Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Senmarabóg - fragmenty


Freney

Rekomendowane odpowiedzi

(skoro Marcholt może to ja też mogę; kilka uwag wstępnych: wyrwałem te trzy - jakże niezobowiązujące - fragmenty z dłuższej próby prozatorskiej. Dlaczego wyrwałem? bo reszta tekstu bardzo błądząca i nie bardzo da się czytać. Żeby jednak ostatni fragmencik nie był zbytnio wydarty z kontekstu, poprzedzam go dwoma wyimkami genealogicznymi. Proszę zatem przypomnieć sobie dwóch uparciuchów z poniższego epizodu IV - pana Dawida Czesławowicza i Jakuba Andrzeja - i rzucić okiem na taką oto uwagę co do ich dalszych losów: )

* * *

Hej! zszedł Jakub Andrzej , nie zszedł i – gdzieś tam – od śmierci ocalon w dolinach .
Odśpiewali znajomi alumnowie gregoriańskie Salve Regina; przemówił ktoś nad symboliczną deską grobową;
Cuda rozpowiadano o tym commendatio na niesławnym zboczu, na szczycie, w lodospadzie.
Pierzchł motłoch .
Odnaleziono pisma – wśród licznych apopleksji nie wydano ni tomu – bo i starczy już nędznych wspomnień z pionowych światów, bo i rzekli już wielcy, co rzec chciał on, bo i zsypano już w rzekę gruz...!
Tylko listy złożono do druku – a wstęp i przypisy miał zrobić poeta –
Pan Dawid Mikołaj.

Onże jednak padł pogrzebany w lawinie.
Odetchnął Episkopat, srodze uciemiężony jego zjadliwą – by tak rzec – paszkwilistyką. Konsystorz zdjął anatemę i przebaczył…
Płakali ojce.
(szczupła, ruda kobieta o czarnych oczach i wysmukłych przedramionach, rozejrzawszy się dobrze kilka razy, zostawiła wszystkie pisma na progu pewnej podziemnej redakcji).

Redaktor – był człek krępy z zakolami. Znany chłop. Odbierał zagadkową korespondencję i udzielał niejasnych odpowiedzi. Pijał…
Pił.
Odchylił czaszkę z zakolami – przełknął na wydechu, ciemno się zrobiło – ciemność zaległa… -
Nie przebudziwszy się, po płukaniu żołądka – badaniu toksykologicznym etc. –


W sześćdziesiąt trzy godziny pospieszył za Redaktorem znany w odpowiednich kręgach filmowiec… spożywali razem.
Ministerstwo w trybie pilnym przyznało odznaczenie.

(teraz poprosiłbym jeszcze o sekudnkę cierpliwości i spojrzenie na taką oto fotografię - tak właśnie, proszę na to spoglądać jak na zdjęcie, gdzie nasi wyżej wymienieni znajomi odradzają się wzorem bohaterów romantycznych: von Gorski, Ignatz a także Marchołt (redaktor) i Zwietblum (reżyser) zstępują do piekła: )

* * *

(Milczenie).
Stoją – od lewej – Marchołt, Asaph, Zwietblum, jakiś zakochany, mała dziewczynka, kilku przeciętnych wierszopisów. Siedzą – od lewej – kilku niewybitnych prozaików, Ignatz. Leży – von Gorski.
Von Gorski – lucyferyczny bard-junkier:
- Światło! podajcie światło!

(pomarańczowe światło; show rozpoczyna się bez pioruna; zza przestrzeni słychać gospel)

Cicho. Znikają kiepscy literaci, zakochany i mała dziewczynka. Asaph stoi z rękami w kieszeniach. Marchołt, Zwietblum, Ignatz i junkier zbijają się w grupę i szepczą.
Nagle – nie ma Asapha!
Wokół zaciska się krąg – dusze cierpiące: duże oczy, cera blada. Mruczą pod nosem.

Marchołt powoli sięga między dobre chęci; ręka napięta, żyły drgają, czoło spocone… wydobytą na palcach sadzą we względnym spokoju kreśli na twarzy wojenne barwy.

(następnie cała czwórka po ciągu mętnych przygód związanych z poszukiwaniem zaginionego poematu [najpewniej skradzionego przez Asapha] trafia na pole pod miejscowością Pornice: )

Zwietblum obudził się o brzasku – rozjaśniało się z wolna, choć pogodnie. Tuż nad nim stało trzech budrysów – umorusanych i zmachanych – tylko zęby szczerzyli w uśmiechu, choć Marchołt – nieco niepewnym. Podniósłszy się, zaspany jeszcze, przeciągnął gnaty i powiódł niepewnym wzrokiem, wysnuwając z siebie wahliwe:
- Co?
- A nic… - i ruszyli na azymut, choć raczej na skuśkę – linią wytyczoną latarniami, ku jako-takim zabudowaniom.
Za podrdzewiałą siatką, na szaroburej trawie od czasu do czasu rozpieklił się jakiś pies. Na niesławnej tablicy rudziało znikome – "Pornice".
- Zimno mi… - sarknął Zwietblum w sposób złowieszczy.
- Przespałeś się na kamieniu, to i zmarzłeś – sylogizował Ignatz.
- Wilka dostałeś – przybrał chytrą minę von Gorski.
- Swoją drogą to ja też bym we wątpiach zagrzał – archaizował Marchołt.
- Methinks I see – zakrzyknął bard-junkier.
- Co?
- Lokal – wyjaśnił ze spokojem.
Bo i faktycznie: w nieodległym punkcie czasoprzestrzeni ujrzeli panowie – spelunkę. Zbliżali się – a w miarę dochodzenia do peryhelium – poznawali: do megaronu daleko, fasada kiepska, styl socrealistyczny, okna drewniane – rozkręcane, nieczyste… Ławy kominiarskie na przystającym budynku – wymarzone, dachówki – już nie. Okiennice fioletowe. Elewacja – szara etc.
Wreszcie, w okolicach drzwi – dawno zgasłych, właściwie nawet zagasłych, neon z powykrzywianymi literami.
- Wchodzimy? – powiódł nieprzekonującym wzrokiem po kompanach Marchołt.
- Nie wiem jak wy – ja wchodzę – zdecydował w desperacji Zwietblum.
- Z zewnątrz: mocna rzecz – skomentował von Gorski rzucając jeszcze jedno pełne drwiny spojrzenie na fronton.
- Idziesz? – przekroczył próg Ignatz – Bo Zwietblum już pije herbatę.
- Ja się jeszcze przewietrzę – odparł junkier.
A wietrzyć się chciał nie bez przyczyny – odczuł bowiem zew żyłki detektywistycznej; odbrązowniczej. Toczył więc wzrokiem. Primo: komin. Kominy nie świecą. A na tym kominie coś świeci. Szaro jest przecież. Słońca nie ma (boha nie ma, hoc hoc!) – a to świeci.
Ruszył więc w kierunku przyległej ciepłowni.
W kilka chwil później – po paru gimnastycznych ruchach rodem z nowoczesnych dziedzin wspinaczki technicznej – wydobywał ze swego znakomicie spakowanego plecaka – stosowne akcesoria. Obwiązawszy się zaś taśmą rurową zjechał na linie dynamicznej zamocowanej na ławie kominiarskiej na dach przyległego budynku. Z dachu lokalu przedostał się – pełnym dramatyzmu susem – na dach kotłowni, w bezpośrednie sąsiedztwo komina.
Wniosek empiryczny był niezbity – guano. W pobliżu złowieszczo krążyły gołębie.
Von Gorski rozejrzał się. (a w takich – interpretacyjnie znaczących – momentach bohaterowie nie mają zwyczaju rozglądać się nadaremnie). – Po czym zmarszczył brew i ruszył pędem ku jednemu z okien. (po drodze sprzątnął na dachu).
Zoczył bowiem w oknie – matkeboske.

Wnętrze lokalu było – można rzec – nader dworcowe: para znacznych głośników, kilkanaście stołów, okleina na ścianach, zblakłe pejzaże w gustownych ramkach; za kontuarem – nikogo. W rogu – typ ciemny, przy stołach niezbyt śmiała konsumpcja.
Z rogu – dym i sprzeciw społeczny.
- Krokiety proszę! – ryknął zblazowany głos z zaplecza.
Drobne niewieścię odebrało posiłek u kontuaru i odeszło z powrotem na miejsce z obficie parującym talerzem.
Panowie tymczasem wkroczyli do izby. Marchołt – na tyle senny, iż sięgał do stóp, by zdjąć ostrogi. Zwietblum – dość rześki, tyle że zmarznięty. Ignatz – przechrzta – taki tam sobie: kapeć w ustach, w żołądku – wzdęcie.
- Panowie, ta spelunka jakaś niepewna… - rozejrzał się nieco trwożnie Marchołt. Zwietblum – będąc już przy kontuarze, nalegał:
- Herbatę… čaj… tea… tee… arbata… γerbata…
(nieuzasadniona funkcjonalnie nadwyżka komunikacyjna).
Już po chwili – sprawne działanie czwartego sektora gospodarki – przed ostrym nosem Zwietbluma stała szklanka penitencjarnej, mocnej herbaty.
Marchołt finiszował pumpernikiel z mielonką.
- A gdzie nasz długowłosy bard? – spytał.
- Eksploruje – odparł Ignatz, siedzący z widokiem na okno (a w szybie, o dziwo, niezłowieszczo, zwieszała się lina).
Oto jednak rozległy się kroki i z drzwi wmaszerował łobuzersko uśmiechnięty – sam F. von Gorski.
- Panowie, lokal jest niepewny. – usiadł ciężko przy stole.
- Późny Gomułka – rozejrzał się Zwietblum.
- Po czym wnosisz? – pytał Ignatz.
- Trudno powiedzieć… - przypiął junkier – blask z komina, matkaboska…
Marchołt zafrasował się nieco.
Zwietblum zaś od dłuższej chwili zwracał baczną uwagę na kąt, w którym zaszył się – typ ciemny.

Nagle, po którymś z ostatnich łyków trącącej blachą aresztanckiej herbaty – gwałtownie wstał, szpetnie zaklął – i krzyknął celując szponiastym palcem:
- Asaph…!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Freney, kurna, ty se jaja żywcem robisz, co by się Marchołtowi przypodobać - ja myślę. Von Gorsky to jakby Ty, tylko dawno nie obaczon, co? Widzę kształty, rozmywają się one i na Natalię czekają. Hermetycznie widzę kolory oddłubane z posągów prozy Twej. I jako niezabyły tutaj, nie bardzo wiem, co też Peel sobie myśłał, układając strofy powyższe, które prowokacya tchną z dala i mruczenia wymagając, ślą podarki ku uciesze. Tylem rzekł, nie przemyślawszy wiele...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nietrafione niestety :)
Jest tak: Marcholt i von Gorski (obecny tu z rzadka) to moi kumple. Tekst powstał na długo zanim się Marcholt do poezji dobrał i zanim mnie tu przyciągnął, nie spodziewającego się nic, biednego zagubionego ;) oskarżenie o lizusostwo zabolało - już raczej na Twój apel odpowiadałem wklejając te zbitki, żeby wreszcie czymś zapełnić forum ze swojej działki.

A Marcholt pewnie i tak się będzie rzucał. Tylko najpierw ze szkoły przyjśc musi i tonę konspektów napisać, dlatego go nie ma.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie powiedziałbym tak do końca, że dla kumpli / do kumpli... Fakt, że lubię stroić rzeczywiste postaci w literackie piórka i robić z igły widły, tzn. rozdmuchiwać jakieś tam wspólne wydarzenie do rozmiarów czegoś niezwykłego. Co do powyższego poligonu - Umyśliłem po prostu kiedyś spisać w formie trylogii pewną zawiłą historię z własnego podwórka, bo nijak nie mogłem się wyzbyć tego tematu (takie małe opętanie). A przy okazji spróbować przeobrazić własne próby pisarskie w swojego rodzaju system: podejmować ten opętańczy temat na najróżniejsze sposoby i w najróżniejszych jego aspektach, np. zawiłości prób lirycznych tłumaczyć w prozie i na odwrót. Ale to chyba skończyło się parę miesięcy temu, a trylogię wciąż jeszcze muszę zredagować, bo leży odłogiem prawie skończona. I chyba nie do końca już warta czytania (a może po prostu zafałszowany dystans do własnego płodu?).
Jakieś konkretne pytania co do tekstu, asher? Albo ktokolwiek? ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja się na toposach, ani prowokacjach nie wyznaję, tekst świetny, z czasem nabiera ciała i rozpędu, didaskalia cacy...ogólne fikołki (miarkuj zwykła bo się rymniesz)...socrealistyczny późny Gomułka to być nie może;)
methinks creme de la creme

ps. „aresztancka herbata” – powtórzenie niepotrzebne, za bardzo narzucające...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ech... jak ja się muszę przespać z tą hermetycznością... słyszałem to już tyle razy, że za każdym razem mam serce w przełyku, kiedy wklejam tu jakiś tekst. Ale na razie tylko debiut w lirylandii był świeży, reszta już odstała - co najmniej kilka miesięcy. Zobaczymy co tam umysł i wena przyniesie w kolejnych dniach. Nie wiem tylko czy mam sobie na siłę wybijać z głowy tzw. hermetyczność, czy też uczynić z niej jakiś atut? próbowałem już robić przypisy do tekstu - oczywiście hermetyczne, byle literackie - ale potraktowałem to raczej jako beletrystyczny żart.
Naprawdę nie wiem...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Coś odbiór strony mi się knoci, komentarze do mnie docierają nie po kolei; widzę, że tow. Zwykła także dziwnolubna :) dziękuję za wytrwałe kibicowanie! niemniej coś musi być na rzeczy z tą hermetycznością, skoro ludziska z różnych krańców Polszy dostrzegają i ujmują nawet w tym samym słowie ;)
Zawsze lubiłem literaturę, która wymaga spacerów po odniesieniach, ale zrozumiałe też że nie chciałbym przeginać - poza tym nigdy nie miałem realistycznych ambicji ni pretensji, i tak już pewnie zostanie, chyba że na starość wpadnę w nurt franciszkański, jak na dziwnolubnych przystało ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

znacie hermetyczny garaż jerrego corneliusa? autorski komiks serialowy robiony przez arcymistrza moebiusa (jean giraud). podobne to (tak teraz mi sie skojarzyło, ale tekst znam nie od dziś). HERMETYCZNE. Na boga nie bójmy się tego słowa. Poetyckie też liyczne miejscami. Cholera stronniczy jestem, innych bym rugał za to, freneya chwalę. Ten tekst mi po prostu wygląda na sztukę. więc co mi do niego?
Powiedział skromnie rzemieślnik.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ty się tu za rzemieślnika nie podawaj, bo Twoja produkcja przekracza moją kilkakrotnie jeśli idzie o względy ilościowe, a jeśli o względy warsztatowe idzie - tym bardziej. Bo komunikatywna jest. Ale - jak już wiele razy się kłóciliśmy do krwi i siniaków - inne założenia warsztatowe... ale nie bój, piszę coś polszczyzną a nie staropolszczyzną ;-)
jak mnie tchórz nie obleci to zamieszczę. Jak napiszę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Trochę inna wersja dawnego tekstu   Cześć. To tylko ja. Chyba jako całość lub nie. Jeżeli masz tyle cierpliwości co ostatnio, to czytaj. Jeżeli przeciwnie, to chociaż napisz, o czym nie przeczytałaś. No dobra. Tyle wstępu.   Trudność to dla mnie wielka, zwyczajność z mego pióra na papier bezpowrotnie spuszczać. Aczkolwiek – chociaż takową lubię – to bez udziwnień, ciężko mi zaiste lub po prostu taki wybór chcianą przypadłością stoi. Pisząc dziwnie o zwyczajności i prostocie kwadratowych kół, zawikłanie w umysłach sprawić mogę, a nawet bojkot, takich i owakich wypocin, lub nawet laniem wody zalać.   Gdybym koślawym grzebieniem, włosy w przypadkowym kierunku przeganiał, to skutek byłby podobny. No cóż. Żyję jakoś na tym pięknym świecie, co wokół roztacza połacie, pośród bliźnich, zwierząt, roślin różnorodnych, rzeczy ożywionych i martwych, dalekich horyzontów i niewyśpiewanych piosenek, a w tym co piszę teraz, nadmiar zaimków osobowych, co w takim rodzaju tekstu, jest uzasadnione.   Napisz proszę, co w twoim życiu uległo zamianie. Co zyskałaś, co straciłaś. Czy odnalazłaś szczęśliwą gwiazdę na nieboskłonie ziemskich ścieżek. Jeżeli nie, to masz w tej chwili szukać. Choćby z nosem przy padole, twojej upragnionej gwiazdy. Gdy ulegniesz poddaniu, to już zostaniesz na dnie wąwozu niemożliwości, opłakując swój los.   A jeśli źli ludzie ciebie podepczą, to nadstaw im jedną siedemdziesiątą siódmą część policzka. Bez przesady rzecz jasna. Czasami oddaj! Pamiętaj, taką samą miarą będziesz osądzona, jaką ty innych sądzisz. Ile szczęścia dajesz, na tyle zasługujesz. O cholera. Co za banały wyłuszczam.   Proszę cię. Pozostań przewrotną, ale nie strać równowagi. Pamiętam, że często błądziłaś wzrokiem po ogniu, a myślałaś o rześkim strumyku. To mnie w tobie fascynowało. Nieokiełzane myśli, wiecznie związane w supełki, które wielu próbowało rozplątać, bez widocznego skutku. Tylko ósme poty wylali i tyle z tego było.   Przesyłam tobie taki śmieszny przerywnik, dla odprężenia umysłu.   twoje zwłoki są w rozkładzie twoje ciało gnije już twoją trumnę sosenkową pokrył zacny cudny kurz   twoje czarne oczodoły białej czaszki perłą są a piszczele szaro złote jak diamenty ślicznie lśnią   No i co? Zaraz jest ci weselej, nieprawdaż? Przyznać musisz. Oczywiście wierszyk nie dotyczy ciebie. Kiedyś tak, jeżeli twój trup nie spłonie. Póki co, wolę cię zapamiętać obleczoną w ciało. Ładne i zgrabne zresztą. Ale dosyć tych słownych uciech. Musisz jednak przyznać, że ci lżej na sercoduszy.    Tak bardzo tobie współczuję, że masz jeszcze siły na czytanie tych moich ''mądrości''. Tym bardziej, że nie czytam wszystkich twoich, ale jestem przekonany, że ty czytasz moje sądząc po tym, co odpisujesz. Wiem, wredne to z mojej strony, do utraty tchu. Mam jednak pewność, że nie wyznajesz zasady: coś za coś. Ja też jej nie wyznaje. Wolę coś twojego przeczytać, jak prawdziwie chcę, niż czytać na siłę, gdy naprawdę: nie chcę.   To skądinąd byłoby dowodem braku szacunku i lekceważenia twojej osoby. Mam trochę pokręconą psychikę w wielu sprawach. Do niektórych podchodzę: inaczej. A zatem pamiętaj: nie wszystkie moje listy musisz czytać. Na pewno nie popadnę w otchłań obrażań. Chyba, że obrażeń, jak dajmy na to w coś walnę lub ktoś lub coś, mnie.   Aczkolwiek bywa, iż żałość odczuwam wielką, do suchej nitki białej kości. Proszę, poniechaj zachwytów nad tym co piszę, bo jeszcze przez ciebie na liściach bobkowych osiądę speszony, a to spłodzić może, psychiczny uszczerbek na zdrowiu... a to z kolei na braku moich listów. Czy naprawdę jesteś przygotowana na tak dotkliwą stratę?    Dzisiaj znowu byłem latawcem, który pragnął wzlecieć i kolejny raz, spalił lot na panewce. Ciągle ogon wlecze po ziemi. Znowu lecę nie do góry, ale w bezdenny dół, w długą ciemną przestrzeń. Głębiej i głębiej, dalej i dalej. Światło mam głęboko w tyle, ale jeszcze trochę kwantów na plecach siedzi. Nieustannie widzę przed sobą własny cień. Ścigam go, bo nie mam innego wyjścia. Wyjście zostawiłem daleko nade mną.   Kiedy wreszcie będzie koniec. Raz na zawsze. Na zawsze z wyjściem i na zawsze z wejściem. Co będzie po drugiej stronie, skoro potrafię tylko spadać. Kiedyś, gdy mogłem oprzeć jaźń o jasne ściany, to były mi obojętne. Teraz przeciwnie, lecz mijam je za szybko. Są tylko smugami. Bo wiesz jak jest. Światło bez cienia sobie znakomicie poradzi, lecz cień bez światła istnieć nie może.    Nie czytaj tej mojej głupawej pisaniny, jeżeli nie chcesz. Zrób kulkę i wrzuć do ognia. Niech spłonie. Nawet już nie wiem, jak smakuje gniew.    Stoję oparty o ścianę. Widzę lecącą w moim kierunku strzałę z zatrutym ostrzem. Nie mogę ruszyć ciała, znowu przyklejony do otynkowanych, ułożonych w mur cegieł. Są częścią mnie. Ciężarem, którego tak naprawdę nie dźwigam, a jednak odczuwam, jako zafajdany kleisty los. Ciekawe czyja to wina? Raczej nie muszę daleko szukać, by znaleźć winowajcę. Jest zawsze całkiem blisko.    Nagle zdaję sobie sprawę, że nie zabije mnie żadna strzała, tylko kupa duszącej gruzy. Tańcząca kamienna anakonda, pragnąca udusić i wycisnąć: całe posklejane rozdwojone wnętrze, żebym mógł je na spokojnie obejrzeć, przemyśleć i uwolnić trybiki z piasku. Wystawiam ręce na boki. Nic z tego. Odepchnięcie niemożliwe. Czerwone cegły pod skórą tynku, pulsują niczym krew w tętnicy.    Nagle przypominam sobie. To z własnej woli posmarowałem klejem pokręcone ego i oparłem o niby szczęśliwą ścianę. Jakiż wtedy byłem pewny swoich możliwości. A jaki głupi i naiwny. Myślałem, że oderwę jaźń w każdej chwili. Gówno prawda. Sorry.    Nogi nadal zwisają poza parapet mnie. Zasłaniam stopami uliczny ruch i mrówczanych ludzików. Wyciągam ręce przed siebie. Zasłaniam chodnik. Rozkoszny wietrzyk szeleści we wspomnieniach, przerzucając kartki niewidocznej księgi. Niektóre wyrwane bezpowrotnie. Pozostał tylko wzdłużny, postrzępiony ślad.   Nagle zasłaniam wszystko przezroczystością. Tylko spod prawego rogu zwisającego buta, wychodzi dziwna, tycia postać. Widzę ją wyraźnie, pomimo dużej odległości. Pokazuje mi środkowy palec. To matka głupich. Zaraz na nią skoczę i jej tego palucha złamię. Odzyskam wiarę we własne siły i lepszy los.    Pomału kończę na dzisiaj... z tą pseudofilozofią. Na drugi raz napiszę bajkę, co na jedno, chyba wyjdzie. Na przykład o człowieku, który po swojej śmierci, musi całą wieczność leżeć w trumnie na własnych rozkładanych zwłokach, jako pokutę za grzechy, które popełnił. Cały czas będzie tam jasno, a zmysł zapachu nie zostanie wyłączony. Oczu nie będzie mógł zamknąć, leżąc twarz w prawie twarz i żadnego spania. On sam nie ulegnie rozkładowi z uwagi na ciasnotę.   No nie! Nawijam banialuki w sumie lub innej rybie. To jeno metafora. Dla rozluźnienia powagi. Pomyśl o kwiatkach na łące. O modrakach i stokrotkach, makach i pasikonikach. Jak ładnie pachną, dopóki nie zwiędną i zdechną. O białych uroczych barankach, płynących po błękitnym oceanie do złotego portu o barwie słońca, otulonego szatą horyzontu, w kolorze pomarańczy z nadszarpniętą skórką. Co chwila jest oświetlona, obsraną przez muchy, lecz mimo wszystko działającą, żarówką morskiej latarni.     Wiesz co, tak sobie pomyślałem, że jest sprawą niemożliwą, by nie wypełnić czasu całkowicie. Nasze poczynania przyjmują kształt czasu, w którym są. Z tym tylko, że istnieją różne rodzaje: cieczy i naczyń. Największa klęska jest wtedy, gdy takie naczynie rozbić na wiele kawałków i nie móc go z powrotem posklejać, bez względu na to, ile czasu zostało. A jeszcze gorzej, gdy są to naczynia połączone i tylko jedno ulegnie destrukcji, a drugie zostanie całe, lecz i tak rozbite.    Jeżeli przeczytałaś te moje bajanie, to gratuluję cierpliwości. Napisz proszę. Może przeczytamy, a może nie.    Na koniec zwyczajowy przerywnik.    Miłość    zostańmy w naszym świecie lecz zabierzmy butle tlenową z powietrzem może być różnie gdyż ty ze mną a ja z tobą
    • (Amy Winehouse)   więc albo światło albo mrok   reszta to mgnienia  zauroczenia odurzenia    od niechcenia 
    • @befana_di_campi ↔Dzięki:~))↔Pozdrawiam:)
    • @Waldemar_Talar_Talar ↔Dzięki:)↔ Chociaż ja jestem rzadko zadowolony na 99% z tego co napisałem. Raczej nigdy! Chyba każdy tekst?→jest "żywy"→bo można go napisać na nieskończenie wiele sposobów:)↔Pozdrawiam:)
    • ze wspomnień upiekę ciasto by lepiej smakowało dodam echa i wiatru oraz uśmiechu   żeby nie przesłodzić łzami je przełożę albo łyżką morza jest łagodne   wiem że trudno będzie ale co tam zaryzykuję przecież do odważnych świat należy   ze wspomnień ciasto upiekę będzie wam smakowało bo minionym zapachnie które hen za wami  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...