Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

****


Rekomendowane odpowiedzi

Dziękuję za propozycje (zawsze je rozważam) i gorącą dyskusję pod tekstem, nie spodziewałem się, że mogę wywołać emocje;)

Marcinie, mam świadomość swych braków, Twój komentarz pozwala jednak żywić nadzieję, że są do nadrobienia. Dziękuję za dobre słowo.

pozdr.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Generalnie tekst czyta się dobrze. Niestety odnoszę wrażenie, jakbym przeczytał jedynie zakończenie opowiadania. Brakuje mi początku i rozwinięcia, z których dowiedziałbym się czegoś o bohaterze - tym samym mógł jakoś ustosunkować się do niego. Poza tym mam sporo uwag natury technicznej:

1) „- Bardzo mi przykro, wszystkie zajęte – stwierdziła pani L.” – zamiast „stwierdziła” bardziej, moim zdaniem, pasowałoby: powiedziała, oznajmiła.
2)” - No, cóż, trudno – powiedziałem, po czym wykreśliłem ostatni adres z notatnika. – Więc co, przede mną dworzec? – szepnąłem, śledząc umykający wraz z kolejnymi krokami cień swojej wątłej sylwetki.”
– Nie rozumiem tego fragmentu. Bohater rozmawia z panią L, wykreśla przy niej adres z notatnika, szepcze coś – co wydawałoby się że i ona słyszy, a jednocześnie bohater śledzi swój cień umykający wraz z kolejnymi jego krokami?
3)” - Zaraz, chwileczkę! Proszę zaczekać! – raptem usłyszałem charczenie. Niby wrzaski. Coś, co chciałoby być krzykiem, lecz ogranicza to rurka w tchawicy.”
- Nie pasuje mi „ogranicza”. Napisałbym coś w tym stylu: Coś, co chciałoby być krzykiem, lecz nie pozwala na to rurka w tchawicy – bądź – lecz jest uniemożliwione przez rurkę w tchawicy.
4)” Gdzieś w tle majaczyły uwiędłe nikotynowe kwiaty.”
– Chodzi o popielniczki zapełnione petami?
5)” Nie było czasu, by rozejrzeć się dokładnie. Pani L. natychmiast zaproponowała, bym obejrzał swój pokój”
– Przynajmniej w pierwszym zdaniu nie stawiałbym przecinka. Szarpie niepotrzebnie zdanie. Poza tym „by” i „bym” za blisko siebie – niezbyt ładnie wygląda to stylistycznie.
6)” Pani L. zapaliła latarkę, a naszym oczom ukazało się wnętrze ciasnej komórki.
- Prąd można podciągnąć – stwierdziła. Znajdowaliśmy się w łazience.”
- Przestawiłbym tak: „Pani L. zapaliła latarkę, a naszym oczom ukazało się wnętrze ciasnej komórki. Znajdowaliśmy się w łazience.
- Prąd można podciągnąć – stwierdziła..”
7) „puściła oko i uśmiechnęła się, popisując znakomitą angielszczyzną. Obce słowa płynęły bez akcentu, przez jej bezzębną jamę ustną.”
- Bez akcentu? – nie ładnie stylistycznie. Może bez naleciałości polskiego akcentu, czy jakoś tak? Poza ty, skoro wcześniej napisałeś o znakomitej angielszczyźnie, to może niepotrzebnie wspominasz o akcencie.
8)” Wreszcie pozostałem sam na placu boju.”
- Czemu „Wreszcie”? Moim zdaniem słowo do wywalenia.
9) „Łazienka miała jakieś dwa na trzy metry – to właściwie wszystko.”
- Jak wszystko? A gdzie trzeci wymiar? :-)
„…to właściwie wszystko” jest do wywalenia, tym bardziej, że za chwilę piszesz o stojącej tam wannie i umywalce.
10) „W pomieszczeniu była wanna na czterech nogach, zlew i sedes.”
- Zlew jest w kuchni. W łazience mamy umywalkę. No i te cztery nogi wanny mogłeś sobie darować, skoro już nie napisałeś czy umywalka wisiała czy była oparta na kolumience. Wiesz, konsekwencja opisu – albo drobiazgowa albo ogólna albo pisana pod jakiś kontekst opowiadania.
11)” Żółte ściany łazienki w umiarkowanej ciemności zdawały się być żwirową drogą. Wrażenie to potęgowała podłoga, goły beton, kruszący się, trzeszczący pod podeszwą.”
- Bardzo podoba mi się to zdanie.

Pozdrawiam serdecznie

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jak na mój gust poza 5,6 i 9 punktem to się czepiasz, z przeproszeniem jak pijany płotu ;) Gość ma swój styl nietypowy, luźny bardzo i taki właśnie gawędziarski,jakbyśmy słuchali czyjegoś nieco zbyt rozbudowanego, ale zajmującego słowotoku, więc poza tymi trzeba poprawkami reszta jest zbędna, no może ta wanna, ale dopisek o tych czterech nogach jest zabawny po prostu. Cały tekst jest zabawny i ma swój klimat, który poprzez wygładzenie tego wszystkiego o czym wspomniałeś po prostu by się zniszczyło.

A to że nie ma tu wyraźnego: rozwinięcia, początku... to odczucie względne, poza tym kto komu każe ściśle się trzymać kanonów, literatura to żywe elastyczne stworzenie, które można kształtować jak się chce, byle całość wypadła dobrze i ciekawie. Tak jak z rysunkiem satyrycznym, wszystko koślawe i uproszczone, ale wiemy o co chodzi i śmiejemy się, choć sam warsztat nie ma nic wspólnego z poprawnym rysunkiem. Widzę, że masz bardzo silną potrzebę porządku i układania wszystkiego "tak jak być powinno", a przecież każdy pisze inaczej, a błędy popełniane świadomie stają się literackim zabiegiem ubarwiającym i ożywiającym tekst, a teraz tyle tego nas zalewa, że trzeba się przełamać przez bariery, zrobić coś na przekór czasem niepoprawnie, po z czasem wszyscy byśmy zaczęli pisać tak samo i naprawdę zabiłaby nas nuda.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Panie Perkozek piszesz Pan, cyt. „A to że nie ma tu wyraźnego: rozwinięcia, początku... to odczucie względne” – a czy ja napisałem, iż bezwzględnie brakuje tutaj początku i rozwinięcia, czy też może napisałem, cyt. „Niestety odnoszę wrażenie… Brakuje mi początku i rozwinięcia…” Proszę zauważyć Panie Perkozek, że piszę jedynie o swoich własnych odczuciach i wrażeniach.

Panie Perkozek, rozważmy moją uwagę z punktu 1) Uważasz Pan, że i tu czepiam się jak pijany płotu. Ja natomiast widzę sprawę tak: wyobraźmy sobie, że wszedłem do restauracji gdzie wszystkie miejsca są zajęte. Co wówczas robię? Oczywiście stwierdzam, że wszystkie miejsca są zajęte i powoli zbieram się do wyjścia. Jednakowoż zostaję bo widzę, że podchodzi do mnie kelnerka. Otóż po chwili okazuje się, że ona również stwierdziła, iż nie ma już wolnych miejsc i przyszła z przykrością mi to oznajmić. OZNAJMIĆ bądź POWIEDZIEĆ - Panie Perkozek! Nie stwierdzić!
Może Pan jesteś niewrażliwy na subtelne różnice pomiędzy synonimami, ale to nie znaczy, że wszyscy mają być na tym samym poziomie odczuwania niuansów językowych.
Pańska sprawa, Panie Perkozek, który z moich punktów uważasz za czepialstwo, ale wypraszam sobie, aby pan próbował zamykać mi gębę, kiedy to robię.
Uważam, że im więcej zauważę choćby i drobnych niedoskonałości (wg mnie oczywiście) w tekście, to tym większy pożytek przynoszę swoim komentarzem autorowi. Autor zrobi co zechce - albo się z daną uwagą zgodzi albo nie. Po drugie: To nie Pan, Panie Perkozek masz być cenzorem moich uwag lecz autor. Po trzecie: Nie mnie powinieneś zapewniać, że coś jest dobrze, lecz właśnie autora. Bo gdy ja mówię, że coś mi przeszkadza, to mi przeszkadza - więc, nie wmówisz mi, że mi nie przeszkadza. No chyba, że jesteś kimś w rodzaju Kaszpirowskiego :-)

Co znaczy, Panie Perkozek cyt. „ … byle całość wypadła dobrze i ciekawie”? O czym Pan Panie Perkozek teraz piszesz, o odczuciu względnym czy bezwzględnym, tego czy coś jest dobre i ciekawe? Skoro, zdążył już Pan zauważyć, że mam potrzebę porządku, tedy pewnie się domyślasz, jakie warunki musi dla mnie spełniać tekst, aby wypadł dobrze. Domyślasz się czy nie, bo już zaczynam powątpiewać? Łapiesz (mówiąc pańskimi słowami) Panie Perkozek?
Krew mnie zalewa jak podobni Panu i Pan piszecie (i tutaj znów pańskie słowa)cyt. „każdy pisze inaczej, a błędy popełniane świadomie stają się literackim zabiegiem ubarwiającym i ożywiającym tekst, a teraz tyle tego nas zalewa, że trzeba się przełamać przez bariery, zrobić coś na przekór czasem niepoprawnie, bo z czasem wszyscy byśmy zaczęli pisać tak samo i naprawdę zabiłaby nas nuda.”
Ileż to już razy słyszałem podobne do powyższego zdanie, od ludzi którzy niczego w literaturze nie osiągnęli. Zawsze wtedy odpowiadam: Najpierw pokaż chłopie, że potrafisz pisać przepiękną polszczyzną, doskonale wyrażającą każdą twoją myśl, obraz, metaforę, skomplikowaną sytuację etc. – a dopiero później baw się w łamanie kanonów. Choć dalibóg, nie wiem o jakie kanony Ci Panie Perkozek chodzi? Czyż nie można ich łamać przy pomocy wspaniałej polszczyzny? Poza tym, Panie Perkozek, nie zapominaj Pan, że wypowiadamy się na forum dla początkujących. I znów zadam pytanie w pańskim stylu – łapiesz Pan?

Pozdrawiam serdecznie

PS
Cóż to, Panie Perkozek, za narzędzie posiadasz, dzięki któremu wiesz, który błąd został przez autora popełniony świadomie i z premedytacją?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

6 zmysł i wyczucie... ;)

Co do reszty, to nie zamierzam nikomu "zamykać gęby", czy napisałem "nie życzę sobie takich komentarzy", albo coś podobnego? Nie. Mój zwrot o "czepianiu się płotu" miał mieć charakter wyłącznie żartobliwy, na pewno nie uwłaczający. A autor zrobi przecież co zechce, bez względu na to jak ja podsumuję Twoją korektę. Chciałem tylko wyrazić swoje skromne zdanie na temat twoich komentarzy, nic więcej. Poza tym, z trzema punktami się przecież zgodziłem ;) Jedno co mogę jeszcze dodać to, żebyś odrobinę wyluzował ;) A teraz poczekajmy co napiszą inni i sam autor.

Jednak jeszcze dodam, że nie miałem na pewno zamiaru nikogo dotknąć, natomiast czuję się ja dotknięty i to mocno poniższym stwierdzeniem:

"Może Pan jesteś niewrażliwy na subtelne różnice pomiędzy synonimami, ale to nie znaczy, że wszyscy mają być na tym samym poziomie odczuwania niuansów językowych."

Otóż proszę sobie wyobrazić, że mój poziom odczuwania w obrębie literatury i w ogóle sztuki szeroko rozumianej, jest bardzo wysoki, co nie znaczy, że nie mogę zrobić wyjątku dla jakiegoś tekstu, o ile bardzo przypadnie mi do gustu. Nie wiem, może to miała być zemsta za komentarz pod Twoim tekstem, nosił on bodajże tytuł "Impreza", gdzie stwierdziłem, że nie chciałbym, abyś poprawiał mojego Kaktusa i rozwijał, bo sam zrobiłbym to lepiej, ale jeśli tak to niesłusznie, bo może ostro się wyraziłem, ale miałem prawo się tak wypowiedzieć.

pozdrawiam...

p.s
I naprawdę nie musisz mi tak "Panować", choć zdaję sobie sprawę, że to ma być wyraz głębokiego szacunku do mojej osoby, ale naprawdę nie jest to potrzebne. Nie wiesz ile mam lat, ja nie wiem ile ty masz lat. W internecie wszyscy są równi i zwykle anonimowi jeśli chodzi o wiek i na tym polega urok tego miejsca, więc wybacz, że Tobie nie "Panuje", ale wydawało by mi się to sztuczne.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Don Cornellos, dziękuję za uwagi. Z większością się zgadzam, ale wątpię, bym kiedyś zrobił z tego porządne opowiadanie z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Traktuję je jako ciekawostkę napisaną ileś lat temu i to mi wystarcza, dlatego ograniczę się najwyżej do zmian kosmetycznych, także tych które zaproponowałeś. Dziękuję za wnikliwą lekturę i celne uwagi.

Pedro, co do stylu i teorii pisania - każdy ma swoje zdanie, często radykalne i niezmienne. Nie wiem czy wdawanie się w polemiki, które przekształcają się w zajadłe wymiany zdań ma sens;) Na poziomie forum powinniśmy liczyć przede wszystkim na subiektywne i szczere wypowiedzi, nawet bolesne. Więcej, takie są tym cenniejsze. Nie mam do nikogo pretensji, nie zamierzam też się okopywać w jednej stylistyce itd. Zdaję sobie sprawę, że jeszcze wiele pracy przede mną i nieudanych tekstów. Istnieje szansa, że udanych - w ogóle.

Co z tego wszystkiego wyniknie, nie wiem. Dziękuję wszystkim komentującym, dyskutującym. Pozdrawiam.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...