Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Szkielet (fragmenty)/ Bajocha


Lourds Nowak

Rekomendowane odpowiedzi

\na przeszpiegi. Suto opłacona przez mocodawcę. Poznać brody, szlaki, wielmożów, ich siły i zamiary. Słabości w tej dzikiej krainie.
dziewki zawahał się, a wtedy jezdni mieliby czas do obrony się przysposobić.
Trakt był ledwie zauważalny, ale był. Przyspieszyła jeszcze bardziej. Nagle ujrzała przed sobą jasną kulę ognia. W ogniu ukazała się przepiękna kobieta, ładniejsza nawet od niej. Błękitny płaszcz, na którym świeciły gwiazdy spowijał zjawę od stóp do głów. Zjawa zawisła pomiędzy drzewami, po czym łagodnie odezwała się do niej:
- Dziecko, widzę Twoją niedolę. Syn pozwolił mi cię ostrzec. Jeżeli nie zawrócisz ze złej drogi, zostaniesz unicestwiona. W twoim sercu jest dużo miłości. Wykorzystaj ją. Zawsze tobą poniewierano i pomiatano. Zsiądź z konia i pójdź za mną.
Dziewka omal nie spadła z konia. Zsunęła się z konia i uklękła ze łzami w oczach, przepełniona błogością i spokojem. Koń pogalopował w tył traktu. Dostojna zjawa rzekła:
- Pójdź za mną.
Zjawa szybko przesuwała się między drzewami roztaczaną jasnością wskazując dziewczynie drogę. Dziewczyna biegła za zjawą co tchu w płucach. Trwało to dobrze ponad przesów południowy słońca na niebie. Zaczęło się ściemniać. Złota jasność otaczająca zjawę przybrała czerwony odcień. Rozległ się potworny, skrzeczący śmiech. Zjawa zmieniła się w postać czarnego kozła, stojącego na dwóch nogach.
Kozioł wykrzywił pysk i odezwał się:
- Suko, chciałaś mnie zdradzić. Dbałem i ciebie jak o własne dziecko. Zamajtać ci przed ślepiami matką, a ty już gotowa gacie nakładać i w cnocie żyć. Zobacz, łachu, gdzie jesteś.
Dziewczyna zorientowała się, że stoi pośrodku mokradeł, na niewielkiej wyspie. Kozioł mówił dalej:
- Spróbujesz zdradzić mnie jeszcze raz, a na cacankach się nie skończy.
Zjawa zniknęła.
Nastał wieczór, było coraz zimniej, zaczął prószyć śnieg. Dziewczyna chodziła po niewielkiej wysepce wśród mokradeł tupiąc i zabijając ręce z zimna. Padało coraz bardziej, w końcu dziewczyna, zrezygnowana, przysiadła na śniegu, zapadając się weń. Zrobiła się senna, powieki ciążyły jej coraz bardziej. W końcu zasnęła.
Obudziła się w niewielkiej chatce, właściwie szałasie. Na zewnątrz buchał ogień, ją okrywały skóry, leżała na posłaniu z mchów. Ciało miała natarte jakimś sadłem i ziołami. Wokół niej było ciemno, jasny poblask dawało tylko ognisko, od którego zawiewało ciepłem. Długo leżała sama. Potem nadeszła od strony ognia kobieta spowita w biel, dorzuciła szczap do ognia i odeszła. Dziewczyna oddała mocz w posłanie. Nie mogła się dłużej powstrzymywać. Ciepła struga spowiła jej biodra i tułów, po czym zaczęła chłodnieć, dając uczucie nieprzyjemnego zimna. Dziewczyna zemdlała.
Rankiem ocknęła się okryta czystymi skórami. Poruszyła się, obróciła, ręką chciała poprawić włosy. Zamiast małego palca u prawej ręki miała krwisty opatrunek. Ruszyła nogami: na prawej stopie brak było trzech palców, począwszy od najmniejszego. Dziewczyna westchnęła z rezygnacją. Otóż jej dola. Ale, niech tam. Co będzie to będzie. Wygrzebała się spod okrywających ją skór i naga poszła w kierunku ogniska. Przy ogniu znowu oddała mocz. Ogień rozświetlał wejście do szałasu i niewielki krąg wokół ogniska. Zrezygnowana z powrotem powlokła się na posłanie i zagrzebała w skóry. Dopiero teraz poczuła ból po odciętych palcach. Doświadczała takiego uczucia jakby palce były na swoim miejscu, były u ręki i stopy, ale bolały ją niemiłosiernie.
Otwór wejścia przysłoniła postać kobieca okryta ciemną opończą z glinianym, niewielkim kubkiem w dłoni. Jej rysów twarzy dziewczyna w półmroku nie mogła dojrzeć. Kobieta zbliżyła się, przyklękła przy posłaniu, ręką uniosła głowę dziewczyny i przystawiła brzeg naczynia do jej ust. Następnie lekko przechyliła naczynie w kierunku ust dziewczyny. Gorzki płyn dotknął warg. Dziewczyna zrozumiała, zaczęła przełykać. Było bardziej niedobre niż mogła sobie wyobrazić. Wypiła jednak całą zawartość naczynia. Kobieta powiedziała cicho, po słowiańsku:
- Nie martw się, palce ci odrosną jeżeli będziesz posłuszna. Jesteś w świątyni Złego, tutaj każda rzecz jest możliwa. Zły bezpośrednio kontaktuje się z nami, swoimi kapłankami. Dla ciebie przeznaczył rolę specjalną, swojej doczesnej małżonki. Jeżeli będziesz posłuszna, w tym życiu będzie ci się wspaniale wiodło. Zły musi mieć żonę, to jego przywilej. Co pokolenie wybiera najgodniejszą siebie. Ty dasz mu dziedzica, który przysporzy zła na ziemi, a potem ją zniszczy. Jeżeli okażesz się posłuszna będziesz królować też w świecie Złego. Zły nie zniesie, że komuś może powodzić się dobrze. Musi tego kogoś zniszczyć. Powoli i systematycznie. Tak jednostki jak i całe szczepy. Będziesz mu posłuszną, jak każda z nas.
Dziewczyna zasnęła.
Następnego dnia, o poranku, kobieta ubrała ją i zawiodła do sporego chramu na porośniętym lasem wzgórzu. Okopcone drewniane ściany obszernej budowli skrywały wielkie krzesło i ołtarz ustawiony przed krzesłem. Wokół ołtarza, półkolem, zwrócone twarzą do tronu siedziało sześć kapłanek odzianych w czerń. Kobieta powiedziała:
- Jesteś w najświętszej części przybytku Złego. Miejscowa ludność myśli, że oddajemy tu cześć Swarożycowi, bóstwu wojny. Tylko my wiemy, kto naprawdę jest naszym bogiem. Dzisiaj wieczorem będzie największe w twoim życiu wydarzenie: oddasz się Złemu. Jeżeli nie chcesz, do wieczora masz czas popełnić samobójstwo. Jeżeli tego nie zrobisz, na zawsze jesteś Złego. Jeżeli sprzeciwisz mu się w najmniejszym, doszczętnie cię zniszczy. Masz wybór. Teraz usiądź na tronie, a my cię przystroimy do uroczystości.
Dziewczyna posłusznie usiadła. Kobiety przed ołtarz przyniosły kadź, wlały w nią ciepłą wodę, wrzuciły do wody wonne zioła i zaprosiły dziewczynę do kąpieli. Dziewczyna weszła do bali. Kobiety wyszorowały ją szorstkimi tkaninami. Wyprowadziły z kąpieli, wytarły, uczesały, natarły wonnymi olejkami. Przyniosły wspaniałe, purpurowe szaty i dużo przepięknych, srebrnych ozdób, ze szlachetnymi kamieniami. Przystroiły ją. Potem kobieta, która nią się od początku zajmowała, powiedziała:
oćcowej, łatwiej w świecie się przetrzeć. Kupcy tu zajeżdżają, syny w wielkim świecie się przejrzą. Jak który służbę skończy gromada mu chałupę wybuduje i kawał lasu wykarczuje coby utrzymanie miał. U was w chatach po sześciu, po siedmiu synów siedzi i bąki zbija. A tutej i pożytek i profit. Radźcie co.
Siwy starowin podniósł się i rzekł:
- A co redzić? Młodzieży na dwór do stołba trza, to wiadomo. Oćce wstrzymywać nie powinni. Dań dać? A dyć trza. Ziemi obrońców trza. Co kto inny powie inaczej, a dyć plewa.
Kneź pokraśniał z zadowolenia:
- teraz z każdej chaty syna naznaczcie. I po dwóch można.
Oćce publicznie wyznaczali synów do służby. Kiedy skończyli, kneź wziął się pod boki i rzekł jeszcze:
- A tera o garach. Na ostrowiu różne wyrobniki siedzą. Zdun, kowal, tkacz, piekarz. U nich w terminie przybłędy bezrodowe są, boć żaden z was, kmiecie, rodowego syna do terminu dać nie kce. Chceta coby przybłędom dobrze się wiodło? Dobra. Ale co młodsze dziatki do terminu moglibyśta dać. Zastanówta się. Ostrów nie na końcu świata, a syny popłatne fachy by pozdobywali. Zastanówta się, dyć może to być, że utrzymanie i sobie i wam dadzą. Skończyłem.
Tym razem szmer przeszedł przez zgromadzonych. Kiej tu własne syny dawać do chat ciemnych, kiedy im słoneczko i figliki w głowach? Nie odezwał się nikt, ale wiadomym było, że nikt syna do terminu nie da. W chałupach baby i tkały i piekły i garnki robiły. Po co chłopaków tego uczyć? Igły, albo swoje kościane były, albo kupce z dalekich stron przywozili, metalowe. Po kiej tego chłopaków uczyć? Im na bobry iść, skór na wymianę za zamorskie cudeńka zdobywać, a nie samemu w chałupie ślęczeć i oczy psować by coć podobnego zrobić.
Wiec rozszedł się wieczorem, kmiecie do chat się rozjechali, postanowienia wiecu rozwożąc. A w chałupach babiska się popłakały, że to chłopaków do stołba trza dać, kmiecie naznaczali czeladź do odbudowy ostrowia i tak wieczór minął na przysposobieniach do służby publicznej.
A w Rzymie kardynał Gracelli w tym samym czasie udawał się do zamtuza. Zły był na siebie, że najlepszą ze służebnic posłał na zatracenie. Studiował stare pisma i spodziewał się, że jak Abbadona na ziemię ściągnie, ten mu się odwdzięczy papieską infułą. Nic takiego się nie zdarzyło, służkę tylko stracił a dobra była. Teraz nową przysposabiać trzeba było. Właścicielka zamtuza dziecko bez matki mu wynalazła, podobno cud piękności, co je ojciec za wódkę sprzedał.
Ojciec z ociąganiem ją dał, mała kupę pieniędzy zarabiała dla niego, bo ładna była i chłopy dużo płaciły żeby z nią sam na sam zostać, a ojciec wódkę za to chlał. Trzeba go było turmą straszyć, żeby dał, boć od dziewki zarobku podatku nie płacił. Teraz kardynał miał zobaczyć tę cud-piękność, nową służkę na swoich usługach, co posłuszna, cicha i skuteczna być miała.
Wyszedł z jednym sługą ze swojego ozdobnego, ceglanego domu o trzech kondygnacjach prosto w bajora uliczki rzadko sprzątanej. Przeszedł takimiż uliczkami do budynku zamtuza. Ten dwupiętrowy budynek z zewnątrz na czerwono był oświetlony przez latarnię. Wewnątrz też paliły się różnokolorowe lampy cienie na zbytkowe sprzęty i materie rzucając. Dziewki przymilały się do niego, rzadko która ładną była, większość jakąś skazę na ciele miała. Ale cóż? Takie wszystkie kobiety bywały. Dziewki ubrane były frywolnie, barwnie, wyperfumowane, na pierwszy rzut oka niczym kwiaty się wydawały. Kilka kieliszków napitku i bywalce garbów nie zauważali, tego, że jedna noga krótsza od drugiej, że dłonie po sześć palców miały... Nie nadawały się te dziewki do służby kardynalskiej.
Gracielli na właścicielkę czekał. Nadeszła w końcu, dama w średnim wieku, wyfiołkowana. Sprytnie wykrojona suknia garb jej maskowała. Pomalowana, wyróżowana. Białą ręką na Gracellego skinęła, ten ukłonił się galantnie. Dziewuchy w krąg stanęły, biustami wypiętymi do przodu wdzięcząc się nieustannie do Gracellego. Ten zdawał się uwagi na nie nie zwracać.
Właścicielka uśmiechnęła się kusząco i zalotnie powiedziała:
- Po swoją własność przyszedłeś? A tu ci ona zaraz będzie, pozwól wasza dostojność na pokoje dalsze.
Odwróciła się na pięcie i za sobą iść Gracellemu kazała. Ten skwapliwie poszedł za nią przez szereg zbytkownie urządzonych pokoi, na drugie piętro się wdrapał. W końcu do małej izdebki weszli, tam, na zydlu, może pięcioletnia dziewuszka siedziała, cud piękności. Włos długi, gęsty, kasztanowy, oczy wielkie, zielone, usteczka karminowe, nosek malutki, prosty. W koszulę nocną ubrana, służka jej wszy iskała.
- Toć to dziecię, panie. Wszy ma i głowowe i ubraniowe. Odkarmione już jest, ale z wszami zawsze kłopot. Medyka wezwałam, żeby z tego kłopotu wybawił. Łachmany, w które ubrana była kazał spalić, maścią ciało kazał smarować. Dbamy o nią jak o własne dziecko, ale jeszcze dotykać jej nie radzę. Dobrą służką będzie, dobrze zrobić już potrafi. Z miesiąc jeszcze trzeba poczekać, aż robactwo z niej wyzdycha.
Gracelli z zadowoleniem cmoknął:
- Grosza nie poskąpię, szybko mi go odrobi. Niechby i pięćdziesiąt talarów dam. Dbajcie o nią. A teraz zabawić się chciałem. Dziewka hoża i ładna, bez skazy, bo powiedzianym jest, że ze skazą sługom bożym służyć nie można.
- Jest takowa jedna. Za mną proszę. I wino przednie też podam i kolację wystawną.
Właścicielka skinęła na służkę:
- Przyprowadź natychmiast Mariannę, prędko. I do kuchni leć, niech kolację szykują. Wina niech podadzą.
Gracelli wyszedł z zamtuza po północy. Skierował się wprost do biblioteki papieskiej. Tam, przekupiony skryba dał mu księgę o magicznych sztuczkach, o tym, jak demony do roboty zaprząc, do swojej służby nagiąć. Gracelli wyszedł z wielkiej budowli z księgą pod sutanną i wreszcie do domu się skierował. Tam księgę wyjął, ognia wzniecił w kominku i studiować zaczął. Po czterech stronicach zdenerwowany przestał: drugą dziewkę trzeba by poświęcić. A kto mu plotki znosił będzie? Kto sekrety wykradał? Ładnych dziewek jak na lekarstwo było, żeby która jeszcze popsutej głowy nie miała i trochę oleju w niej. Tej już mu było żal, bo poprzednia żadnego profitu nie przyniosła z wyprawy na wschód, tylko przepadła, jak kamień w wodę. Nad duchownymi nie panował, nie wiedział co który myśli, co zamierza. Tamta dziewka bardzo by mu się teraz przydała. Nową wyhodować rzecz to nie łatwa. Lat na to potrzeba, bo to i pisma nauczyć trzeba, czytać, ogłady też musi zdobyć. Zaraz, zaraz. Abbadona tutaj ściągnąć można, niemowlę do tego potrzebnym jest, bo przecież Abbadon już na ziemi. Dobra, dawajmy. Gracelli zadzwonił na służącego. Służący zjawił się zaspany, poziewując. Gracelli po trzos sięgnął:
- Noworodka mi znajdziesz w ciągu trzech dni tak, żeby nikt się nie dowiedział, że to dla mnie dziecko. Masz tutaj pięćdziesiąt talarów. Spraw się dobrze to jeszcze coś dla ciebie dorzucę.
Tu przerwał, na brodę kilka kropel krwi mu pociekło. Językiem wymacał zęba z przodu, co mu się zanadto ruszać zaczął. Pewnie go bezwiednie naruszył w ciągu ostatnich minut, bo się i swoimi myślami i pomysłami zanadto podniecił, stąd i krew. Powoli jeszcze bardziej go rozruszać zaczął. Ręką skinął na sługę, żeby się wynosił. Sługa ukłonił się, talary zabrał i wyszedł. Gracelli coraz mocniej zęba uciskał, teraz już i ręką, krew bardziej pociekła po brodzie. W końcu zęba wyszarpnął, po chwili splunął śliną na czerwono zabarwioną. Przejrzał się w zwierciadle. Z przodu widniała krwawa przerwa w uzębieniu. Gracelli westchnął: żeby przynajmniej Abbadon rozchwiane zęby mu naprawił, bo nie dość, że z ust mu niedobrze już dotąd pachniało, to teraz przyjdzie mu jeszcze seplenić. W zamtuzach podwójną stawkę dziewkom płacić za całowanie musi, a od dawna żadna porządna donia go nie chciała.
Z tymi myślami rozebrał się i położył do łoża rzeźbionego, świece wcześniej pogasiwszy jako, że ludzkim panem był i służby zanadto forsować nie lubił. Spał do południa, po wstaniu kąpiel sobie zażyczył. Wyszorowany przez dwie stare służące, które trzymał, bo językami ni paplały i żeby zgorszenia ludzkiego uniknąć, bo młodszym u kardynała służyć oficjalnie nie wypadało, a i pozory pobożności we własnym domu chciał zachować. Odświeżony raźno zabrał się znowu do studiowania księgi pożyczonej z biblioteki. Więc aby Abbadona do swego domu ściągnąć trzeba tego noworodka mieć, zanim krew się w nim odmieni. To już jest w trakcie: w mieście jest kilka domów dla podrzutków, które to domy siostry zakonne prowadziły, sługa na pewno talarami kogoś do oddania przekona. Teraz pozostaje przygotowanie ceremonii, najlepiej w piwnicy, by nikt niepowołany nie widział.
Gracelli ubrał się szybko i do piwnicy zszedł. Była duża, w pierwszym pomieszczeniu drewno na opałkę leżało, równo poukładane. Gracelli przeszedł do drugiego, tam, w chłodzie, różne mięsiwa wisiały, za spiżarnię służyło. W trzecim winiarnia była: beczki z winem i różne inne flaszki tam dojrzewały do tego, by godnym być podania na stół kardynała. Gracelli sekretne drzwi w tym pomieszczeniu otworzył, kilka flaszek wyjmując i przesuwając ukrytą za nimi dźwignię. Wszedł do jemu tylko znanej izby, dużej, na środku której ołtarz stał. Obok stały dwa krzesła i pełno srebrnych świeczników z czarnymi gromnicami. Na ołtarzu leżała poświęcona kreda, a w miseczce stała święcona woda.
Gracelli wziął kredę i pentagram wokół ołtarza rysować zaczął. Trochę pietra miał: podczas magii wolałby w pentagramie stać, a nie do środka demona zapraszać. Ale trudno: zęby i papieska infuła warte tego były. Starł kurze, ołtarz i krzesła wymył w wodzie z octem, świeczniki obtarł ze starego wosku. Skończywszy porządki do swoich pokoi się udał, starannie drzwi do sekretnego pomieszczenia zamykając.
W swoim pokoju na służącego zadzwonił i słodkim tonem, lekko świszcząc i sepleniąc spytał:
- Jest dziecko?
- Tak, wasza dostojność. W mojej izbie. Wina dałem żeby nie płakało. Chłopak jak malowanie, krąglutki. W sam raz do waszych celów się nada.
- A skąd ty możesz wiedzieć jakie są moje cele? Ha? W nie swoje sprawy się nie wtrącaj. Język za zębami trzymaj. Dziecko szmatami owiń i do wieczora w swojej izbie trzymaj. Jak będzie płakało to więcej wina daj. Wieczorem, o szóstej, do mojej komnaty je przynieś, ale tak by nikt cię nie widział. No, a teraz powiedz jak je zdobyłeś?
- Wczora, u wrót kościoła jedna taka w kolebce zostawiła. Siostry do sierocińca zabrały. Poszedłem do nich dzisiaj i mówię żem ojciec, a matce się trochę w głowie pomieszało i go pode drzwiami kościoła zostawiła i że potem dobre ludzie powiedzieli, że siostry do sierocińca wzięły. Nie chce skandalu i że niby po to i za fatygę dwadzieścia talarów daje. Bez pytania mi bachora dały. Wziąłem je i tutaj zaułkami przyniosłem pod płaszczem. Nikto mnie nie widział. Obiecaliście jeszcze dwadzieścia talarów dać?
Gracelli wyjął sakiewkę z biurka i służącemu rzucił.
- Masz. Gęba na kłódkę. Ani mru-mru. Dzieciaka o szóstej tu przynieś.
Służący zręcznie złapał sakiewkę, skłonił się i wyszedł. Kardynał do księgi powrócił czytać o tym, jak przywoływać Abbadona trzeba, jak potem osobiście porozmawiać z nim. Zagłębił się w lekturze i nauce rytuałów na pamięć. Za poważna sprawa by coś pozostawić przypadkowi. Godzina za godziną mijały, a on czytał i uczył się na pamięć. Ciemniało powoli, świece zapalił i czytał dalej. O szóstej służący do drzwi cicho zapukał i po przyzwoleniu wszedł. Spod szaty dzieciaka w szmaty zawitego i winem otumanionego wyjął i Gracellemu podał. Gracelli dziecko na ręce wziął a służącemu precz iść kazał. Gdy został sam dziecko na stole rozpowił i przyjrzał się uważnie: żadnej widocznej skazy na dziecku nie było widać. Doskonale. Z powrotem zwinął dzieciaka w szmaty, z rzeźbionej szafy wyjął obszerny płaszcz, zarzucił go na ramiona i schował dziecko w jego fałdy. W drugą rękę księgę wziął i do sekretnego pomieszczenia znowu zszedł. Tam dziecko spomiędzy fałd wyjął, rozpowił i na zimnym ołtarzu położył obok księgi. Czerwoną zasłonę ze stojącego przy ścianie posągu kozła zdjął, gromnice pozapalał. Dziecko się zesikało na ołtarz i oddało kał. W pomieszczeniu i tak stęchlizną śmierdziało, teraz jeszcze dodatkowy fetor się unosił. Gracelli z czarnej szafki obok lewego krzesła sztylet wyjął. Na swoim kciuku sprawdził czy jest jeszcze ostry: na kciuku powstała rysy, która szybko wypełniła się krwią, na podłogę spadły ze dwie krople. Sztylet więc był jeszcze ostrym.
Kardynał na ołtarzu, obok dziecka, położył ten nóż, rozebrał się do naga, swoje szaty schował do szafki, a szmaty dziecka rzucił do poprzedniego pomieszczenia, w najdalszy zaciemniony kąt. Potem święconą wodą wszystkie kąty pokoju oblał, kredą szeroki krąg narysował, tak by obejmował ołtarz, a cały czas przy tym modlitwę pańską wspak odmawiał. W środku kręgu, na pentagramie, przy ołtarzu w końcu stanął, księgę otworzył i modlitwę do Złego po łacinie zaczął odmawiać:

O Abbadonie, przyjdź do mnie,
Dziecię niechrzczone ci na ofiarę składam
Wspomóż mnie swą osobą, Abbadonie
A ja ci władzę nad światem dam.

Wieczór już, późna godzina,
Na ofiarę składam ci ludzkiego syna
Weź ciało jego, by twoje stworzyło,
Ze świata cieni do tego przybyło.

O Abbadonie, piewco siły i władzy,
Jestem tu na twe rozkazy
Dasz mi to, na co przyjdzie mi ochota,
Dwa worki złota i młodość mą.

Ja ci daję rozkosze ziemskie,
Jakich w anielskich światach brak
Przyjdź, rozkosz ziemi w swe żyły wlej,
Podziel się władzą ze mną, oto twój glejt.

W pokoju poczęła się rozsnuwać czerwona mgła. Gracelli widząc to, sztylet oburącz w górę podniósł, powoli opuścił i na brzuchu dziecka zrobił poprzeczne nacięcie. Dziecko, dotąd spokojne, czy raczej otumanione płakać zaczęło, później wyć. Gracelli nie zwracał na to uwagi, znowu sztylet podniósł i znowu opuścił, tym razem robiąc nacięcie podłużne. Na brzuchu dziecka powstał krwawy znak krzyża. Z nacięć spływała krew mieszając się z moczem i kałem, w sumie tworząc czerwono-brązową maź o mdłym, odpychającym smrodzie. Dziecko konało, ale jeszcze się darło niemiłosiernie, choć coraz ciszej. Gracelli recytował dalej:

Abbadonie, upadły Aniele,
Pragnę cię zobaczyć w ciele
Ciało dziecka ci daję,
Byś oblókł się w nie,
Dziecię niechrzczone,
W sam raz się nadaje
Abbadonie, upadły aniele,
Przyjdź do mnie,
Pakt z tobą zawrzeć chcę
Wymiany dostąpimy:
Ty człowiekiem,
Ja młodym stanę się.
Abbadonie, upadły aniele,
Nawzajem wesprzyjmy się:
Ty ciało, ja władzę otrzymam,
Wymieńmy dobrami się.

Znowu podniósł sztylet, tym razem opuszczając, wbił w oko dziecka. Oko się rozlało, galaretowata pozostałość, śluz i krew wypłynęły na zewnątrz. Płacz dziecka ustał, ale jeszcze żyło o czym świadczyły drgawki. Na ołtarzu formował się z mgły kształt dorosłego, nagiego mężczyzny. Dobył się z niego głos:
- Czego mnie wzywasz?
- Daj mi wieczną młodość, bogactwo i władzę – odpowiedział kardynał.
- To jest do dania, ale musisz się bardziej postarać. Nowe dziewki do mojej bożnicy u Słowian wyślij. Potrzebne mi są. Co najmniej trzy, młode. Każdą w odstępie roku. Zawarty pakt swoją krwią musisz przypieczętować, z żyły na przegubie. Spisz się dobrze, dostaniesz co chcesz.
- Zęby mi chociaż teraz napraw!
Cień mężczyzny zaśmiał się złowieszczo:
- Jak dziewki przyślesz, z paktu się wywiążesz, to ja wywiążę się ze swojej części. Skończyłem. Pakt krwią podpisz.
Mgła się rozpłynęło, na stole dziecko cicho rzęziło. Gracelli sztyletem lewy przegub sobie naciął, a cieknącą krew do naczynia ze święconą wodą zebrał. Dziecku, z litości, gardło poderżnął. Skonało w jednej chwili, cichy jęk z siebie wydając. Gracelli zawinął je w szmaty, wytarł ołtarz i wymył go w wodzie z octem. Pentagram starł i podłogę wymył. Ubrał się, zawiniątko ze zwłokami dziecka wsadził za pazuchę i do kuchni poszedł. Tam ogień rozpalił w wielkim piecu kuchennym i dziecko na palące się bierwiona wrzucił. Szmaty szybko się zapaliły, dziecko, czy to jeszcze tliła się iskierka życia, czy gazy z niego uchodziły, w piecu kończynami ruszać poczęło. Trwało to chwilę, płomienie szybko je ogarnęły. Kardynał przez dwie godziny drew do ognia dorzucał, aż uznał, że bachor ze szczętem spłonął. Wtedy ogień wygasił wodą zalewając. Popiół i to co zostało na palenisku do małego worka wsypał i wyniósł na dziedziniec, rzucił w kąt, tam gdzie leżała już spora sterta odpadków. I dopiero wtedy udał się do swoich pokojów.
Nie zaznał jednak spokoju i odprężenia, niespokojnie przechadzał się zamyślony. Trzy dziewki bez skazy. Jak takowe znaleźć? Wydawało się to niewykonalnym, każda jakąś skazę miała. Od dziecka hodować? Niepewne to, bo różne choroby dziesiątkowały co jakiś czas populację, a i dużo czasu pochłaniałoby. Już lepiej więcej dziewuch znaleźć, po zamtuzach umieścić, niech rosną, za dziesięć lat będą jak znalazł. Jutro do właścicielki zamtuza pójdzie, odpowiednie zlecenie zrobi. Drogo to będzie go kosztowało bo właścicielkę trzeba będzie pewnie obdarować by język za zębami trzymała i zlecenie gorliwie pilnowała. A tu u niego skrzynka z talarami dnem prześwieca, czary i inne ekstrawagancje ssą kiesę niemiłosiernie. Ale co? Przez całe życie nic ma nie znaczyć? Tylko drugie skrzypce na dworze papieskim grać i cały czas uważać by go nie wygryźli? Wrogów trochę ma. Dziesięć lat to nie wyrok, przetrzyma, Abbadon na koniec wszystko mu wynagrodzi. Nawet jakby zapożyczyć się trzeba było, nawet jakby oszczędnie przyszło żyć. W końcu na dziewkach mu się zwróci i to stokrotnie. Trzeba by nie tylko te po przejściach brać, ale i te z dobrych rodzin. Byleby tylko ładnymi były. Ale jak tu dziewkę z dobrej rodziny wykraść, jak zmusić, żeby w zamtuzie siedziała rada i do domu nie uciekała? Stryczkiem to pachnie, Rzym czegoś takiego może nie darować, pozory zawsze zachowywać trzeba. A może by tak ... siostry zakonne? Wiele z nich jest z biednych rodzin, z siostrami przełożonymi pogadać można. Trzosikiem. A tu pustki. Do lichwiarza? Najpierw pogada bez talarów. Zobaczym czy idea chwyci.
Z takimi myślami chodził, aż za oknami zaczęło dnieć. Wtedy na służącego zadzwonił. Ten przybiegł zaspany, w biegu poprawiając garderobę.
- Zapowiesz moje dzisiejsze odwiedziny u kseni Hildegardy. Masz być wyjątkowo uprzejmym i uprzedzająco grzecznym. Na jedenastą. Talara masz. – Tu wyjął z kieszeni i rzucił służącemu talara, którego ten w locie pochwycił – Idź już i się przyodziej dostatnio.
Sługa skłonił się nisko i wyszedł. Gracelli zadzwonił na baby i kąpieli sobie zażyczył, razem z balwierzem. Baby sprawiły się szybko i w kuchni niebawem gorąca woda z balii parowała. Służąca przyszła po kardynała, druga po balwierza poszła i wróciła z nim zaraz, Gracelli już wtedy kąpieli zażywał. Balwierz mu brodę w szpic przystrzygał i paznokcie piłował podczas gdy baby gorącej wody dolewały. Gdy skończył kardynał kazał usługę do swojego rachunku dopisać i odprawił. Babom kazał paradne odzienie sobie przynieść a sam wyszedł z balii. Baby szybko się sprawiły, włosy kardynałowi powycierały, ciało też i zaczęły go ubierać. Najpierw gatki, później długą koszulę, na wierzch ozdobną szatę. Kardynał poszedł do pokojów w lustrze się przejrzeć. Jeszcze całkiem przyzwoicie wyglądał, może na babkowatej Hildegardzie wrażenie zrobi? Płaszcz purpurowy na siebie narzucił i do drogi, bez śniadania, żeby mieć myśli jasne, się zbierał. Zresztą, Hildegarda pewnie go jakimś śniadaniem podejmie. Żołądek pusty na taki wypadek chciał mieć, żeby odmową jedzenia jej nie zrazić.
Wyszedł ze swojego domu i w uliczki rzymskie się zagłębił. Uliczki wąskie, niezbyt czyste, ale w większości brukowane. Gospodynie wszystkie nieczystości na bruk lały. Czasami można było taki ładunek przyjąć na siebie. Zdecydował, że lektykę wynajmie, bo też i o buty się bał, nie chciał ich w ulicznym brudzie unurzać. Na chłopaka, obdartego i brudnego skinął, który stał w oddali i miedziany pieniążek z sakwy wyjął – chłopak podbiegł, nisko się Gracellemu skłonił, ten rzucił mu miedziaka i łagodnym tonem rzekł do dziecka:
- Lektykę mi sprowadź. Prędko.
Chłopak podniósł miedziaka z bruku, jeszcze raz się skłonił i pobiegł w gęstwę uliczek. Po chwili do Gracellego zbliżyły się trzy lektyki, każda niesiona przez czterech biegnących ludzi, starających się prześcignąć konkurencję. Biegnący starali się podstawiać nogi rywalom, rozdawali ciosy. Dobiegli do kardynał i zaczęli hałaśliwie zachwalać walory swoich środków transportu. Kardynał, żeby zakończyć kłótnię wgramolił się do jednej z lektyk, nie zwracając uwagi na protesty pozostałych tragarzy. Kazał nieść się za miasto, do klasztoru kseni Hildegardy, zaciągnął story lektyki, ażeby nie oglądać coraz bardziej obskurnych uliczek i wąchać smrodu unoszącego się z rynsztoków.
Przez szparę w storach widział jednak fragmenty kamienic, które mijali, budowle, pamiętające czasy starożytne, ruiny czasy Nerona pamiętające i był to nieco przygnębiający widok. Nawet na ulicach zamieszkałych przez bogatszych tynki odpadały od ścian, fekalia zalegały ulice, wszechobecny brud oblepiał wszystko do wysokości pierwszego piętra, ruiny antycznych budowli powoli rozsypywały się w gruzy, chociaż wiele zachowało swój pierwotny kształt, przykryty patyną czasów. Gorzej było w mijanych dzielnicach najuboższych. Trzykondygnacyjne czynszówki niemal się waliły, a brzydki i kalekie kobiety, które przed nimi wystawały jednoznacznie trudniące się najstarszym zawodem świata, były nachalne i napastliwe, tragarze odpędzali się od nich łokciami i nogami, kopiąc je niemiłosiernie i plując im w twarze. Dalej robiło się już przyjemniej, dotarli do ulic ze sklepami i warsztatami, tam panował względny porządek a nawet coś na kształt lekko świeżej czystości. Budynki były nawet odnowione, w kolejkach do poszczególnych rzemieślników panował jednak jazgot, który ranił uszy kardynała. Gracelli nie lubił hałasu wydawanego przez rozwrzeszczane baby, czuł przy tym pewien niesmak i wstręt, odrazę. Jeszcze bardziej wgłębił się w poduszki lektyki.
Minęli dzielnicę rzemieślników i znowu zagłębili się w obskurną dzielnicę biedoty. Znowu nachalne kobiety, prezentujący swe wdzięki młodzi mężczyźni i chłopcy. Kardynał, już znudzony, powoli przysypiał. Minęła lektykę grupa biczowników, którzy szli w pielgrzymce do świętego miasta szukać odkupienia za grzechy. Gracelli wyjrzał z lektyki i pobłogosławił ich czyniąc znak krzyża.
W końcu tragarze wynieśli lektykę poza rozsypujące się mury, w starożytności opasające miasto, dalej były przedmieścia, na których znowu stały warsztaty rzemieślników. Tu było czyściej i przyjemniej. Dalej ciągnęły się coraz rzadsze, pojedyncze budynki, zbudowane z najtańszych materiałów, bez ładu i składu, właściwie bunkry z jednym wejściem, bez okien: w takiej ruinie na kilku metrach kwadratowych potrafiło się gnieździć po kilkadziesiąt osób. Wnet dotarli do celu, klasztor stał w odosobnieniu. Był to okazały budynek otoczony murem. Przy furtce klasztornej lektyka zatrzymała się, tragarze postawili ją na ziemi, Gracelli zgrabnie wyszedł, rzucił najbliżej stojącemu tragarzowi srebrnika i polecił czekać na siebie. Zastukał do furty, w okratowanych drzwiach ukazała się postać zakonnicy:
- W imię ojca i syna. Czego dusza potrzebuje?
- Kardynał Gracelli do kseni Hildegardy.
- Proszę poczekać przy furtce.
Zakonnica zniknęła w głębi, Gracelli obserwował widoczną przez furtę alejkę okoloną drzewkami oliwnymi. Trwało z pół godziny zanim zakonnica pojawiła się przy furtce ponownie, tym razem ją otworzyła wielkim, mosiężnym kluczem mówiąc:
- Wasza ekscelencja pójdzie za mną.
Gracelli wszedł w ogrodową alejkę, dotarł do żeliwnych drzwi prowadzących do wnętrza budynku klasztornego, w które zakonnica zapukała kołatką trzy razy. Otwarł się lufcik w drzwiach, ukazała się twarz innej, starej siostry, potem drzwi się uchyliły. Stara powiedziała sepleniąc:
- Pójdź za mną.
Gracelli wszedł do środka. Idąc labiryntem korytarzy obserwował pozamykane drzwi do cel zakonnic. W końcu dotarli do przestronnej sali, z suto zastawionym stołem na dwie osoby i Hildegardą rozpływającą się w słodkim uśmiechu:
- Witam cię, Hansie – mówiła z niemieckim akcentem – Cóż cię prowadza do mojej samotni?
Hildegarda była kobietą postawną, młodą jeszcze, o dostojnych ruchach. Ubrana w biały habit, wygląd psuł nieco wystający nos i przedwcześnie pomarszczona twarz. Mimo wszystko Gracellego przeszedł dreszcz podniecenia. Robiła wrażenie starożytnej, pogańskiej Junony. Na Gracellego to podziałało, ale rozpoczął dostojnie:
- Z napomnieniem papieskim przybywam. Ponoć u was nieporządki. Kobiety pod habitami brzemienność skrywają.
Hildegarda nic po sobie nie dała poznać, tylko skinęła:
- Usiądźmy do stołu. Zapraszam.
Gracellemu dwa razy nie trzeba było tego powtarzać. Usiadł, cały czas bacząc by zachowywać się dostojnie i patrząc spod oka na ksenię. Hildegarda wskazała na jedzenie:
- Jedzmy.
Po zjedzeniu kuraka kardynał dodał:
- A we wschodnich stronach pątniczki potrzebne. Pątników nie tolerują, za szpiegów mają. Trzeba kobiet, co by zbadały, czy chrześcijaństwo, wiarę rzymską, wschodni poganie przyjmą. Kobiety u nich w poszanowaniu są. Misja szczytna, ale sekretna. Z kupcami orszak wysłać można. Kobieta, że to do bożnic pogańskich jedzie dary złożyć mówić ma, a po cichu przepatrywać co oni tam knują. Misja zaszczytna, bo wiarę krzewić ma.
- To kilka zim temu orszak powrócił bez kobiety? – Hildegarda była dobrze poinformowana – giermki mówili, że przed oczami im się rozpłynęła w śniegu?
- Bo w tych krainach czarci rządzą. Światło prawdziwej wiary im nieść trzeba. Kobietę wyślemy, wy się kłopotu pozbędziecie, papież śledztwa nie uczyni i wam klasztoru nie rozwiąże. Zakonnicy trzeba olejami świętymi namaszczonej, takiej diabły nie wezmą. Przychówek na wieś oddacie, a ona, karą za grzech, pojedzie. Mądra była oszukując kościół święty, niech teraz za pokutę przysługę uczyni. A nie to fora z klasztoru, niech nie hańbi. I przestroga dla innych.
- Namyślę się. Teraz jedzmy. Odpowiedź za tydzień dam.
- Nie za tydzień tylko teraz. Papież cierpliwość dla wszeteczeństwa stracił. Klasztor stracić możecie jak się bardziej rozsierdzi. Na cztery wiatry wszystkie przegoni, ani jedna tu nie zostanie. A wy, że do takich niecnot dopuszczacie, już nigdzie ksenią nie będziecie. Kara musi być, grzech jest wielki.
Hildegarda po chwili namysły rzekła:
- Dobrze. Dam wam mniszkę. Grzeszyła, niech ma za swoje.
- Zaszczyt to, zaszczyt, droga kseniu. O Chrystusa idzie. W niebie zasługa niemała.
Tak rozmawiając, kardynał z ksenią, przepędzili dwie godzinki, po czym się pożegnali. Gracelli wrócił do domu, zadowolony, że zakonnica bez skazy na ciele w tydzień będzie gotowa do drogi. Teraz tylko skompletować orszak. Ten sam co pierwszą dziewkę wiózł. Za podwójną zapłatą pojadą, ale drogę doskonale znają. A więc do dzieła. Gracelli chwycił za dzwonek by wezwać służącego.

Marcinka i Doniek gospodarowali w swej samotni. Krasnale przyniosły im kurki, kózki, warchlaki, jagniątka i nawet jałówkę. Przez lata rozmnożyli swój dobytek. Doniek pracował całymi dniami przy karczowaniu lasu, żeby móc uprawiać pole. Po sześciu latach miał już spory kawałek roli, po dwóch kolejnych rola dawała sute plony z ziarna przyniesionego przez krasnale. Doniek jednak uważał, że jego gospodarstwo powinno być samowystarczalne, na pomoc krasnoludków przez całe życie nie będzie przecież mógł liczyć. Dlatego i krosienka dla Marcinki zrobił i doganiał ją ciągle do roboty przy zwierzętach.
Marcinka brzemienna z nim była. Brzuch rysował jej się pod samodzielnie utkaną szatą, na nogach łapcie z kory wierzby wykonane przez Dońka. I posłuszna być przestawała. Do ludzi z ostrowia chciała. Że to niby sama urodzić nie może, nie potrafi, cosik złego bez starych bab-znachorek jej się przydarzy. Donike tłumaczył, że na ostrowiu same wrogi mają. Ile się ich naponiewierali kiej jeszcze dzieciskami byli? Przyjdą za nimi tutaj, chatę i rolę zabiorą, ich precz wyciepią, bo Doniek jeszcze za silny nie jest. Co wtedy zrobią? Złoty monolit też ludziska zabiorą. Krasnale tłumaczyli, że na ostrowiu tylko śmierć ją czeka, boć straszliwych wrogów tam ma, coć tylko na jej żywot dybią, ale znaleźć jej nie potrafią, bo w puszczy zaszyta. Jej i ich dziecku nic tu nie grozi, boć krasnale z Dońkiem bezpiecznie poród odbiorą, niejeden poród w życiu odebrali.
Przed Kupałą Marcinka się zaparła, że na święta iść chce i pójdzie, nikt jej nie powstrzyma. Doniek prosił, tłumaczył, krasnale też, a ta się uparła, że do ludzi chce. Doniek w końcu powiedział, że jak sama na Kupałę pójdzie, bo on iść nie myśli, bez ? osłony, toć jej tam chłopy dziecko jeszcze nienarodzone zmarnują, bo nikt jej bronił nie będzie, a ta tylko, że idzie powtarzała. Noc przed Kupałą Donike związał Marcinkę i do ławy ją przywiązał, kiejby nigdzie nie szła, ludziom znać nie dawała, że oni tu spokojnie siedzą. I zostawił Marcinkę na całą noc i cały dzień samą, do ławy przywiązaną. Marcinka krzyczała, wyzywała, ale ruszyć się nie mogła, nie mogła odejść. Doniek, żeby nie słuchać jej lamentów i płaczów zwierzątka oporządził i w rolę robić poszedł. Wrócił wieczorem do chaty, znowu zadbał o inwentarz, ogień rozpalił, klusek nagotował, Marcinkę odwiązał i jeść jej dał. Ta w bek uderzyła, Doniek się rózeg wziął. Marcinka ucichła, ale zdała się na Dońka z urazą patrzeć, coś na kształt nienawiści błyskało w jej oczach. I bunt. Doniek się zafrasował. Po namyśle kobitkę za ręce wziął, koło paleniska posadził i łagodnie tłumaczyć swoje zaczął. Później powiedział, że na ostrowiu, jak białka przeciw mężowi jest, toć ją mąż zadławić ma prawo i nikomu nic do tego.
Takie prawo. On ją jak swoje dziecko hołubi. Czyż jej tu z nim źle? Czyć na ostrowiu z matulą lepiej jej było? Jeść ma co, w co się odziać też ma, ciężko nie pracuje, boć wszystko na Dońka spada, ona jak jakie cudo, całymi dniami mało robi i Doniek mało od niej wymaga. Drugiej białki nie wziął, chocia może na ostrów pójść i się wystarać, bo teraz majątek ma i dadzą mu. Nie, on przy niej wierny kiej pies zostaje, bo miłuje ją, niejedną krzywdę razem przeszli. Coć jej brak? Tutaj w poszanowaniu jest, na ostrowiu pędzić precz i odganiać kijami ją będą. Widział przeca, jak tam te, co rodów nie mają, rodzą: razem z bydlętami, kiej się kto litościwy znajdzie, jak nie, to w krzakach, nikto pomocy rodzącej nie udzieli, nikto szmat na nowe dziecko nie da. Niech pomyśli: z nim ma dobrze, gdzie jej tak na ostrowiu będzie? Niech szczerze powie co jej brak u niego? Marcinka buzię przekrzywiła i rzekła, że ludzkiej mowy, śmiechu ludzkiego. Tutaj całymi dniami sama siedzi i dziczeje. A bodaj i pośmiewiskiem być, ale z ludźmi. Doniek zafrasował się bardziej jeszcze i rzekł, że pomyśli co robić ma, niech mu da trzy dni na odpowiedź, to on jej ostatnie słowo rzeknie. Na tym stanęło.
Doniek i Marcinka na ławach spać się pokładli. Marcinka w nocy sprawdziła czy Doniek śpi i na święto Kupały wymknęła się z chaty. Do boru dobiegłą i przez gęstwę do ludzi przeciskać się zaczęła. Nic jej był zwierz dziki, którego mogła napotkać. „Do ludzi, do ludzi” brzęczało jej w głowie. Lata samotnie spędzone w chacie, kiedy Doniek pole karczował, wydawały jej się ciągiem strasznym, nienawistnym. Śmiech usłyszeć, ponurej miny Dońka nie oglądać. Niechby i bili, byleby tylko słowo, zdanie od nich usłyszeć. A jak będzie przymilna, toć i chłopina który ją przytuli i spanie da. Dojadła już jej ta ciągła harówka bez śmiechu ludzkiego, bez słowa dobrego, tylko z wiecznie ponurym Dońkiem, w chacie od ludzi daleko. I krowę, i owce i kozy doić, żarna obracać, strawę co dzień warzyć, a tkać, a prać... Kiejby w chacie jeszcze jedna białka była, toć by lepiej było. Żeby służkę jaką miała, żeby chociaż na cotygodniowy targ pójść... A tu nic, toż samo co wiecznie. Ani dnia innego. I jeszcze dziecko, co w łonie nosiła. Na co jej? Doniek syna chciał, a ona więcej obowiązków już nie chciała. Dziecka rada by się zbyć. W chramie by jej wróżki zaradziły na kłopot, oj tak, do chramu trza by było z niechcianym iść. Na co jej dziecko? Najchętniej by ciepnęła gdzieś w lesie, cierpieć przy porodzie ani myślała, do chramu więc pójdzie. Byleby tylko Doniek jej nie zgonił, nie znalazł.
W gęstwinie potknęła się o wystający konar i .... przed oczyma ujrzała mnogość gwiazd. Ból szyi był straszny. Chciała odetchnąć, ale usta się tylko otwarły, nie mogąc wciągnąć tchu. Przed oczyma gwiazdy zaczęły blaknąć, otulała je mleczna mgła. Marcinka ujrzała we mgle tunel, który rozbłysnął mleczną bielą. Zorientowała się, że ostro widzi wszystko, unosi się nad swoim ciałem z odciętą głową, krasnalem, który trzyma skrwawiony topór obok jej rozkawałkowanego ciała, w borze, w którym widzi każdy kamyczek, każdą gałązkę. Obok jasnego tunelu nad nią, z lewej strony jestestwa Marcinki otworzył się czerwony, który zaczął jej obecny stan wciągać. Widziała, jak od jej leżącego ciała odrywa się bezkształtny obłok, formujący się w kulę i znika w błękitnym tunelu nad nią. Z czerwonego wypłynęła postać jej matki i podała jej rękę, usilnie zachęcając aby Marcinka zbliżyła się do niej. Marcinka nagle stwierdziła, że jej obecne jestestwo przenika miłość do tej małej istotki, która dostała się do tunelu błękitnego, z matką ma niewiele wspólnego i całą siłą swojego bytu podążyła w kierunku tunelu błękitnego.
Z czerwonego zaczęły wydobywać się jakoweś pokraczne istoty, które starały się złapać Marcinkę, chwycić, i do czerwonego, coraz intensywniej buchającego płomieniem tunelu, skierować. Marcinka jednak była coraz wyżej, coraz wyżej, coraz bliżej spokojnego błękitu. I tunel zaczął na nią oddziaływać. Łagodnie pomagał wejść w siebie, delikatnie wciągając. Marcinka w końcu dostała się we wnętrze błękitu. Przez moment wirował w nim, potem znalazła się nad ziemią i stwierdziła, że to niesamowicie błękitna kula, zawieszona w polu sił. Potem zaczęła być wciągana między gwiazdy, aż do tej, która na ziemi wskazywała podróżnym drogę w ciemnościach.
Ciągle otaczało Marcinkę łagodne światło, dotarła do gwiazdy, tam jasny blask wskazał jej drogę. Znalazła się w przepięknym świecie, jakby utkanym z tęczy. Półprzezroczyste morze nieznanych jej roślin olśniewało, dalej były utkane z mgły domy. I dużo ludzi. Marcinka chciała podejść do któregoś z nich, ale gdy się zbliżała, ludzie odsuwali się od niej. Po wielu próbach kontaktu Marcinka położyła się pod egzotycznym drzewem i zasnęła.
Krasnal wycierał topór w ubranie Marcinki.
- Dobrze, że nie uciekła. Zabraliby monolit.
- Masz rację. Trzeba pozbyć się ciała zanim Doniek się zorientuje. On też mógłby uciec. Trzeba mu znaleźć ze dwie nowe baby, żeby mu się nie ckniło. I nakazać: ani pary z gęby o monolicie. Niech czeka na swój czas. A jak nie ... Toć chyba z niczym do królestwa wrócić przyjdzie, a monolit zamaskować na zawsze.
- Lepiej będzie jak jej ciało poszarpiemy i powiemy Dońkowi, że ją dziki zwierz poszarpał. Mniej żalu będzie i nie będzie jej szukał.
- A jak mu już te baby znajdziemy, to ich dzieci monolit poniosą.
Krasnale powyjmowali zza pazuch noże i zaczęli nimi zwłoki Marcinki szarpać. Po kilku chwilach Marcinka wyglądała jak po spotkaniu z niedźwiedziem. Krasnale zrobili nosze z pobliskich gałęzi, położyli na nie zwłoki Marcinki i poszli do Dońka.
Doniek spał w najlepsze, gdy krasolud go zbudził, poklepując po twarzy. Doniek wstał, krasnal wskazał mu, żeby z nim na podwórzec wyszedł. Tam, oświetlone smolnymi łuczywami leżało to, co pozostało z ciała Marcinki. Doniek nic nie powiedział, usiadł i patrzył. Krasnal podszedł do Dońka i współczująco mówić zaczął:
- Wyszła z chaty przed północką. Poszła w las. Hałasy żeśmy usłyszeli i pognali. Tam już miszka na zwłokami się pastwił. Odgoniliśmy go i przynieśliśmy jej ciało.
Drugi krasnal rzekł:
- Do dnia stos grzebalny przygotujemy. Tobie zwierzęta oporządzić i strawy nagotować trza.
Doniek wstał od zwłok, machinalnie poszedł do zwierząt. Krasnale w las, drewno przynosić. Koło zwłok Marcinki zostały tylko muchy.
Rano stos grzebalny był już gotowy. Krasnale spisały się dzielnie, suche drewno było wyższe od chaty Dońka, natomiast stos ustawiony był w polu, które Doniek niedawno radłem zaorał. Krasnale zaniosły nosze z psującym się ciałem Marcinki na wierzch stosu. Doniek przyprowadził pod stos po jednym ze zwierząt jakie mieli, zarżnął i na stos ciała rzucił. Postał chwilę przy stosie, wrócił do chaty, głownię od żaru w palenisku podpalił, wyszedł z powrotem do stosu, obszedł wokół podpalając. Długo stał i patrzył na płomienie, aż ze stosu popioły tylko zostały. Wtedy też stał i patrzył, aż go jeden z krasnali za rękę do chaty pociągnął. Drugi w garniec zebrał nieco popiołu i za nimi do chaty poszedł.
Doniek za oporządzanie chudoby się wziął, ale czuł się jakby martwy. Ni to żywy, ni to snem odrętwiały. Wszystko go obchodzić przestało, czuł się jakby poza światem. Krasnale jedzenie w niego wmusili, a w końcu odezwał się jeden:
- Nie ma co, bez baby gospodarstwo zmarnieje.
Tutaj, jakby w Dońka niespodziewanie gałąź uderzyła, przeszedł go dreszcz. Od dziecka małego marzył o swoim, o tym, żeby przez całe życie pomietłem u kogoś nie być. Tu miał znaczenie, wszystko jego było. Stracić to? To gdzie się podzieje, na poniewierkę pójdzie? Czarna chmura uczuć przeszła przez Dońka. Drugi krasnal rzekł:
- Nie ma co. Trzeba do kniazia iść i o niewiastę się zapytać. Niechby jakąś sierotę, najlepiej to dwie. O monolicie ani słowa, gadać nie wolno – Doniek coraz uważniej słuchał – Trzeba z tych zakopanych skarbów odrobinę wziąć, do kniazia pójść i tak prawić ... Tu krasnal cały wykład wyłożył – Lepsze to niż nic, i niewiasty przymilne, pomoc będzie, w chałupie radość. Kobiety jak plaster miodu są. Tylko o monolicie nic gadać nie trzeba. Jutro pójdziesz i zrobisz jak umówione.
Dońka czarna chmura uczuć powoli opuszczać zaczynała. Wiadomo, jak teraz białki weźmie, to posłuszne. Nie to co Marcinka. Ta mu ciągle dojadała, nic jej nie cieszyło. I dziecisko mu zmarnowała. Jak białki weźmie to i powróży się z rodami, będzie miał do kogo pójść, już ród za nim stanie w razie niebezpieczeństwa. Do knezia jutro pójdzie, odwlekać nie ma co. Gospodarstwo ma teraz silne, białki mu na pewno dadzą.
Oporządził zwierzęta domowe, tak jakoś żwawiej i położył się na ławie, skórami przykrywając. Sen nadszedł szybko, ukoił Dońka. Rano, po gospodarskich zajęciach, Doniek wykopał trochę złotych pieniążków z jednego z garnków, wziął w sakwę i poszedł do knezia. Ostrów był względnie niedaleko, wystarczało z gęstwy parę godzin iść.
Doniek szedł szybko, przed południem dojrzał znajome obejścia za polami ostrowia. Przyśpieszył jeszcze i po paru chwilach zbliżył się do ostrokołu i mostu stołba knezia. Szedł przez ostrów, ale nikt go nie rozpoznał, zmienił się przez te wszystkie lata, wydoroślał, zmężniał, ostatni raz był tu jako mały chłopiec.
Kobiety dzieci przed obcym z wyglądu Dońkiem do chat uprowadzały, same na niego ciekawie zerkając. Doniek nie zwracał na nie uwagi, szedł prosto ku mostowi. Przed mostem wojak stał i spytał, kto on zacz i czego tu chce? Doniek spokojnie powiedział, że z pokłonem i darami do knezia chce. Wojak krzyknął na drugiego, w głębi, pod ostrokołem, żeby drogę nieznajomemu wskazał. Doniek znał ich obu z dzieciństwa, kiej mu dokuczali straszliwie. Tę znajomość zachował na razie dla siebie, zachowywał się normalnie, jakby pierwszy raz ich widział. Poszedł za drugim wojakiem na podwórzec, gdzie w podcieniu stołba kneź siedział i sprawy rozsądzał. Samych znajomych smerdów i kmieci, postarzałych, ujrzał. W kolejce po wyrok książęcy stali.
Toć był i stary Wiedz, co z Doborem o staw się przed kneziem akurat wadzili. Jeden zarzucał drugiemu, że staw nie jego, tylko po śmierci najstarszego syna Wiedza, co Doborową wnuczkę wziął i dzieci z nią ma, tylko drugiego. I każdy o ich dzieciska chciał dbać w swojej chałupie, jako że ich synowie własne chałupy już mieli i nie było komu o gospodarki Wiedzową i Doborową dbać. Każdy chciał wnuki wychować na swoim, do swojego przywiązać aby na jeszcze starsze lata kto koło nich miał dbać i gospodarek nie zaprzepaścić.
Kneź, wysłuchawszy obu, Wiedzowi rację przyznał, boć przeca za ojcem od dawien dawna prawo było, dziatki iść wimy. Córki zawrzdyć za mężem z chałupy precz szły.
Kneź nie postarzał się bardzo przez te lata, nawet młodym i w pełni sił się wydawał. Po mowie znać było, że umysł sprawny ma. W ruchach jego znać było zwyczajną Dońkowi energię i bystrość; nowej sprawy wysłuchiwać zaczął.
Tu kowal ze zdunem o bałamuctwo się sprzeczali. Kowal młodym był, zdunową córkę trzy miesiące temu z sutym posagiem za żonkę wziął. Teraz z chałupy przegnał, posagu nie oddawszy. Stary zdun prosił knezia o zwrot przez kowala posagu córki. Kowal tłumaczył, że kobitka w chacie do niczego niezdatna była. Spała do południa, inwentarza nie oporządzała, piec chleba nie umiała, święty ogień, co w palenisku od wieków w jego rodzie płonął, zagasiła przez zaniedbanie, boć jej się podtrzymywać ognia nie zdało. Dwie krowy przez jej niechlujstwo stracił, bo kiej na pastwisko poszła, to w koniczynę zroszoną je wprowadziła i zmarniały, trza dorżnąć było. To za te krowy posag zatrzymał. Zdun tłumaczył, coć kowal młodziutką niewiastkę wziął, ledwie źrzałą do prowadzenia gospodarki, u matuli pod kiecką jeszcze chowaną. Kowal wiedział, że młódkę bierze, żal może mieć do siebie ino. Kneź rozsądził, że posag kowal ma oddać, boć w swojej chałupie za gospodarkę kowal odpowiada, nie jego niewiasta, kowal rządzić ma.
Teraz przyszła kolej na Dońka. Przystąpił z niskim pokłonem do knezia, wyprostował się i mówić począł:
- Me miano Dowbór. Cztery roki nazad z oćcem, matulą, żonką w te strony przywędrowalim z południa. W borze gospodarkę wybudowalim: chałupę i kawałek roli. Spore. Ociec na zwierza do boru poszedł i zwierz go przetrzebił. Stos zbudowalim, matula za oćcem na stos poszła, bo chciała. Żonka, brzemienna, tej wiosny przy porodzie zmarła. Wczoram jej stos wyszykował. Z pokłonem, darem i prośbą przychodzę: weźta mnie, kneziu, pod opiekę – tutaj z sakwy dwa złote pieniądze wydobył i przed kneziem położył – Coć do stołba we zwyczaju, dam. Podróżyć się przychodzę i z prośbą o niewiastę jakowąś, boć gospodarka na jedne ręce zmarnieje. Gospodarka u mnie zasobna: trzy krowy, byk jeden, trzy jałówki, sześć świaniaków, kuraki, kozy, owieczki ... Niechby i baba biedna była, byle pracowita. Dwie też wezmę. Żarna u mnie są, krosna, chata obszerna, studnia podle chaty. Skończyłem.
Zadumał się kneź. Skąd tu baby wziąć? Była jedna, co z trójką dzieci u świekrów po zgonie męża siedziała, ale czy pójdzie? Zafrasował się kneź, rzekł, że na wieczór zebranie starszych z ostrowia naznaczy i tam sprawę przedstawi, tymczasem Dowbora w czeladnej w stołbie podejmą. Dał znać smerdzie, ten Dońka do sali z boku stołba wprowadził, gdzie smerdowie jadali, pieczystym Dońka poczęstował, chleba ułamał, miodu soczystego nalał. Czekać kazał. Doniek jadł, gdy coraz nowi smerdowie do izby wchodzili z ciekawością na przybysza patrząc. Już rozeszła się wieść, że bogaty przybysz niewiasty szuka i podróżyć się z miejscowymi kce. Jeden przez drugiego smerdowie z ciekawości na Dońka się gapili: chłop na schwał, robotny, a nuż podróżda opłaci im się?
Doniek zjadł i na ciekawie weń wpatrzone oczy się uśmiechnął. Powiedział im to samo, co przed kneziem rzekł, to, czego go skrzaty nauczyły. Ciekawość wśród smerdów osiągnęła apogeum. Czy krasa dziewka ma być? Młódka? Doniek odpowiadał, że tylko na wiernej i robotnej mu zależy, boć potrzebą przypilony, dobytek mu zmarnieć może. A ładnym takim się przy tym wydawał, mocnym też, że smerdowie mu swoje krewne raić zaczynali.
Doniek słuchał uważnie, o szczegóły roboty dziewek przepytując. Poznali smerdy, żeć rzeczywiście, robotnej chciał. Radzić zaczęli, jak pomóc przybyszowi. W końcu jeden przez drugiego drużbę z Dońkiem zaprzysięgli, coć ich samych trochę i dziwić zaczynało: wydawało im się, że pierwszy raz na oczy widzą Dońka, a już podróżyli się z nim. Niezwyczajna to rzecz była, ale cóż, młodość.
Doniek z pogardą wewnętrzną przeżywał zaszczyty. Pamiętał dobrze, jak wielu z nich z jego dziecinnych lat zrobiło mu koszmar. W duszy zemstę zaprzysiągł. Odłożył ją do chwili stosownej, ale stare bolały go bardzo. Omal nie wydał się ze swoją nienawiścią przed smerdami, ale udało mu się powściągnąć. Na zemstę przyjdzie czas później.
Teraz wysłuchiwał zalet kolejnej wybranki. Mówił mu o swojej owdowiałej bratowej Zbylut. Ten nigdy nie poniewierał Dońkiem i Doniek do niego nic nie miał. Zbylut prawił, jak to bratowa przed wzejściem słoneczka wstaje, jak pyszny chleb piecze i tak dalej. Doniek powiedział, że za jej wykup dwie złote monety da, krowę cielną i dwie owieczki. Zbylut, że bratowa czworo dziecisk już z jego bratem ma. Doniek rzekł, że za każde po kózce dorzuci. Na tym stanęło. Zbylut zwalniać się na dwa dni ze służby poszedł, żeby oćcu zanieść nowinę. Bratowa w chacie przeszkadzała tylko, sześciu braci z żonami i dzieciskami w chacie się gnieździło. Tłok był. A i o dziedzictwo podział trudny. Ten Dowbor spadł Zbylutowi jakby z nieba na szczęście, żeby baby się pozbyć, ulży się w chałupie i to jak. Z takimi myślami wsiadł na konia i do oćca pojechał. Nawet nie chciał by Doniek mu swą gospodarkę pokazał.
Wieczór się zbliżał i na ostrowskim placu ludzie, zgodnie z wolą knezia się zbierali. Kneź Dońkowi polecił iść za sobą. Siadł na podwyższeniu z ciosanego kamienia, Dońkowi polecił stanąć obok. Kneź zgromadzonym powtórzył to co mu Doniek wcześniej powiedział. Dodał kneź, że Dowbór jest pod jego osobistą opieką, żeby nikt nie odważył się gwałtu mu czynić. Oddał głos Dowborowi, ten mniej więcej powtórzył swoją wcześniejszą perorę. Dodał do

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No cóż przeczytałem na razie fragment -(recenzja też na raty bedzie) sporo byków - powtarzasz to samo w kolejnych zdaniach. Poza tym - chatka - właściwie szałas - albo chatka albo szałas, różnica jest spora. To zapamiętałem na razie (czyli usterki językowe) ale dopiero się rozkręcam w czytaniu, więc nic konkretnego nie powiem. Wpisałem się żeby freney nie mówił że łyso jest.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Marcholcie, czy nie zechciałbyś ze mną pisać powieści? Mam dużo wspaniałych pomysłów, tylko nie chce mi się korektorować tego, co napisałam. Zerknęłam na Twój styl, i myślę, że gdybyśmy razem pisali teksty, to z moją bezpośrednością, wręcz kopalnią pomysłów i Twoją systematycznością być może mielibyśmy szansę wydawać teksty w formie książkowej?
Pozdrawiam.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cóż, wolę Twoje emanacje krytyczne. Urzekają mnie, ilekroć czytam. Masz zadatki pedagogiczne :) Tekst jest ogólnie ok. Ja tylko nie lubię fantasy itp tworów, wybacz. Wydaje mi się, że momentami tracisz panowanie nad tym, co piszesz, próbując za bardzo wczuć się w rolę narratora. Np. "Otóż jej dola. Ale niech tam.Co będzie to będzie". A wcześniej jeszcze westchnęła. Moim zdaniem przeładowanie. "A co redzić?" - literówka, jak sądze.
Jakoż Marchołt, na raty poczytam, bo gęstawe :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ojojoj, skąd zacząć...
Może zacznę od początku: coś mi tu nie pasuje. Ten tekst kompletnie nie przystaje do tego, co wyczytałem w Twoich komentarzach pod innymi tekstami. Tam było bardzo coelhowsko, nie wiem czy chwalisz w ten sposób wszystkich, czy po prostu jesteś tak cierpliwym czytelnikiem? nie zgodzę się w każdym razie z asherem co do komentarzy.

Tekst jest znakomity! kompletnie mi on nie przystaje do tego, co piszesz w komentarzach. Jest samodzielny, choć niedoszlifowany (mam na myśli przede wszystkim błędy - dziesiątki...), no i jest niepokorny, ma pazur - Naukowcy w moim odczuciu, choć dużo bardziej zkondensowani, nie umywają się do tej próbki.
Zastanawia mnie jedno: czy interesujesz się słowiańszczyzną i czy to, co tu opisujesz jest poparte jakąś lekturą, czy popuściłaś wodze fantazji? pytam zupełnie poważnie, bo moja wiedza na ten temat jest bardzo skromna, ale w każdym razie zastanawia mnie czy jedna sfera przystaje do drugiej; mianowicie, czy losy kardynała i już na poły nowożytnie zorganizowanego Rzymu i Watykanu pasują do ciągle bardzo żywotnej pogańskiej słowiańszczyzny? ostrów sytuowałbym gdzieś koło X - XI wieku, podczas gdy korci mnie, żeby umieścić kardynała w XIII-XIV (czy kardynał naprawdę jest aż tak bezczelny, żeby z domu uciech wychodzić w sutannie?). Bardzo smakowite sceny rzymskie - troszkę jakby Gilles de Rais z Huysmansa ;-)
Ucieszyło mnie w tekście to, że robisz wycieczki kilka wieków wstecz. Świetna mowa pozornie zależna, nieczęsto używana, a niemal niewidoczna tutaj, na forum. Odnoszę wrażenie, że stylizacja nie zawsze jest poparta potrzebą. Kilka razy przedobrzyłaś - a że sam często wysłuchuję tego zarzutu to jestem wyczulony ;) trafiają sie niestety bardzo rażące błędy ortograficzne (przesów, podróżyli zaraz obok podrużyli, zawrzdy); uważam że niepoprawnie upierasz się przy narzędniku przymiotników w połączeniu z "być" - "były ładnymi" itd. Co innego niepoprawne kopie łacińskiej składni, a co innego przymiotniki + być. Przeorysza to nie kseni tylko ksieni. Ksenia to imię.
Poza tym dosć niedbale wstawiłaś ten tekst - jest kilka niewyjaśnionych przerw. Rozumiem, że tekst niekoniecznie przyjaźni się z tym, co uważamy na co dzień za realne (ja np. nie spotykam krasnoludów ;-) - i to jego duży atut, ale te akurat przerwy wyglądają na zwyczajny brak tekstu, np. dziewczyna, która ma być ofiarowana złemu nagle znika na rzecz rady w grodzisku.

Na koniec jeszcze prośba: z wielką chęcią przeczytam całość. Mówię zupełnie poważnie, a nie kurtuazyjnie. Maila znajdziesz bez kłopotu.

Pokłony i oklaski + serdeczności,
Freney.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dziękuję za pozytywny komentarz. Problem leży w tym, że jest to tekst pisany dla relaksu, pisać ten tekst zaczęłam w zeszycie około pięciu lat temu. Nie ja go przepisuję. Swego czasu lubiłam ciemne plamy historii, to, nad czym w szkołach się nie zastanawia, wiesz, król, dwie daty, reszta to ciemna plama. Można powiedzieć, że te ciemne plamy przestudiowałam samodzielnie, z całej dostępnej literatury. Co do ortografii: tekst jest o VII wieku, a wtedy jeszcze pisownia nie była ustalona. Tekstu jest około 2000 stron formatu A4 i przełożę tekst na język komputerowy w wolnej chwili, czyli na emeryturze, a to trochę jeszcze potrwa. Tutaj fragment tekstu zamieściłam jako ciekawostkę, nie poprawiwszy wcześniej, nie z braku szacunku dla czytelnika, tylko, żeby się popisać, jak to stylizowanym staropolskim pisać bez zająknięć potrafię. Na razie jeszcze komputer zachowuje się jak mój osobisty wróg, np. tekst z dyskietki "zniknął" i dopiero znajomy informatyk go odtworzył za pomocą niesamowitych "czarów- marów". Mam wykształcenie techniczne, moja przygoda ze zorganizowaną nauką polskiego zakończyła się na maturze czterema piątkami (szóstek wtedy nie stawiano), a w tamtych czasach to było już coś. W miarę swobodnie posługuję się kilkoma językami (potrafię np. przeczytać literaturę największych w oryginale) co pozwala mi porównywać na miarę mojej mentalności. Na to forum wchodzę z niekłamaną przyjemnością bo uwielbiam inteligentnych, młodych ludzi, i to, że poświęcają swój czas na twórcze zachowania. Kilku belfrów i zdolna młodzież... aż serce roście! Gdybym za moich młodych lat miała takie możliwości... Refleksje, dosyć. Chętnie natomiast przyjełabym próby poprawienia mojego tekstu, bo, ja na razie, nie mam czasu doń wracać, wolę pokomentować innych. Staram się pisać pozytywne komentarze, ale to nie jest tak, że bezkrytycznie chwalę. Długo szukałam w necie odpowiedniego forum, na którym chciałabym pisać, i to jest najlepsze z możliwych, przekonaj się samodzielnie porównując prace tutejszych twórców z twórczością z innych forów. Tutaj, na tym forum nie znalazłam nikogo, kto miałby całkowicie "denną" pracę, poziom forum jest rzeczywiście wysoki. Nie lubię krytykanctwa, zwłaszcza niepotrzebnego, a na tym forum nie jest ono potrzbne.
Pozdrawiam serdecznie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie wiem dlaczego nie pokojarzyłem faktów wcześniej, ale VII wiek to jeszcze rozpad współnoty prasłowiańskiej - o polszczyźnie się jeszcze nikomu nie śniło, nie tylko o ustalonej pisowni bądź gramatyce polskiej.

Pozwolisz, że potraktuję to jedynie jako sprytny wybieg, zwłaszcza że nie potrafię zasugerować żadnego rozwiązania tej sprawy oprócz przesunięcia akcji jakieś siedem wieków później. Ale, jak sama mówisz, tekst powstaje dla relaksu, a nie dla zaspokojenia wygórowanych ambicji.
Miłego relaksu życzę :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Toż ja nie tylko o pisanym języku polskim tylko ogólnie, o językach. Nie było wtedy czegoś takiego jak gramatyka języka, ani ustalonej pisowni poszczególnych wyrazów. Prawdziwe dzieła dotyczące tych zagadnień powstały dopiero w oświeceniu. Do tego czasu wzorowano się na starożytnych utworach, a skrybowie jeżeli już, to zapisywali albo dzieła już istniejące, albo mowę potoczną (rzadko). Pisownia w poszczególnych dokumentach tych samych słów jest różna. Słowiańszczyzna (w znaczeniu język) w siódmym wieku już istniała, ale nie była zapisywana, metodami naukowymi potrafimy odtworzyć niektóre z jej słów np. "pyje" (wyraz przytaczam jako ciekawostkę). Nie potrafię pisać słowiańszczyzną, bo nikt tego nie potrafi, a nawet gdyby potrafił, to brzmiałoby to jak język obcy, tylko stylizuję na podstawie współczesnych gwar ludowych.
Pozdrawiam serdecznie.
Ps. Uwielbiam dociekliwych, inteligentnych czytających.
A może ktoś z Państwa wskazałby mi wszystkie błędy tekstu? Coraz częściej mam ochotę poprawić tą moją pisaninę, wskazówki od Państwa byłyby cenne, przyjełabym je z radością.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Nie musisz przepraszać za coś, czego nie musiałaś robić.  A przyczepiłaś się do dosyć popularnej figury retorycznej.   Cieszę się, że już Ci się samopoczucie poprawiło.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      lustro zna prawdę ;) 
    • Przepraszam, że nie podjęłam dialogu o złych katolikach, którzy sieją nieprawość i demoralizację, tylko czepnęłam się załamania rytmu, przez co sama miałam załamanie i tik nerwowy, ale że jesteś na miły, uprzejmy i pomocny, to już mi przeszło.   Pozdrawiam.
    • W blasku zniczy migocących płomieni,  Smaganych zimnym wiatrem jesiennym, Niejedno rzewne wspomnienie się tli, Żarząc się skrycie w głębinach pamięci,   Niekiedy z dzieciństwa chwil beztroskich, Niekiedy długich rozmów na progu dorosłości, Z tymi, których ciała skryły mogiły, Dziś już pośród nas nieobecnymi..   W blasku zniczy migocących płomieni, Otulonych całunem jesiennej mgły, Rzewne emocje dotykając strun wrażliwości, Budzą szept niesłyszalnej ludzkim uchem melodii,   A tlące się w duszy wspomnienia, Niejeden z przeszłości odmalowują obraz, Widzianego oczami dziecka świata, Tak odległego od problemów dorosłego życia…   W blasku zniczy migocących płomieni, Na grobach bohaterskich obrońców naszych granic, Którzy przed laty w wieku tak młodym, Ukochanej Ojczyźnie ofiarnie życie poświęcili,   Z głębi serc modlitwy szczere, Choć w proste tak słowa niekiedy przyodziane, Gdy zabiegana ludzkość pędzi na oślep, Tak wymownym patriotyzmu są dziś aktem...   W blasku zniczy migocących płomieni, Pośród walecznych ułanów porośniętych mchem mogił, Na polach wielkich bitew pamiętnych, W obronie Ojczyzny przed laty poległych,   W ustawionych tak licznie jedne obok drugich, Niewielkich zniczy wnętrzach szklanych, Maleńki płomyk trwożnie dziś drży, Ku wielkich bohaterów pamięci...   W blasku zniczy migocących płomieni, Niosą się rzewne za zmarłych modlitwy, Znad starych modlitewników kartek pożółkłych, Wyszeptywane przez siwowłose schorowane staruszki,   Gdy w drżącej pomarszczonej dłoni, Starego różańca przesuwane paciorki, Ofiarowane za dusze ukochanych ich bliskich, Skracają czas zasądzonych im mąk czyśćcowych…   W blasku zniczy migocących płomieni, Gdy z oczu gorzkie jak piołun łzy, Niedbale ruchem dłoni otrzemy, By zapomniane na ziemię padły,   Niech zakiełkuje w naszych sercach Nadzieja, Wiecznego życia po śmierci dostąpienia,           Gdy pocieknie ostatnia w życiu łza I zamknie się już na wieki powieka...   W blasku zniczy migocących płomieni, Gdy noc stare cmentarze otuli, A jedynie księżyca poblask nikły, Ześlizguje się po żelaznych bramach cmentarnych,   Jaśniejące pośród mroku światło zniczy, Na tablicach nagrobnych rozświetlając litery, Tajemniczej nocy snuje swe opowieści, O tych którzy snem wiecznym zasnęli...  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • smutek i żal ściska serce nie potrzeba słów nie trzeba więcej maleńki płomień i chryzantema byli i ich nie ma pozornie 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...