom, szklankom i wodzie mineralnej w plastikowych butelkach. Morawica stanął na środku i czekał. Zasiadali, gwar rozmów powoli cichł. Dziewczyny rozlewały do szklanek wodę, nachylając się nad głowami mężczyzn. Stasiek nie wiele myśląc wypił swoją i poprosił o dolewkę.
-Proszę o chwilę uwagi – głos Morawicy był teraz surowy i poważny.
-Cicho! – krzyknął ktoś z końca sali.
-Dziękuję. Witam wszystkich jeszcze raz, bardzo serdecznie. To, co wam teraz powiem, może wam się wydać dziwne, może nawet nienormalne. Chcę żebyście byli szczęśliwi.
Przez chwilę było cicho. Zaraz jednak ktoś parsknął śmiechem i zaczęli się śmiać inni. Morawica niezrażony mówił dalej.
-Chcę żebyście byli szczęśliwi. Śmiejcie się, do woli, wiem, że to brzmi głupio, ale udowodnię wam, że to jest możliwe. Możecie być szczęśliwi – powtórzył akcentując każdą sylabę. – Szczęście jest w zasięgu waszej dłoni. Wystarczy chcieć. Morawica skinął głową, w tym momencie dziewczyny z maleńkich pudełeczek zaczęły wysypywać na talerzyki czerwone tabletki. Każdemu po jednej. Morawica wziął sobie jedną i uniósł w górę.
-Oto szczęście – powiedział. – Wystarczy połknąć.
-Panie, co to za numery, chcesz nas wytruć czy jak? – odezwał się Akonom.
-Najpierw tabletki a potem gotóweczka, co? – Ludzie to jakiś lepszy cwaniak.
-Może to narkotyk jaki? – krzyknął Kuchta.
-Spokojnie. Nie jest to żaden narkotyk, ani trucizna. Żeby wam udowodnić połknę pierwszy. To jest tabletka, którą będziemy produkować w naszej fabryce. Chcecie pracować?
-Pewnie, że chcemy, ale czy to legalne?
-Chłopy, a może to viagra? Co mi tam, najwyżej się przekręcę – powiedział Stasiek Bala, po czym połknął, popił wodą i zapytał.
-Mogę prosić o dokładkę? Mam łeb jak koń.
Morawica i dziewczyny niemal równocześnie połknęli swoje tabletki. W końcu zaczęli łykać inni. Stary Podszus siedział z założonymi rękami i przyglądał się. Gdy zorientował się, że tylko na jego talerzyku została czerwona pigułka, udał, że wkłada ja sobie do ust, po chwili wypluł do garści i podniósł szklankę. Tymczasem na sali zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Jak na dobrym, weselu zaczęli się bratać. Sąsiad z sąsiadem. Ojciec z synem i zięciem. Brat z bratem.
-Jestem szczęśliwy! – powtarzali jak pacierz. Stasiek Bala podszedł do siedzącego w kącie Piątka, ojca Emilki i ucałował się z nim.
-Jestem szczęśliwy ojcze, twoja Emilka daje mi prawie codziennie, jestem taki szczęśliwy.
Piątek pokiwał głową i powiedział.
-Ja też jestem szczęśliwy, powiem jej, żeby ci dawała codziennie. Chcę żebyście byli szczęśliwi.
Żegota, od którego odeszła żona wyszedł na środek i zawołał.
-Jestem szczęśliwy, opuściła mnie żona, bo nie mogłem jej uszczęśliwić, a tu proszę –rozpiął suwak i wyjął nabrzmiały członek – patrzcie jak stoi! – krzyczał. Teraz Lucia musi do mnie wrócić, niech no się tylko dowie.
Bracia Cyrani ze łzami w oczach dzielili się swoim szczęściem, opowiadali z wypiekami na twarzy, jak to im dobrze w lesie, jak są szczęśliwi, że właśnie ich żandarmeria z całego garnizonu szuka. Rozpromieniony Morawica witał się z wszystkimi, całował się jakby z rodziną.
-Kochani – krzyczał – cieszcie się, bądźcie szczęśliwi!
-Jesteśmy szczęśliwi – odpowiadali mu niemal chórem.
-Chcecie dla mnie pracować?
-Chcemy – odpowiedzieli. Nawet za darmo – krzyczał Nawrocki, żeby tylko cały czas być szczęśliwym.
-Będzie jak chcecie - pokrzykiwał Morawica – Zapraszam do stolika, wystarczy podpisać.

Podszus korzystając z zamieszania wymknął się z świetlicy. Uciekał jakby miał siedemnaście lat a nie siedemdziesiąt. – Cyrografy – jęczał zdyszany – cyrografy podpisują.

Do późnej nocy trwała zabawa w świetlicy. Bez wódki, bez jednej zakąski, bez muzykantów, tańczono i śpiewano. W międzyczasie podpisywano umowy, których treści nikt rzecz jasna nie czytał. Kiedy nad ranem, wracali do domów nikt też nie zwrócił uwagi na ciemny kształt w rowie, naprzeciwko przystanku. Worek jakiś, albo szmata – myśleli. Dopiero w pierwszych promieniach słońca kobiety idące do kościoła poznały Podszusa. Spał jak zmęczone dniem dziecko. Gdy próbowały go obudzić dostrzegły dziurę na wysokości piersi. Ktoś albo coś wyrwało mu serce.



Stasiek Bala obudził się po południu. Nie czuł szczęścia, wręcz przeciwnie, bolała go głowa, ręce i nogi. Cały był obolały, gdy próbował wykonać jakiś ruch członki odmawiały mu posłuszeństwa.
-Szczęście kurwa – zaklął – Ładne mi szczęście, nafaszerował nas jakimś gównem.
Rozejrzał się po mieszkaniu. Przy stole siedziała odwrócona plecami żona. Płakała.
-Stało się co?
Milczała. Stasiek doczłapał do stołu. Rozejrzał się za czymś do picia.
-Co suszy?
-Ano suszy. Jak to po zebraniu.
-To leć do Piątkówny, napoi cię.
-Czego?
-Czego, czego! Piątkową starą przy mleku spotkałam.
-Babskie gadanie.
-Stary Piątek przyszedł po północy i zaczął Emilkę z łóżka wyganiać, że podobno za mało ci daje. Myślała Piątkowa, że się Wacek napił, ale Emilka się do wszystkiego przyznała. Powiedziała, że jest z tobą w ciąży. Na twoim miejscu nie siedziałabym w domu.
-A to czemu?
-Piątkowe chłopaki powiedzieli, że ci jaja obetną.
Pobladł Stasiek i zaczął się ubierać.
-Ot szczęście. Potrzebne mi to było. Szczęścia się za chciało, teraz mam.
-Podszusa znaleźli.
-Jak znaleźli? Co się zgubił?
-W rowie leżał. Nie żywy
-Nie żywy?
-Pies go chyba pogryzł.
-Co ty pleciesz?
-Dziurę miał tu na piersiach, jak pięść.
Za oknem, jakby na zawołanie rozległo się szczekanie psa. Trzech synów Piątka, razem z ojcem i Emilką weszło na podwórze. Stasiek złapał za nóż, którym zwykle zabijał świnię i wyszedł przed dom.
-Staszek, nie bój się – krzyknął najmłodszy, Jurek. – Nic ci nie zrobim.
-Wykonamy tylko jeden zabieg, malutką operację – śmiał się średni, Darek.
-Czego? – Stasiek zacisnął zęby i pomachał im nożem.
-Zrobimy co swoje i pójdziemy – krzyknął najstarszy, Andrzej.
-Czego psie syny? – głos Staśkowi zadrżał.
-Dawaj jaja! – krzyknęli niemal równocześnie i ruszyli na niego. Stary Piątek przytrzymywał Emilkę, która chciała uciec – Patrz, patrz teraz! No patrz!
Kłębowisko ciał ruszało się jęczało. Raz Stasiek był na górze, raz Piątki. Kopali się, okładali pięściami. Noże odrzucili zaraz na początku, żeby w zamieszaniu siebie nie pozarzynać. W końcu zdyszani usiedli na Staśku, trzymając go za ręce i nogi.
-Stasiek, czego ty od naszej Emilki chcesz?
-Ja? Nic nie chcę. Sama za mną łazi.
-Prawda. Ty knurze! – Emilka wyrwała się ojcu i podbiegła do Staśka. – Ty oszuście! To on łaził za mną, a przygadywał, a obiecywał. Kwiatki mi na łące zrywał. Pieniądze dawał. Buziaczka chciał. A jak ja głupia buziaka dałam, to już się od niego odczepić nie mogłam. Z łapami zaraz do mnie. Zgwałcił mnie, ja nie chciałam.
-Słyszysz Staszek, dla twoich jaj nie ma już nadziei. Zgwałciłeś naszą siostrę.
Andrzej zaczął rozpinać Staśkowi rozporek.
-Nie zgwałciłem, jak Boga kocham, sama mnie prosiła.
-Andrzej, rozpinaj. Szkoda czasu.
-Chłopaki, jakoś się dogadamy. Po co wam, to? Chcecie resztę w życia spędzić w kryminale? No? Dajcie spokój.
-O honor tu chodzi! O honor naszej rodziny – odezwał się stary Piątek. – Zepsułeś nam dziewczynę. Jak jej teraz za mąż wyjść? Nikt ze wsi jej nie zechce!
-Mało to w mieście chłopaków? Tam na takie detale uwagi nie zwracają. Zresztą, jak Emilka tak, to wam powiem prawdę. Może ja jestem knur, ale ile ja się znam na tej robocie, a się znam, to z niej taka była dziewica jak ze mnie organista.
-Łżesz! – syknęła Emilka.
-Prawdę mówię i dobrze o tym wiesz. I nawet znam sprawcę tego czynu.
-Gadaj kto to?
-I co wtedy jemu obetniecie jaja? To nie będzie takie proste.
-Kto? – stary Piątek sięgnął po nóż.
-Jakby wam to powiedzieć...
-Stasiek, zamknij dziób, to świnia jaka no – Emilka poczerwieniała i już wszyscy wiedzieli, że Stasiek mówi prawdę.
-Sprawca był zbiorowy.
-Jak zbiorowy?
-Zbiorowy. Bliżej nie znany. Przechodziła tędy pielgrzymka do Częstochowy? Przechodziła. Spali ludzie po stodołach? Spali. Zanosiła im Emilka mleka? Zanosiła, ale nie tylko. Na własne oczy widziałem.
Emilka zaniosła się głośnym szlochem, odwróciła się i zaczęła uciekać.
-Taki wstyd – szepnął stary Piątek. – Nie gniewaj się Staszek na chłopaków, że ci krzywdę chcieli zrobić – młode to i głupie.
-Ojciec sam nam kazał.
-Nie ważne. Ważne, żeby to zostało tu między nami. Ani wy, ani ty Staszek nikomu ani słowa. Pielgrzymka, cholera jasna, ja im dam, nogi z dupy powyrywam, zdaję mi się, że w tym roku nie wszyscy w zdrowiu dojdą do Świętej Panienki.


Bartosz Morawica z drżącym sercem wsiadł do windy. Czuł dumę ale i niepewność. Co powie szef? Jak go potraktuje? Jak oceni wykonanie pierwszego zadania? Winda z przeraźliwą prędkością zjeżdżała w dół. Kiedy na wyświetlaczu pojawił się elektroniczny napis „minus 500”, stanęła. Przed drzwiami z gotyckim szyldem „Poziom - Ogród piekielny”, poddano go rutynowej kontroli. Od czasów, gdy piekło masowo zaludnili arabscy terroryści nie ufano nikomu.
-Nazwisko.
-Morawica.
-Przydział.
-Wschodnia Polska.
-Stanowisko.
-Specjalista do spraw obsługi klienta.
-Do kogo się udaje?
-Do Key Account Manager, na Europę Środkową, jego wysokość Żelazny Paznokieć.

Żelazny Paznokieć zapatrzony w ekran laptopa skinął dłonią, na stojącego w drzwiach Morawicę. Milczenie przedłużało się. Morawica chrząknął żeby przypomnieć o swoje obecności.
-Czego? - warknął Żelazny.
-Mam coś.
-Ile?
-Czterdzieści.
-Dawaj.
Żelazny wstał i zaczął się przechadzać po pokoju z rękami założonymi z tyłu. Był dystyngowanym, starszym panem. Ubierał się wytwornie i tak też zachowywał. Nigdy nie słyszano, żeby z jego ust padło brzydkie słowo.
-Kurwa żesz mać! – Ty skończony kretynie, ty ośle. Ja cię, ja cię, ja cię ze skóry obedrę. Ja nie wiem, co ja mam z tobą zrobić. Inwestujemy w was najnowszą technikę, komputery, szkolenia, medytację i co? Co masz na swoje usprawiedliwienie? No słucham cię?
-Ja, ja, nie rozumiem, wszystko jak należy. Podpisy czytelne. O co chodzi?
-Imbecyl. Psu na budę takie cyrografy. Możesz je sobie wsadzić, że jestem dobrze wychowany nie powiem ci gdzie. Nie czytałeś ustawy okołopiekielnej? W dupie masz konstytucję lucyferjańską. Przecież ci z góry nas wyśmieją! Co mówiłem o wywieraniu presji psychicznej i stosowaniu socjotechniki? Kto ci idioto kazał dawać im narkotyki, co? Ja ci kazałem?
-Nie. Ja, ja ich nie zmuszałem, sami brali.
-Przeczytaj sobie, artykuł 12, punkt 7, konstytucji. Tylko świadoma i dobrowolna zgoda człowieka na oddanie piekłu swej duszy, ma moc prawną. A ty, co nafaszerowałeś ich prochami i zadowolony. A gdzie są kopie cyrografów?
-Są tutaj.
-Boże, tfu, co ja mówię! Nie słyszałeś, że każdy klient, po podpisaniu umowy, powinien otrzymać kopię dla siebie?
-Myślałem...
-Nie myślałeś! Do tego ten staruszek. Nie słyszałeś o konwencji zakazującej stosowanie przemocy fizycznej.
-Słyszałem. To była wyższa konieczność. Dziadziuś by wszystko rozgadał.
-Dupek. Jeszcze dziś przekazuję twoją sprawę do prokuratury piekielnej. A teraz wynoś mi się stąd!

Morawica odwrócił się i wolnym krokiem zaczął wchodzić. Przy drzwiach stanął i spojrzał w górę, na jaśniejący zielonkawym światłem neon: „Jeśli piekło w głębi ziemi jest baśnią, prawdą jest piekło w sercu moim”.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z jednej strony zadowolonym, z drugiej rozczarowanym. Zadowolonym bo standard wysoki, jak zwykle. Rozczarownaym - wizją piekła. Tak mi jakos zbrzydły te piekła współćzesne nam, biurokratyzowane, zlaptopatyzowane... i to tak na końcu samym. Na poincie. I pointa śjakaś tak nijaka. Zero zagadki. Nienajlepszy tekst pana rowickiego. Tylko bohater zbiorowy jak zwykle odany - małomiasteczkowi, wiejscy. I ten obornik na Jehowych...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...